-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński4
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Biblioteczka
Czy zdarza Wam się myśleć, że wszystko idzie za gładko, kiedy jesteście szczęśliwi? Że wszystko może w każdej chwili runąć?
Tak właśnie czuje się Kiera Allen - czy też, przynajmniej w jej sercu: Kyle. Jej miłość z Kellanem jeszcze nigdy nie była tak prawdziwa i namiętna, ale ma też swoją cenę. Wytwórnia zaczyna stawiać trudne do spełnienia warunki, a jej mężczyzna zyskiwać międzynarodową sławę. Czy zakochani wytrzymają tempo? Przecież miłość zwycięża wszystko, prawda?
Jak już wiecie, poprzednie dwie książki poświęcone Kierze zrobiły na mnie niemałe wrażenie. Z jednej strony wydawały się nieskomplikowane i przewidywalne, ale z drugiej pokazywały, że nie sposób się od nich oderwać. Wszystko dzięki nieodłącznym w książkach Stephens muzyce, emocjom oraz intrygom - słowem niezbędnym aspektom dobrej literatury. W Niepokornej nic się pod tym względem nie zmienia. Chociaż 650 stron książki może przerażać (w normalnych warunkach pewnie czytałabym ją miesiąc), to w praktyce przypomina raczej 150 stron. Zwieńczenie serii pochłonęłam zaledwie w pięć dni, jednocześnie normalnie chodząc do szkoły!
Nie jest też tajemnicą, że nic nie sprawia większej frajdy, niż czytanie o prawdziwej miłości. Ta Kiery i Kellana okazała się być świetnym jej przykładem. Powieść niejednokrotnie wzrusza, przyspiesza bicie serca i doskonale odzwierciedla nasze skryte marzenia. Jakkolwiek w pierwszej i drugiej części czytelnika miejscami mogły irytować jej negatywne elementy - na przykład stale obecna zazdrość, tak tutaj systematycznie one zanikają. Nawet Kiera w końcu przechodzi przemianę i przestaje drażnić swoją nieśmiałością i brakiem pewności siebie! Niestety w zamian pojawia się wątek symbolicznego małżeństwa i idące za nim zwracanie się do siebie "mężu" i "żono" przed faktycznym ślubem. Jednakże jest to jedyna wada i w większej perspektywie oczywiście nie przeszkadza w swobodnej lekturze.
Na serię poświęconą Kierze i Kellanowi trafiłam przez przypadek, jak się okazuje z obecnego punktu widzenia - bardzo szczęśliwego. Cieszę się, że miałam szansę poznać tak wciągającą historię. Gorąco polecam ją wszystkim tęskniącym do dobrej odskoczni od rzeczywistości fanom muzyki rockowej!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Czy zdarza Wam się myśleć, że wszystko idzie za gładko, kiedy jesteście szczęśliwi? Że wszystko może w każdej chwili runąć?
Tak właśnie czuje się Kiera Allen - czy też, przynajmniej w jej sercu: Kyle. Jej miłość z Kellanem jeszcze nigdy nie była tak prawdziwa i namiętna, ale ma też swoją cenę. Wytwórnia zaczyna stawiać trudne do spełnienia warunki, a jej mężczyzna zyskiwać...
2014-12-14
Kiedy mówi się o wielkich gwiazdach wyruszających na podboje innych państw, zawsze myśli się o ich sukcesie, przygodach i marzeniach czekających na spełnienie. Ciasny autokar przemierzający kraj, pisanie w nim nowych piosenek, ekscytujące koncerty przed wielotysięczną publicznością - właśnie tak kojarzy mi się słowo tournee. Tęsknota za miejscami zostawianymi za sobą czy ukochanymi osobami - a już zwłaszcza vice versa! - jest już mniej oczywista. Jednakże, jak się okazuje, emocje jej towarzyszące mogą być wystarczająco silne i złożone, aby napisać o nich 600-stronicową książkę!
Kierze wydaje się, że widmo trójkąta miłosnego komplikującego jej życie jeszcze kilka miesięcy wcześniej wreszcie znikło. Do czasu, kiedy Kellan oznajmia jej, że on i jego zespół wyruszają w półroczną trasę koncertową dającą im niepowtarzalną szansę. Dziewczyna, nie chcąc powtórzyć swoich poprzednich błędów, niechętnie przystaje na to. Tymczasem niedługo potem w mieście pojawia się jej były chłopak, Denny...
Muszę przyznać, że moje wymagania wobec Swobodnej były dość sprecyzowane. Bezmyślna podobała mi się, ale nie jest chyba tajemnicą, że mimo to nie była niczym szczególnym. O drugiej części słyszałam natomiast coś innego: miała być wyraźnie lepsza od poprzedniczki. Zatem nie mogłam nie myśleć o tym, biorąc się do czytania. Na szczęście - rzeczywiście była taka!
Nie potrafię określić, czym jest to spowodowane. Zanikiem znienawidzonego przeze mnie motywu trójkąta miłosnego? A może odrobinę mniejszą nieśmiałością Kiery - a więc troszeczkę rzadszym rumieniem się i irytowaniem czytelnika nieustannym powtarzaniem "po co to powiedziałam?"? Do tego ostatniego przyczynia się z kolei stosunkowo duża objętość zarówno pierwszego, jak i drugiego tomu: chcąc nie chcąc, w końcu się do bohaterów przyzwyczaja, a nawet obdarza ich sympatią. Przecież zdołałam zaakceptować nawet główną bohaterkę! A poza tym w Swobodnej jest znacznie więcej emocji. Nie spotkamy się już z chłodnym analizowaniem, co będzie najlepsze w danej sytuacji. Zastępują to tęsknota, miłość i inne namiętne uczucia. Także nienawiść. Uwierzcie, że w Swobodnej można się do końca zatracić! Brakuje nawet czasu na zastanowienie się, co czeka kilka stron dalej - liczy się wyłącznie chwila obecna. Tempo czytania i napięcie potrafią wzrosnąć nawet do tego stopnia, że niecierpliwie omija się wzrokiem opisy, a pochłania wyłącznie dialogi. Do tych pierwszych wraca się dopiero, gdy adrenalina opadnie - nie można od tego uciec. Książkę czyta się naprawdę szybko i zachłannie. W jeden dzień pochłonęłam pół tej obszernej księgi, która w innym wypadku zajęłaby mi jakieś dwa tygodnie. Można? Można.
Podobnie jak w przypadku Bezmyślnej, jestem zmuszona napisać tutaj, że drugi tom serii o Kierze zdecydowanie nie należy do literatury wysokich lotów. Jeśli oczekujesz powieści z wyższej półki możesz się srogo na Swobodnej zawieść. Jeżeli jednak wahasz się, pozwolę sobie udzielić ci rady - sięgnij po powieść Stephens, ale nie myśl za dużo nad nią. Wpadniesz w tę samą pułapkę, co Kiera. Po prostu czytaj i pozwól, aby historia cię prowadziła. Zapomnienie o bożym świecie - gwarantowane! A czy nie właśnie tego - relaksu i zapomnienia - chcesz w czasie zbliżającej się przerwie świątecznej?
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Kiedy mówi się o wielkich gwiazdach wyruszających na podboje innych państw, zawsze myśli się o ich sukcesie, przygodach i marzeniach czekających na spełnienie. Ciasny autokar przemierzający kraj, pisanie w nim nowych piosenek, ekscytujące koncerty przed wielotysięczną publicznością - właśnie tak kojarzy mi się słowo tournee. Tęsknota za miejscami zostawianymi za sobą czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-01
Jeszcze niedawno uważałam, że Quick jest jednym z nielicznych autorów, których każde dzieło potrafi do mnie trafić. Poradnik pozytywnego myślenia był wspaniały, Niezbędnik obserwatorów gwiazd bardzo dobry, a Wybacz mi, Leonardzie - fenomenalny. Parę dni temu z ciekawością otworzyłam ostatnią z wydanych w Polsce jego książek – Prawie jak gwiazda rocka. Jest równie dobra, jak poprzednie? A może wręcz odwrotnie? Sami zobaczcie!
Amber Appleton mieszka w szkolnym autobusie wraz z lubiącą zajrzeć do kieliszka matką i swoim psem B3; przyjaźni się z czterema szkolnymi wyrzutkami; uczy angielskiego poprzez śpiewanie piosenek R&B; stale odwiedza pewien Dom Spokojnej Starości, gdzie toczy słowne bitwy z Sędziwą Joan. Najbardziej ze wszystkiego lubi się jednak modlić, gdyż to daje jej siłę do nieustannego optymizmu. Ale czy nie każdy uśmiech z czasem blednie?
