-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-08-20
2023-07-18
2023-07-03
2023-06-04
2018-09-22
2023-04-22
2021-04-10
2022-10-19
W punktach:
- Intertekstualność, której jest pełno i ma sens! - sporo sobie wynotowałam książek do przeczytania i rzeczy do natknięcia się na nie, mimo, że z szeroko pojętym samorozwojem mam do czynienia o wiele dłużej niż statystyczna Kowalska. Jednocześnie cytaty i odwołania nie drażnią, bo są tam jako część przekazu, a nie po to, żeby autorka się chwaliła jaka to ona oczytana.
- Tekst nie wstydzi się duchowości, jako części życia człowieka, a jednocześnie nie odstrasza żonglowaniem etykietkami i wytartymi określeniami.
- Opisuje archetypy, z którymi chyba wszyscy się spotkaliśmy, ba, które nosimy w sobie - i robi to z delikatnością, a jednocześnie bez owijania w bawełnę.
- Jest dobrze napisana, co czyni ją przystępną nie tylko dla tych, którzy już nie wiadomo ile przeczytali i na ilu godzinach terapii byli, ale także tych, którzy ani tego ani tego kijem nie dotknęli.
Mniej cynizmu, czytelnicy! :)
W punktach:
- Intertekstualność, której jest pełno i ma sens! - sporo sobie wynotowałam książek do przeczytania i rzeczy do natknięcia się na nie, mimo, że z szeroko pojętym samorozwojem mam do czynienia o wiele dłużej niż statystyczna Kowalska. Jednocześnie cytaty i odwołania nie drażnią, bo są tam jako część przekazu, a nie po to, żeby autorka się chwaliła jaka to ona...
2017-12-22
2021-12-19
2020-05-27
2020-09-21
Sally Rooney ma ten dar, który pozwala jej opisywać życie takie jakim jest, bez usilnego kolorowania czarnymi i białymi kredkami. Życie się toczy, okoliczności się zmieniają, ludzie mają swoje przemyślenia i tak dalej, i tak dalej. W wielu książkach (właściwie: w większości książek) spotkałam się z bohaterami, którzy byli mniej lub bardziej czarno-biali. Były książki, w których główny bohater był wręcz śnieżnobiały, a jego antagonista tak czarny, że wysysał światło. Były książki, w których bohaterowie byli mniej lub bardziej szarzy - ot, główny bohater jest dobry, ale ma wady, ot, na przeciwko niego stoi ten zły, ale musicie pamiętać, że ten zły jest zły, bo miał przykre dzieciństwo.
Na takich historiach wszyscy się wychowujemy. Przyswajamy to antagonizujące myślenie. Zawsze jest ktoś za i ktoś przeciwko.
Problem w tym, że w życiu niewiele spotkałam ludzi w odcieniach szarości. Nie spotkałam ludzi całkiem dobrych i całkiem złych, ale też nie spotkałam ludzi, których mogłabym umieścić gdzieś na tej skali. Bo ta skala nie ma w życiu zastosowania. Ludzie są ludźmi (nomen omen, normalnymi ludźmi), każdy z nas ma swoje życie, w którym dzieją się rzeczy, do których wpadają inni ludzie, ale najczęściej z niego wychodzą, prędzej czy później. I życie toczy się, a okoliczności się zmieniają. I czasem jest tak, że spotykamy kogoś kto jest absolutnie chu... cholernie niedobry, jasne! Ale czy da się ocenić kogokolwiek nie znając go wystarczająco, na ile jest zły, a na ile jego życie ("Życie to coś, co się zabiera ze sobą we własnej głowie.") tak się wydarzyło? I ile to jest "wystarczająco" od którego możemy zacząć oceniać?
Bohaterowie "Normalnych ludzi" mieli masę okazji by tak oceniać. I to robili. Czasem mniej refleksyjnie, a czasem bardziej. Dzięki temu, że książka dzieje się na przestrzeni czterech lat, mamy okazję zobaczyć też konsekwencje czynów i decyzji wyrosłych z tych ocen.
Sally Rooney pisząc porzuca przestarzałą dychromatyczną skalę. Bohaterowie, którym poświęca czas, są w różnych odcieniach i kolorach, ale nie ma tam ani czerni, ani bieli. Nie znaczy to, że wszystko jest słodkie i cukierkowe. Skądże! Jest przemoc (trigger warning: przemoc domowa), jest depresja, jest zmęczenie, skołowanie, poczucie braku miejsca na ziemi. Ale autorka nie ocenia. Nie pokazuje palcem, co jest dobre, a co złe. Opisuje życie tak, jak się dzieje. Życie NORMALNYCH LUDZI.
Przy okazji, to już druga książka, w której zobaczyłam odbicie siebie i części swojego życia. Cieszę się, że istnieje i że mogłam ją przeczytać :)
Sally Rooney ma ten dar, który pozwala jej opisywać życie takie jakim jest, bez usilnego kolorowania czarnymi i białymi kredkami. Życie się toczy, okoliczności się zmieniają, ludzie mają swoje przemyślenia i tak dalej, i tak dalej. W wielu książkach (właściwie: w większości książek) spotkałam się z bohaterami, którzy byli mniej lub bardziej czarno-biali. Były książki, w...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-13
2019-01-28
2018-09-29
2016
2017-03-17
2016-12-06
Czytałam zarzuty, że książka jest męcząca, czyta się ją ciężko, dłuży się i utrudnia odbiór. A potem przeczytałam książkę i, tak, zgadzam się. Ta książka jest jak depresja. Bo o niej opowiada.
