Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Przesyłka Sebastian Fitzek
Ocena 7,0
Recenzja Przesyłka, proszę się nie bać

„Przesyłka” to czwarta powieść Sebastiana Fitzka, jaką miałam przyjemność przeczytać, a zarazem trzecia, którą mam przyjemność recenzować. I po jej lekturze doszłam do następującego wniosku: problem z Fitzkiem polega na tym, że bardzo trudno jest przedstawić jego styl, nie powtarzając...

Avatar
Natalia Neisser Czytaj więcej
Okładka książki Tajemnica wyspy Flatey Viktor Arnar Ingólfsson
Ocena 6,2
Recenzja Między nami wikingami

Flatey, jedna z niezliczonych wysepek otaczających Islandię, zamieszkana jest przez około 50 osób. Chciałoby się powiedzieć, że to najmniej interesujące miejsce, w którym można by osadzić akcję książki z tajemnicą w tle. Nic bardziej mylnego! Mimowolnie przychodzi mi na myśl...

Avatar
Natalia Neisser Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Poznajcie Zoe: zwyczajną, niczym niewyróżniającą się licealistkę, stale żyjącą w cieniu swojej bogatej kuzynki, która – nota bene, jej szczerze nie znosi. Zresztą z wzajemnością, tyle tylko że Zoe i jej rodzice są w dużej mierze zależni od swoich znacznie bogatszych krewnych. Zoe musi więc co rusz przełykać gorzką pigułkę i godzić się na nieustanne poniżenie. Jednak pewne wstrząsające doświadczenie przelewa w końcu napełnianą od lat czarę goryczy i Zoe decyduje się na bardzo odważny, a zarazem wyjątkowo lekkomyślny krok – ucieka z domu. Jakby tego było mało, zabiera ze sobą babcię, która cierpi na chorobę Alzheimera i z dnia na dzień coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Razem wyruszają do Toronto w poszukiwaniu starszego brata ojca, Teddy’ego. Jednak dziewczynie ucieka jeden zasadniczy fakt, że w rzeczywistości stryj może daleko odbiegać od jej wyobrażenia i na dodatek może nie chcieć mieć z nimi nic do czynienia. Jednak najpierw musi go odnaleźć, co absolutnie nie jest łatwe w tak wielkim mieście i dziewczyna bardzo szybko przekonuje się, że sytuacja ją przerasta. Mimo trudnej sytuacji Zoe nie traci głowy i odkrywa, że ma w sobie wewnętrzną siłę i determinację, o które się nigdy nie podejrzewała.

Stratton doskonale przedstawił relacje pomiędzy różnymi członkami rodziny, zupełnie zwyczajnej, takiej jakich na świecie są tysiące. Najwięcej uwagi poświęcił oczywiście dynamice, jaka zachodzi pomiędzy Zoe a resztą jej krewnych, ale są także nawiązania do pozostałych. Autor skupił się przede wszystkim na wewnętrznych konfliktach i próbach ich rozwiązania, a także na wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu, które wcale nie przychodzą z taką łatwością jaką by się chciało. Bo oprócz nowych, zostają rozdrapane również stare rany, tylko z pozoru zabliźnione i nadal dające o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach. Wraz z rozwojem fabuły coraz bardziej rzuca się w oczy podwójne znaczenie samego tytułu. Bo nie chodzi tu tylko o faktyczny powrót do domu jako miejsca zamieszkania, ale także do swoich bliskich i wspomnień, które ten dom tworzą.

Allan Stratton, zapytany o zalążek pomysłu na tą właśnie książkę, zdradził, że zaczął od napisania zaledwie kilku stron z dziennika dorastającej dziewczyny z zamiarem wykorzystania ich w przyszłości w jednej ze swoich powieści, jednak ta postać tak go ujęła, że zapragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej. I tak powstała Zoe – gniewna, zarazem wyjątkowo wrażliwa nastolatka, której przywiązanie do babci jest naprawdę imponujące. Większość dorosłych nie wykazałaby się taką dozą cierpliwości i determinacją jak ta dziewczyna, która była w stanie pokonać nie tylko własne ograniczenia, ale także nakłonić do tego innych .

„Powrót do domu” to naprawdę wartościowa książka. Odbiega od standardowego schematu powieści obyczajowej dla młodzieży, jednak po Allenie Strattonie, który jak zwykle wplótł w fabułę fragmenty ze swojego życia, nie spodziewałam się niczego innego.

Poznajcie Zoe: zwyczajną, niczym niewyróżniającą się licealistkę, stale żyjącą w cieniu swojej bogatej kuzynki, która – nota bene, jej szczerze nie znosi. Zresztą z wzajemnością, tyle tylko że Zoe i jej rodzice są w dużej mierze zależni od swoich znacznie bogatszych krewnych. Zoe musi więc co rusz przełykać gorzką pigułkę i godzić się na nieustanne poniżenie. Jednak pewne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Kłopot z kobietami jest taki, że brak im odwagi przekonań."

Jeden mężczyzna oskarżony o zbrodnię. I trzy kobiety, w których rękach spoczywa jego los. Ten mający nieco patetyczny wydźwięk tekst, przywiódł mi na myśl mojry – trzy greckie boginie przeznaczenia niepodlegające nawet olimpijskim bogom. W sumie to nie do końca prawda, gdyż w tej powieści kobiet, które wpływają na rozwój wypadków jest więcej, choć być może ich rola nie jest tak kluczowa jak rola Sophie, Kate i Ali. Każda z tych kobiet z biegiem lat przechodzi metamorfozę i mimo że ich drogi dawno temu się rozeszły, to jedno brzemienne w skutki wydarzenie sprawia, że ich ścieżki ponownie się przecinają.

Temat przemocy seksualnej i molestowania seksualnego jest tematem bardzo współczesnym i niezwykle kontrowersyjnym. I niestety ten problem dotyczy wszystkich grup społecznych, bez najmniejszego nawet wyjątku. Celebryci, politycy, prawnicy, wojskowi i stróże prawa... Nawet duchowieństwo nie jest wolne od takich przewinień. Przerażające jest to, że są oni powszechnie uważani za wzór godny naśladowania, a nagle okazuje się, że potrafią dopuścić się takiego plugastwa jakim jest gwałt. I nie ważne czy ofiarą jest dziecko, dorosła kobieta lub mężczyzna, to doświadczenie pozostawia trwałe blizny na ich psychice. Niestety wielu sprawcom udaje się uniknąć wyroku skazującego, gdyż wymiar sprawiedliwości podchodzi ostrożnie to tego typu przestępstw, co jest niezwykle niesprawiedliwe w stosunku do ofiar. W takich przypadkach problemem jest również kręgosłup moralny prawników. Niejednokrotnie reprezentującym prawnikom wcale nie zależy na oddaniu sprawiedliwości ofiarom, a chcą tylko wygrać sprawę, która korzystnie wpłynie na rozwój ich kariery. Zresztą obrońcy pragną osiągnąć dokładnie to samo, więc sala sądowa staje się miejscem wielkiego spektaklu, odbywającym się na koszt poszkodowanego.

"Kłopot z kobietami jest taki, że same nie wiedzą, czego chcą."

„Anatomia skandalu” to książka o niejednoznacznej treści. Bo czego tak naprawdę oczekuje kobieta, wchodząc do windy z byłym kochankiem? Kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, to ona twierdzi, że to był gwałt, a on - że chwila największej namiętności, z której oboje czerpali satysfakcję. Komu wierzyć? I tu ciężko jest opisać wagę tego wydarzenia, gdyż każdy ma inne do niego podejście i widzi wydarzenia w trochę innym świetle. Jedni będą uważać, że kobieta sama się prosiła i obrzucać błotem, inni będą ją bezgranicznie wspierać i stanowczo potępiać winowajcę. Kłopot jednak polega na tym, że niejednokrotnie porzucone lub pragnące rozgłosu kobiety, wykorzystywały się oskarżeniem o gwałt jako narzędzie zemsty na wzgardzających nimi mężczyznach. Jest to bezwzględna broń, gdyż nawet jeśli nie zapadnie wyrok skazujący, to potencjalnemu sprawcy zostaje przypięta łatka „gwałciciela”, bo przecież nie ma dymu bez ognia.

Jeśli kogoś ominęły uroki studenckiego życia, to w tej książce znajdzie namiastkę tego co stracił i co go na szczęście ominęło. Umożliwia to retrospekcja, przenosząca czytelnika w czady studenckie bohaterów. Doprawdy, to co wyczyniała w młodości współczesna elita, jest szokujące (niejednokrotnie nawet dla nich samych). Można by sądzić, że reprezentanci tej grupy społecznej powinni być wzorem wszelkich cnót, ale trzeba być wyjątkowo naiwnym, spodziewając się tego po bogatej i rozpuszczonej młodzieży. Niebogatej zresztą też, bo w ogólnym mniemaniu młodość to okres nieustannych zabaw i szaleństw, w którym trzeba korzystać z życia. A to że złamie się w międzyczasie jeden przepis lub dwa, to i tak ujdzie im to na sucho. Lub przynajmniej tak większość uważa. Jednak reperkusje tamtych wyczynów mogą wrócić nawet po dekadach (o czym na własnej skórze przekonają się bohaterowie tej powieści) i dopiero wtedy wybucha skandal.

Zaufanie. Lojalność. Moralność. Poczucie obowiązku. Obsesja. Żądza. Hipokryzja. Zdrada. Wszystkie te dodatnie i negatywne cechy ludzkiego charakteru zostały przedstawione w „Anatomii skandalu” w sposób bardzo bezpośredni, bez jakichkolwiek upiększeń i patosu. I nie są one charakterystyczne jedynie dla elity - tak naprawdę nie jest ona bardziej zepsuta od reszty, tyle że ma więcej środków, a prasa częściej patrzy im na ręce w poszukiwaniu skandali i innych smakowitych kąsków.

"Kłopot z kobietami jest taki, że brak im odwagi przekonań."

Jeden mężczyzna oskarżony o zbrodnię. I trzy kobiety, w których rękach spoczywa jego los. Ten mający nieco patetyczny wydźwięk tekst, przywiódł mi na myśl mojry – trzy greckie boginie przeznaczenia niepodlegające nawet olimpijskim bogom. W sumie to nie do końca prawda, gdyż w tej powieści kobiet, które wpływają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytelnik, który wcześniej nie słyszał o Larsie Keplerze, pewnie będzie nie lada zaskoczony, odkrywając, że za tym pseudonimem kryje się nie jeden autor, ale szwedzkie małżeństwo: Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril, których cykl o Joonie Linnie stał się jedną z bestsellerowych szwedzkich serii. Co ciekawe, pierwszą część pseudonimu para zadedykowała nieżyjącemu już Stiegowi Larssonowi, autorowi trylogii Millennium, którego twórczość zainspirowała ich do rozpoczęcia własnej kariery pisarskiej.

„Plac zabaw” to bardzo niepokojącą, miejscami przerażająca książka, przedstawiająca zupełnie odmienne wyobrażenie świata pomiędzy życiem a śmiercią, które są powszechnie znane i często wykorzystywane w literaturze, filmie i sztuce. Widać tu inspirację autorów zaczerpniętą ze starożytnych egipskich wierzeń, np. segregacja dusz za pomocą wagi oraz z chińskiego folkloru, który uważał port za początek podróży po zaświatach. Autorzy wspominają bardzo interesujący szczegół, jakim jest przeświadczenie mieszkańców pewnej chińskiej prowincji, że to zaświaty odcisnęły swoje piętno na świcie żywych i ukierunkowały jego rozwój. Potem jednak role znacząco się odwróciły, bo jak inaczej wytłumaczyć obecność telefonów komórkowych, alkoholu, papierosów i broni palnej? Szkoda tylko, że autorzy nie popuścili wodzy fantazji i nie wyjaśnili co się dzieje z człowiekiem po kolejnej śmierci, bo (uwaga!) w tych zaświatach też można umrzeć. Świat wykreowany przez „Larsa Keplera” jest daleki od ideału. Panuje tu przemoc, wyzysk i nielegalny handel wizami, które każda, mająca szansę na powrót do życia, dusza otrzymuje zaraz po zważeniu. Najczęstszymi ofiarami tego precedensu padają dzieci, gdyż perspektywa powrotu do młodego ciała jest bardzo kusząca.