Religijność głównej bohaterki martwiła mnie nawet jeszcze długo przed lekturą powieści. Nie mam nic przeciwko głębokiej wierze, ale irytują mnie trochę ludzie (nieważne – w książkach czy w rzeczywistości), którzy każdy temat sprowadzają do osoby Jezusa. Moje obawy były niestety całkiem uzasadnione, gdyż szybko okazało się, że Amber faktycznie mówi o swoim idolu na każdej stronie. Co prawda z czasem przyzwyczaiłam się do tego, ale jednak nie ułatwiało mi to lekkiego i przyjemnego pochłaniania książki – podobnie zresztą jak to, że akcja nie należy do najdynamiczniejszych i przez znaczną część powieści po prostu wieje nudą. Wyjątek nastąpił jedynie podczas krótkiego przełomowego momentu w książce, kiedy Amber dopadły wątpliwości podobne do moich i dziewczyna sama zaczęła zadawać dobrze znane mi pytania. Nie mogę powiedzieć, że nie zbliżyłam się wtedy do niej. Na krótki okres czasu naprawdę wczułam się w jej historię! Szkoda tylko, że tak szybko wróciłam do pierwotnych odczuć. Według mnie Prawie jak gwiazda rocka jest po prostu za optymistyczna. Chociaż nie lubię pesymizmu, to nie przepadam też za wymuszonym optymizmem. A sposób myślenia Amber odebrałam właśnie jako sztuczny i nienaturalny. Może żadna z książek Quicka nie trzyma się ściśle szarej rzeczywistości, ale w pewien sposób wciąż jest prawdopodobna. Prawie jak gwiazda rocka - nie jest, w każdym razie w moim odczuciu. Denerwujący styl wypowiedzi głównej bohaterki oceniam już jednak całkiem obiektywnie – Quick zwyczajnie nadużywa udawanego, surrealistycznego slangu młodzieżowego. W dialogach przeważają słowa, których chyba nigdy nie słyszałam w normalnej rozmowie. Zwroty pokroju „ziom” czy „bez kitu” są tu na porządku dziennym. Kiepsko prowadzona narracja jest zdecydowanie najsłabszą stroną Prawie jak gwiazda rocka.
Chyba zdążyliście zorientować się, że porządnie się rozczarowałam historią Amber. Prawdę mówiąc żałuję, iż w ogóle ją zaczynałam – przecież mogłam zaprzestać na trzech znakomitych powieściach i nie psuć sobie opinii o autorze. Szkoda. Dobra passa w lekturze książek Quicka niestety została przerwana. Teraz pozostaje tylko czekać na wydanie innych książek pisarza i - za wzorem Amber - nie tracenie nadziei, że będą odrobinę bardziej porywające...
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Jeszcze niedawno uważałam, że Quick jest jednym z nielicznych autorów, których każde dzieło potrafi do mnie trafić. Poradnik pozytywnego myślenia był wspaniały, Niezbędnik obserwatorów gwiazd bardzo dobry, a Wybacz mi, Leonardzie - fenomenalny. Parę dni temu z ciekawością otworzyłam ostatnią z wydanych w Polsce jego książek – Prawie jak gwiazda rocka. Jest równie dobra, jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-26
2014-05-04
Czy ktoś jeszcze zauważył, że na pytanie "jesteś optymistą czy pesymistą?" większość ludzi odpowiada "realistą"? Nie bardzo jestem w stanie to zrozumieć. Przecież człowiek jest stworzony do robienia sobie nadziei, chyba że po prostu ma odmienny charakter. Natomiast rzekomym realistą jest się według mnie do czasu, kiedy w życiu przychodzi pora na prawdziwą wiarę w coś. A prędzej czy później każdy z nas będzie pragnął - i może nawet go dozna - swojego małego cudu.
Jeremy Marsh jest dziennikarzem naukowym, który zajmuje się demaskowaniem fałszywych zjawisk nadprzyrodzonych. Udaje się do Boone Creek - małego miasteczka pośrodku niczego - aby rozwiązać tajemnicę nawiedzonego cmentarza. Jest pewien, że mu się uda, gdyż nie wierzy w rzeczy pokroju "niemożliwe, a jednak". Na miejscu poznaje zaś prześliczną miejscową bibliotekarkę - Lexie Darnell. Kobieta jawnie pokazuje swój brak zainteresowania, ale czy potrafiłaby sprawić, aby mężczyzna przeżył pierwszy w swoim życiu prawdziwy cud?
Zaryzykuję, że każdy kojarzy nazwisko Sparks. A przynajmniej tytuły takie jak Pamiętnik czy List w butelce. Tak więc wszyscy którzy przynajmniej raz zetknęli się z historią stworzoną przez Króla Romansu, wiedzą, iż toczy się ona zazwyczaj banalnym torem, zbudowanym przez kogoś - przez życie? - bardzo dawno temu. I że nie zaskakuje niczym świeżym, oryginalnym. Ale nie tego spodziewałam się po Prawdziwym cudzie. W innym wypadku byłabym bowiem srodze rozczarowana. Miałam natomiast nadzieję na lekką rozrywkę i chwilę wzruszenia. I rzeczywiście, po raz kolejny zetknęłam się z fantastycznie oddanym klimatem Południa, barwnymi jak tęcza opisami i namiętnymi uczuciami. Tak, Sparksowi zdecydowanie należy się pod tym względem medal.
Patrząc na to obiektywnie zupełnie nie mam pojęcia, co widzę w książkach pana Nicholasa. Na dobrą sprawę jedna jest podobna do drugiej, można się w nich dopatrzeć wyraźnego schematu postępowania głównych bohaterów, a od pierwszej - dosłownie - strony przewidzieć zakończenie. A jednak... mają w sobie pewien nieodparty urok, który nie pozwala się oderwać, a zwyczajne z pozoru zdarzenie potrafi naprawdę poruszyć. I przywrócić wiarę w znaczenie małych codziennych gestów, które są zazwyczaj początkiem wielkiej miłości.
Może Prawdziwy cud nie wzruszył mnie do łez jak Pamiętnik, ani nie wzbudził we mnie niepokoju jak Bezpieczna przystań, ale i tak jestem pod wrażeniem. Może znaczenie miał fakt, że akurat naszła mnie ochota na romans, a może że po prostu z natury jestem romantyczką. Jednak uważam, że i tak trzeba mieć ogromny talent, aby z tak mainstreamowej historii zrobić bestseller.
Zauważyłam też, że mimo iż cała powieść jest zdecydowanie tuzinkowa, to bohaterowie szablonowi już nie są. Tak samo jest zresztą z ludźmi - każdy skrywa inne tajemnice, ma inne motywy postępowań, uczucia, inną historię. I jest inaczej odbierany przez bliźnich. W tym wypadku sympatią obdarzyłam Jeremy'ego. Może nie był on najbliższą mi możliwą postacią, ponieważ ja jestem raczej skłonna wierzyć w cuda, ale w każdym razie o wiele bardziej niż Lexie. Nienawidzę takich postaci, które wycofują się, ponieważ boją się zranienia. Ale z drugiej strony, to właśnie ona była gotowa wierzyć w niemożliwe. Każdy kij ma dwa końce.
Prawdziwy cud spełnił wszystkie moje oczekiwania. Jest to książka wywołująca uśmiech, obiecująca kilka godzin rozrywki i idealna do czytania na dworze w te pierwsze gorące dni. Mimo że poniekąd banalna, to mająca w sobie to coś (nie dajcie się jednak zwieść, bo zakończenie zupełnie mnie zaskoczyło!). Cieplutko polecam wszystkim romantykom!
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Czy ktoś jeszcze zauważył, że na pytanie "jesteś optymistą czy pesymistą?" większość ludzi odpowiada "realistą"? Nie bardzo jestem w stanie to zrozumieć. Przecież człowiek jest stworzony do robienia sobie nadziei, chyba że po prostu ma odmienny charakter. Natomiast rzekomym realistą jest się według mnie do czasu, kiedy w życiu przychodzi pora na prawdziwą wiarę w coś. A...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-18
Antonia Michaelis podbiła swoim Baśniarzem wiele, wiele serc. I nawet jeśli druga wydana przez Dreamsa jej książka nie była przyjęta aż tak ciepło, to mnie akurat zaczarowała. Dlatego więc marzyłam o przeczytaniu dzieła, które pokochali już dokładnie wszyscy - przecież musiało oznaczać to, że jest jeszcze lepsze. A jak przedstawia się rzeczywistość?