Cieszę się, że sporo z jej czytelników odrzuca ją jako nieracjonalną i zbyt męczącą - oznacza to bowiem, że nie mieli okazji posmakować, choćby przelotnie, tej wielkiej, czarnej otchłani choroby sklasyfikowanej pod kodem F33. Nie rozumieją przeżyć autorki, jej pokrętnych wniosków i przemyśleń, a jest to domena ludzi zdrowych - przynajmniej w tym aspekcie.
Ja zrozumiałam, chociaż nie jestem pewna, czy to powód do dumy, czy raczej ubolewania. Odnalazłam w "Krainie prozaca" siebie, swoje rozterki, frustracje, swoją historię, mimo, że nasze rodziny i przeżycia tak bardzo się od siebie różnią. Ale rację ma Elizabeth Wurtzel pisząc: "Wszystkie nieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne" (s. 215). Zdobywając odmienne doświadczenia, przeżywałyśmy tak naprawdę to samo, wyczerpującą i pochłaniającą każdy okruch życia walkę, która tak naprawdę nie miała nawet celu.
Ta książka jest o depresji - i tylko o tym. Osobom, które uszły z niej z życiem przypomni o minionym (miejmy nadzieję) czasie, a tym, którzy znają kogoś chorego na depresję być może da szansę zobaczyć życie od tej drugiej strony, z dna beznadziejności i rozpaczy. Na pewno jednak trzeba czytać ją z otwartym umysłem, zawiesić na chwilę schematy, według których osądzamy innych ludzi i przygotować w to miejsce niemałą psychiczną zbroję.
Książka jest ważna, bardzo ważna! Odziera tę śmiertelną chorobę z dwóch powszechnych opinii. Ona nie przechodzi sama i nie jest kaprysem, a jednocześnie nie jest też romantycznym obłędem, który przydaje człowiekowi weny i inspiracji. Jest wysysającym soki życiowe potworem, rakiem duszy, który powinien być jak najszybciej rozpoznany i leczony. To nie jest ładne. Nie jest poetyckie. Nie jest też łatwe. O tym będzie wiedział każdy, kto dotrwa z Elizabeth do ostatniej strony.
Drodzy zmęczeni czytelnicy, dla was czytanie tej książki to kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt godzin znużenia i frustracji. Dla Elizabeth Wurtzel było to piętnaście lat, z których (niemalże cudem) udało się jej wydostać. Mówią, że lepiej późno, niż wcale.
Czytałam zarzuty, że książka jest męcząca, czyta się ją ciężko, dłuży się i utrudnia odbiór. A potem przeczytałam książkę i, tak, zgadzam się. Ta książka jest jak depresja. Bo o niej opowiada.
Cieszę się, że sporo z jej czytelników odrzuca ją jako nieracjonalną i zbyt męczącą - oznacza to bowiem, że nie mieli okazji posmakować, choćby przelotnie, tej wielkiej, czarnej...
2007
2015-05-30
Zaczęłam czytać i pojawiła się myśl:
Ja wiem, że to miało, musiało być napisane. To książka o nałogu, napisana przez uzależnioną; napisana dla siebie, a przy okazji też dla niektórych innych. Jasne. Tylko ja nie jestem w tych 'niektórych innych' i tu się zaczyna problem. Patrzę przez strony "Najgorszego człowieka" na czyjeś smutne życie i rozumiem (bo tam byłam) ale też jestem za daleko, by wespół czuć (bo już mnie tam nie ma).
Może przez to, jak to jest napisane. Bo wszyscy to i wszyscy tamto, a skoro ja nie, to siłą rzeczy jestem poza nawiasem. I tak to sobie cudze życie oglądam przez plastikową szybkę i nawet palcem nie mogę dotknąć, żeby coś poczuć. Poza zniechęceniem. Że jest jakaś bariera między mną a Nimi (tymi wszystkimi, o których pisze autorka) i że to nie ja tam ją postawiłam.
Ale potem dzieje się Rzecz. Krystyna, główna bohaterka, idzie na terapię. Tę inną, dla bardziej zaawansowanych chyba, na której uczy się nowych rzeczy. Jak na przykład tego, że gdy mówimy ogólnikami, "wszyscy to" i "wszyscy tamto" to tak naprawdę mówimy wyłącznie o sobie. I książka się zmienia. Już nie ma "my", a "ja", a ja tę książkę wtedy przytulam. Bo między wersami znajduję siebie z dawna i siebie z teraz i moich przyjaciół, i sceny, które ktoś kiedyś przede mną odgrywał, albo które ja odgrywałam. I to wszystko jest tak dziwnie prawdziwe, jakby się zdarzyło dosłownie za rogiem.
I język, jakim to jest napisane. Bo opis życia, tej cudowej siły, która pcha i rozpycha, która zawsze znajdzie ujście i przeciśnie się przez najmniejsze pęknięcie, był jedną z najlepszych rzeczy, jakie ostatnio przeczytałam.
I ten fragment o jabłoni.
I te ostatnie rozdziały, przez które chciałabym z Małgorzatą Halber iść po Warszawie. Nocą, latem. Kiedy jest ciepło i kiedy miasto kocha wszystkich swoich ludzi.
Czuję, że powinnam to jakoś ładnie zakończyć, podsumować, ale nie wiem jak.
Życzę jej dobrze.
Zaczęłam czytać i pojawiła się myśl:
więcej Pokaż mimo toJa wiem, że to miało, musiało być napisane. To książka o nałogu, napisana przez uzależnioną; napisana dla siebie, a przy okazji też dla niektórych innych. Jasne. Tylko ja nie jestem w tych 'niektórych innych' i tu się zaczyna problem. Patrzę przez strony "Najgorszego człowieka" na czyjeś smutne życie i rozumiem (bo tam byłam) ale też...