Lektura „Placu zabaw” była dla mnie rozczarowującym i wręcz nieprzyjemnym doświadczeniem i już dawno nie poczułam tak wielkiej ulgi po zakończeniu lektury. To co z początku było obiecującym thrillerem psychologicznym, mniej więcej od połowy przekształciło się w powieść na wzór kiepskich horrorów, w których ludzie latają z siekierami i zabijają wszystko, co stanie im na drodze. Innymi słowy – jatka na dużą skalę. I do tego ten niekończący się tłum gapiów, cieszący się cierpieniem innych. Ohyda, świadcząca o ludzkiej ułomności, towarzysząca człowiekowi od dawien dawna. Z niezrozumiałego dla mnie powodu, ludzie zawsze zbierali się tłumnie wokół miejsc, gdzie miała się odbyć publiczna egzekucja. I mimo że było to makabryczne widowisko, to stanowiło swojego rodzaju rozrywkę. Być może związane to było z chęcią chociaż chwilowego oderwania się od szarej egzystencji. Co nie zmienia faktu, że jest to chore i charakterystyczne jedynie dla człowieka zachowanie, które autorzy obnażają bez żadnych skrupułów.

W trakcie jednych ze swoich wewnętrznych monologów Jasmin zauważa, że wojna usypia sumienie człowieka i jego poczucie przyzwoitości. Jej doświadczenia mające miejsce po felernej misji w Kosowie są doskonałym przykładem co dzieje się z człowiekiem dotkniętym zespołem stresu pourazowego. Pomimo faktu, że Jasmin jest rozchwiana emocjonalnie (do czego zresztą ma pełne prawo po tylu traumach) to jest dość męczącą osobą, która z jednej strony gotowa jest na wielkie poświęcenie i morderczą walkę, a z drugiej wpada w złość i czuje zazdrość z powodu mężczyzny, którego ledwo poznała. Nie ulega jednak wątpliwości, że jako matka jest gotowa posunąć się do niewyobrażalnych rzeczy, chcąc ochronić swoje dziecko. I nie jest w tym osamotniona, gdyż ostatnio coraz częściej wykorzystywany jest motyw zdesperowanej matki, jednak pomysł z placem zabaw okazał niezbyt trafiony, jest bowiem wiele innych kierunków, w jakich mogłaby podążyć fabuła.

Niektórzy po cichu sugerują chęć autorów do rozwinięcia wątku życia po życiu w następnym tomie, jednak jak na razie nie zostało to oficjalnie potwierdzone. I chyba dobrze, gdyż podejrzewam, że w takim przypadku byłby to spacer po szkle. Przynajmniej dla mnie.

Czytelnik, który wcześniej nie słyszał o Larsie Keplerze, pewnie będzie nie lada zaskoczony, odkrywając, że za tym pseudonimem kryje się nie jeden autor, ale szwedzkie małżeństwo: Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril, których cykl o Joonie Linnie stał się jedną z bestsellerowych szwedzkich serii. Co ciekawe, pierwszą część pseudonimu para zadedykowała nieżyjącemu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ciężko być najmłodszym Ksenia Basztowa, Wiktoria Iwanowa
Ocena 7,4
Ciężko być naj... Ksenia Basztowa, Wi...

Na półkach: , ,

Jak przystało na tego typu absurdalną literaturę przez całą lekturę można boki zrywać ze śmiechu. Mnie jednak ten typ narracji bardziej pasuje do żeńskiego głównego bohatera - jakoś tak mi się ubzdurało i po prostu ciężko mi pogodzić wizerunek młodego mężczyzny z takimi wewnętrznymi monologami. Książka doskonała na mniej udane dni, bo poziom endorfin idzie w górę od samego początku i nie spada aż do ostatniej strony.

Jak przystało na tego typu absurdalną literaturę przez całą lekturę można boki zrywać ze śmiechu. Mnie jednak ten typ narracji bardziej pasuje do żeńskiego głównego bohatera - jakoś tak mi się ubzdurało i po prostu ciężko mi pogodzić wizerunek młodego mężczyzny z takimi wewnętrznymi monologami. Książka doskonała na mniej udane dni, bo poziom endorfin idzie w górę od samego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dzięki Belindzie Bauer i jej najnowszej powieści pt. „Martwa jesteś piękna” mamy okazję przekonać się jak może wyglądać praca reportera kryminalnego. Wbrew pozorom (o ile w obecnych czasach jeszcze jakieś istnieją) jej głównym zadaniem nie jest udzielenie szczegółowych informacji o zaistniałym zdarzeniu, ale po prostu przykucie uwagi widzów. W wielkim skrócie: im więcej krwi, tym lepiej, a słupki oglądalności mają iść w górę i utrzymać się na tym poziomie jak najdłużej. Czyli do czasu kolejnej tragedii. Przecież niemal codziennie ktoś zostaje zamordowany, postrzelony lub uprowadzony, tematów jest pod dostatkiem, tyle że konkurencja też jest spora. Oczywiście nie wszyscy mają tak iście konsumpcyjne podejście do zawodu (np. Eve za każdym razem wymiotuje na widok sporej ilości krwi), ale większość szybko nabiera dystansu i traktuje to jak zwykłą pracę, a nawet hobby. Niestety cały ten szum medialny wokół popełnionych zbrodni sprawia, że przestępcy stają się swojego rodzaju celebrytami i zaczynają aranżować kolejne przestepstwa niczym wielkie przedstawienie – czy jak w przypadku tego konkretnego mordercy – wystawę. Tak się akurat złożyło, że jest on tak dogłębnie zafascynowany śmiercią i jej odzwierciedleniem w sztuce, że sam postanawia stać się artystą i uczynić siebie i swoje dzieła-ofiary nieśmiertelnymi. Jak się okazuje jego fascynacja bierze się w dużej mierze ze strachu przed własną śmiercią, co zakrawa na ironię, ale jest w sumie dość powszechnym zjawiskiem wśród seryjnych morderców. Oczywiście jego osobiste lęki nie przeszkadzają mu w odbieraniu życia innym w celu odciśnięcia swojego śladu w historii. A ma mu w tym pomóc (oczywiście niedobrowolnie) dziennikarka Eve Singer.

Autorka skupia się na dwóch bardzo problematycznych kwestiach, jakimi niewątpliwie są trauma po wszczepieniu organu martwej osoby czy radzenie sobie z chorobą Alzheimera zarówno przez samych chorych, jak i ich bliskich. Jeszcze w zeszłym roku miałam okazję recenzować „Prezent” Louise Jensen, której główna bohaterka zmagała się z ciężką depresją po przeszczepie serca. Wprawdzie u Jensen skutki traumy objawiały się w zdecydowanie inny sposób niż ten, który przedstawiła Belinda Bauer, to nie ulega jednak wątpliwości, że jest to bardzo wstrząsające przeżycie, które odciska trwałe piętno na psychice człowieka. Ważny jest również fakt, że autorka wykazała się sumiennością i skrupulatnością, bezpośrednio nawiązując kontakt z osobą po przeszczepie serca, która podzieliła się z nią swoimi spostrzeżeniami i osobistymi doświadczeniami zarówno w sferze fizycznej, jak i psychologicznej. Osobie tej Bauer cały akapit w swoich końcowych podziękowaniach, co dowodzi, jak wielki wkład miała w powstanie tej powieści.

Choroba Alzheimera jest jedną z najbardziej przerażających chorób jakie mogą dotknąć człowieka, gdyż atakuje nie tylko ciało, ale także umysł człowieka, znacząco wpływając na jego osobowość i postępowanie. Osoba dotknięta tym schorzeniem stopniowo traci pamięć i zdolność logicznego myślenia, przestaje być samodzielna i wymaga stałej opieki. Najgorsze jest to, że przez większość czasu sama nie zdaje sobie z tego sprawy, ale kiedy w chwilach przebłysku zaczyna docierać do niej co się z nią dzieje, przeżywa ogromny wstrząs i popada w rozpacz. Naprawdę, postać Duncana, ojca głównej bohaterki, chwyta za serce jak mało która.

Warto również wspomnieć o chorobliwym wręcz poczuciu niezależności jednostki, a zwłaszcza współczesnej kobiety. Jednak przypadek Eve różni się od stereotypowych tzw. silnych kobiet, gdyż w przeciwieństwie do większości, ona ma świadomość szkodliwości takiego postępowania i częściowo stara się z nim walczyć, o ile udaje jej się znaleźć czas między pracą i czekającymi ją w domu obowiązkami. Jeśli miałabym ją zaklasyfikować do jakiegoś szczególnego grona, to określiłabym ją mianem kobiety, która zestarzała się jeszcze przed trzydziestką. Eve jest żyjącą w ciągłym napięciu singielką z jedną przyjaciółkę i praktycznie nieistniejącym życiem towarzyskim, opiekującą się schorowanym ojcem i mającą za towarzysza życiowego chomika o imieniu Chrupek. Czy wspomniałam już, że jej największym fanem jest seryjny morderca? Nie? Niestety, nie jest to rzecz, która napawa człowieka optymizmem. Wydawać by się więc mogło, że wiedzie egzystencję dość żałosną, ale tak naprawdę jej życie stale jest pełne wyzwań i w sumie nieźle sobie w nim radzi. Przez to jest postacią wiarygodną, z którą w wielu kwestiach można się utożsamiać.

Początek jest iście piorunujący. Już na samym wstępie Bauer zaserwowała czytelnikom tak silną bombę emocjonalną, że dosłownie miało się wrażenie „bycia” na miejscu zdarzenia. Aż chciało się czytać dalej, byle tylko jeszcze raz poczuć tę burzę. Jednak wraz z rozwojem fabuły, poziom napięcia się zmienia i w inny sposób oddziałuje na emocje, ale nadal bezproblemowo utrzymuje uwagę czytelnika. Niemal przez całą książkę autorka utrzymuje wysoki poziom, ale ostatnie trzydzieści stron wręcz proszą się o przeredagowanie. Opisane na nich wydarzenia stają się zbyt melodramatyczne, zbyt widowiskowe i (co najważniejsze) absolutnie brak w nich logiki. Mimo to „Martwa jesteś piękna” to pozycja godna polecenia i warta przeczytania i gdyby nie to końcowe przedobrzenie w punkcie kulminacyjnym, byłaby to książka rewelacyjna. Jednak w tej sytuacji uważam ją za bardzo dobrą.

Dzięki Belindzie Bauer i jej najnowszej powieści pt. „Martwa jesteś piękna” mamy okazję przekonać się jak może wyglądać praca reportera kryminalnego. Wbrew pozorom (o ile w obecnych czasach jeszcze jakieś istnieją) jej głównym zadaniem nie jest udzielenie szczegółowych informacji o zaistniałym zdarzeniu, ale po prostu przykucie uwagi widzów. W wielkim skrócie: im więcej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Wilcza godzina” to debiutancka powieść litewskiego autora, Andriusa Tapinasa, zaliczana do dość mało znanej mi kategorii jakim jest steampunk. Steampunk to odmiana fantastyki naukowej, której nazwa pochodzi od angielskiego słowa „steam”, czyli pary. Jak sama nazwa wskazuje, dzieła z tego gatunku nawiązują do epoki wiktoriańskiej i rewolucji przemysłowej. Technika otaczająca bohaterów jest oparta czysto na mechanice, przez co jedną z charakterystycznych cech steampunku jest kreowanie zupełnie nieznanych nam wynalazków, co z kolei prowadzi do powstania alternatywnej rzeczywistości. Autorzy steampunku wzorują się na twórczości takich wybitnych pisarzy jak Juliusz Verne, Herbert George Wells czy Mark Twain.

