rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

6.5, ale podwyższam za posłowie - gdzie autor tłumaczy swoje wybory i mówi, co było prawdziwym elementem, a co fikcją literacką.

6.5, ale podwyższam za posłowie - gdzie autor tłumaczy swoje wybory i mówi, co było prawdziwym elementem, a co fikcją literacką.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Something wonderful is happening.”
John Kanary
The Personal Coach
(str. 73)

--

"Dzisiaj pada deszcz."
Reminiscencja
Pisarka (recenzji na LC)

--

Książka poświęcona znanym i (ogranym już) technikom jak wizualizacja, wytrwałość w dążeniu do celu, poddawanie się nurtowi życia (wykluczając martwienie się o to, czego nam brakuje), potęga modlitwy (mogłabym się wykłócać, że to też należy do wizualizacji), prawo przyciągania, rozpoznanie różnicy między pragnieniem a myśleniem życzeniowym,

A wszystko to serwowane przez białego mężczyznę z wyższej(?) klasy średniej. Czemu akurat wspominam płeć i pochodzenie autora? Bo nie trzeba wielkiej głowy (wystarczy rozmowa z osobami nie-białymi, nie-mężczyznami, nie-z klasy średniej), żeby wiedzieć, że niektóre prezentowane przez autora oczywistości są albo całkowicie nieosiągalne dla kogoś mniej uprzywilejowanego, albo wymagają nieludzkiego nakładu pracy, aby dostać takie same wyniki.

Jeśli stosujesz się do metod w książce i one nie działają (bo być może nie masz przywileju związanego z pieniędzmi, kolorem skóry, płcią itd.) to zawsze autor może ci powiedzieć, że to dlatego, że ich *nie zrozumiałeś*. Takie ostrzeżenie przewija się w niemal każdym rozdziale. Przeczytaj ten rozdział uważnie, rzecze autor, i zrozum go dogłębnie, bo jeśli go nie zrozumiesz należycie, to wszystkie twoje wysiłki spełzną na niczym.
Akurat!

W wielu miejscach przykłady są dość wybiórczo stosowane, zawsze tak, by poprzeć tezę. Na przykład Edison i Ford - dali ludzkości wiele i zostali wynagrodzeni dostatkiem. Zgoda, ale co z tymi, którzy dali ludzkości równie wiele, a umarli w ubóstwie? Nie trzeba szukać daleko, od razu przychodzi na myśl Nikola Tesla, który dał ludzkości tyle samo (lub więcej), a Kosmos jakoś nie chciał go za życia wynagrodzić.

W innych miejscach przykłady na poparcie "uwierz, że będziesz miec pieniądze, a one pojawią się, gdy będziesz ich potrzebować" za każdym razem mają zdanie w rodzaju "nie będę was zanudzać szczegółami jak to się stało", gdy bohater_ka przykładu w końcu zdobywa pieniądze. A to jest jednak dla mnie kluczowe: JAK to się stało? Spadło z nieba w walizce? Wygrana na loterii? Czy może wypłata za ciężką pracę, pożyczka od przyjaciela (bez procentu i na gębę), czy może wychodzenie sobie zwrotu długu? Na ile to prawo przyciągania, a na ile stałoby się tak niezależnie od okoliczności?

Ach, jeszcze jedno! Prawie mi umknęło, bo wymagania co do tej książki mam tak nisko, że prawie na ziemi: żadne z badań na które powołuje się autor nie jest odnotowane w bibliografii, źródłach, ani niczym podobnym. Bo tych sekcji po prostu nie ma. Więc pozostaje zgadywać, czy "research done many years ago which investigated the lives of fighter pilots" rzeczywiście miał miejsce, czy autor wyciągnął poprawne wnioski z wyników badań, itd. itp.

Na plus za to książce zaliczam to, że rozdziały o bogu i modlitwie są napisane w taki sposób, że z łatwością można je dostosować do swojej denominacji, albo niektóre - z niewielkimi tylko zmianami - nawet do ateizmu.

Zastanawiam się na ile ta książka może być do polecenia. Może tym, którzy jeszcze nie liznęli niczego w kwestii wizualizacji, zmiany nastawienia do świata, wiary w siebie i przekonania co do mocy własnych czynów. Wtedy pewnie skorzystają na spojrzeniu Boba Proctora, żeby choć trochę uchyliły im się drzwi umysłu. Choć znowu, ci co bardziej sceptyczni, będą mieli podobne uwagi jak ja powyżej - na ile to "podejmowanie ryzyka" a na ile zwyczajne "stać mnie, żeby nie pracować pół roku". Na ile to prawo przyciągania, a na ile obracanie się wśród bogatych ludzi, bo rodzice posiadają firmę przynoszącą milionowe zyski. Tym bardziej, że niemal wszystkie przykłady pokazują ludzi, którzy doszli do majątku takim lub innym sposobem (w końcu tytuł zobowiązuje). A to, jak wszyscy z późnego kapitalizmu powinni być świadomi, rzadko kiedy dzieje się w próżni, spowodowane tylko wiarą i optymizmem przyszłego milionera ;)

“Something wonderful is happening.”
John Kanary
The Personal Coach
(str. 73)

--

"Dzisiaj pada deszcz."
Reminiscencja
Pisarka (recenzji na LC)

--

Książka poświęcona znanym i (ogranym już) technikom jak wizualizacja, wytrwałość w dążeniu do celu, poddawanie się nurtowi życia (wykluczając martwienie się o to, czego nam brakuje), potęga modlitwy (mogłabym się wykłócać, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przez 80% książki nic się nie dzieje. Jak już się zaczyna dziać, to dzieje się mniej więcej przez 10%, uparcie stara się wmówić czytelnikowi podejrzanego - do tego stopnia, że zastanawiałam się, czy zakończenie będzie słabe, dlatego, że niesamowicie przewidywalne, czy dlatego, że autorka wyciągnie na ostatnich stronach jakiegoś innego oprawcę, o którym wspomniała może tylko raz i co do którego nie było zupełnie podejrzeń. Ostatnie 10% to nudne zakończenie, nad którym można z niedowierzaniem pokręcić głową (ale nie zdradzę jakiego typu).