Życie Anny nie jest niezwykłe. Ma miłych rodziców, niesamowicie sterylne mieszkanie, jest niezła w grze na flecie, a przygotowania do matury idą jej dobrze. Żyje w bańce mydlanej oddzielającej ją od imprezujących rówieśników... Do czasu, aż bańka pęka, a dziewczyna znajduje małą lalkę - należącą, jak się okazuje, do młodszej siostry Abla Tannateka: szkolnego dealera, tajemniczego outsidera i wagarowicza. Dziewczyna zaczyna go śledzić i przypadkiem wpada na niecodzienną historię z nutą grozy i kropel krwi. A może tylko baśń?
Jak wspomniałam, miało być mrocznie, klimatycznie, baśniowo. Tymczasem okazało się, że Baśniarz to w gruncie rzeczy kalka Dopóki śpiewa słowik (a raczej na odwrót, ale nie zmienię kolejności, w jakiej czytałam obie książki). Ma wszystkie cechy tej powieści, ale jest uboższy o mniej interesującą i niezwykłą fabułę. Wszystkie nagromadzone tajemnice mają strasznie przyziemne wyjaśnienia, dopatrzeć się można kilku nieścisłości, zakończenie nie jest nie do przewidzenia. Brakowało mi też jakiegoś niedopowiedzenia, dzięki któremu miałabym mocnego kaca książkowego, niedosyt jak stąd do wieczności i równie wielką ochotę na Tygrysi księżyc, który notabene czeka u mnie na półce.
Ale moment. Nawet jeśli zupełnie nie porwał mnie wątek miłosny, który w moim odczuciu wziął się trochę znikąd, i nie przekonała mnie snuta przez Abla baśń (która mimo to w kunsztowny sposób przeplata się i łączy z właściwą historią), niby największy atut tej książki - to jednak nie będę wspominała Baśniarza źle. W gruncie rzeczy był on niesztampowy i niemalże można było czuć mróz oszraniający kartki. A czytało się go w naprawdę szybkim tempie i przyjemnej atmosferze. Zdecydowanie nie był zły. Tylko raczej - przeciętny. Może nawet trochę mniej niż przeciętny. Jednak nic nie poradzę, że przed lekturą naczytałam się setek opinii wychwalających książkę pod niebiosa - i że czytałam ją, w przeciwieństwie do większości ich autorów, już po Dopóki śpiewa słowik? Nie mówię, że nie było tu powodów do emocji. Myślę że były - poruszone zostały naprawdę ważne tematy, i to w niebanalnych słowach. A jednak skończyło się to tak, że tu, gdzie inni płakali, ja nawet nie mrugnęłam.
Żebyśmy się zrozumieli: ja naprawdę nie żałuję lektury Baśniarza. Uważam, że to dość dobra książka, ale niestety na pewno nie niezwykła. Ale jednak - warta przeczytania, chociażby po to, żeby mieć zdanie. Nie usłyszycie ode mnie niczego cieplejszego, ale i tak myślę, że powinniście ją przeczytać. Jeśli nie naczytaliście się zbyt wielu pochlebnych recenzji, powinna do Was przemówić.
Powiem chwili... - szepnęła. - ...zatrzymaj się, jesteś tak piękna.
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Antonia Michaelis podbiła swoim Baśniarzem wiele, wiele serc. I nawet jeśli druga wydana przez Dreamsa jej książka nie była przyjęta aż tak ciepło, to mnie akurat zaczarowała. Dlatego więc marzyłam o przeczytaniu dzieła, które pokochali już dokładnie wszyscy - przecież musiało oznaczać to, że jest jeszcze lepsze. A jak przedstawia się rzeczywistość?
Życie Anny nie jest...
2014-10-03
Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego jedni pisarze tworzą tyle dzieł, że trudno jest je policzyć, natomiast inni kończą zaledwie na jednym. I co w takim razie dzieje się z historiami, które powstają w ich głowach, a których nie spisują. Bo muszą jakieś w końcu powstawać, prawda? Ja już znam odpowiedź na to pytanie, jeśli chodzi o Charlotte Bronte. Na jego miejsce powstało jednak nowe: dlaczego ona nie dokończyła zaczętych powieści?!
Po tylu przeczytanych książkach Charlotte Bronte mam wrażenie, jakbym znała ją przez całe życie. Czytając słowa napisane przez nią, niemalże słyszę jej głos - ciepły, przyjazny, ale zaprawiony odrobiną nieokreślonego smutku. Czuć go tak wyraźnie, że jest mi jej aż szkoda - tym bardziej, że czytałam dwie biografie Charlotte i wiem, czym mógł być on spowodowany. Ale pomijając ten emanujący z kartek i poruszający serce żal, Niedokończone opowieści czyta się z niesamowitą prędkością i zainteresowaniem. Wszystko jest tu też jak zwykle barwne i żywe. Kolejne odwiedziny yorkshirowskich wrzosowisk przypominają mi już powrót do domu rodzinnego!
Do czynienia mamy z czterema zaczętymi opowieściami - Ashworth, Emmą, Państwem Moore oraz Historią Williego Ellina. I o ile w pierwszą z nich ze względu na jej 80 stron naprawdę można się było wciągnąć i w konsekwencji tym trudniej oderwać gdy już się skończyła, to Emma ma zaledwie dwa rozdziały. Wiedziałam o tym i spodziewałam się rychłego zakończenia, ale nie zmniejszyło to mojego żalu, że nie dane mi było poznać jej rozwinięcia. Czuję, że historia małej, lunatykującej, rozpieszczonej dziewczynki mogłaby przebić nawet Jane Eyre. Nie myślcie jednak, że tylko Emma przemówiła tak do mojej wyobraźni: o nieprawdopodobnie żywej i wielowarstwowej postaci pani Ashworth myślałam przez cały dzień i zastanawiałam się, ile podobnych do niej osób znajduje się w moim otoczeniu. A Historia Williego Ellina tak mnie poruszyła, że śniła mi się w nocy! Nie mogę przeboleć tego, że nie dane jest mi poznać zakończenia tych historii. Jednakże w tej sytuacji mogę jedynie myśleć o nich tak długo, aż sama wyobrażę sobie jakieś zadowalające.
Zapoznanie się z Niedokończonymi opowieściami zdecydowanie jest obowiązkiem każdego szanującego się fana Charlotte Bronte. Przed zakupem musicie jednak pogodzić się z tym, że jest to jedynie swojego rodzaju demo książek Bronte, a pełna ich wersja jest nieosiągalna. Jednak czy nie jest to lepsze niż nieprzeczytanie zalążków tych naprawdę - jestem pewna - epickich powieści? Moim zdaniem tak - i dlatego gorąco polecam wam tę książkę.
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego jedni pisarze tworzą tyle dzieł, że trudno jest je policzyć, natomiast inni kończą zaledwie na jednym. I co w takim razie dzieje się z historiami, które powstają w ich głowach, a których nie spisują. Bo muszą jakieś w końcu powstawać, prawda? Ja już znam odpowiedź na to pytanie, jeśli chodzi o Charlotte Bronte. Na jego miejsce powstało...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-17
Czytałam już niejedną książkę poświęconą reinkarnacji. Nie, żebym jakoś specjalnie w nią wierzyła - o wiele bardziej przekonuje mnie Niebo. Chociaż muszę przyznać, że teoria powracania na ziemię raz za razem też ma ma w sobie pewien urok. W związku z tym książki, w których można natknąć się na ten temat (m.in. Nigdy i na zawsze) mają na celu dać czytelnikowi nadzieję na wieczną miłość bądź przyjaźń, która będzie odnajdywała się za każdym razem. Natomiast pomijane jest to, iż nie odradzają się wyłącznie zakochani; że zło także jest wieczne... Podjął się tego dopiero Sebastian Fitzek. Jak mu wyszło?
Robert Stern od dziesięciu lat nie potrafi dojść do siebie po śmierci nowo narodzonego syna i rozstaniu z żoną. Pewnego dnia mężczyzna poznaje chorego na raka mózgu dziesięcioletniego chłopca, który twierdzi, że w poprzednim życiu był seryjnym mordercą i na dowód tego wskazuje adwokatowi miejsce ukrycia ciała. Sprawę dodatkowo komplikuje tajemnicze DVD, które sugeruje, że synek mężczyzny wcale nie zmarł. Tajemniczy Głos każe Robertowi ustalić tożsamość mordercy ofiar z przeszłości.