Kiedy spojrzałam na listę dramatis personea aż jęknęłam z frustracji, widząc taką liczbę obco brzmiących imion i nazwisk. Na szczęście autor nie rzuca czytelnika od razu na głębokie wody i wprowadza bohaterów stopniowo. Na dodatek nie patyczkuje się z nimi i kiedy już spełnią swoją rolę, pozbywa się ich w mniej lub bardziej bezpośredni sposób. A bohaterowie są niezwykle różnorodni – od wysoko postawionych dygnitarzy, wybitnych uczonych i oficerów, poprzez zwykłych zjadaczy chleba, żebraków, rozbójników i włóczęgów, a skończywszy na… świadomych lalkach! Muszę się przyznać, że ci mali ludeczkowie i mechaniczne zwierzątka od razu podbili moje serce i należą do moich ulubieńców. Warto również wspomnieć, że niektórzy bohaterowie nie są postaciami czysto fikcyjnymi i mają swoich odpowiedników żyjących na przełomie XIX i XX wieku, jednak sam autor zaznacza, że podobieństwo jest mniej niż połowiczne. I to samo dotyczy wykreowanego przez niego świata. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego wielu recenzentów ma za złe autorom, że nie trzymają się realiów opisywanych przez nich epok. Przecież sama definicja steampunku wskazuje, że jest on zaliczany do historii alternatywnej, a więc i tamtejsza rzeczywistość nie ma zbyt wiele wspólnego z realnymi wydarzeniami. Dlatego zaznaczam, że „Wilcza godzina” jest powieścią czysto fantastyczną i zarzucanie autorowi nieprofesjonalizmu, a wręcz nieuctwa, jest rzeczą dość niezrozumiałą, gdyż nie jest to powieść historyczna.

Jak już wspomniałam, przez powieść przewija się wiele postaci, jednak Tapinasowi udało się każdą z nich umiejętnie wpleść w fabułę i nawet jeśli odgrywa ona jedynie epizodyczną rólkę, to odnosiłam wrażenie, że bez niej książka nie byłaby taka sama. Oczywiście nie mam tu na myśli książkowych statystów, gdyż wyszłoby na to, że niemal każdy mieszkaniec Wilna przyczynił się do opisanych przez autora wydarzeń, co byłoby niezwykle mało prawdopodobne nawet jak na fantastyczne standardy.

Fabuła jest wielowątkowa, ale w ostateczności wszystko składa się w dość zgrabną całość, choć oczywiście nie obyło się bez potknięć - miejscami fabuła jest zbyt naiwna, niektóre wydarzenia zbyt naciągane, nawet jeśli widowiskowe, a postaci zbyt przejaskrawione. Przeważają intrygi polityczne (do samego końca ciężko stwierdzić, kto jest zwykłą płotką, kto naprawdę pociąga za sznurki, a komu tylko się wydaje, że pociąga), ale nie brak w niej również elementów typowych dla literatury sensacyjnej (np. epizod z balonem rodem ze starszych filmów o Jamesie Bondzie) i kryminalnej. Pomysł aby osadzić akcję w Wilnie okazał się świetnym posunięciem. Niemal od początku widać, że autor zna i czuje to miasto, chociaż oczywiście musiał je nieco przerobić na potrzeby książki. Mimo to targają nim te same problemy co każde rozwijające się miasto – przeludnienie, bezrobocie, wciąż napływający uchodźcy, nierówność społeczna, zatrute środowisko, itd, itp.

Niech krytycy mówią sobie co chcą, ale obecnie bardzo ważna jest oprawa wizualna, która niejednokrotnie zachęca potencjalnego czytelnika do lektury, po którą w innym przypadku by nie sięgnął. Ale „Wilcza godzina” jest pozycją nie tylko ładnie wydaną, ale i dobrze napisaną. Wiadomo że nie jest to literatura wysokiego szczebla – powiedziałabym, że zajmuje miejsce tak pośrodku drabinki literackiej, ale jest przyjemną i ciekawą lekturą, przy której miło można spędzić czas i z powodzeniem oderwać się od rzeczywistości.

Dlaczego akurat „Wilcza godzina”? Dlaczego autor wybrał akurat ten właśnie tytuł dla swojej debiutanckiej powieści? Cóż… zdradzę tylko tyle, że mechaniczny wilk jest jednym z symboli alternatywnego Wilna - większość miast ma zegary z kurantem, a Wilno ma żelaznego wilka, co zresztą odbije mu się potężną czkawką. Ale o tym to już musicie poczytać sami.

„Wilcza godzina” to debiutancka powieść litewskiego autora, Andriusa Tapinasa, zaliczana do dość mało znanej mi kategorii jakim jest steampunk. Steampunk to odmiana fantastyki naukowej, której nazwa pochodzi od angielskiego słowa „steam”, czyli pary. Jak sama nazwa wskazuje, dzieła z tego gatunku nawiązują do epoki wiktoriańskiej i rewolucji przemysłowej. Technika...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pomijając tą całą magię, to Card stworzył całkiem niezła powieść o dorastaniu i ogólnych problemach wieku dojrzewania.

Pomijając tą całą magię, to Card stworzył całkiem niezła powieść o dorastaniu i ogólnych problemach wieku dojrzewania.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Z pewnością po świetnym „Nocnym Aniele” fani Brenta Weeksa mieli spore oczekiwania względem tej serii (ja również się do nich zaliczam) i moim skromnym zdaniem nie powinni czuć się zawiedzeni. Wraz z tym tomem dostaną bowiem liczne intrygi, kłamstwa i mroczne sekrety, które prędzej czy później muszą ujrzeć światło dzienne, konflikty zbrojne, dynamiczne opisy walk, wyraziste postaci i złożone relacje między nimi… Słowem, wszystko co każdy fan fantasy lubi najbardziej.

Zapewne niejednego czytelnika mogą zniechęcić gabaryty tej książki, bo jak napisała jedna z moich recenzenckich koleżanek: „Czarny Pryzmat” to siedmiuset stronicowa cegiełka. Mnie osobiście nie przeszkadza spora liczba stron, o ile idzie w parze z interesującą treścią, co obecnie coraz rzadziej się zdarza , gdyż niemal każdy pisarz uważa, że bardziej liczy się objętość niż zawartość. Z przyjemnością stwierdzam, że przynajmniej na razie Brent Weeks nie należy do tego niezaszczytnego pisarskiego grona i nadal potrafi skutecznie zawładnąć wyobraźnią i uwagą czytelników.

Ciężko jest nie poczuć sympatii do bohaterów wykreowanych przez Weeksa, nawet jeśli są momentami bardziej niż irytujący. Zostali świetnie zarysowani i zapadają w pamięć, praktycznie każdy z nich ma własną, unikalną osobowość. Jednak na tym polu w negatywny sposób wyróżnia się Karris, która doskonale wpasowuje się w schemat silnej i niezależnej kobiety, będącej w młodości delikatnym kwiatem brutalnie wyrwanym z korzeniami. W wieku szesnastu lat jej wygodne życie zostało wywrócone do góry nogami do tego stopnia, że z próżnej i lekkomyślnej nastolatki przekształciła się w dojrzałą kobietę i niezłomną wojowniczkę. Przynajmniej podejrzewam, że taki był oryginalny zamiar, gdyż tak naprawdę Karris nadal jest po części dzieckiem – krnąbrna, pyskata i niezależna aż do przesady. I ma talent do wpadania w tarapaty. Jednym słowem – taka nie-dziewica w opałach. Bardzo podobał mi się fakt, że w książce brak jednoznacznego podziału na tych dobrych i tych stricte złych, a wraz z rozwojem fabuły okazuje się, że nawet sam Pryzmat świętym za bardzo nie jest. Uważam Gavina za najbardziej złożoną ze wszystkich postaci, która z jednej strony ma sporo na sumieniu, a z drugiej – starająca się naprawić swoje błędy i nie popełniać nowych. Jak na religijnego przywódcę jest bardzo lekkomyślny i wygadany (w czym trochę przypomina mi Kelsiera ze „Zrodzonego z Mgły” Brandona Sandersona), co chyba jest cechą wrodzoną rodziny Guile’ów, gdyż Kip jest równie pyskaty jak jego ojciec i równie często pakuje się w kłopoty. Kipowi brakuje jednak charyzmy i wiary w siebie przez co początkowo ciężko uwierzyć, że faktycznie jest synem samego Lorda Pryzmata. Poznajemy go jako wioskowego fajtłapę, który z jednej strony jest zahukany, a z drugiej potrafi przegadać niejednego dorosłego. To chyba pierwszy raz kiedy spotykam się z tak ciapowatym głównym bohaterem. I do tego przy kości, co osobiście uważam za duży plus, bo Weeks łamie stereotyp silnego i przystojnego młodzieńca, za którym na każdym kroku oglądają się dziewczyny. Bardzo ciekawi mnie dalszy rozwój tego konkretnego bohatera, bo z pewnością będzie jedną z kluczowych postaci w dalszych częściach serii.

Wszyscy, którzy czytali trylogię „Nocnego Anioła”, wiedzą, że Brent Weeks potrafi stworzyć oryginalny system magii, który tym razem został oparty na przeobrażaniu światła w materię i zależny od jego spectrum. Okazało się to całkiem ciekawym rozwiązaniem, wnoszącym odrobinę świeżości w już trochę wyeksploatowany świat fantasy. Nie znam się jednak na tyle na optyce (znaczy prawie wcale), żeby stwierdzić poprawność założeń autora. Muszę się przyznać, że scena, w której Liv tłumaczy Kipowi podstawowe zagadnienia, była dla mnie czystą abstrakcją i pomimo kilkukrotnego jej przeczytania, nie byłam w stanie w ogóle zrozumieć o co tam chodzi. W tym właśnie momencie po raz pierwszy zaczęłam utożsamiać się z Kipem, który w bardzo krótkim czasie musiał przetrawić masę informacji. Na szczęście dla Kipa okazało się, że nieznajomość teorii magii nie przeszkadza w jej używaniu, chociaż wiąże się ze znacznie większym ryzykiem.

A dlaczego książka nosi tytuł „Czarny Pryzmat”? Przez całą lekturę głowiłam się nad tym niecodziennym doborem słów, ale nie znalazłam satysfakcjonującego wyjaśnienia, gdyż najnormalniej w świecie autor zupełnie pominął tą kwestię. Możliwe, że rozwiązanie znajdę w następnych tomach „Sagi Powiernika Światła” i choćby tylko dlatego sięgnę po kontynuację, chociaż mam również skrytą nadzieję dowiedzieć się nieco więcej o wydarzeniach mających miejsce w trakcie Wojny Pryzmatów, która zdeterminowała losy większości mieszkańców Chromerii.

Z pewnością po świetnym „Nocnym Aniele” fani Brenta Weeksa mieli spore oczekiwania względem tej serii (ja również się do nich zaliczam) i moim skromnym zdaniem nie powinni czuć się zawiedzeni. Wraz z tym tomem dostaną bowiem liczne intrygi, kłamstwa i mroczne sekrety, które prędzej czy później muszą ujrzeć światło dzienne, konflikty zbrojne, dynamiczne opisy walk, wyraziste...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale „Murder Park” to niezwykle ciekawa pozycja. I nie chodzi mi tu o samą fabułę, która jest nieco przerobioną i bardziej współczesną kopią „I nie było już nikogo” Agathy Christie, ale raczej o studium stanu psychicznego człowieka po ciężkiej traumie, który potencjalnie może stać się seryjnym mordercą. I o ile można skrytykować Jonasa Winnera za powielenie znanych schematów – w książce znajdziemy również nawiązania do postaci Zodiaka, autentycznego mordercy, który pod koniec lat 60. i na początku lat 70. był odpowiedzialny za serię zbrodni w Stanach Zjednoczonych – to trzeba szczerze przyznać, że obecnie tak naprawdę niezwykle ciężko jest napisać coś nowego, co nie przywodziłoby na myśl skojarzeń z jakimś wcześniejszym utworem czy wydarzeniem. Bądź co bądź wyobraźnia człowieka ma swoje ograniczenia i w pewnym momencie autorzy osiągają punkt, w którym trudno jest zaskoczyć czytelnika czymś oryginalnym.

Akcja „Parku morderców” ma miejsce na opuszczonej wyspie położonej niedaleko Bostonu, na której postanowiono stworzyć pewien specyficzny park rozrywki poświęcony seryjnym mordercom. Umieszczenie tego rodzaju ośrodka w miejscu okrytego złą sławą wesołego miasteczka, w którym przed dwudziestoma laty zginęły trzy kobiety, wydaje się okrutną ironią. Początkowo byłam bardzo zniesmaczona samą ideą tego przedsięwzięcia, nawet nie samym pomysłem autora, tylko faktem, że ludzie są w stanie zrobić dosłownie wszystko dla rozgłosu i pieniędzy. Na przykład handlowanie murderabiliami związanymi z poszczególnymi mordercami (takimi jak ich własna odzież lub zakrwawione ubrania ich ofiar, obcięte paznokcie i włosy i tym podobne makabryczne pamiątki) to naprawdę poroniony pomysł, ale niestety tak funkcjonuje nasz nastawiony na konsumpcję świat. Jest popyt, jest podaż. Miało to na celu wstrząsnąć czytającym, i to na różne sposoby. Winner poprzez swoją powieść uzmysławia bowiem czytelnikom brutalną prawdę, że nawet na bestialstwie człowieka można zrobić niezły biznes.