Motyw paranormalny pojawia się, potem znika na cały "środek" książki, jakby autorce zapomniało się, że on tam w ogóle jest, na koniec wraca (najprawdopodobniej dlatego, że się autorce w końcu przypomniało).

Gotycki horror? Thriller? Raczej czysta nuda (i to nawet nie stylizowana). Gdyby nie to, że to ebook na telefonie, po który sięgałam przy kolejce do lekarza, opóźnionym samolocie, czy innej force majeure, chyba bym tej książki nie skończyła czytać. A szkoda, bo niektóre motywy były świeże, a przynajmniej nie wyeksploatowane na amen przez innych twórców.

Przez 80% książki nic się nie dzieje. Jak już się zaczyna dziać, to dzieje się mniej więcej przez 10%, uparcie stara się wmówić czytelnikowi podejrzanego - do tego stopnia, że zastanawiałam się, czy zakończenie będzie słabe, dlatego, że niesamowicie przewidywalne, czy dlatego, że autorka wyciągnie na ostatnich stronach jakiegoś innego oprawcę, o którym wspomniała może tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Świetne, świetne!

Myślałam, że to będzie jak standardowy tomik wierszy Kogoś Tam - zebrane wiersze, może z jakimś konceptem, ale niekoniecznie połączone w jakąś spójną większą całość... A tu proszę! Zdarzyło się. Książka o tożsamości, Polsce, ludziach i historii, (białym) wierszem pisana.
(Same ogólniki tu zostawiam, bo nie aspiruję o 23:28 do analizowania niczyjej poezji, w żadnym stopniu.)

Zakładam, że "Pustko" może nie wylądować u kogoś, kto nie jest z pokolenia autora, nie miał/ma styczności z tymi samymi kręgami (kulturowymi/muzycznymi/memicznymi nawet), bo niektórych pojęć, porównań czy słów w ogóle nie zrozumie.
Na marginesie napiszę, że szkoda, bo wiem, że moja mama niektóre wiersze bardzo by doceniła, ale już widzę jak muszę jej tłumaczyć co to little simz i progrock i czemu yolokaust i belgijskie, a nie jakieś inne, wagony i że "rzułtych" to nie przypadkowe potknięcie korektora.

Nieważne.

Ujęło mnie "Pustko" jak dawno żadna współczesna poezja nie ujęła.
Najbardziej chyba "Kolejna lekcja religii, 1998" i "Mój pierwszy samobójca, 1997" za to, jak krótkie i jak w punkt są.
I "(...) Zaraźliwy w Polszcze mór na wszelakie bydlę uderzył" za namalowany obraz, przy którym, gdybym mogła, zrobiłabym sobie selfie i wrzuciła na instagramowe stories z dopiskiem "Tak było!". Bo rzeczywiście wtedy tak było, jak nie tam, gdzie był autor, to tam gdzie ja byłam, i jeśli nie tak, to niemalże tak, trochę tylko inaczej.
No i "Hu Bo", kończący tomik wiersz, który samą swoją końcówką mnie uderzył między oczy. A nie spodziewałam się tego uderzenia zupełnie. Not fair, Autorze!

Świetne, świetne!

Myślałam, że to będzie jak standardowy tomik wierszy Kogoś Tam - zebrane wiersze, może z jakimś konceptem, ale niekoniecznie połączone w jakąś spójną większą całość... A tu proszę! Zdarzyło się. Książka o tożsamości, Polsce, ludziach i historii, (białym) wierszem pisana.
(Same ogólniki tu zostawiam, bo nie aspiruję o 23:28 do analizowania niczyjej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pamiętnik grzecznego psa Wojciech Cesarz, Joanna Rusinek, Katarzyna Terechowicz
Ocena 8,3
Pamiętnik grze... Wojciech Cesarz, Jo...

Na półkach: , , ,

Ciężko się to czyta mając jakiekolwiek zrozumienie psiego świata (i ludzkiego też). W książce i pies się męczy, i jego ludzie się męczą, i inni ludzie na około też się męczą. Ciężko inaczej opisać zamknięcie dużego, północnego psa w małym mieszkanku, który je demoluje - nie dlatego, że jest uroczym psotnikiem, tylko dlatego, że frustruje go nadmiar energii, której nie ma gdzie spożytkować. Nieprzekonanym polecam wypić ze trzy energetyki, zamknąć się w pustym pokoju (bez smartfona, książek i innych umilaczy czasu) na 10 godzin i sprawdzić po ilu będziecie chcieli wyjść :)

Ciężko inaczej opisać właścicielkę, która non-stop musi naprawiać po psie rzeczy i relacje międzyludzkie i ukrywać niektóre "psoty" psa przed swoim mężem. Tak samo wieczne marudzenie właściciela, który musi płacić innym ludziom za szkody wyrządzone przez psa, i słuchać skarg na niego. I jedno i drugie nie działoby się, gdyby przed adopcją psa ludzie ogarnęli choćby odrobinę standardowe potrzeby zwierzęcia. I nie, tresura awersyjna to nie jest ogarnięcie, tylko traumatyzowanie psa - znowu, nie urocze, nie zabawne (ale za to nieskuteczne). Ale w książce ból i strach przed ludźmi są zarysowane lekką ręką, zabawne takie, że piesek (w panice i nieludzkim bólu) odbiegł od nas i się zgubił i teraz trzeba go szukać, hahaha, hohoho, boki zrywać. Może wpadł pod samochód, a może tylko ze strachu ujebał kogoś w rękę. Zgadza się opis książki, rzeczywiście "wartościowa i ciepła literatura".