Opis zdecydowanie nie trąci banałem, musicie to przyznać. Fabuła rzeczywiście była stworzona z potencjałem, ale niestety - nie do końca wykorzystanym. Zaczynało się obiecująco, jednak z czasem akcja wkraczała na coraz bardziej przewidywalne tory. Stopniowo coraz mniej dotyczyła ona tych niezwykłych tematów (czyt. reinkarnacji, która notabene została przedstawiona bardzo trafnie, a jej teoria została poparta wieloma cytatami z Biblii i innych książek), traciła swoją dynamikę. Nie mówię, że domyśliłam się zakończenia - wręcz przeciwnie! Ale podświadomie oczekiwałam zupełnie innego, bardziej wstrząsającego, wbijającego w fotel. Bardziej wytrawny czytelnik thrillerów prawdopodobnie byłby w stanie rozwikłać zagadkę. Natomiast ja uważam finał po prostu za... zwykły. Nie spełnił moich oczekiwań. Podobnie zresztą jak cała Śmierć ma 143 cm wzrostu.
Podobnie rzecz ma się z bohaterami. Roberta bardziej lubi się niż nie lubi, ale też nie darzy się go specjalną sympatią. Jest, bo jest. Bo musi być. Tak samo jest z resztą postaci. Najjaśniejszym promykiem jest tu Simon - ów dziesięciolatek, który przed piętnastoma laty dokonał morderstwa. Chłopiec jest bardzo wrażliwy i mimo swojej choroby zawsze uśmiechnięty, potrafi cieszyć się małymi rzeczami. Jest dokładnym przeciwieństwem głównego bohatera, uwięzionego w pułapce wspomnień sprzed dziesięciu lat. Rozdziały z jego udziałem są o wiele pozytywniejsze niż pozostałe i rozjaśniają mrok panujący w tym krwawym bądź co bądź thrillerze.
Śmierć ma 143 cm wzrostu odrobinę mnie rozczarowała, ale nie chcę też żebyście zrozumieli mnie źle. Na pewno nie była to najlepsza książka w moim życiu, ale zdecydowanie nie była też najgorsza. Ogólnie rzecz biorąc całkiem przyjemnie się ją czytało i myślę, że kiedyś przeczytam też inne dzieła autora. A jeśli tak samo jak Śmierć nie będą tak dobre, jak się wydawały - trudno, jakoś to przeżyję. W najgorszym wypadku w przyszłych życiach będę się trzymała od Fitzeka z dala...
recenzja: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Czytałam już niejedną książkę poświęconą reinkarnacji. Nie, żebym jakoś specjalnie w nią wierzyła - o wiele bardziej przekonuje mnie Niebo. Chociaż muszę przyznać, że teoria powracania na ziemię raz za razem też ma ma w sobie pewien urok. W związku z tym książki, w których można natknąć się na ten temat (m.in. Nigdy i na zawsze) mają na celu dać czytelnikowi nadzieję na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-29
Parę tygodni temu miałam okazję przeczytać Poradnik pozytywnego myślenia – książkę, która mnie rozbawiła, rozluźniła i całkowicie napełniła optymizmem. Nie mogłam się doczekać lektury kolejnej pozycji autora, którego dzieło zaskarbiło sobie u mnie taką sympatię. Szansa na to nadarzyła się, kiedy w Biedronce zobaczyłam Niezbędnik obserwatorów gwiazd za jedyne 10 zł (notabene dzięki tej promocji chyba połowa Polaków nagle stała się właścicielami swoich egzemplarzy Niezbędników). Postanowiłam zabrać drugie dzieło Quicka ze sobą na wczasy, bo skoro Poradnik okazał się fantastyczną lekturą na plażę, to czemu Niezbędnik miałby taki nie być? I rzeczywiście – nie pomyliłam się. Możecie już biec do Biedronki.
Poznajcie Finleya McManusa. Nie mówi on zbyt wiele - większość swojego czasu spędza ze swoją dziewczyną Erin, z którą porozumiewa się bez słów, głównie leżąc na dachu jego domu i obserwując niebo, a także ze swoją drugą „dziewczyną” – koszykówką. Chłopak marzy o wydostaniu się z rodzinnego Bellmont, które nie jest najprzyjemniejszym i zdecydowanie nie najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Pewnego wieczoru trener Finleya prosi go o dziwną przysługę, na którą nastolatek zgadza się w ciemno. I nie jest to najlepsza decyzja.
Quick pisze w ciężki do zdefiniowania sposób, dzięki któremu chyba każda jego książka będzie jedną z najpozytywniejszych pozycji, jakie spotkasz w życiu. Taki właśnie jest Niezbędnik obserwatorów gwiazd – lekki, przyjemny i niezobowiązujący. Nieskomplikowana fabuła, zabawne sytuacje, dużo humoru i patrzenia w gwiazdy, happy end. Jak można nie pokochać tej książki? Miejscami może wydawać się mocno naciągana, to fakt, ale coś tak naładowanego optymizmem jest czasami niesamowicie potrzebne. Lektura Niezbędnika najbardziej zalecana jest więc osobom ze złym humorem – wybuchy śmiechu, uśmiech i niemożność oderwania się od lektury (sama przeczytałam ją dosłownie w kilka godzin) gwarantowane.
Jedyną wadą może być tu łudzące podobieństwo do Poradnika pozytywnego myślenia. Bo rzeczywiście – podobne są tu i sytuacje, i postacie, i żarty. Trochę zmienione zostały nazwy własne i ogólny zarys fabuły, ale już na pierwszy rzut oka można rozpoznać, kto jest autorem. Przez to ciężko porównać jest te książki – to trochę jak próba porównania dwóch rozdziałów jednego dzieła. Mimo że trochę inne, to jednak podobne – no i czytane w niedługim odstępie czasu. Wiem o tym wszystkim i miałam świadomość tego przez całe 300 stron lektury… ale, w sumie, nie przeszkadza mi to.
Niezbędnik obserwatorów gwiazd jest wspaniałą wakacyjną lekturą, którą powinni przeczytać wszyscy – w końcu każdy potrzebuje uśmiechu. Wiem jednak, że ci którym pozycja mogłaby najbardziej służyć, i tak pewnie tego nie zrobią. Natomiast osobom, które docenią humor i nastrojowość dzieła Quicka, ta książka i tak niewiele zmieni w sposobie patrzenia na świat. Ale mimo to, sięgnijcie po Niezbędnik. Może także pokochacie patrzeć w gwiazdy?
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com
Parę tygodni temu miałam okazję przeczytać Poradnik pozytywnego myślenia – książkę, która mnie rozbawiła, rozluźniła i całkowicie napełniła optymizmem. Nie mogłam się doczekać lektury kolejnej pozycji autora, którego dzieło zaskarbiło sobie u mnie taką sympatię. Szansa na to nadarzyła się, kiedy w Biedronce zobaczyłam Niezbędnik obserwatorów gwiazd za jedyne 10 zł (notabene...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-16
2012-10-11
Wyobraź sobie, że pewnego zwyczajnego dnia odnajdujesz na brzegu Tamizy srebrną bransoletkę, dzięki której możesz się porozumiewać z Tym Jedynym. Jest idealny. Jedyna wada: jest tylko odbiciem w lustrze, materialny staje się tylko na szczycie Katedry Św. Pawła. I najważniejsze - jest duchem... A dokładniej - Żałobnikiem; uwięziony między życiem a śmiercią musi przez całą wieczność kraść śmiertelnikom ich dobre wspomnienia, myśli. Jego jedyną deską ratunku jest zabicie kogoś...
Błękitna nadzieja to trzeci - i ostatni - tom trylogii "Błękitna miłość.
Zniknięcie Lucasa powoduje przypływ nadziei Alexy na uratowanie Calluma.
Czy jej się uda?
Czy będzie z ukochanym na zawsze?
Książka fantastycznie napisana; gdybym miała tyle czasu, najchętniej przeczytałabym ją na raz.
Zaskakujące zakończenie - w ostatnim rozdziale płakałam (nie mówię, czy ze smutku czy wzruszenia - najlepiej przekonajcie się sami!) jakieś cztery razy; musiałam robić sobie przerwy na uspokojenie się.
Jedynym jej minusem jest długość - 255 stron to ZDECYDOWANIE ZA MAŁO.
Nie wiem, jak szybko sięgnę po kolejną książkę, bo póki co cały czas żyję tą.