W książce zamieszczono dwanaście wywiadów, przeprowadzonych z każdym uczestnikiem przedpremierowego otwarcia „Murder Park”. Oczywiście są one w stu procentach fikcyjne i ich głównym zadaniem jest częściowe przybliżenie postaci Paula Greenblatta, głównego bohatera, który praktycznie jest jedyną wartą wzmianki postacią. Przez całą powieść da się odczuć jego wielki niepokój i niepewność związane nie tylko obecnymi wydarzeniami, ale także z traumatycznym doświadczeniem z wczesnego dzieciństwa. Wyspa działa na niego w wyjątkowy sposób, którego sam nie jest w stanie sprecyzować, ale który stopniowo odsłania mroczniejszą stronę jego osobowości. Każdy człowiek ma jakieś skryte fantazje, które niekoniecznie muszą zostać zrealizowane, jednak kiedy do tego dojdzie, może dojść do wielu tragicznych w skutkach wydarzeń. Jako dziecko Paul został w okrutny sposób złamany i śmiało można stwierdzić, że wydarzenia na wyspie złamią go po raz drugi, tylko w nieco inny sposób.

Faktycznie przewidzenie zakończenia „Parku morderców” jest wyjątkowo trudne – spotkałam się nawet z opinią, że cała powieść bardziej przypomina groteskę niż faktyczny thriller, ale nie ulega wątpliwości, że jest ono dość niepokojące. Bo kiedy wszystko staje się jasne – nagle następuje wielkie BUM! I cała logika idzie w zapomnienie. Czy zakończenie jest za bardzo naciągane? Możliwe, jednak nie powinno ono tak bardzo zaważyć na opinii o całej książce, której lektura była dla mnie ciekawym doświadczeniem.

Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale „Murder Park” to niezwykle ciekawa pozycja. I nie chodzi mi tu o samą fabułę, która jest nieco przerobioną i bardziej współczesną kopią „I nie było już nikogo” Agathy Christie, ale raczej o studium stanu psychicznego człowieka po ciężkiej traumie, który potencjalnie może stać się seryjnym mordercą. I o ile można skrytykować Jonasa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Białe kruki – Gry i zabawy ruchowe z lat 1821-1939” to opracowany przez Piotra Winczewskiego niecodzienny zbiór starych i dawno już zapomnianych gier i zabaw, który ukazał się 2016 roku nakładem wydawnictwa „Narodowe Centrum Kultury”.

Na samym wstępie Piotr Winczewski poświęca sporo uwagi samemu pochodzeniu zachowań mających charakter zabawy i ich znaczeniu. Według autora ich celem było przygotowanie i przystosowanie do życia w okresie osiągania pełni dojrzałości społecznej. Słowo „społecznej” może sugerować, że zabawa jest czynnością typowo „ludzką”, jednak w różnych formach występuje także u innych gatunków zwierząt. Powszechnie uważa się, że prymitywne zachowania naśladowcze dały początek bardziej zaawansowanym i kreatywnym zabawom, charakterystycznym jedynie dla człowieka. Jako że są podejmowane bez względu na wiek i płeć oraz status społeczny i powodują zaangażowanie emocjonalne uczestników, uważa się je za działania kreatywne, a zatem i kulturotwórcze. Śmiało można więc stwierdzić, że mająca prymitywne korzenie zabawa tworzy solidne podwaliny naszej cywilizacji.

Ta dość niecodzienna książka zawiera opisy zrekonstruowanych - miejmy nadzieję jak najbardziej wiernie – ponad stu dwudziestu zabaw i gier ruchowych dla dzieci w różnym przedziale wiekowym, jakie zostały umieszczone w polskojęzycznych podręcznikach opublikowanych w latach 1821-1939. Mimo że większość z nich jest obecnie nieznana, to umiejętnie wykorzystane mogą stanowić źródło alternatywnej rozrywki dla młodszego pokolenia. Jak słusznie zauważa autor, niejednokrotnie uczenie się poprzez zabawę było jedyną formą zorganizowanego nauczania. Niektórzy badacze uważają zachowania powszechnie definiowane jako zabawę za początki kultury, to przekonanie nie zyskało jednak zbyt wielu zwolenników. Nie da się jednak ukryć, że obrzędy towarzyszące od wieków zabawom ludowym nawiązywały do ważnych dla danej społeczności wydarzeń i były wyrazem uznawanych przez nią wartości. Obecnie jest to rzadko spotykane zjawisko, gdyż dla większości osób jest to okazja do chwilowego oderwania się od rzeczywistości i prawdziwy wydźwięk tego rodzaju wydarzeń traci znacznie na wartości.

Choć przedstawione tu zabawy i gry ruchowe opierają się w większości na znanych schematach, to aby zostały zrozumiane i dobrze przyjęte, autor musiał dopasować język i sposób prezentacji do współczesnych. Opisując każdą z gier i zabaw, Winczewski zachował jej oryginalny tytuł, starał się również nawiązać do sformułowań, których używali ich autorzy, używając przy tym oryginalnych określeń na jakie natrafił w trakcie swoich badań. W prezentacji każdej z zabaw wyodrębnione zostały fabuła/narracja, jej przebieg oraz cele, pogadanka końcowa, niezbędne przybory oraz ewentualne uwagi. Fabuły gier i zabaw zostały tak skonstruowane, aby mogły rozwijać różne predyspozycje bawiącego się i ćwiczyć jego umysł. Winczewski otwarcie przyznaje, że w trakcie rekonstrukcji celowo pomijał te gry i zabawy, które propagowały szczególnie agresywne zachowania. Działanie to uzasadnił chęcią umożliwienia wykorzystywania zebranego materiału w szkołach podstawowych i przedszkolach, co byłoby niemożliwe w przypadku tekstu promującego agresję.

Znamienny wydaje mi również fakt, że ramy czasowe zbioru kończą się na 1939 roku. Zupełnie jakby Piotr Winczewski chciał podkreślić, że w następujących po nim latach dzieci zostały okradzione z dzieciństwa i z wszelkich jego przywilejów, a niejednokrotnie także z prawa do życia.

Początkowo nieco dziwnym wydawało mi się fakt, że tego rodzaju publikacja została wydana przez tak ściśle ukierunkowane na kulturę wydawnictwo, jednak bardzo szybko uzmysłowiłam sobie, że zebrany w niej materiał jest niczym innym jak doskonałym przykładem różnorodności polskiej tradycji, która odcisnęła swoje piętno także na, wydawałoby się, nieco pospolitym i przyziemnym wychowaniu fizycznym. Pozytywnie zaskoczyło mnie również to, że w dobie telewizji, gier komputerowych, Internetu i ogólnego konsumpcjonizmu, ktoś zdecydował się poświęcić swój czas na zebranie i opracowanie materiału poświęconego dawno już zapomnianym zabawom dziecięcym. Jak podkreśliła profesor Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu dr hab. Małgorzata Bronikowska: niniejsza publikacja jest owocem pracy badawczej, wynikającej z pragnienia zgłębienia fenomenu zabaw i gier ruchowych, podjętego niegdyś przez Eugeniusza Piaseckiego, a obecnie kontynuowanego w Polsce przez nielicznych autorów. Jej słowa dowodzą, że dawne gry i zabawy ruchowe zdecydowanie nie należą do często omawianych zagadnień. Z tego też powodu niniejsza publikacja przeznaczona jest zarówno dla pragnących usystematyzować swoją wiedzę badaczy tematu, jak historyków sportu i kulturoznawców.

Wprawdzie nie powinno oceniać się książki po okładce, lecz myślę, że na zakończenie warto poświęcić trochę uwagi samemu wydaniu. Broszurowa okładka ma radosny i figlarny wydźwięk, przywodzący na myśl stare filmy o wesołych miasteczkach i cyrkowych atrakcjach. W całość wspaniałe wkomponowują się oryginalne stare zdjęcia, które zostały w taki sposób urozmaicone, aby podkreślić autentyczność tak sumiennie zebranego materiału. Na szczególną wzmiankę zasługuje również fakt, że szata edytorska tej książki została nagrodzona wyróżnieniem na 21. Poznańskich Targach Książki Naukowej i Popularnonaukowej. Wyróżnienie w konkursie o Nagrodę Prezydenta Miasta Poznania w kategorii na najlepszą książkę popularnonaukową zostało wręczone 24 marca 2017 roku.

Nie ulega wątpliwości, że zebrane przez Piotra Winczewskiego materiały to prawdziwe białe kruki polskiej kultury podwórkowej, składające się na swojego rodzaju elementarz wychowania fizycznego. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że jakiś nieprzejmujący się współczesnymi konwenansami pedagog będzie w stanie wykorzystać potencjał, jaki kryje się na kartach tego zbioru.

„Białe kruki – Gry i zabawy ruchowe z lat 1821-1939” to opracowany przez Piotra Winczewskiego niecodzienny zbiór starych i dawno już zapomnianych gier i zabaw, który ukazał się 2016 roku nakładem wydawnictwa „Narodowe Centrum Kultury”.

Na samym wstępie Piotr Winczewski poświęca sporo uwagi samemu pochodzeniu zachowań mających charakter zabawy i ich znaczeniu. Według...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Ściana Burz” to długo wyczekiwana kontynuacja „Królów Dary” autorstwa uhonorowanego prestiżowymi nagrodami Kena Liu – powieści przez wielu uważanej za orientalny odpowiednik epickiej „Gry o tron”- która została nominowana do Locus Fantasy Award 2017.

Można śmiało stwierdzić, że historia zatoczyła koło i tak jak lata temu Kuni Garu wziął udział w rebelii mającej na celu obalenie ówczesnego cesarza, tak i teraz on sam jako cesarz Ragin musi zmierzyć się z podobnym zagrożeniem. Skupiony na zduszeniu rebelii w zarodku, nie zdaje sobie sprawy, że osoba odpowiedzialna za jej wybuch znajduje się wśród jego najbliższego otoczenia. Jednak wewnętrzne konflikty okazują się niczym w porównaniu z ogromnym zagrożeniem, jakie kryje się za nieprzenikalną barierą zwaną Ścianą Burz, zdolnym zatrząść w posadach całą Darą. Kiedy cesarstwo staje do walki z bezwzględnym i brutalnym najeźdźcą, największa nadzieja pokładana jest w dorosłych już dzieciach Kuniego, gotowych przez własne działania zapisać się w historii. Bo w końcu żadna cywilizacja nie jest gotowa na swój kres.

Z każdej strony bije wręcz namacalny duch dalekiego wschodu. Pięknie zostały przedstawione kultura i tradycja, a mentalność obu nacji została doskonale zarysowana. To wspaniałe, że tym razem Ken Liu nie skupił się tylko i wyłącznie na przyziemnym aspekcie życia i walce, ale poświęcił także sporo miejsca nauce, poezji, filozofii oraz systemowi wierzeń mieszkańców Dary i ich najeźdźców. Na wzór oryginalnych systemów stworzył różne szkoły filozoficzne, często o przeciwstawnych sobie poglądach. Ta odmienność zdań oczywiście prowadzi do zaciętych i długotrwałych dysput i sprawia, że przedstawiciele tej klasy społecznej są obiektem częstych kpin ze strony otoczenia, gdyż niejednokrotnie na zakończenie dyskusji kłócą się kto jest najmądrzejszy. Doskonale ilustruje to cytat: zaczęli też sobie wytykać błędy gramatyczne, a potem błędy w poprawach błędów, a na koniec błędy w poprawach popraw. Cóż poradzić, taka jest natura większości uczonych, która dowodzi, że wykształcenie niekoniecznie idzie w parze z mądrością. Nikogo więc nie powinno dziwić, że Ken Liu skupił się na osobie całkowicie zaprzeczającej temu dość prześmiewczemu wizerunkowi. Tak jak i w poprzednim tomie Luan Zya odgrywa znaczącą rolę w rozwoju wypadków, które rozpętają pandemonium w świeżo ukształtowanym imperium.