Bonusem są wszystkie potencjalnie niebezpieczne dla psa sytuacje, które w książce opisane są jako urocze i zabawne, jak np. zjedzenie kanapek w folii. Niedrożność układu pokarmowego i śmierć w męczarniach też będzie taka urocza i zabawna? :)

Kocham pieski - wszelkiej maści i wielkości - ale totalnie nienawidzę bezmyślnych ludzi, a tych w "Pamiętniku" jest cała masa. I nie, na potrzeby tej recenzji nie zaliczam do nich dzieci, dzieciom w końcu wolno, jeszcze się nauczą. (Chociaż z takimi modelami jak ich rodzice... wątpię.)

Wszystkim dorosłym, którzy przeczytali książkę i uznają ją za ciepłą i uroczą: mam nadzieję, że nie macie i nie planujecie posiadania psa.

Z zarzutów stricte książkowych: powtarzalność. W pewnym momencie wiadomo: Winter będzie rozrabiać, coś tam zniszczy, komuś ucieknie, albo się nie będzie słuchać (bo go nikt nie wytresował :), będzie drama, konsekwencji za to nie będzie żadnych. Koniec? To jeszcze raz, to samo. I jeszcze. I jeszcze!

Obrazki ładne.

Ciężko się to czyta mając jakiekolwiek zrozumienie psiego świata (i ludzkiego też). W książce i pies się męczy, i jego ludzie się męczą, i inni ludzie na około też się męczą. Ciężko inaczej opisać zamknięcie dużego, północnego psa w małym mieszkanku, który je demoluje - nie dlatego, że jest uroczym psotnikiem, tylko dlatego, że frustruje go nadmiar energii, której nie ma...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Rzeczy dzieją się w Warszawie Błażej Brzostek, Aleksandra Cieślak, Wojciech Kuczok, Maciej Łubieński, Agata Passent, Monika Powalisz, Michał Walczak
Ocena 5,8
Rzeczy dzieją ... Błażej Brzostek, Al...

Na półkach: , , ,

Opowiadania jak opowiadania, jedne lepsze, drugie gorsze, genialnego nie uświadczyłam, ale tragicznie złego też nie.

Najlepsze z tego zbioru są ilustracje Aleksandry Cieślak i mini-katalog warszawskich przedmiotów na końcu książki.

Opowiadania jak opowiadania, jedne lepsze, drugie gorsze, genialnego nie uświadczyłam, ale tragicznie złego też nie.

Najlepsze z tego zbioru są ilustracje Aleksandry Cieślak i mini-katalog warszawskich przedmiotów na końcu książki.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Czy ja się spodziewałam, że ja tyle rzeczy będę przeżywać, a jednocześnie nie, kiedy przyszło powiadomienie z biblioteki, że pozycja "Pawilon małych ssaków" jest do odbioru? No wcale, zupełnie, nic a nic.

Raz, że myślałam, że pożyczam fabułę, ot, takie zmyślenie kompletne, żeby akurat się rozerwać w natłoku myśli własnych. Tu mogę obwinić bieganie po katalogu online biblioteki dzielnicowej i rezerwowanie czego popadnie, na chybił trafił, jakbym grała w totka.

Dwa, że jak już przyszło, to akurat leciałam na fali innych książek, z których każda jest albo o rodzinie, przeszłości i genealogii, albo o tożsamości (polskiej, żydowskiej, mniejszościowej), a bardzo często o obu tych rzeczach naraz.

"Pawilon małych ssaków" wpasował się w tę falę idealnie. Aż mnie to rozbawiło, gdy zdałam sobie sprawę, że muszę skończyć poprzednie książki, zanim się w tę zagłębię, bo inaczej mi się pomylą wszyscy dziadkowie i babcie, wszystkie Krysie i Tereski, a Sopot z Gdańskiem i Wrocław z Krakowem.

Zamknąwszy poprzednie książki, od razu otworzyłam tę i z trudem przychodziło mi ją zamknąć. Forma pamiętnika jest świetna, autentyczna, wątki przeplatają się jak w życiu (choć po lekturze, po raz kolejny w bardzo krótkim czasie zaczynam myśleć, że ja mam chyba, jak na ekstrowertyczkę, chyba ubogie życie towarzyskie).

Ale to co mnie urzeka najbardziej, to, hm, osobowość?

Czekaj, są jakieś lepsze słowa na to?

Hmm, niech ja pomyślę...

Wiem! Znacie to uczucie, kiedy patrzycie na kogoś po raz pierwszy i myślicie "o, już tę osobę lubię!"? A potem ona się odzywa, mówi coś nic nieznaczącego albo bardzo głębokiego (albo podaje wam przepis na łazanki) i myślicie od razu "o bogowie, to już!, to teraz!, będziemy przyjaciółmi"?

To ja miałam to uczucie czytając "Pawilon małych ssaków". Że jakby mnie Wszechświat postawił na drodze Patryka Pufelskiego, na przykład w scenariuszu pt. "pytam pracownika zoo o to, czemu ten pingwin siedzi tylko w dziurze i nie wychodzi wcale" albo w krótkiej scence pt. "jadę do Sopotu powspominać babcię i mężczyzna na monciaku mówi mi, że mam otwarty plecak", to pewnie tak by się to odbyło, zaprzyjaźnilibyśmy się bardzo - choć może jedynie na sześć i pół minuty rozmowy o pingwinach.