I na pewno długo nie zapomnę o Żałobnikach (boleję nad tym, że to ostatnia część..).
Zapraszam na swojego bloga;
wpapierowymswiecie.blogspot.com
:)
Wyobraź sobie, że pewnego zwyczajnego dnia odnajdujesz na brzegu Tamizy srebrną bransoletkę, dzięki której możesz się porozumiewać z Tym Jedynym. Jest idealny. Jedyna wada: jest tylko odbiciem w lustrze, materialny staje się tylko na szczycie Katedry Św. Pawła. I najważniejsze - jest duchem... A dokładniej - Żałobnikiem; uwięziony między życiem a śmiercią musi przez całą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-24
Poradnik pozytywnego myślenia to książka typowo wakacyjna i przyjemna (i dodatkowo świetnie kojarząca mi się, bo kupiona na Targach). Nie zachwyca jednak wyłącznie tą swoją lekkością, ale także i oryginalnym niesztampowym tematem. Szaleństwo było może i wiele razy, ale obsesja na punkcie pozytywnego myślenia? Wielki ukłon w stronę autora!
"Czy czasem czujesz się tak, jakbyś żył w beczce prochu, a wokół się iskrzyło?"
Poradnik jest może przewidywalny do bólu, ale za to romantyczny, nastrojowy i wywołujący uśmiech u czytelnika. Kogoś bardziej wymagającego zapewne nie zadowoli, ale na plaży czytało mi się tę książkę idealnie.
Poradnik pozytywnego myślenia to książka typowo wakacyjna i przyjemna (i dodatkowo świetnie kojarząca mi się, bo kupiona na Targach). Nie zachwyca jednak wyłącznie tą swoją lekkością, ale także i oryginalnym niesztampowym tematem. Szaleństwo było może i wiele razy, ale obsesja na punkcie pozytywnego myślenia? Wielki ukłon w stronę autora!
"Czy czasem czujesz się tak,...
2014-09-10
Rok temu miałam przyjemność zapoznania się z Charlotte Bronte i jej siostry śpiące - niesamowicie intrygującą biografię, która rzuciła zupełnie nowe światło na twórczość autorki Jane Eyre. Przeczytałam ją z większym zainteresowaniem niż niejedną powieść! Zatem kiedy usłyszałam o polskiej premierze innej książki o życiu pisarki, od razu zapragnęłam jej lektury. Nieobiektywne będzie porównywanie dzieł pani Gaskell i pana Ostrowskiego, ale nie obędę się bez niego... Czy emocje towarzyszące czytaniu przeze mnie Życia dorównały tym sprzed roku?
Jeśli ktoś tego nie wie, to dzieło Elizabeth Gaskell była bliską przyjaciółką Charlotte Bronte, a jej dzieło powstało krótko po śmierci tej ostatniej w 1855 roku. Jasne więc było, że do czynienia będę miała z zupełnie innego rodzaju książką - nawet jeśli poświęconej temu samemu tematowi. Okazało się jednak, że moja wyobrażenia nie miały żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości, a Życie Charlotte Bronte jest zupełnie inne, niż myślałam.
Gaskell zaczyna od nakreślenia portretów mieszkańców hrabstwa Yorkshire - ich zwyczajów, osobowości. Byłoby to ciekawe, gdyby nie to, że czytelnik powieści Bronte zna rodzaj charakterów ludzi z tamtych rejonów z samych treści książek. Poza tym niecierpliwie czekałam na dowiedzenie się czegoś o Charlotte z "pierwszej" ręki. Trzeba jednak przyznać, że autorka ma rękę do barwnego snucia opowieści, przytaczania wielu ciekawych anegdot i niezanudzania swojego czytelnika. Gdyby biografia składała się wyłącznie ze słów padających z jej "ust", to w moich oczach mogłaby się nie kończyć. Jednakże znaczna jej część to po prostu korespondencja autorki Villette, która nie zawsze ciekawi, bo nie zawsze zawiera coś istotnego czy choćby interesującego. To nie z tych listów dowiedziałam się zajmujących szczegółów z życia rodziny - jak choćby dość obszernych wzmianek o dwóch starszych zmarłych siostrach - Marii i Elizabeth - które Ostrowski w swoim dziele pominął. Same wiadomości czyta się dość wolno i żmudnie, wiele razy trochę się zniechęcając, ale nigdy nie porzucając lektury. Nie można winić jednej z najciekawszych pisarek na świecie za język, którego używało się w jej czasach. I nie ma nic dziwnego w tym, że w zwykłej korespondencji nie wspomina o burzy uczuć, która musiała targać jej duszą, a którą Ostrowski w swojej książce stara się zgłębić. Przecież jej życie tak przepełnione groteskowością, smutkiem i tragedią, że łza się może zakręcić w oku. Cóż to musiała być za kobieta! Jakże silna, jakże pełna woli życia! A połączenie informacji z dwóch perspektyw daje jeszcze pełniejszy obraz jej niebanalnej osoby. Bo to jasne, że Gaskell nie wspomina o wielu osobach żyjących jeszcze, gdy tworzyła Życie Charlotte Bronte; o rzeczach w tamtym okresie oburzających - jak na przykład o przypuszczalnym romansie między Charlotte a jej nauczycielem, o którym wiemy dzisiaj. Ważne jest więc czytanie między wierszami.
Życie Charlotte Bronte czyta się raczej wolno i niekoniecznie cały czas z zainteresowaniem, ale ukończenie lektury daje wielką satysfakcję. Polecam ją wytrwałym fanom Charlotte Bronte, a także tym, którzy biografię Eryka Ostrowskiego mają już za sobą. Myślę, że Życie czytane jako pierwsze może zniechęcić czytelnika, natomiast już jako drugie - stanowi świetne dopełnienie informacji.
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Rok temu miałam przyjemność zapoznania się z Charlotte Bronte i jej siostry śpiące - niesamowicie intrygującą biografię, która rzuciła zupełnie nowe światło na twórczość autorki Jane Eyre. Przeczytałam ją z większym zainteresowaniem niż niejedną powieść! Zatem kiedy usłyszałam o polskiej premierze innej książki o życiu pisarki, od razu zapragnęłam jej lektury. Nieobiektywne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-11
W mroźne kwietniowe dni zeszłego roku miałam okazję sięgnąć po Wybranych Była to w tamtym czasie jedna z najbardziej rozgłaszanych książek w całej blogosferze i w ogóle Internecie, więc naturalnym ciągiem zdarzeń wzbudziła moją ciekawość. Pamiętam emocje, które we mnie wzbudziła i wszystkie superlatywy, jakie wyszły wtedy z moich ust pod jej adresem. Jednak w ciągu roku zupełnie zmieniły mi się gusta literackie - i do drugiego tomu mimo wszystko mnie nie ciągnęło. Patrzył na mnie błagalnie od listopada, leżał smutny i zapomniany, aż w końcu stał się niczym innym, jak moją udręką... Co nie spodobało mi się w książce, którą wszyscy pokochali?
Allie wraca do Cimmerii. Bardzo szybko dowiaduje się, że została przyjęta do Nocnej Szkoły; że w Cimmerii jest szpieg; o tożsamości swojej babci oraz innych brudnych sprawach. Jednocześnie musi stawić czoła wielu niewypowiedzianym pod koniec zeszłego semestru słowom i przekonać się, który z dwóch otaczających ją przystojnych chłopaków jest tak naprawdę wart jej uczuć. Oraz oczywiście odróżniać prawdę od kłamstwa.
Bez żadnych wstępów: moim zdaniem Dziedzictwo ma w sobie tylko dwie zalety. Pierwsza to przypomnienie z grubsza tego, co działo się w pierwszym tomie. Jestem wdzięczna, bo przez te 11 miesięcy niemal wszystko wyleciało mi z głowy. Natomiast druga - książkę czyta się szybko i dość sprawnie. I to chyba... tyle. Przejdźmy zatem do przyjemniejszej dla mnie części.
Na pierwszy ogień niech pójdą dialogi. Puste, żenujące, przeładowane kolokwializmami typu "a odwal się" czy "chyba robisz sobie jaja". No naprawdę, tak się już nawet nie mówi! Nikt mi nie wmówi, że ułatwiają szybkie czytanie, bo dialogi czyta się szybko w dosłownie każdej sytuacji. Jedyną ich cechą jest tylko to, że niemożliwie irytują. Monologi nie reprezentują zresztą wcale wyższego poziomu. "Biegnę, nie wiem gdzie ani po co, ale wiem, że nie mogę przestać" - ojej, życie Allie takie trudne. Powiedzcie mi tylko, gdzie tu jest sens.