Jednak najistotniejszą rolę w całej powieści odgrywa pierwiastek żeński. Zapewne nie ja jedna zastanawiałam się dlaczego przez lata kobiety były trzymane z dala od polityki, gdyż niejednokrotnie mają większy zmysł polityczny a ich działania cechuje subtelność i większe wyrachowanie. Niestety są także znacznie bardziej bezwzględne w dążeniu do celu, a gdzie stawką są władza i wpływy, granice pomiędzy moralnością a zaślepieniem stają się znacznie bardziej elastyczne, by w ostateczności ulec całkowitemu zatraceniu. Historia pełna jest opowieści o rywalizujących ze sobą królowych i konkubinach, które knuły intrygi i zasłaniały się frazesami, że czynią to dla większego dobra, ale tak naprawdę pragnęły zaspokoić własne ambicje i zgnębić przeciwniczki. Nie inaczej jest w „Ścianie Burz”, gdzie działania jednej tylko kobiety były w stanie zdestabilizować całe cesarstwo i sprowadzić na nie znacznie większe zagrożenie.

A bogowie, jak to bogowie, jak zwykle mącą i spiskują, napuszczając na siebie niczego niepodejrzewających śmiertelników i kierując nimi jak marionetkami. Jednak sytuacja ulega drastycznej zmianie, kiedy nieśmiertelni uświadamiają sobie, że sytuacja wymknęła się całkowicie spod ich kontroli i nadchodzą czasy przerastające wyobrażenie nie tylko mieszkańców Wysp, ale i ich samych. Fakt, że wraz z nieuniknioną przemianą Darzan bogowie również się zmieniają, jest doskonałym przykładem tego, jak podwaliny jednej religii dają początek drugiej i jak wiele wspólnego mogą mieć dwa zupełnie niezależne od siebie wyznania. Co najdziwniejsze, pomimo braku poszanowania życia podbitego ludu, Lyucu wykazują niezwykłą tolerancję wobec ich „barbarzyńskiej” wiary. Traktują ją jako błędną interpretację a nie bluźnierstwo, co przemawia za ekumenicznym nastawieniem samego autora.

„Ściana Burz” powinna być źródłem satysfakcji dla każdego miłośnika epickiego fantasy. Wrażenie robi rozmach z jakim zostały opisane bitwy rozgrywane na lądzie, morzu i w powietrzu, doskonała narracja i dopracowanie najmniejszych nawet szczegółów opowiadanej historii, która idealnie łączy się z pierwszą odsłoną cyklu. Na uwagę zasługuje również stosunkowo rzadka umiejętność nieustannego zaangażowania czytelnika w losy każdej z postaci, lekkość autora w opisywaniu stanu emocjonalnego bohaterów oraz wnikliwa znajomość ludzkiej natury. To wszystko razem tworzy epickie dzieło, które pozostaje w pamięci na długo po przeczytaniu ostatniej strony.

„Ściana Burz” to długo wyczekiwana kontynuacja „Królów Dary” autorstwa uhonorowanego prestiżowymi nagrodami Kena Liu – powieści przez wielu uważanej za orientalny odpowiednik epickiej „Gry o tron”- która została nominowana do Locus Fantasy Award 2017.

Można śmiało stwierdzić, że historia zatoczyła koło i tak jak lata temu Kuni Garu wziął udział w rebelii mającej na celu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kathryn Croft jest autorką bestsellerowych thrillerów psychologicznych, które sprzedały się w ponad milionie egzemplarzy. Wydała do tej pory sześć książek, spośród których dwie zostały przetłumaczone na język polski. Jej książki są regularnie publikowane w trzynastu krajach, co poniekąd zmusiło ją do zrezygnowania z pracy zawodowej i całkowitego skupienia się na swojej wciąż rozwijającej się karierze pisarskiej. Obecnie Kathryn pracuje nad swoją siódmą powieścią.

Tara Logan jest zwyczajną kobietą, matką dwóch nastoletnich dzieci, mająca dość zwyczajne problemy z prawie dorosłą córką i - mimo przeciwności - wciąż głęboko zakochaną w swoim mężu. Jednak pewnego dnia budzi się w łóżku z martwym mężczyzną u boku. To nie jest jej łóżko, a ten mężczyzna zdecydowanie nie jest jej mężem, ale sąsiadem z domu z naprzeciwka. Co gorsza nie ma pojęcia co się tak naprawdę wydarzyło, bo poprzedniego wieczoru najzwyczajniej w świecie urwał jej się film. Przerażona i będąca na skraju paniki kobieta ucieka z miejsca zbrodni, postanawiając nie wspominać nikomu, że w ogóle tam była i zrobić wszystko, żeby prawda nie wyszła na jaw. Jednak sytuacja dramatycznie się komplikuje, kiedy najpierw jej mąż, a potem córka stają się podejrzanymi w tej sprawie. Tara staje przed nie lada dylematem – czy dalej brnąć w stworzone przez siebie kłamstwo czy też wyznać prawdę i oczyścić bliskich z podejrzeń, stając się tym samym główną podejrzaną.

W swojej powieści Kathryn Croft napisała, że wszyscy ludzie kłamią i że nie różni się tylko skala w jakiej to robią. Wspomina również, że mamy innym za złe, że ukrywają przed nami prawdę, zapominając jak często sami uciekamy się do kłamstwa. Doprawdy słowo „hipokryzja” powinno być synonimem ludzkości. Ale właściwie dlaczego ludzie kłamią? Czy chcą zwrócić na siebie uwagę? Uniknąć nieprzyjemnych konsekwencji? A może pragną osiągnąć jakąś materialną korzyść, naginając w mniejszym lub większym stopniu prawdę? Nawet renomowani psychiatrzy i psychologowie nie są w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie więc ja nawet nie próbuję. Ale faktem jest, że nawet jedno małe kłamstewko jest jak pojedyncza kostka domina, która poruszona, jest w stanie zburzyć całą pieczołowicie tworzoną przez nas konstrukcję, którą w tym wypadku jest nasze życie. Bo „kłamstwa i sekrety to tykające bomby, które tylko czekają na moment, kiedy będą mogły narobić najwięcej szkód”.

Powieść została tak skonstruowana, że każdy rozdział kończy się wnosząc jakąś nową rewelację, która wprowadza kompletny chaos w pozoru już opanowaną przez bohaterów sytuację. Aczkolwiek jest to zabieg niezwykle często stosowany przez współczesnych pisarzy, daje on różne rezultaty. W przypadku Croft to rozwiązanie dało bardzo korzystny dla niej efekt. Fabuła nieustannie skręca z wcześniej obranego toru i w końcu nic nie wydaje się być oczywiste. To niebywale trudne zadanie tak balansować napięciem, żeby cały czas utrzymywać zainteresowanie czytelnika i nieustannie wzbudzać w nim ciekawość, ale moim zdaniem Kathryn Croft wywiązała się z tego zadania niemal wzorowo. Owszem, nie obyło się bez paru zgrzytów i nagięć, ale są one niczym w porównaniu z emocjami jakich doświadczycie w trakcie lektury. Godny wspomnienia jest również fakt, że autorka ograniczyła do minimum wszelkie opisy otoczenia i wyglądu samych postaci, skupiając się głównie na ich psychice, postępowaniu i jego możliwych przyczynach. Co jest w obecnych czasach dość niezwykłe i dowodzi dużego szacunku, jakim pisarka darzy czytelnika, nie zaśmiecając jego uwagi często zupełnie niepotrzebnymi informacjami.

Tak więc jeśli myślicie, że po przeczytaniu kilkudziesięciu thrillerów już nic nie będzie w stanie Was zadziwić, to zatrzymajcie się na chwilę i zastanówcie jeszcze raz, bo nawet gdybyście przeczytali ich drugie tyle, to i tak „Tylko jedno kłamstwo” Kathryn Croft będzie w stanie Was zaskoczyć. I to absolutnie nie jest kłamstwem. Ale absolutnie nie wierzcie mi na słowo, tylko przekonajcie się o tym sami.

Kathryn Croft jest autorką bestsellerowych thrillerów psychologicznych, które sprzedały się w ponad milionie egzemplarzy. Wydała do tej pory sześć książek, spośród których dwie zostały przetłumaczone na język polski. Jej książki są regularnie publikowane w trzynastu krajach, co poniekąd zmusiło ją do zrezygnowania z pracy zawodowej i całkowitego skupienia się na swojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nazywam się Amber Reynolds. Są trzy rzeczy, które powinniście o mnie wiedzieć:
Jestem w śpiączce.
Mój mąż już mnie nie kocha.
Czasami kłamię.

Takim wyznaniem raczy nas na samym wstępie bohaterka powieści Alice Feeney i - bądźmy szczerzy - raczej nie jest to rzecz jaką człowiek spodziewa się usłyszeć na samym początku znajomości. No chyba że jest psychoterapeutą. A zważywszy na to, że nim nie jestem, to aż się zapowietrzyłam z wrażenia, gdyż była to oczywista zapowiedź nieźle zawikłanej historii. Bo jak uwierzyć w słowa kobiety, która już na początku zaznacza, że „czasami kłamie”? To „czasami” to rzecz bardzo względna, zwłaszcza że nie wiadomo na jaką skalę bohaterka kłamie. Ale po kolei.

W Boże Narodzenie Amber Reynolds, trzydziestopięcioletnia prezenterka radiowa, trafia do jednego z londyńskich szpitali. Zapadła w śpiączkę, a poza obrażeniami typowymi dla ofiar wypadku samochodowego lekarze znajdują na jej ciele siniaki i potłuczenia wskazujące na doznaną przemoc fizyczną. Uwięziona w nieruchomym ciele, ale w pełni świadoma, kobieta za wszelką cenę próbuje przypomnieć sobie wydarzenia z ostatnich kilku godzin, lecz jej pamięć jest pełna luk, a koszmarne sny mieszające się z mglistą rzeczywistością utrudniają poskładanie kolejnych elementów układanki w logiczną całość. Odkrycie prawdy utrudnia jeszcze jedna rzecz, a mianowicie fakt, że Amber czasami kłamie.

Obecnie bardzo popularnym zabiegiem wśród początkujących pisarzy jest komponowanie powieści metodą retrospekcji – skorzystały z tego chociażby Paula Hawkins, Gilly Macmillan czy Louise Jensen. Alice Feeney również bazuje na tej metodzie, jednak ona poszła o krok dalej i wplotła jeszcze formę dziennika. Całość daje bardzo interesujący efekt i sprawia, że jeszcze trudniej połapać się w tej i tak dość już zagmatwanej historii. Losy Amber, jej siostry Claire i męża Paula są odkrywane stopniowo, równomiernie z postępami jakie robi sama Amber w czasie próby zrekonstruowania wydarzeń. Niejednokrotnie ulegają one zmianie, gdyż pamięć płata jej figle i w końcu sama już nie wie, co jest jawą, a co jedynie wytworem jej wyobraźni. Co jest prawdą, a co kłamstwem? Zdezorientowana zaczyna kwestionować wszystko, co stawia przed nią jej własny umysł, ciągnąc za sobą czytelnika niczym kamień.

Śpiączka. To musi być przerażające doznanie, być więźniem własnego ciała, nad którym nie ma się żadnej kontroli. Jak to jest być w pełni świadomym, ale nie móc się poruszyć? Mieć świadomość, że ciało nie chce cię słuchać i bez względu na Twoje wysiłki nie drgnie ani jeden mięsień? Alice Feeney poświęciła dość sporo uwagi stanowi psychicznemu bohaterki, nie zagłębiając się w fachowe szczegóły. W tym wypadku uważam to za plus, gdyż przekonałam się, że ta tematyka to dość grząski grunt dla mało doświadczonych pisarzy.

„Czasami kłamię” to książka, którą można przeczytać wiele razy, a i tak za każdym razem odkryje się coś nowego. Ta historia po prostu nie ma jednej wiarygodnej wersji wydarzeń. Ja na przykład nadal nie jestem pewna, co się tak naprawdę wydarzyło i za jakiś czas ponownie sięgnę po tą intrygującą opowieść chociażby po to, żeby spojrzeć na nią w nowym świetle i skupić się na z pozoru nic nieznaczących szczegółach.

Nazywam się Amber Reynolds. Są trzy rzeczy, które powinniście o mnie wiedzieć:
Jestem w śpiączce.
Mój mąż już mnie nie kocha.
Czasami kłamię.