Czytając miałam wiele momentów, przy których o tym właśnie myślałam. Miałam też wiele momentów, w których chciałam autora przytulić (ale, że nie mogłam, to przytulałam książkę).

Na przykład 10 stycznia 2020 przytuliłabym. I te wszystkie dni przez które mogę śledzić życie jednej z ważniejszych osób - Krysi - przytuliłabym, mocno, najmocniej.
I 31 stycznia 2021 przytuliłabym również (i, skoro jedna złota już jest, to bym przyniosła marcepanowe świnki, na uczczenie okazji!).
A najbardziej to chyba 19 kwietnia 2022.
No, już rozumiecie, naprzytulałam się.

A na koniec, z jakiejś nieznanej mi przyczyny, się jeszcze do tego popłakałam. No. Także ten, tak to już jest.

I zanim jeszcze skończyłam czytać egzemplarz biblioteczny, zamówiłam już swój własny. Dojechał właśnie dziś.

Jutro podrzucę go mamie. Może jak go przeczyta, to mnie trochę lepiej zrozumie.

Czy ja się spodziewałam, że ja tyle rzeczy będę przeżywać, a jednocześnie nie, kiedy przyszło powiadomienie z biblioteki, że pozycja "Pawilon małych ssaków" jest do odbioru? No wcale, zupełnie, nic a nic.

Raz, że myślałam, że pożyczam fabułę, ot, takie zmyślenie kompletne, żeby akurat się rozerwać w natłoku myśli własnych. Tu mogę obwinić bieganie po katalogu online...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

8/10. Bo to jednak wielka sztuka napisać o ludziach, którzy mnie nie interesują, ich historiach, koligacjach i cechach w taki sposób, żebym:
a) przeczytała taką ponad 400-stronicową cegłę
b) nie nudząc się ani trochę.

("Dziady i dybuki" wypożyczyłam z biblioteki na pałę, po tym jak, widząc, że jest dużo rezerwacji, też ustawiłam się w kolejce - ot tak, z ciekawości. Ciekawość została zaspokojona, a ja usatysfakcjonowana. I zwracam książkę przed terminem!)

8/10. Bo to jednak wielka sztuka napisać o ludziach, którzy mnie nie interesują, ich historiach, koligacjach i cechach w taki sposób, żebym:
a) przeczytała taką ponad 400-stronicową cegłę
b) nie nudząc się ani trochę.

("Dziady i dybuki" wypożyczyłam z biblioteki na pałę, po tym jak, widząc, że jest dużo rezerwacji, też ustawiłam się w kolejce - ot tak, z ciekawości....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedyś, raczej dawno, bardzo chciałam tę książkę przeczytać. Ale tak się życie złożyło, że nigdy, aż do teraz, Wszechświat mnie do niej nie zaprowadził. Zaprowadził mnie za to w wiele innych miejsc i sytuacji i dekadę później wiem już, że co jak co, ale ze stawianiem granic nie mam problemów. Jestem dla innych miła - ale nie Miła - więc, całkiem zdroworozsądkowo - nie jestem grupą docelową dla "Bycie miłym to przekleństwo".

Podskoczyłam sobie więc do biblioteki z myślą "pożyczę i zaraz oddam". Chciałam tylko przejrzeć co tam w tej książce jest, czy coś z tego by mi się przydało na mojej drodze w prz_szłości, ot, przelecieć wzrokiem i zdjąć w końcu z półki "chcę przeczytać".

Ku mojemu, całkiem sporemu, zaskoczeniu, spędziłam z tą książką więcej czasu niż planowałam. Jacqui Marson napisała poradnik, który w gruncie rzeczy jest też trochę podręcznikiem. Podczas lektury wypisałam z niej 17(!) oddzielnych punktów - każdy z nich jest organiczną i konkretną propozycją akcji (techniką, ćwiczeniem, eksperymentem), który ma pomóc - w kontekście książki - stawiać granice i uczyć się, że nie zawsze trzeba być Miłym przez duże M. Poza kontekstem książki za to, przynajmniej niektóre mają wszechstronne zastosowanie. Niektóre z nich znam z własnej terapii, o niektórych czytałam w teorii, niektóre dodają niezwykle interesujące modyfikacje do technik, które znam i używam, a jeszcze część widziałam po raz pierwszy.

W zalewie rozmemłanych "poradników", tj. książek, które przedstawiają luźno powiązane historie obcych ludzi i oferują zero konkretów, licząc, że Ty, Czytelniku, sam wymyślisz, jak możesz rozwiązać swoje problemy, "Bycie miłym to przekleństwo" jest naprawdę skarbem.

Kiedyś, raczej dawno, bardzo chciałam tę książkę przeczytać. Ale tak się życie złożyło, że nigdy, aż do teraz, Wszechświat mnie do niej nie zaprowadził. Zaprowadził mnie za to w wiele innych miejsc i sytuacji i dekadę później wiem już, że co jak co, ale ze stawianiem granic nie mam problemów. Jestem dla innych miła - ale nie Miła - więc, całkiem zdroworozsądkowo - nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z początku czytałam "Żaden koniec" i zachwycałam się: "jak to jest napisane! Zręczność w zwyczajnym języku i żonglowaniu wątkami!"

Ale z czasem, nieco przed połową zaczęło mnie to męczyć. Przez płynne przechadzanie się między wątkami, musiałam upewniać się sama ze sobą o kim w zasadzie mowa i kto akurat mówi.

Niektóre wątki też, do których autorka powraca przez całą książkę, z czasem stają się więcej niż nużące, bo z każdym powrotem w zasadzie mówiła tylko to, co już powiedziała wcześniej - i nic nowego. Koronnym przykładem jest autotematyczny wątek pisania książki o śmierci - do połowy książki pojawił się 3 razy - za pierwszym razem błyskotliwy, za drugim razem robił trochę za nadbudówkę, za trzecim w zasadzie powtórzył wszystko już powiedziane i nic nowego. A w drugiej połowie pojawiał się już jak odgrzewany w nieskończoność kotlet.