O ile rozmowy są zdecydowanie niedopracowane, to opisy otoczenia są pod pewnym względem aż przepracowane. Czytelnik ma wątpliwą przyjemność zapoznawania się ze szczegółami typu, jak kto jest ubrany podczas śniadania, a jak podczas obiadu, i oczywiście co je wtedy i wtedy. Osobiście proponuję większe skupienie się na właściwej akcji, bo ta chyba też zgrzyta, skoro zupełnie nie zdołała mnie zainteresować. Jak wspomniałam, Dziedzictwo przeczytałam szybciutko - ale z dokładnym brakiem zainteresowania, co się stanie dalej, czy szkoła zostanie zaatakowana czy nie, z kim w końcu Allie łaskawie zadeklaruje się być. Poważnie, jakbym była odgrodzona od bohaterów grubym murem. Obojętności.
Dalej - od Dziedzictwa wieje schematycznością i banalnością. Szkoła z internatem, potyczki polityczne, intrygi, śmierć... nie brzmi znajomo? To już występowało w literaturze milion razy. A dodatkowo, zupełnie nie wiem czemu, dzieło pani Daugherty pod wieloma względami przypomina mi Harry'ego Pottera, z tym że magiczny wątek został tu zamieniony na bycie obrzydliwie bogatym. Przykładów mam naprawdę wiele, ale taki pierwszy z brzegu - tylko Allie widziała stale Gabe'a i nikt nie chciał jej w to wierzyć. No i powiedzcie, czy to nie przypomina sytuacji z Komnaty tajemnic.
"No cóż, kiedy twoje życie rozpada się na kawałki, czasem rozpadasz się razem z nim."
No i największy minus Dziedzictwa - trójkąt miłosny Carter-Allie-Sylvain. Zacznijmy od tego, że dwójka chłopaków praktycznie niczym się od siebie nie różni: przystojni, wysportowani, niemalże idealni. Ewentualną przewagą Sylvaina może być to, że jest cudzoziemcem. I to chyba tyle. Mają prawie identyczne charaktery, albo ich brak. Postacie z charakterami zazwyczaj zaskarbiają sobie moją sympatię bądź nienawiść. A bardziej ożywioną minę niż podczas czytania o ich miłosnych intrygach mam chyba w szkole na biologii...
Allie ma inną wadę, zupełnie przeciwną. Nikt jej nie zarzuci braku charakteru, bo przez nią wiele razy mało nie wyrzuciłam książki przez okno. Gdzie się podziała zbuntowana dziewczyna, która jeszcze rok wcześniej wciąż uciekała przed policją? Jedyne, co Allie teraz potrafiła, to użalanie się nad sobą, płakanie i powtarzanie "co mam zrobić?". A roztkliwianie się nad sobą to najgorsza i najbardziej denerwująca według mnie rzecz, jaką może robić człowiek - nieważne już czy żywy, czy fikcyjny.
Dziedzictwo strasznie mnie rozczarowało. Po tylu pozytywnych notach liczyłam na naprawdę dobrą książkę, ale po raz kolejny zapomniałam, że niestety dość rzadko zgadzam się z opinią ogółu. Kontynuacji Wybranych z pewnością nie będę mile wspominać i cieszę się tylko, że nie zmarnowałam na nią więcej niż tych 5 dni. Mimo to powstrzymam się z odradzaniem Wam książki - jeśli nie przeszkadzają Wam wymienione przeze mnie wady, a macie ochotę na coś lekkiego i niezobowiązującego, powinniście znaleźć tu coś dla siebie.
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
W mroźne kwietniowe dni zeszłego roku miałam okazję sięgnąć po Wybranych Była to w tamtym czasie jedna z najbardziej rozgłaszanych książek w całej blogosferze i w ogóle Internecie, więc naturalnym ciągiem zdarzeń wzbudziła moją ciekawość. Pamiętam emocje, które we mnie wzbudziła i wszystkie superlatywy, jakie wyszły wtedy z moich ust pod jej adresem. Jednak w ciągu roku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-08
Zdecydowanie nie mogę nazwać się pierwszym specem kryminałów. W życiu nie przeczytałam ich nadzwyczajnie dużo, jednak bez zająknięcia się potrafię wymienić te słabe, a także te, przez które nie zmrużyłam oka. A jeśli dzielę już przeczytane powieści zbrodni na kategorie, to nie mogę nie wspomnieć o tych powstałych w Skandynawii, które zwykle wyróżniają się szczególną nietuzinkowością. Do gatunku wprowadziły mnie Nauczycielka oraz Dziewczęta z Villette - książki pióra nieznanej dla mnie wówczas Ingrid Hedstrom. Od tamtej pory pochłonęłam już kilka innych tytułów z Czarnej Serii, jednak z przyjemnością zabrałam się do lektury najnowszej książki autorki, którą chyba już zawsze będę wspominała z sentymentem. Czy stanęła ona na wysokości zadania?
Podczas rozładowywania rudy żelaza zostają odkryte zwłoki młodego mężczyzny, który trzyma w dłoni strzęp szwedzkiej gazety. Szybko okazuje się, że morderstwo ma coś wspólnego z tajemniczym pożarem kopalni węgla czterdzieści lat wcześniej. Pożarem, którego przyczyna nigdy nie została odkryta. Czyżby zmarły poznał tożsamość sprawcy? A może prawda jest o wiele bardziej zawiła?
Hedstrom jak zwykle zaskakuje nietypowym pomysłem na zbrodnię, którą wikła jednocześnie w niewyjaśnione zdarzenia w przeszłości, zaciekawiając czytelnika do granic możliwości. Nie macie pojęcia, ile razy dosłownie podskakiwałam ze zniecierpliwienia, bo chciałam znać już rozwiązanie! Autorka umiejętnie buduje napięcie i wprowadza interesujące wątki poboczne, rozluźniające naprężoną zwykle do granic możliwości atmosferę.
Z przykrością stwierdzam jednak, że przy trzeciej książce pani Ingrid wyczuwam już pewien schemat, którym kieruje się w swoich dziełach. Morderstwo, i równoległe prowadzenie wątków prywatnych Martine, jej męża bądź znajomych. Wyjawienie się w niedługim czasie, że któryś z owych prywatnych wątków w bezpośredni sposób łączy się z morderstwem, a jednocześnie najczęściej krwawymi wydarzeniami z przeszłości. I irytujący mnie już tzw. "zaginiony puzzel" w śledztwie. Dostrzegłam także pewien motyw, ściągnięty jakby z pierwszego tomu Millenium, nie będę już przybliżała dokładnie...
Nie lubię powielania wątków, jednak jestem w stanie wybaczyć je, gdy łączą się one z naprawdę dobrą historią. A ta w Pod ziemią w Villette jest taka. Bo faktem jest, że od tej książki nie można się tak po prostu oderwać - w każdym razie nie z własnej woli. Nie można także nie polubić sędzi śledczej Martine, która ma w sobie to coś, co natychmiast wywołuje dlań sympatię. A warto wspomnieć, że niejeden kryminał z prawdziwym potencjałem został popsuty przez drażniącego odbiorcę detektywa.
Pod ziemią w Villette być może nie jest najlepszym kryminałem na świecie, ale zdecydowanie nie można przejść koło niego obojętnie - tak samo jak nie można odgadnąć rozwiązania, dopóki nie zrobi tego Martine. Jestem pewna, że usatysfakcjonuje on wszystkich fanów gatunku. Mnie na razie nie pozostaje nic innego, niż wyczekiwanie na kolejną książkę Hedstrom!
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Zdecydowanie nie mogę nazwać się pierwszym specem kryminałów. W życiu nie przeczytałam ich nadzwyczajnie dużo, jednak bez zająknięcia się potrafię wymienić te słabe, a także te, przez które nie zmrużyłam oka. A jeśli dzielę już przeczytane powieści zbrodni na kategorie, to nie mogę nie wspomnieć o tych powstałych w Skandynawii, które zwykle wyróżniają się szczególną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-04
Boyem 7 po raz pierwszy zetknęłam się przy okazji ubiegłorocznej polskiej premiery drugiej książki jego autorki - Password. Nawet jeśli nigdy wcześniej nie słyszałam o Miriam Mous, to opis fabuły brzmiał obiecująco i postanowiłam, że przeczytam przy najbliższej okazji. Jednak żadna się ku temu nie trafiała, a w ciągu roku trochę zmieniły mi się gusta. Kiedy więc dwa dni temu przewracałam pierwszą stronę Boya, byłam pełna obaw. Jak się na szczęście okazało - niezupełnie uzasadnionych.