Takim wyznaniem raczy nas na samym wstępie bohaterka powieści Alice Feeney i - bądźmy szczerzy - raczej nie jest to rzecz jaką człowiek spodziewa się usłyszeć na samym początku znajomości. No chyba że jest psychoterapeutą. A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wydaje się, że od czasu wielkiego sukcesu znanej już chyba wszystkim (choćby tylko ze słyszenia) „Dziewczyny z pociągu”, thrillery psychologiczne zaczęły się cieszyć znacznie większą popularnością niż przed paroma laty. Ten konkretny podgatunek literackiego dreszczowca charakteryzuje się sporą dozą suspensu i emocjonalnego brudu skrytego za pozornie idyllicznym życiem, w którym tak naprawdę pełno jest podłości i rodzinnych dramatów, których na co dzień nie da się dostrzec. Ich bohaterami są w głównej mierze osoby obciążone różnego rodzaju traumami i dysfunkcjami, walczące z różnym skutkiem ze swoimi demonami.

Stwierdzenie, że powieść rozpoczyna się nieciekawie, to wielkie niedopowiedzenie. Pierwszy rozdział jest niesamowity i porażająco działa na zmysły, przez co ma się naprawdę spore oczekiwania. Niestety początkowo można się sporo rozczarować. Jak na mój gust Gilly Macmillan zbyt rozwlekle opisuje życie swoich bohaterów, ich wygląd, relacje… zwłaszcza, że wielokrotnie podawane przez nich informacje się powtarzają. Nie sądzę jednak, żeby miało to na celu zwiększenie objętości książki, ale raczej autorka chciała ukazać te same osoby i wydarzenia z różnej perspektywy, co powinno ułatwić czytelnikowi zrozumienie różnych aspektów danej sytuacji. Na szczęście wraz z rozwojem fabuły robi się bardziej interesująco, a dzięki temu, że autorka pisze o znanym sobie środowisku i o sytuacjach mogących dotyczyć dosłownie każdego, powieść zyskuje na wiarygodności. W wielu udzielonych wywiadach Macmillan przyznaje, że stara się jak najgłębiej wczuć w postaci, o których pisze. Na jej korzyść działa również fakt, że osadziła swoją powieść w bardzo wąskich ramach czasowych – opisane wydarzenia rozgrywają na przełomie niecałych dwóch dni, nieustannie ma się wrażenie aktywnego w nich uczestnictwa.

Postaci są dość dobrze zarysowane, ale nie podoba mi się, że autorka zbyt szybko ujawnia niektóre dotyczące ich informacje, pozbawiając tym samym czytelnika stopniowego ich odkrywania i możliwości własnej interpretacji. Początkowo wydawało mi się, że najbardziej dojrzałą emocjonalnie postacią jest Zoe Maisey, która jest również główną protagonistką, ale stosunkowo szybko okazuje się, że pomimo przypiętej łatki cudownego dziecka ma skomplikowaną przeszłość i skrywa niejeden brzydki sekret. Potrafi być małostkowa i egoistyczna, lubi również manipulować ludźmi i grać na ich uczuciach. Jest jednak wspaniałą starszą siostrą i oddaną matce córką, a zważywszy na miejsce, w którym przebywała prawie półtora roku, to jest zdecydowanie bardziej dojrzała niż można by się spodziewać po wychowanej pod kloszem pannicy. Zoe i jej przyrodni brat Lucas są doskonałym przykładem tego, że talent i pasja to jedno, a wygórowane ambicje opiekunów i ich ingerencja to coś zupełnie odmiennego. Presja ze strony otoczenia potrafi działać wyjątkowo destrukcyjnie na jeszcze nie w pełni ukształtowanego emocjonalnie człowieka. I niestety obydwoje z nastolatków wykazują pewne alarmujące cechy (np. nadmierna samokontrola Lucasa, manipulowanie otoczeniem przez Zoe), co sprawia, że mam pewne obawy co do ich przyszłości. Mimo że każda z postaci wydaje się inna, to jednak wszystkich łączy rozpoczęcie na pewnym etapie zupełnie nowego życia. Niestety nie każda drastyczna zmiana jest samodzielnie zaindukowana, a jeśli nawet – to niekoniecznie jest zamierzona i przeważnie niesie głębokie konsekwencje. A jeśli pragnie się pozostawić swoje poprzednie życie daleko za sobą, może się okazać, że przeszłość się o nas upomni szybciej niż byśmy tego pragnęli, bowiem dopada ona ludzi wszędzie, bez względu na ich majątek czy pozycję społeczną.

Warto jeszcze wspomnieć, że w materiale dodatkowym autorka otwarcie zachęca czytelnika do głębszej analizy opisanej historii, stawiając konkretne pytania, na które można udzielić wielu odpowiedzi. Śmiało można stwierdzić, że ciężko będzie znaleźć dwoje czytelników o identycznych opiniach, dlatego „Perfekcyjna dziewczyna” to idealny materiał do przeanalizowania w czasie spotkań klubów dyskusyjnych.

Sukces „Perfekcyjnej dziewczyny” umocnił jeszcze już i tak silną pozycję Gilly Macmillan wśród współczesnych autorów suspensu, a w Wielkiej Brytanii piszą, że niebawem prześcignie Paulę Hawkins. Wydaje się to nieco dziwne, zważywszy na to, że obie autorki nie mają na swoim koncie nawet pięciu powieści, ale ich czysto zawodowa rywalizacja może dostarczyć sporo wrażeń rzeszom czytelników. Najważniejsze jednak, że Macmillan nie spoczęła na laurach i intensywnie pracuje. W chwili gdy na polskim rynku wydawniczym swoją premierę miała „Perfekcyjna dziewczyna”, na Zachodzie ukazała się już jej trzecia pozycja – „Odd Child Out”, a czwarta jest w przygotowaniu.

Wydaje się, że od czasu wielkiego sukcesu znanej już chyba wszystkim (choćby tylko ze słyszenia) „Dziewczyny z pociągu”, thrillery psychologiczne zaczęły się cieszyć znacznie większą popularnością niż przed paroma laty. Ten konkretny podgatunek literackiego dreszczowca charakteryzuje się sporą dozą suspensu i emocjonalnego brudu skrytego za pozornie idyllicznym życiem, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Neal Shusterman to amerykański autor specjalizujący się głównie w literaturze młodzieżowej. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczął w bardzo młodym wieku, najpierw prowadząc rubrykę w szkolnej gazetce, a potem pisząc skrypty i scenariusze. Z biegiem lat Shusterman stał się odnoszącym spore sukcesy pisarzem i scenarzystą. Za swoją twórczość został uhonorowany wieloma nagrodami m.in. National Book Award w 2015 oraz takich stowarzyszeń jak International Reading Association i American Library Association. Dał się również poznać jako doskonały gawędziarz i mówca, przez co jest ciągłym gościem na szkolnych odczytach i różnego rodzaju konferencjach. Zajmuje się również reżyserią filmów krótkometrażowych i sztuk teatralnych oraz tworzeniem muzyki. Próbował także swoich sił jako producent gier komputerowych, co dowodzi jak wszechstronnym jest człowiekiem. Posiada stopień naukowy z literatury i psychologii, jest ojcem czwórki dzieci, które, jak sam przyznaje, są jego największą inspiracją. Spod jego ręki wyszło wiele bestsellerów, a światowa premiera jego najnowszej książki zatytułowanej „Thunderhead” zaplanowana jest na styczeń 2018 roku.

Wyobraźcie sobie świat bez głodu, wojen, chorób, cierpienia… i śmierci. Przed paroma wiekami ludzkość ostatecznie pokonała to nieodwracalne zjawisko i stała się nieśmiertelna. Stworzona przez zespół naukowców sztuczna inteligencja stopniowo wyeliminowała wszelkie zagrożenia, dzięki czemu ludzkość osiągnęła kolejny stopień rozwoju i ostatecznie przestała być ogniwem łańcucha pokarmowego. Ponieważ nikt nie umiera już w sposób naturalny, w tej chwili życie człowieka mogą zakończyć jedynie kosiarze – budząca ogólny lęk niezależna organizacja, do której należy kontrolowanie wielkości populacji. Czy jest więc coś, czego powinni się obawiać?

Shusterman sportretował społeczeństwo wydawałoby się doskonałe, nienękane wewnętrznymi podziałami, wojnami, chorobami i głodem, które od niepamiętnych czasów były największą plagą ludzkości. Aż chciałoby się zamieszkać w takim utopijnym świecie, lecz niestety wraz z postępem fabuły okazuje się, że inżynieria genetyczna i nanotechnologia nie były w stanie wyeliminować ułomności ludzkiego charakteru. I nie byłoby to tak alarmujące, gdyby nie fakt, że czuwający nad wszystkimi kosiarze, także mają swoje słabości. Przykładowo niektórzy uważają się za celebrytów i lubują się w blasku fleszy, a inni bez skrupułów korzystają z przywilejów jakie (według nich i zdecydowanej większości społeczeństwa) im przysługują. Jeszcze inni traktują zbiory jako rodzaj sportu, a ponieważ człowiek jest z natury drapieżnikiem, to potrzebuje ofiary. I tu zaczyna się problem, na którym opiera się cała fabuła „Kosiarzy”. Bo jak napisała w swoim dzienniku kosiarz Curie: "Biada nam wszystkim, jeśli kosiarze pokochają swoją profesję". I niestety pokochają, bo świadomość posiadania niemal nieograniczonej władzy nad życiem i śmiercią jest niczym najsilniejszy narkotyk, a kosiarze są tylko ludźmi. Początkowo jest to czteroosobowa grupka, inaczej interpretująca obowiązujące prawa i żądająca zniesienia narzuconych kosiarzom ograniczeń, która jednak bardzo szybko zyskuje rzesze zwolenników, zdobywając tym samym coraz więcej wpływów na arenie politycznej. Jak można się więc spodziewać, w tej zamkniętej społeczności dochodzi w końcu do wyraźnego podziału na dwie przeciwstawne sobie frakcje, a zdobycie przewagi przez jedną ze stron może się znacząco odbić na całym systemie.

Wracam więc do wcześniej postawionego pytania – czy istnieje jeszcze coś, czego ludzkość powinna się obawiać? Otóż owszem, bo tam gdzie w grę wchodzi pierwiastek ludzki istnieje nieskończona ilość możliwości, żeby coś poszło nie po myśli nawet wirtualnego boga.

Szczerze się przyznam, że najbardziej obawiałam się sposobu przedstawienia przez Shustermana relacji pomiędzy dwójką nastoletnich bohaterów, gdyż na samą myśl o rozwlekłych i pełnych egzaltacji opisach rozterek uczuciowych odczuwałam mdłości. Jednak z przyjemnością stwierdzam, że autor pokazał klasę i skupił się na naprawdę istotnych i wnoszących sporo do fabuły sprawach, przez co stworzona przez niego historia jest naprawdę spójna i wciągająca. Nie ma tam ani grama literackich zapychaczy, gdyż autor po prostu ani razu nie musiał ratować się tym tanim chwytem. Wszystkie postaci zachowują się adekwatnie do wieku i ich osobowości, a ich interakcje, pomimo nierealności całej sytuacji, wydają się wyjątkowo naturalne. Specyficzny humor również odgrywa dużą rolę - na przykład mentalność ogółu została opisana w dość prześmiewczy sposób. Shusterman pokazuje jak dwuznaczną rolę w wykreowanym przez niego świecie odgrywa śmierć. Z jednej strony popełnianie samobójstwa stało się jedną z ulubionych rozrywek wśród znudzonej młodzieży (co mimo wszystko uważam za dość szokujący i odważny krok autora), a z drugiej - pojawienie się któregoś z kosiarzy sieje ogólny popłoch. Jednak prawdopodobieństwo zostania wybranym do zbiorów wynosi około jeden do miliona, tak więc ludzie wiodą spokojny, choć nieco monotonny żywot. W zasadzie jedyną rzeczą do której mam jakiekolwiek zastrzeżenia jest krótki niebywale okres w jakim praktykanci nabyli wszystkie niezbędne umiejętności oraz stopień ich zaawansowania. Poszło im zbyt łatwo. Poza tym – rewelacyjna powieść każdym calu.

Wprawdzie „Kosiarze” zostali zaklasyfikowani do literatury młodzieżowej, ale są w nich elementy, które z pewnością przypadną do gustu także starszym czytelnikom. Ja na przykład z niecierpliwością oczekuję drugiego tomu i mam szczerą nadzieję, że również będę miała możliwość jego zrecenzowania.