Wiele słów, wiele zdań w "Żaden koniec" jest zbędnych - albo w sumie wszystkich stron zbędnie powtórzonych. A te co są, też nie są jakieś z wyższej półki, ani nie tworzą konstrukcji (porównań, odwołań), które jakoś by mnie cieszyły.

Z początku czytałam "Żaden koniec" i zachwycałam się: "jak to jest napisane! Zręczność w zwyczajnym języku i żonglowaniu wątkami!"

Ale z czasem, nieco przed połową zaczęło mnie to męczyć. Przez płynne przechadzanie się między wątkami, musiałam upewniać się sama ze sobą o kim w zasadzie mowa i kto akurat mówi.

Niektóre wątki też, do których autorka powraca przez całą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jako dziecko zaśmiewałam się gdy mama czytała mi Cudaczka na dobranoc. Niektóre fragmenty weszły do rodzinnego kanonu. Przy zabawie z kotem nie można nie powiedzieć pzur fsu poduczki lap, wiadomo.

Tamto wydanie pozostawiam ocenione na 10 gwiazdek, bo ostatecznie, chcąc nie chcąc, była to chyba moja ulubiona książka w dzieciństwie. Ale to, przeczytane obecnie, oceniam na naciągane 6, bo, kurczę, dalej jest miejscami zabawnie, ogólny morał wypływający z historii samego Cudaczka jest ok, ale czy powiedziałabym jakiemukolwiek dziecku, że wygląda obrzydliwie, bo płacze? No nie. Czy krzyczałabym na dziecko i wlała mu w tyłek za to, że nie chce ubrać jednego ubrania i woli drugie? Realia i wiedza zmieniła się na tyle, że jednak nie. I jakoś nie umiem przymknąć na te zagrania oka.

Nie mówiąc o tym, że jak się tak zaśmiewałam w dzieciństwie, to zupełnie nie zauważyłam, że jestem takim panem Byle-Jak. Teraz czytało się to jak reportaż, a nie fikcję. Reality check dla mnie. Tylko u mnie okazało się z czasem, że to moje bylejactwo jest książkowym ADHD. Ciekawe jak tam u niego ;)

Jako dziecko zaśmiewałam się gdy mama czytała mi Cudaczka na dobranoc. Niektóre fragmenty weszły do rodzinnego kanonu. Przy zabawie z kotem nie można nie powiedzieć pzur fsu poduczki lap, wiadomo.

Tamto wydanie pozostawiam ocenione na 10 gwiazdek, bo ostatecznie, chcąc nie chcąc, była to chyba moja ulubiona książka w dzieciństwie. Ale to, przeczytane obecnie, oceniam na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Chciało być Gombrowiczem, a wyszło jak zwykle.

Chciało być Gombrowiczem, a wyszło jak zwykle.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W kwestii mojego zastanawiania się co jest majakiem, a co dzieje się naprawdę nachodzi mnie myśl, że tak mogło wyglądać "Lśnienie". Mogło, ale zamiast tego King wybrał bycie nudziarzem i kładzenie wszystkiego na tacy jakby wierzył, że czytelnik nie zrozumie co się dzieje, jak się mu nie napisze wprost i dosłownie.

Za to Izabela Janiszewska w "Apartamencie" próbuje bawić się w mieszanie czytelnikom w głowach i nie tłumaczyć niczego aż do samego końca - co całkiem ładnie jej się udaje. Zaproponowane zakończenie w efekcie dało mi satysfakcję zarówno z tego, że części rozwiązań domyśliłam się z łatwością mimo rzucanych mi fałszywych tropów, jak i tego, że wybrany... nazwijmy to "sposób zniknięcia" nie był w top 3 moich pomysłów. I, przyznam szczerze, że jeśli wiedziałabym o zakończeniu wcześniej uznałabym "łe, jakie głupoty". Ale w kontekście całej powieści to się, o dziwo, ładnie sprawdza i pasuje i przyjmuję to z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Dobra lektura, którą wchłania się bardzo szybko - jedna z tych, przy których biorąc książkę do ręki nie mówiłam sobie "hmm, no dobrze, zobaczmy co dzieje się dalej" tylko "w końcu mam chwilę, czekałam na to" :D

W kwestii mojego zastanawiania się co jest majakiem, a co dzieje się naprawdę nachodzi mnie myśl, że tak mogło wyglądać "Lśnienie". Mogło, ale zamiast tego King wybrał bycie nudziarzem i kładzenie wszystkiego na tacy jakby wierzył, że czytelnik nie zrozumie co się dzieje, jak się mu nie napisze wprost i dosłownie.

Za to Izabela Janiszewska w "Apartamencie" próbuje bawić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Słabo.

Niektóre przykłady słów są co najmniej dziwne - na pewno początkującym przyda się słowo "dyskietka", "mumia" i "nerwica", nie mówiąc o tym, że "ノイローゼ" jest tak bardzo popularnym słowem, że na japońskiej wikipedii ma tylko zalążek artykułu. Jak już koniecznie uczyć to może "不安(障害)", które przynajmniej nie brzmi jakbyśmy dopiero co wyszli z XX wieku?

Poza tym w jednym miejscu znalazłam literówkę w japońskim słowie. Trochę korci mnie jeszcze raz wszystko przeczytać pod tym kątem, bo a nuż jest ich tam więcej... ale za bardzo szkoda mi czasu. Tak czy inaczej, czy warto ufać książce, która ma was uczyć słówek, jeśli są w niej literówki?