Wyobraź sobie, że budzisz się w samym środku niczego. Nie masz pojęcia kim jesteś i jak się tu znalazłeś. Nie masz ani jednego wspomnienia. W plecaku znajdujesz telefon z nagraną przez ciebie dla siebie samego wiadomością. Wiesz, że nie możesz udać się na policję. W plecaku znajdujesz trochę pieniędzy i zdjęcie budynku wyglądającego na więzienie o zaostrzonym rygorze. Co robisz?
Początek nie był zbyt zachęcający. Wszystko przez to, że Mous zaczęła z tzw. grubej rury. Czytelnik znajduje się w wirze wydarzeń nie mając jednocześnie pojęcia, o co właściwie chodzi. Nie zaprocentowało to u mnie zbyt wysoko, zwłaszcza że całość wydała mi się z miejsca wyjątkowo... młodzieżowa. Jakby nastoletni adresat nie był w stanie pojąć dialogów, w których nie będzie pojawiało się co dwie minuty słowo 'okej'.
Jednakże z czasem zaczęłam przyzwyczajać się do stylu autorki, a równo z tym akcja nabrała tempa. I sama nie wiem kiedy, ale naprawdę wciągnęłam się w tę książkę! Może rzeczywiście opisywane spiski rządowe nie są zbyt prawdopodobne, a autorka jakoś nie pomaga czytelnikowi uwierzyć w nie (naprawdę, momentami miałam wrażenie że King o wampirach pisze bardziej przekonująco)... ale nie przeszkadza niemożliwości oderwania się od Boya 7. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nie można odgadnąć tu, co zaraz się wydarzy, a stracona pamięć bohatera nie ułatwia rozwikłania namnażających się tajemnic i pytań - w głównej mierze o to, komu można zaufać.
Boy 7 całkowicie mnie zaskoczył! Nie wiedzieć czemu spodziewałam się, iż będę się przy nim nudzić, a nawet męczyć. Nic podobnego. Może i nie zostanę największą fanką tej książki, ale zdecydowanie nie żałuję jej lektury. Dynamiczna akcja, napięcie, luki w pamięci... mniej wprawiony w czytanie thrillerów czytelnik powinien być zupełnie usatysfakcjonowany - a ten trochę bardziej, jak ja, na pewno znajdzie w Boyu 7 miłą, typowo wakacyjną odskocznię. Polecam.
Boyem 7 po raz pierwszy zetknęłam się przy okazji ubiegłorocznej polskiej premiery drugiej książki jego autorki - Password. Nawet jeśli nigdy wcześniej nie słyszałam o Miriam Mous, to opis fabuły brzmiał obiecująco i postanowiłam, że przeczytam przy najbliższej okazji. Jednak żadna się ku temu nie trafiała, a w ciągu roku trochę zmieniły mi się gusta. Kiedy więc dwa dni...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-12-15
Ukochany nieśmiertelny
Londyn. Wśród zapracowanych anglików, zafascynowanych krajem turystów i całą masą czerwonych autobusów i takichże budek telefonicznych kręcą się tu też aefrelyfenna (potocznie mówiąc: nieśmiertelni) , a wśród nich paczka przyjaciół - Nastasya, Boz, Cicely, Katy i Innocencio. Piją, palą, imprezują. Ich zachowanie kojarzy się aż z pewnym obrazkiem napotkanym kiedyś przeze mnie w Internecie: "Życie można zmarnować na wiele sposobów. Wciąż waham się, który wybrać". Zaliczają się do nieśmiertelnych, którzy wybrali pierwszy sposób na przeżycie wieczności. Pozostałe dwa to czynienie dobra lub nienawiść do wszystkiego i wszystkich... Aż pewnego dnia dochodzi do incydentu. Główna bohaterka podejmuje decyzję o ucieczce do Ameryki (w tajemnicy przed "przyjaciółmi"). Jedzie do Ośrodka dla Zagubionych Nieśmiertelnych. Poznaje tam Reyna; wydaje jej się, że kiedyś go spotkała, ale to przecież niemożliwe... Dziewczynie wydaje się, że zaczyna coś czuć do mężczyzny. Problem polega na tym, że on ją nienawidzi...
"Zeszłej nocy mój świat się zawalił. Teraz uciekam."
Powiem tak: intrygująca okładka zapowiadała coś o wiele ciekawszego.
Fabuła może wydawać się stereotypowa. Stop, ona nie "wydaje się", ona taka po prostu jest; dokładnie taka jak w milionach innych książek. Gdyby autorka wplotła jakieś żarty do dialogów, morale książki skoczyły w górę. To znaczy owszem, żarty były. Ale tylko jeśli pod kategorie "żarty" podciągniemy tzw. "suchary", które nie wywołują salw śmiechu, a uniesione brwi.
Walorami niektórych książek jest wartka i ciekawa akcja. W innych zaś - w tym w "Ukochanym nieśmiertelnym" - minusem jest jej rozpaczliwy brak. Faktem jest, że w "U.N." nie ma żadnych zwrotów akcji, a ciekawych scen - może dwie...
Dalej: pani Cate Tiernan przedobrzyła sprawę, jeśli chodzi o język młodzieżowy. Nasty jest obrzydliwie wulgarna. Nie nazwałabym tego plusem, nawet jeśli wulgarność jest adekwatna w stosunku do dzisiejszej młodzieży.
Jeszcze co do wyżej wspomnianego przeze mnie braku oryginalności: nieśmiertelni uprawiają "magyę".
Kiedy idę robić sobie amatorkie zdjęcia z przyjaciółkami, mówimy, że idziemy na "sesyję"... ale magya, poważnie?
Autorka mogłaby zostawić magię w spokoju, a pomyśleć nad czymś ciekawszym w świecie Nastasyi.
Nie wiem też, jak tytuł ma się do całości. "Gorących" scen z owym "ukochanym", który - jak pewnie już się domyślacie - nazywa się Reyn, było nie mniej ni więcej - dwie.
Książka zakończyła się w dziwnym momencie, a sam koniec był lekko niezrozumiały.
Podałam tyle wad, a zalet wcale. Czas to nadrobić, choć zauważyłam w książce tylko jedną: pani Tiernan podjęła temat ważnych problemów życiowych ludzi. Być może po raz kolejny coś "przedobrzyła", bo przeczytać mogłam zarówno o nieszczęśliwej miłości, stracie bliskich, patologii rodzinnej, jak i o kłamstwach, nienawiści i nałogach... ale cel został osiągnięty: czytelnik wie, co może stać się z człowiekiem, który w bólu (albo i niekoniecznie w nim) stoczył się za nisko, bo nie patrzył na nic dookoła.
Podsumowując: książki nie czyta się ani lekko ani z jakąś specjalną specjalną przyjemnością, ale nie jest to opowieść bez żadnych wartości. Ma w sobie jakiś specyficzny "gatunek" magii, nakazujący życie w zgodzie z naturą.
"Ukochanego nieśmiertelnego" oceniam na 4/10.
Nie powiem, że książkę polecam, ale nie powiem też, że jest jakaś beznadziejnie słaba - więc pozostawiam decyzję o przeczytaniu bądź nieprzeczytaniu jej Wam :)
zapraszam na mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/ :)
Ukochany nieśmiertelny
Londyn. Wśród zapracowanych anglików, zafascynowanych krajem turystów i całą masą czerwonych autobusów i takichże budek telefonicznych kręcą się tu też aefrelyfenna (potocznie mówiąc: nieśmiertelni) , a wśród nich paczka przyjaciół - Nastasya, Boz, Cicely, Katy i Innocencio. Piją, palą, imprezują. Ich zachowanie kojarzy się aż z pewnym obrazkiem...
2013-01-06
Są rzeczy, które pozostają niezmienne. Nieważne, czy to prawdziwy świat, czy ten przedstawiony w książkach - one obowiązują nadal, ponieważ rządzą się swoimi prawami. Jedną z takich rzeczy jest głód. Tak, wszystko zaczęło się od głodu. Nie od chorej obsesji na temat władzy nad światem jakiegoś bezimiennego tyrana (jak to często bywa w antyutopiach), nie. Od czegoś co było zawsze, i co zawsze niestety będzie - od głodu...