Neal Shusterman to amerykański autor specjalizujący się głównie w literaturze młodzieżowej. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczął w bardzo młodym wieku, najpierw prowadząc rubrykę w szkolnej gazetce, a potem pisząc skrypty i scenariusze. Z biegiem lat Shusterman stał się odnoszącym spore sukcesy pisarzem i scenarzystą. Za swoją twórczość został uhonorowany wieloma nagrodami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Odnoszę wrażenie, że od czasu niebywałego sukcesu „Dziewczyny z pociągu” autorzy thrillerów psychologicznych rosną jak grzyby po deszczu. W 2017 roku do tego literackiego grona dołączyła trzydziestokilkuletnia Mika Kent. Ciężko było mi znaleźć jakiekolwiek informacje o samej autorce, za źródło musi mi wystarczyć jedynie krótka notka umieszczona na okładce przez wydawnictwo FILIA. Kent jest wielką fanką Gillian Flynn, Chevy’ego Stevensa, Caroline Kepnes… i słodyczy, które uważa za idealny środek na huśtawki nastrojów. Lubi podróżować do ciepłych krajów, ale nie przeszkadzają jej również deszczowe dni, gdyż i wtedy może nosić okulary przeciwsłoneczne i ścinać hortensje.

Ostatnie siedem lat życia Autumn Carpenter kręci się wokół McMullenów. Każdego dnia zazdrośnie obserwuje tą pięcioosobową rodzinę, śledzi każdy nowy wpis Daphne McMullen na Instaface, ogląda każde świeżo wrzucone zdjęcie. Kiedy jednak zostaje przez nich zatrudniona w roli opiekunki trójki dzieci, zaczyna zdawać sobie sprawę, że przez cały ten czas umykał jej jeden zasadniczy fakt. Krok po kroku odkrywa, że ta idealna rodzina jest idealna tylko z pozoru. Bo niestety często bywa tak, że piękni ludzie skrywają najbrzydsze sekrety, o które nikt by ich nawet nie podejrzewał.

Bohaterkami „Idealnego życia” są dwie kobiety o zupełnie różnym statusie społecznym. Daphne jest żoną bogatego biznesmena, który od lat ją zdradza, a Autumn niedawno zwolnioną z pracy pielęgniarką, będącą w związku jedynie po to, aby być jak najbliżej swojej oddanej przed laty córki. Jednak łączy je jedna zasadnicza rzecz – obie udają kogoś, kim naprawdę nie są.

Daphne niezmiernie stara się być wzorową matka, ale nigdy tak naprawdę nie chciała nią być. Po wielu nieudanych próbach uległa w końcu naleganiom męża i zgodziła się na adopcję nowonarodzonej dziewczynki. Jednak pomimo starań przez lata nie udało jej się nawiązać więzi z córeczką, gdyż ta najprawdopodobniej podświadomie czuła, że nie jest przez nią kochana. Bo czy można uczynić dziecku większą krzywdę, niż się go wyrzec? Otóż tak – adoptować je, a potem dać mu odczuć, że żałuje się tej decyzji. A kiedy dochodzą również problemy czysto małżeńskie, na takim dziecku najłatwiej jest wyładować swoją frustrację. A ono widzi, słyszy i czuje, że z jego rodzicami dzieje się coś niedobrego.

O ile wiele kobiet może się w większym lub mniejszym stopniu utożsamić z Daphne, to sytuacja Autumn jest dość nietuzinkowa. W jej przypadku warto zadać sobie pytanie gdzie kończy się fascynacja a zaczyna obsesja. Nie zdaje sobie sprawy, że tak naprawdę jest stalkerką, choć przyznaje, że to, co robi działa na nią jak najsilniejszy narkotyk. Ma dość niecodziennie hobby jakim jest wcielanie się w rolę innych osób. Jednak nie kradnie ich tożsamości i nie podszywa się pod nie, a jedynie naśladuje ich styl i sposób bycia. Jest to kobieta uzależniona od portali społecznościowych i praktycznie nie ma własnego życia. Nieustannie żyje życiem innych osób i wczuwa się w ich rolę do tego stopnia, że w końcu nie ma pojęcia kogo udaje, a kim jest w rzeczywistości. Jednak o tym jak głęboko sięga ten problem przekonacie się dopiero pod koniec lektury.

W zasadzie jedynym poważnym zgrzytem jest prześlizgnięcie się autorki po kilku wątkach, które w dużej mierze mogłyby wyjaśnić motywy kluczowych postaci i rozjaśnić nieco całą sytuację. Nie podobał mi się również fakt, że z książki bije tyle negatywnych emocji. Żadnej z dwóch bohaterek nie byłam w stanie polubić, a ich postępowanie niejednokrotnie wydawało mi się niezrozumiałe i zakrawające wręcz na hipokryzję. Jednak zdaję sobie sprawę, że zdesperowani ludzie rzadko podejmują rozsądne decyzje, a jeśli dodatkowo są niestabilni emocjonalnie, to już można się spodziewać wielu tragicznych w skutkach sytuacji. Jednak to nieprzyjemne wrażenie zostało wyparte przez niesamowite zakończenie, którego praktycznie nie da się przewidzieć i które sprawia, że chciałoby się poznać dalszą (nienapisaną) część historii.

Mimo że „Idealne życie” przez wielu jest nazywane „Dziewczyną z pociągu” 2017 roku, to ja się nie zgadzam z tym porównaniem. Praktycznie jedyną wspólną cechą tych dwóch pozycji (z przyczyn oczywistych pomijam przynależność gatunkową, gdyż ta jest raczej oczywista) jest fakt, że wyszły spod pióra początkujących autorek. Można wspomnieć jeszcze o obsesji jednej bohaterki na punkcie rodziny drugiej, ale motywy kierujące Autumn są zdecydowanie inne od Rachel. Moim zdaniem historia Autumn i Daphne jest zdecydowanie bardziej fascynująca od tej opisanej przez Paulę Hawkins. I choć Minka Kent nie stworzyła idealnej powieści, to uważam tę książkę za udany literacki debiut.

Odnoszę wrażenie, że od czasu niebywałego sukcesu „Dziewczyny z pociągu” autorzy thrillerów psychologicznych rosną jak grzyby po deszczu. W 2017 roku do tego literackiego grona dołączyła trzydziestokilkuletnia Mika Kent. Ciężko było mi znaleźć jakiekolwiek informacje o samej autorce, za źródło musi mi wystarczyć jedynie krótka notka umieszczona na okładce przez wydawnictwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięgając po „Identyfikację”, przygotujcie się na cofnięcie się w czasie o dziesięć miesięcy przed wydarzeniami opisanymi w „Smaku śmierci”. Jak już zapewne sami się przekonaliście, zdarzenia te będą miały spore implikacje w przyszłości. Mnie niezbyt spodobało się tego typu rozwiązanie, gdyż preferuję serie napisane chronologicznie, ale faktem jest, że po przeczytaniu „Identyfikacji” sporo rzeczy dotyczących losów Abla się wyjaśni.

Tak jak i w pierwszym tomie autor oparł fabułę na faktach, jednak z pewnością dodał coś od siebie, zwłaszcza wątek dotyczący Naddniestrza ma więcej wspólnego z literacką fikcją niż z prawdziwymi wydarzeniami. Właściwie to większa część tekstu przypomina scenariusz kiepskiego filmu sensacyjnego. Poziom napięcia niestety nie zachwyca i śmiało można stwierdzić, że gdyby nie te makabryczne opisy, to książka nie miałaby praktycznie nic konkretnego do zaoferowania. Wiecznie nieomylny doktor Fred Abel znowu ma przeczucia i podąża niemal ślepo za swoją intuicją, a na zakończenie okazuje się, że jak zwykle miał rację. I to we wszystkich sprawach. Dobrze by było, gdyby Tsokos popracował nad bardziej przekonującymi pobudkami działań bohaterów, a zwłaszcza Abla, gdyż uzasadnianie wszystkiego intuicją jest trochę mało wiarygodne i praktycznie niweczy ciężką pracę, jaką autor wkłada w opisywanie scen dokonywania sekcji czy też obdukcji. Zbyt częste pchnięcie akcji do przodu za pomocą przeczuć i zbiegów okoliczności są chwytem, którego ale nadmierne wykorzystywanie sprawia, że zaczynam się zastanawiać nad kreatywnością autora. Dla mnie oznacza to bowiem, że po prostu utknął w martwym punkcie podczas konstruowania fabuły i musiał się ratować tą tanią sztuczką. A Michael Tsokos musiał się ratować wiele razy. Skupienie się na trzech równoległe prowadzonych śledztwach również nie okazało się dobrym pomysłem. Być może dałoby to inny efekt, gdyby były prowadzone przez trzy niezależne osoby, a tymczasem we wszystkich trzech to Abel gra pierwsze skrzypce. Przez to odnosi się wrażenie, że tamtejsze służby śledcze składają się z samych nieumiejących posługiwać się rozumem ignorantów. Wszystko to sprawiło, że podczas lektury nasunęło mi się skojarzenie z Kathy Reichs, amerykańską autorką serii o antropolog Temperance Brennan. Przypięłam więc Tsokosowi łatkę: „Męska Kathy Reichs” i podejrzewam, że trudno mi będzie o niej zapomnieć.

„Identyfikacja” to miejscami powieść dla ludzi o mocnych nerwach… i żołądkach. Niektóre sceny są dosłownie obrzydliwe, wyziera z nich perwersja i bestialstwo, o które trudno podejrzewać drugiego człowieka dopóki samemu się z tym bezpośrednio nie zetknie. Czytając opisy tortur, na przemian zieleniałam i bladłam na twarzy. I wcale nie pomagał mi fakt, że jest to literacka fikcja, gdyż niestety ma ona spore odzwierciedlenie w rzeczywistości. To przerażające, że tego typu praktyki są nadal stosowane w XXI wieku, bo przecież współcześni ludzie szczycą się swoją wyższością intelektualną i moralną nad przeszłymi pokoleniami. Czy słusznie? To już pozostawiam do Waszej osobistej oceny.

W marcu 2017 roku miała w Niemczech premiera trzeciej powieści z doktorem Fredem Ablem w roli głównej. Najwyraźniej sukces napisanych we współpracy z Sebastianem Fitzkiem „Odciętych” podziałał stymulująco na literackie zapędy Tsokosa. Jednak nie umywa się on do Fitzka i myślę, że powinien raczej skupić się na literaturze faktu i tekstach medycznych, a pisanie thrillerów postawić bardziej uzdolnionym w tym kierunku pisarzom i zadowolić się rolą konsultanta

Sięgając po „Identyfikację”, przygotujcie się na cofnięcie się w czasie o dziesięć miesięcy przed wydarzeniami opisanymi w „Smaku śmierci”. Jak już zapewne sami się przekonaliście, zdarzenia te będą miały spore implikacje w przyszłości. Mnie niezbyt spodobało się tego typu rozwiązanie, gdyż preferuję serie napisane chronologicznie, ale faktem jest, że po przeczytaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wydana przez „Korporację Ha!art” powieść „Przemytnicy” jest debiutem prozatorskim Konrada Janczury, pochodzącego z Podkarpacia copywritera, dziennikarza i krytyka literackiego, który swoje życie dzieli między Bukaresztem, Krakowem i Lubaczowem.

Opisane przez niego wydarzenia mają miejsce w okolicach Lubaczowa, a mianowicie w Krowicy Lisiej – maluteńkiej wsi, o której istnieniu zapewne nikt nie ma pojęcia, poza tymi, którzy się tam urodzili. Miejsce to zbudowane jest na ruinach dawnego Wołynia. Posiada specyficzną atmosferę i niemal z każdego jego zakątka krzyczy negatywne nastawienie do obcych. Zwłaszcza mieszkańców Ukrainy, których miejscowi do tej pory winią za pogromy z czasów II Wojny Światowej. Co oczywiście nikomu nie przeszkadza skoczyć za granicę na zakupy i zaopatrywać tutejszych mieszkańców w ukraińskie alkohole, papierosy i młode dziewczyny. Bo taniej. Na Podkarpaciu nawet starsze panie handlują spod lady, żeby dorobić sobie do emerytury, bo nie stać ich na leki. Niestety prawda jest taka, że szansę na rozkwit mają jedynie wielkie miasta, gdy większość mieszkańców prowincji po prostu nie stać na kupno nowego mieszkania i robienie zakupów w galeriach handlowych. Dlatego przemyt w tych rejonach kwitnie, a ponieważ sam autor dorabiał jako przemytnik, to zna temat od podszewki i zapewne niejedno w życiu widział.