We wstępie brakuje wyjaśnienia, czemu niektóre litery (które nie są "ツ") są zapisywanie jako mniejsze - niby można się domyślić, ale to są maksymalnie dwa dodatkowe zdania, które moim zdaniem powinny znaleźć się we wstępie. Jak tłumaczyć podstawy, to tłumaczyć w całości.

No i ostatnie, serio przy nauce litery "ウ" przykładowe słowa to whisky i wódka? Serio? Dzieciom to po nic, młodzieży - nawet tej starszej - też raczej nie widzę zamawiającej whisky, a już tym bardziej nie whisky z lodem, które jest głównym słowem dla tej litery.

tl;dr: Bardzo meh, znajdź jakąś inną książkę, albo sobie za darmo wydrukuj strony do ćwiczenia katakany, wyjdzie na to samo.

Słabo.

Niektóre przykłady słów są co najmniej dziwne - na pewno początkującym przyda się słowo "dyskietka", "mumia" i "nerwica", nie mówiąc o tym, że "ノイローゼ" jest tak bardzo popularnym słowem, że na japońskiej wikipedii ma tylko zalążek artykułu. Jak już koniecznie uczyć to może "不安(障害)", które przynajmniej nie brzmi jakbyśmy dopiero co wyszli z XX wieku?

Poza tym w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ludzie, jak ja się cieszę, że olałam czytanie tego w liceum!

Była jakaś wiosna, nie za ciepła, nie za zimna, a w podręczniku do polskiego ukazali się: Reymont i "Chłopi". Kolejna lektura, trzeba zaliczyć, poszłam i pożyczyłam opasłą knigę, mimo, że wiedziałam, że jestem w plecy z innymi przedmiotami i nijak nie mam miejsca w grafiku na czytanie 900 stron czegokolwiek.

Ale lektury lubiłam czytać, więc dałam "Chłopom" szansę. Otworzyłam, przeczytałam pół strony, zamknęłam. I, ku zgrozie mojej matki, nie wróciłam.
Prosiła, żebym chociaż przeczytała scenę siewu Boryny. A ja nic. Nie i nie.

I nie masz pojęcia, Czytelniku, jak bardzo się cieszę z tamtej decyzji. Jak bardzo się cieszę, że nie miałam żadnej związanej z "Chłopami" traumy, że mogłam sobie ot tak, pójść teraz do biblioteki, pożyczyć ową opasłą knigę (choć w innym wydaniu) i tak zwyczajnie, z tęsknoty za polską wsią, zacząć czytać.

Wciągnęło mnie jak cholera. Tęsknota za wsią, polami, lasami malującymi się na horyzoncie, błotem na wydeptanych ścieżkach, psami szczekającymi w obejściu, tęsknota za tym wszystkim żywiła się opisami, chłonęła stylizowany język, i było jej trochę lepiej. Za to cała reszta mnie leciała wzrokiem za kolejnymi wydarzeniami. Bo co jak co, ale w "Chłopach" dram nie brakuje. W sumie drama za dramą, jeszcze się jedna nie skończy już się nowa zaczyna, lepiej jak w reality show. A gwarantuję też, że co kolejna to inna, i czasami zaskakują na tyle, że nie raz wydawałam z siebie głośne tchnięcie z wrażenia.

Fantastycznie się bawiłam, dostałam swoją satysfakcję na końcu, mogę spokojnie powiedzieć, że warto - o ile czujesz, że chcesz i że cię to w jakiś sposób ciekawi (może w inny, niż ciekawiło mnie, ale bez wewnętrznej motywacji taka książka staje się tylko cegłą nie do przeskoczenia. A po co się zmuszać.)

Jeśli zaś, tak jak ja z liceum, otwierasz książkę, czytasz pierwszą stronę i wszelkie zwoje w mózgu zaczynają przypominać rozgotowany makaron - to odłóż. Odnotuj sobie połączenie "polska wieś = Chłopi", a może za 5, 10, 20 lat najdzie cię chęć na wiejskie klimaty, parobków i panny na wydaniu, sianokosy i oklepywanie gnoju na wozie, żeby nie spadał - to sobie wtedy wrócisz i przeczytasz z przyjemnością.

Na koniec:
- byłabym #teamKuba, ale co się zadziało, to się nie oddzieje. Iykyk :(
- #teamHanka - na początku nieśmiało, ale z czasem, matko jedyna, Hanka, kobieto ze stali, alleluja i do przodu, niech ci będzie jak najlepiej!
- #teamJagustynka też - zły to i ostry język, ale z czasem zobaczyłam, że serce ma ostatecznie dobre, dałabym jej dach nad głową i ciepłą michę, jakbym se w Lipcach mieszkała ;)

Ludzie, jak ja się cieszę, że olałam czytanie tego w liceum!

Była jakaś wiosna, nie za ciepła, nie za zimna, a w podręczniku do polskiego ukazali się: Reymont i "Chłopi". Kolejna lektura, trzeba zaliczyć, poszłam i pożyczyłam opasłą knigę, mimo, że wiedziałam, że jestem w plecy z innymi przedmiotami i nijak nie mam miejsca w grafiku na czytanie 900 stron czegokolwiek....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Że miejscami naiwna i jak od szablonu - to nic. Strawiłabym, zawiesiwszy uprzednio wszelkie oczekiwania.

To, że opis książki spoileruje pierwsze 100+ stron też da się przełknąć.

Ale to, że po tych stukilkunastu stronach książka robi się tak koszmarnie NUDNA - tego już nie umiem wybaczyć.

Koniec też naiwno-bajkowy i na dodatek w przyspieszonym tempie. Słabo, bardzo słabo.