Kiedy zaczęło brakować pożywienia wprowadzono Ustawę Populacyjną - liczba latorośli przypadająca na jedną rodzinę mogła wynosić maksimum dwójkę. Rząd nie przewidział jednak tego, że prawo to będzie łamane... nawet mimo wiszącej nad nielegalnymi dziećmi i ich rodzicami śmierci.
Luke Garner jest jednym z takich dzieci. Aż do wycięcia lasu blisko jego domu mógł spędzać trochę czasu na świeżym powietrzu. Los jednak zrekompensował dwunastolatkowi pół roku samotności i smutków. Chłopiec poznał innego cienia (czyli trzecie dziecko), swoją sąsiadkę o imieniu Jen. Dziewczyna planuje umożliwić legalne istnienie dla pojawów (kolejny synonim trzecich dzieci). Tylko czy możliwa jest szansa na powodzenie akcji?...
Książka sprzedawana jest pod intrygującym sloganem: Jaką cenę gotów jesteś zapłacić za własne pragnienia?
Po nim byłam już pewna, że "Dzieci cienie" będą fantastyczne. Nie rozczarowałam się.
Margaret Haddix pisze bardzo obrazowo - bez najmniejszych problemów można było wyobrazić sobie poszczególne sceny w opowieści, wejść w świat Luke'a. Choć może nie jest to wyłącznie jej zasługa. Temat jest realistyczny, nawet bardziej niż może się wydawać. W Chinach obowiązuje podobna zasada - można mieć tylko jedno dziecko. Oczywiście nie sądzę, by zabijano drugie dzieci... ale kto tak naprawdę może to wiedzieć?
Liczba opisów była dosyć ograniczona, a kiedy już się pojawiały - nie przytłaczały, były bardzo ciekawe. Bohaterowie często ze sobą rozmawiali, co dodatkowo zwiększało prędkość czytania. Język, którym się posługiwali był lekki i łatwy do zrozumienia, jednak nie do końca młodzieżowy (slogan ograniczał się do "wkurzyć się"). Uważam to za wielki plus.
Spodobał mi się główny bohater. Luke, mimo młodego wieku i wieloletniego zamknięcia w ciemnym pokoju (a może właśnie dlatego?), był dojrzały, gotów walczyć o słuszną sprawę i podejmować prawidłowe decyzje - nie dla siebie, dla innych. Jednak nie od początku taki był. W pierwszych rozdziałach pierwszego tomu (w książce znajdują się dwie pierwsze części) poznawałam dziecinnego i nieśmiałego chłopca, nie rozumiejącego do końca co się dzieje wokół niego. Metamorfoza nader rzuca się w oczy.
"Nie masz czasem ochoty powiedzieć: "Dłużej tego nie wytrzymam"? - zapytała. Zerwała się na równe nogi i zaczęła spacerować po pokoju. - Nie chciałbyś czasem po prostu wyjść w środku dnia i powiedzieć: "Chrzanić ukrywanie się, mam to w nosie"? Czy tylko ja się czuję w ten sposób?"
Polubiłam również Jen. Jej sarkastyczny styl bycia w połączeniu z niewyparzonym językiem i pewnością siebie wywoływał salwy śmiechu - podobnie jak ksywki, które nadawał nieznajomym ludziom, miejscom i przedmiotom nasz bohater :)
A co do wad (w końcu trzeba jakieś podać): nieuwaga osób dokonujących korekty, ze skutkiem przeogromnej liczby literówek - które, jak już wiecie, niezmiernie mnie irytują.
Podsumowując: być może "Dzieci cienie" nie są książką idealną. Jednak mało zwrotów akcji i powolny jej przebieg nie są ujmą dla autorki, ponieważ jej dzieło i tak czyta się nad wyraz smacznie. Książkę będę mile wspominać... jednak nie zamierzam czytać tomu trzeciego i czwartego (które również wydane są w jednej knidze).
Mimo to uczciwie mogę powiedzieć, że polecam wszystkim tę książkę.
Oceniam ją na 8/10 :)
"Nie chodziło tylko o to, że chciał przeczytać wiadomość, ale do szaleństwa doprowadzało go, że przez cały czas musiał przebywać w towarzystwie innych ludzi, każde jego działanie mogło zostać zauważone i nigdy nie miał ani chwili prywatności. Jak to możliwe, że jednocześnie pragnął chwili samotności i czuł się tak bardzo osamotniony?"
Są rzeczy, które pozostają niezmienne. Nieważne, czy to prawdziwy świat, czy ten przedstawiony w książkach - one obowiązują nadal, ponieważ rządzą się swoimi prawami. Jedną z takich rzeczy jest głód. Tak, wszystko zaczęło się od głodu. Nie od chorej obsesji na temat władzy nad światem jakiegoś bezimiennego tyrana (jak to często bywa w antyutopiach), nie. Od czegoś co było...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Latem o niczym nie czyta się tak przyjemnie, jak o miłości. Czasem warto jest jednak odstawić na bok lekturę o tej tradycyjnej: damsko-męskiej, a zająć się tą mniej skomplikowaną. Najbardziej trwałą na świecie i najbliższą nam. Rodzinną, siostrzaną. A gdyby do tematu tak nieskończonej miłości dołożyć wątek seryjnych morderstw - przeważnie powstaje książka doskonała. Czy było tak również z Gdyby nie ona?
Rachel i Patty nie mają zbyt wiele poza sobą nawzajem. Matka pogrążona w głębokiej depresji nie podejmuje się wychowywania ich, ojciec natomiast rzadko odwiedza dom od czasu rozwodu. Dziewczynki spędzają więc cały swój wolny czas na pobliskim wzgórzu, bawiąc się i ucząc życia. Z czasem przestaje być tam jednak bezpiecznie. Zaczyna dochodzić do morderstw młodych kobiet, których zwłoki noszą na sobie ślady gwałtu; są nagie i ustawione w pozycje klęczącą. Ich ustawione obok buty nie mają sznurówek. Śledztwem zajmuje się ojciec sióstr: na początku przynosząc dzięki temu chlubę swoim córkom, a z czasem, gdy mordercy nie udaje się złapać - wstyd. Im bardziej policjant jest przygnębiony i zmęczony sprawą, tym większą determinację odczuwa Rachel. Decyduje się na schwytanie Wampira ze Wzgórza.
Jako że zdążyło ogarnąć mnie już wakacyjne lenistwo, nie miałam dużych wymagań względem powieści Joyce Maynard. Chciałam jedynie, aby mnie w miarę wciągnęła - tak, żebym dotarła do końca bez przeszkód. Tymczasem okazało się, że styl autorki szczególnie podszedł mi do gustu - był nieskomplikowany i klarowny, dzięki czemu książkę pochłonęłam w trzy dni. Gdyby nie ona to jednak także coś więcej niż dobrze skonstruowane dialogi. Największe wrażenie zrobiła na mnie psychologiczna strona tej historii. Z jednej strony do czynienia mamy mianowicie z rodzinną sytuacją podchodzącą pod zjawisko patologii (matka zupełnie nie zajmująca się córkami i skrajna bieda w domu), która w pewien sposób przyczynia się do ucieczki Rachel w środowisko kwalifikujące się jako popularne. Dziewczynka spotyka się z różnymi zachowaniami sprzecznymi jej naturze, między innymi czynnościami seksualnymi. Z drugiej strony natomiast obserwujemy natomiast miłość i oddanie dwóch sióstr, które nie słabną nawet wtedy, gdy ich drogi zaczynają się trochę rozchodzić. Widzimy ich zabawy, przygody; śledzimy ich kolejne etapy dojrzewania. Beztroska i wolność sympatycznych dziewcząt świetnie kontrastują także z dokonywanymi tam morderstwami. Nie możecie więc zaprzeczyć, że fabuła jest przemyślana i spójna. A także, wbrew temu co wydawało mi się w pewnym momencie, zupełnie nieprzewidywalna. Potrafi zaskoczyć równie mocno co przemówić do uczuć.
Gdyby nie ona nie reprezentuje literatury najwyższych lotów, ale dla kogoś tak niewymagającego jak ja, była to książka idealna. Lekka i intrygująca. Idealna na wakacje. Polecam!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Latem o niczym nie czyta się tak przyjemnie, jak o miłości. Czasem warto jest jednak odstawić na bok lekturę o tej tradycyjnej: damsko-męskiej, a zająć się tą mniej skomplikowaną. Najbardziej trwałą na świecie i najbliższą nam. Rodzinną, siostrzaną. A gdyby do tematu tak nieskończonej miłości dołożyć wątek seryjnych morderstw - przeważnie powstaje książka doskonała. Czy...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to