Zapomnijcie więc o wielkich miastach, gdzie panuje ciągły ruch i można pozostać mniej lub bardziej anonimowym. Tu jest polska wieś, gdzie praktycznie jedyną rozrywką pozbawionych perspektyw i pogrążonych w marazmie ludzi jest picie oraz obgadywanie sąsiadów. Tu każdy o każdym wszystko wie. Kto pije, kto bije, kto żonę zdradza i z kim, kto jest robotny, a kto tylko zbija bąki. W tej małej społeczności ma się szansę tylko i wyłącznie jeśli jest się pożytecznym dla ogółu, nawet jeśli jest to nielegalne.

Język jakim posłużył się autor jest na wskroś współczesny. Pełno w nim młodzieżowego slangu i mnóstwo mało wyrafinowanych przekleństw. Po zaledwie kilku stronach poczułam się jak jakiś zabytek z minionej epoki, któremu uszy więdną na byle przekleństwo. No może nie byle jakie, bo słów na „ch”, „k” i „p” było całkiem sporo. I to na każdej stronie! Zwariować można na samą myśl, jak szybko język ulega degradacji. Wprawdzie ciężko oczekiwać, żeby ludzie niewykształceni i nieobyci byli erudytami, ale wykształcenie a kultura osobista to zupełnie dwie różne rzeczy. A brak jednego wcale nie musi wykluczać drugiego.

„Przemytnicy” to książka cieniuteńka, nie licząca nawet 160 stron, ale dająca wiele do myślenia. A zapewniam, że nie będą to przyjemne myśli. Jestem się w stanie założyć, że staną kością w gardle niejednemu czytelnikowi. Autor zaserwował nam dosadny obraz Polaków, którzy w niedziele idą wystrojeni do kościoła (jak najwcześniej, żeby mieć to z głowy), by zaraz po mszy wstąpić do baru i pić na umór.

Ciężko jednoznacznie ocenić „Przemytników”. Z jednej strony ilość wulgaryzmów sprawia, że chce się ich rzucić w kąt, ale z drugiej ma się świadomość, że Konrad Janczura nie wyssał sobie tego wszystkiego z palca, tylko spisał swoje własne obserwacje i spostrzeżenia. Niby jest to książka o Podkarpaciu, ale tak naprawdę akcja mogłaby mieć miejsce w dowolnej polskiej wsi czy małej mieścinie. Bo taka jest szara, polska rzeczywistość.

Wydana przez „Korporację Ha!art” powieść „Przemytnicy” jest debiutem prozatorskim Konrada Janczury, pochodzącego z Podkarpacia copywritera, dziennikarza i krytyka literackiego, który swoje życie dzieli między Bukaresztem, Krakowem i Lubaczowem.

Opisane przez niego wydarzenia mają miejsce w okolicach Lubaczowa, a mianowicie w Krowicy Lisiej – maluteńkiej wsi, o której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Trzeba przyznać, że specjaliści od marketingu „Burdy Książki” wiedzą jak zrobić piorunujące pierwsze wrażenie. Przesyłkę dostarczył mi kurier. Zadowolona otwarłam jeszcze przy nim kopertę, a tu proszę, prezent! I to jaki – paczuszka wielkości książki, zawinięta w turkusowy papier, przewiązana czerwoną wstążką, z dołączoną karteczką. Pomyślałam, że to miłe, dopóki nie przeczytałam tekstu z karteczki. „Uważaj o co prosisz, bo możesz to otrzymać”… i jeszcze krwawy odcisk palca. Nie takiej przesyłki się spodziewałam. Szczerze się przyznam, że przeszły mnie ciarki i w pierwszej chwili miałam wielką ochotę oddać ten nieco niepokojący „prezent” speszonemu dostawcy, ale ten przezornie szybko się ulotnił i chcąc nie chcąc, musiałam go zachować. Po namyśle stwierdziłam jednak, że skoro już samo otrzymanie książki dostarczyło mi tylu wrażeń, to z pewnością czeka mnie więcej atrakcji w trakcie samej lektury. To nie do końca okazało się zgodne z prawdą, bowiem Louise Jensen nie posiada takiej zdolności kreowania napięcia jak choćby Sebastian Fitzek, ale to, co przytrafiło się głównej bohaterce, uważam za fascynujące zjawisko i doskonały motyw przewodni, wokół którego zbudowano bardzo ciekawą intrygę.

Ciężko chora Jenna otrzymuje od losu najwspanialszy dar, o jakim kiedykolwiek mogłaby zamarzyć: szansę na drugie życie. Jednakże w trakcie rekonwalescencji odkrywa, że wraz z sercem dawczyni, otrzymała także coś jeszcze, mianowicie jej cząstkowe wspomnienia. Jenna jest wstrząśnięta. Przecież taka sytuacja w ogóle nie powinna mieć miejsca, bo przecież serce to tylko narząd, prawda? Jednakże z dnia na dzień zaczynają się dziać wokół niej coraz bardziej niewytłumaczalne rzeczy, przez co kobieta jest zmuszona zrewidować swoje poglądy i zacząć akceptować fakt, że jej ciało i umysł już nie należą tylko i wyłącznie do niej. I o ile teoria o pamięci komórkowej ma coraz więcej zwolenników w środowisku naukowym, to do tej pory nie udało się znaleźć racjonalnego wytłumaczenia doznań, jakich doświadczają osoby po przeszczepie.

Najbardziej w książkach Jensen podoba mi się to w jak umiejętny i naturalny sposób potrafi opisywać zwyczajnych ludzi w trudnych, ale jakże zwyczajnych sytuacjach. Przez to znacznie łatwiej czytelnikowi utożsamić się z bohaterami i wczuć w ich sytuację, a fakt, że nie zawsze postępują uczciwie, jest dodatkowym atutem. Jednak jak napisała autorka: Wszyscy mamy powody, dla których robimy to, co robimy, prawda? Kłamstwa, które opowiadamy. Każdy z nas jest mieszanką dobrego i złego i nie sądzę, by ktokolwiek mógł by całkowicie dobry albo zły. I chyba nie mogła wybrać lepszej puenty, bo któż z nas nie uczynił w swoim życiu czegoś, z czego niekoniecznie może być dumny i co raczej wolałby ukryć przed resztą?

„Prezent” to druga powieść w dorobku Louise Jensen, którą autorka potwierdza, że sukces „Siostry” nie był jedynie wynikiem skutecznej kampanii reklamowej czy też szczęściem debiutanta. Wprawdzie ani jednej ani drugiej pozycji nie można uznać za książki wybitne, bo bądź co bądź do arcydzieł to im sporo brakuje, ale zdecydowanie autorka ma zadatki na bardzo dobrego pisarza i jeśli tylko będzie się rozwijać, a nie trzymać zawzięcie utartych schematów jak co poniektórzy autorzy, to czeka ją świetlana literacka przyszłość.

Trzeba przyznać, że specjaliści od marketingu „Burdy Książki” wiedzą jak zrobić piorunujące pierwsze wrażenie. Przesyłkę dostarczył mi kurier. Zadowolona otwarłam jeszcze przy nim kopertę, a tu proszę, prezent! I to jaki – paczuszka wielkości książki, zawinięta w turkusowy papier, przewiązana czerwoną wstążką, z dołączoną karteczką. Pomyślałam, że to miłe, dopóki nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

D.B. Thorne, a właściwie David Thorne, studiował literaturę angielską w Londynie. W 2010 roku przeprowadził się do Essex, czego owocem była zainspirowana tamtejszą atmosferą trylogia noir z prawnikiem Danielem Connellem w roli głównej. „Obserwator” to czwarta powieść w jego dorobku, nota bene zupełnie odmienna gatunkowo od swoich poprzedniczek.

Jakie jest najczęstsze usprawiedliwienie złego postępku? To nie jego/jej wina, ale: społeczeństwa, środowiska, systemu… Ciężko się z tym nie zgodzić, ale tak naprawdę za tymi wszystkimi pojęciami kryją się ludzie z krwi i kości. No bo ktoś przecież ten system stworzył i dba o jego funkcjonowanie, ktoś inny przewodzi pewnej społeczności, a niesławne „środowisko” to nic innego jak najbliższe otoczenie jednostki. A są to ludzie. Zapracowani, zestresowani, egoistyczni… Ludzie, którzy są ślepi na krzywdę wszystkich innych poza własną, odwracający oczy od oczywistego zła czy to z wygody, czy ze strachu, czy też z czystej obojętności. Zdaję sobie sprawę, że generalizuję na ogromną skalę, ale prawda jest taka, że świat ulega coraz większej znieczulicy, czego dobrym przykładem jest chociażby historia opisana właśnie w „Obserwatorze”.

Internet daje poczucie anonimowości, co sprawia, że ludzie bardziej się odsłaniają i zdradzają więcej niż zrobiliby to rozmawiając z kimś twarzą w twarz. Nie mam absolutnie nic przeciwko portalom społecznościowym i blogom, ale przykład Sophie Fortune pokazuje, że to poczucie może być złudne. Bo wszystko pięknie jeśli jesteśmy popularni, mamy masę znajomych i zbieramy mnóstwo pozytywnych opinii, ale co zrobić jeśli wśród setki osób śledzących nasze wypowiedzi trafi się jedna, która nie zapała do nas sympatią, zaczyna nas szkalować i nękać? Co zrobić jeśli staniemy się ofiarami internetowego trolla?

Większość wykreowanych przez Thorne’a bohaterów jest niebanalna, a zarazem na tyle wiarygodna, że ich zachowanie wydaje się całkowicie naturalne, choć może postać Marsha trochę za bardzo przypomina stereotypowego twardogłowego gliniarza. Na przykładzie Sophie i tytułowego obserwatora autor pokazuje do czego mogą doprowadzić rodzicielska obojętność i niezrozumienie oraz jak bardzo wpływają na człowieka burzliwe relacje na linii dziecko-rodzic. Lub ich kompletny brak. Jednak jakkolwiek interesujący oni by nie byli, mnie najbardziej zafascynowała postać Fortune’a, ojca zaginionej dziewczyny. Znamienny jest fakt, że przez całą powieść jest on znany czytelnikowi jedynie z nazwiska, przez co z początku można odnieść się wrażenie, że jest on postacią zupełnie niewartą jakiejkolwiek uwagi; ot taki przeciętny Kowalski. Jednak wrażenie to jest całkowicie złudne, gdyż ze strony na stronę będzie widać zmianę jaka w nim zachodzi. Człowiek, który poszukiwania córki rozpocznie z chęci spełnienia obowiązku i uciszenia wyrzutów sumienia, podejmie ostateczną próbę naprawienia własnych błędów i zasypania stworzonej przez samego siebie przepaści. W efekcie odzyska dawno utraconą część samego siebie i odkryje na czym tak naprawdę polega rodzicielstwo.

Choć jak dla mnie fabuła jest miejscami szyta trochę zbyt grubymi nićmi, to niezwykle przygnębiająca atmosfera, która z rozdziału na rozdział działa coraz bardziej przytłaczająco, rekompensuje te uchybienia. Do tego potęguje ją jeszcze aż krzyczące z każdej ze stron poczucie kompletnego osamotnienia. Wraz z bohaterami odniesiesz wrażenie, że dosłownie cały świat sprzysiągł się przeciwko Tobie i powoli zaczniesz wątpić w swoje zdrowe zmysły. Poczujesz się zupełnie jakbyś był częścią jakiejś chorej gry, której zasady są Ci całkowicie obce. Jeśli nie jesteś pewien czy sięgnąć po „Obserwatora”, rzuć monetą. Ale pamiętaj, że bez względu na to co wypadnie, i tak przegrasz. A więc jak – orzeł czy reszka?

D.B. Thorne, a właściwie David Thorne, studiował literaturę angielską w Londynie. W 2010 roku przeprowadził się do Essex, czego owocem była zainspirowana tamtejszą atmosferą trylogia noir z prawnikiem Danielem Connellem w roli głównej. „Obserwator” to czwarta powieść w jego dorobku, nota bene zupełnie odmienna gatunkowo od swoich poprzedniczek.

Jakie jest najczęstsze...

więcej Pokaż mimo to