Że miejscami naiwna i jak od szablonu - to nic. Strawiłabym, zawiesiwszy uprzednio wszelkie oczekiwania.

To, że opis książki spoileruje pierwsze 100+ stron też da się przełknąć.

Ale to, że po tych stukilkunastu stronach książka robi się tak koszmarnie NUDNA - tego już nie umiem wybaczyć.

Koniec też naiwno-bajkowy i na dodatek w przyspieszonym tempie. Słabo, bardzo słabo.

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jaki koszmarny stek bzdur!
To znaczy, tak, stek bzdur z przystawką ze smacznych warzyw.

Niektóre rady są jak najbardziej na miejscu: pij dużo wody, jedz ciemne pieczywo, ruszaj się i ćwicz, żeby schudnąć, dieta nie pomoże jeśli nie zmienisz stylu życia - to są podstawy zdrowego odżywiana i są tak uniwersalne, że bardziej się nie da.
Natomiast cała "metodologia" i podstawy "naukowe" są, za przeproszeniem oczu szanownego państwa, o kant dupy rozbić.

Na wielu stronach mamy ostrzeżenia o tym, żeby nie zakwaszać organizmu, przy czym autorka zapomina wspomnieć, że zdrowy żołądek ma kwasowość ok. 1 pH - niemal tyle samo ile kwas w akumulatorze. Oczywiście pojawia się także zdanie o tym, że zdrowy organizm utrzymuje ściśle kwasowość krwi rzędu 7,35–7,45 pH, sugerując jakoby niezdrowe organizmy robiły coś innego. Otóż każdy ludzki organizm utrzymuje te same wartości, bo inaczej OD RAZU UMIERA.
W innym miejscu autorka pisze nawet wprost, że kawa i herbata zakwaszają organizm i że to niebezpieczne. Autorko, na litość boską, wróć do liceum i powtórz sobie lekcje o trawieniu, bo czytając to co piszesz, kisnę tak mocno, że mi zaraz pH krwi spadnie.
Wisienką na tym kwasowym torcie jest zalecenie zastąpienia kawy (4,8-5 pH, roztwór obojętny) wodą z sokiem z cytryny (2 pH, roztwór kwasowy) - że niby zdrowiej, bo mniej zakwasza organizm ;) Jak to was nie przekonuje, że autorka miała dwóję z chemii, to nie wiem, co miałoby.

Mamy kompletnie bezzasadne twierdzenia, jak to, że enzymy do trawienia mleka (sic) zanikają w ludziach około 3 roku życia i dlatego mleko i produkty mleczne są toksyczne. Otóż nie! Gdyby tak było, to każdy dorosły człowiek na całym tym nędznym świecie cierpiałby na nietolerancję laktozy i pizza wyłożona serem nie byłaby jednym z najpopularniejszych dań. A jednak jest i jednak "nietolerancja laktozy" nie jest synonimem słowa "dorosłość".

Mamy ostrzeżenia przed substancjami pochodzenia naturalnego. Uzasadnienie notuje, że są one używane w np. kleju stolarskim. Nie chcę nic mówić, ale podstawowy klej robi się z mąki i wody i aż dziwne, że nie widziałam ostrzeżeń autorki przed piciem wody na żadnej z tych stron.

Oczywiście książka jest także pełna twierdzeń o toksynach i odtruwaniu, jednak ani razu nie omawia żadnego etapu procesu detoksyfikacji. Co to to nie, tylko tyle, że ten proces "może trwać miesiące lub lata", albo, że takie a takie mogą być jego objawy, a że jak się zdetoksyfikujemy już to będzie tyyyle korzyści. Jak to działa? Autorka nie powie (bo nie wie, przepraszam za tę oczywistość).

Jest tam jeszcze więcej szalonych założeń, które mają się nijak nawet do najbardziej oczywistych praw ludzkiej biologii i rzeczy, które zbadaliśmy już setki razy, ale wymieniania wystarczy.

Jednym zdaniem: kolejna z pseudonaukowych bzdur. Na dodatek wyjątkowo szkodliwa, bo owinięta w kocyk dobrych, choć naprawdę mało odkrywczych, porad.

Jedzcie warzywa, pijcie wodę, ruszajcie się i nie czytajcie wyssanych z palca idiotyzmów. Gwarantuję, że będziecie się wtedy czuć o wiele lepiej.

Jaki koszmarny stek bzdur!
To znaczy, tak, stek bzdur z przystawką ze smacznych warzyw.

Niektóre rady są jak najbardziej na miejscu: pij dużo wody, jedz ciemne pieczywo, ruszaj się i ćwicz, żeby schudnąć, dieta nie pomoże jeśli nie zmienisz stylu życia - to są podstawy zdrowego odżywiana i są tak uniwersalne, że bardziej się nie da.
Natomiast cała "metodologia" i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Waham się między 7 a 8, bo z jednej strony czyta się jak gawędę, tak szybko i lekko, że zaraz po kupieniu książki pochłonęłam 130 stron niemal nie zorientowawszy się, że to robię... a z drugiej strony bibliografia jest mocno niekompletna i sporo z zacytowanych fragmentów nawet nie wiem, gdzie miałabym szukać.

Waham się między 7 a 8, bo z jednej strony czyta się jak gawędę, tak szybko i lekko, że zaraz po kupieniu książki pochłonęłam 130 stron niemal nie zorientowawszy się, że to robię... a z drugiej strony bibliografia jest mocno niekompletna i sporo z zacytowanych fragmentów nawet nie wiem, gdzie miałabym szukać.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Pomysł nawet spoko, ale...

No właśnie. Bohaterowie książki są z papieru bardziej niż jej strony. Wszystkie kobiety w "Trzech stygmatach..." są tylko po to żeby główny albo drugoplanowy bohater mógł je zaliczyć - albo w jednym przypadku są tylko akcesorium dla męskiego bohatera, które jest potrzebne by napędzać fabułę. Główny bohater widzi kobietę dwa razy, za drugim razem uprawiają seks, autor już się spieszy nazwać to miłością i czyni z tego niemal największą motywację dla wszystkich czynów naszego bohatera.

Co?

Czasami przecierałam oczy ze zdumienia, bo przecież Philip K. Dick sroce spod ogona nie wypadł i przecież potrafiłby napisać bardziej wiarygodne postaci, prawda? Prawda?

A już te momenty, w których dwie osoby rozprawiają na teologiczne tematy - jak się nie uważa to można łatwo wpaść w ochy i achy, że czytamy taką intelektualną science-fiction. Ale jak się uważa, to te wszystkie dywagacje (których punktem wyjścia jest, skądinąd zacny, pomysł na istotę boskości) zaczynają brzmieć jak bełkot.

Te części, które są science-fiction też się miejscami zestarzały kompletnie, tracąc swoją uniwersalność.

5/10 i to na szynach.

Pomysł nawet spoko, ale...

No właśnie. Bohaterowie książki są z papieru bardziej niż jej strony. Wszystkie kobiety w "Trzech stygmatach..." są tylko po to żeby główny albo drugoplanowy bohater mógł je zaliczyć - albo w jednym przypadku są tylko akcesorium dla męskiego bohatera, które jest potrzebne by napędzać fabułę. Główny bohater widzi kobietę dwa razy, za drugim razem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Cała książka - lekko się czyta, autorka odrobiła pracę domową z wielu dziedzin i tematów, a i złożyła to wszystko w ładnie wyglądająca, choć może nieco smrodliwą, kupę. Jej osobowość trochę przez karty książki przesiąka, ale czytasz i myślisz, że to takie śmieszki, nic zobowiązującego.
Ale później przychodzi ostatni rozdział i potwierdza najgorsze obawy.

Po pierwsze: nie obchodzi mnie co autorka zamierza ze swoim ciałem po śmierci zrobić. No tak, po prostu. Jeszcze gdyby to był przyczynek do opisania (spójnie) czegoś interesującego, to może. Ale w tym wypadku jojczenie autorki to przyczynek do obnażenia jej samozachwytu - otóż autorka chce zrobić coś z ciałem po śmierci tak, aby ludzie oglądali ją i podziwiali. Pisze o tym wprost i to nie raz. Jest też bardzo zawiedziona tym, że nie może sobie wybrać czy będzie kompletnym szkieletem na uniwersytecie czy dobrze zakonserwowanym, kompletnym anatomicznie eksponatem. Przyszłe pokolenia nie będą mogły na nią patrzeć, tragedia! Skąd wiem? Bo co najmniej 3 razy powtórzyła to wprost.

Po drugie, znów w tym samym rozdziale, następuje pochwała łamania woli zmarłego i robienia tak jak sobie życzysz, na przypadku jej zmarłego ojca i jej matki, która go chowała.

"Ojciec już we wczesnych latach swojego życia odrzucił wszelkie formy zinstytucjonalizowanej religii i poprosił matkę, aby skremowała go w zwyczajnej sosnowej skrzynce i nie organizowała żadnego nabożeństwa pogrzebowego. Matka, wbrew swoim katolickim przekonaniom, uszanowała jego wolę. Później tego żałowała. Ludzie, których ledwo znała, niemalże wypominali jej brak mszy i należytego pogrzebu. (Ojciec był w mieście powszechnie lubianą osobistością). Matka czuła się zawstydzona i zaszczuta. (...) matka przeniosła go do zakładu pogrzebowego i chcąc raz na zawsze oddalić od siebie winę, kazała pogrzebać urnę na cmentarzu obok miejsca, które wcześniej zarezerwowała dla siebie. Początkowo stałam po stronie ojca i oburzałam się na jej brak szacunku względem jego ostatniej woli. Ale kiedy zdałam sobie sprawę, jak stresujące musiało być dla niej jego życzenie, zmieniłam zdanie."

Musiało być "stresujące", serio? :D Mam wrażenie, że to wcale nie był problem z ostatnim życzeniem ojca, nawet nie z wiarą matki, a jej otoczeniem i jego wpływem. Mogła iść na terapię i to przepracować zarazem żałobę i cudzy wstyd zamiast chyłkiem umykać z urną prochów. Ale autorka nie zauważa takiej możliwości, za to otacza tę decyzję (i inne jej podobne) pochwałą, zrozumieniem oraz dodatkowo analizą kondycji psychicznej tych, którzy decydują się na spisanie ostatniego życzenia:

"próbuje się utrzymać wpływ na rzeczywistość nawet po śmierci – to sposób na przedłużone trwanie. Myślę sobie, że musi to wynikać ze strachu, przerażenia koniecznością odejścia i niezgody na przyjęcie do wiadomości, że nie ma się już kontroli, ani nawet możliwości uczestnictwa w niczym, co dzieje się dalej na ziemi."

Autorko, myśl sobie co chcesz, ale ja mam ochotę powiedzieć ci "wstawaj, zesrałaś się". A książka jak książka, pewnie ktoś napisał coś lepszego w tym temacie

Cała książka - lekko się czyta, autorka odrobiła pracę domową z wielu dziedzin i tematów, a i złożyła to wszystko w ładnie wyglądająca, choć może nieco smrodliwą, kupę. Jej osobowość trochę przez karty książki przesiąka, ale czytasz i myślisz, że to takie śmieszki, nic zobowiązującego.
Ale później przychodzi ostatni rozdział i potwierdza najgorsze obawy.

Po pierwsze: nie...

więcej Pokaż mimo to