-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik235
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024-04-14
2024-04-12
Piotr Duszyński, szerzej znany jako Witkacy, prowadzi na pozór nudne życie policjanta, który po służbie wraca do pustej kawalerki i nie do końca widzi cel w życiu. No właśnie, na pozór, ponieważ po służbie Witkacy para się nowo odkrytymi przez siebie umiejętnościami – jest szamanem, osobą, która widzi duchy i potrafi się z nimi komunikować. Stara się umiejętnie łączyć swoje obowiązki policjanta z życiem w alternatywnym, magicznym Toruniu, jednak zostaje to utrudnione w momencie, w którym do jego życia wkracza kobieta, która już raz w nim zagościła. Konstancja, jego pierwsza i jedyna ukochana, ma do niego prośbę, która nie dość, że okazuje się być niejako związana z jego umiejętnościami, to dodatkowo wywróci jego życie do góry nogami.
Już jakiś czas temu miałam (dość wątpliwą, trzeba to przyznać) przyjemność przesłuchać wszystkie sześć tomów z cyklu o Dorze Wilk, gdzie Witkacy był postacią zaledwie epizodyczną. To właśnie jego postać była jednym z niewielu pozytywów, które w tych książkach dostrzegłam, dlatego, pomimo że żadna książka Anety Jadowskiej jak dotąd prawdziwie mi się nie podobała, postanowiłam dać jej kolejną szansę i przesłuchać pierwszego tomu z trylogii skupiającej się na Witkacym właśnie. I teraz, po przesłuchaniu „Szamańskiego bluesa” żałuję, że nie zaczęłam przygody z twórczością Jadowskiej właśnie od tej książki.
Przede wszystkim, Witkacy jest świetnym bohaterem. Przypomina nieco tych cynicznych detektywów z filmów noir, choć nie jest to podobieństwo jeden do jednego. Sam Witkacy natomiast z pewnością jest o wiele lepiej skrojoną i przede wszystkim sympatyczniejszą postacią niż Dora Wilk, która co prawda w „Szamańskim bluesie” ma swoje małe cameo, ale wyjątkowo nie irytuje. Główny bohater kupił mnie nie tylko charakterem, ale przede wszystkim podejściem do różnych spraw, które spadają na niego na przestrzeni książki – naprawdę widać, że się stara. Poza tym ma o wiele bliższe mojemu poczucie humoru niż Dora, no i nie jest męską wersją Mary Sue, a to już naprawdę dużo.
Inni bohaterowie też się bronią. Katia wydaje się sympatyczna (książką o niej też pewnie się zainteresuję w swoim czasie). Bardzo podobała mi się jej relacja z Witkacym, bo chociaż wcześniej byli parą i zerwali, to po tekście „zostańmy przyjaciółmi” faktycznie przyjaciółmi zostali i to jest naprawdę świetne. Mam nadzieję że w pozostałych dwóch książkach z cyklu Katia się jeszcze przewinie. Co do reszty – Konstancja wydaje się interesująca, ale nie jest moją ulubienicą, Sęp ma potencjał, a Kurczaczek mnie kupiła kiedy tylko się pojawiła.
Sam świat może nie jest specjalnie pogłębiony, ale pogłębiony nie był już poprzednio, więc wiele się nie spodziewałam. Natomiast oba wątki fantastyczno-paranormalne naprawdę mi się podobały i mnie zainteresowały, zwłaszcza ten drugi, który był związany z Katią.
Nie podobała mi się za to forma. To bardziej dwa opowiadania w jednym tomie niż taka pełnoprawna książka i przyznam, że niemiło się na tym zaskoczyłam. Dla mnie oddzielenie od siebie dwóch wątków grubą kreską nie wypadło naturalnie, po prostu.
Nie jest to książka odkrywcza, absolutnie nie. Ale była przyjemna, a poza tym mogłam poznać bliżej jedną z moich ulubionych postaci z Heksalogii o Dorze Wilk i to się liczy. Na pewno sięgnę po kolejny tom.
Piotr Duszyński, szerzej znany jako Witkacy, prowadzi na pozór nudne życie policjanta, który po służbie wraca do pustej kawalerki i nie do końca widzi cel w życiu. No właśnie, na pozór, ponieważ po służbie Witkacy para się nowo odkrytymi przez siebie umiejętnościami – jest szamanem, osobą, która widzi duchy i potrafi się z nimi komunikować. Stara się umiejętnie łączyć swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-29
Przymusowa rekrutacja do Nocnej Straży Ankh-Morpork owocuje – oczywiście – nowymi rekrutami. Jest wśród nich krasnolud Cuddy, troll Detrytus i Angua, jedyna kobieta w całej Straży. Okres wdrażania się i zapoznawania z nowymi obowiązkami zostaje jednak zakłócony przez serię przedziwnych morderstw. Gildia skrytobójców milczy, nastroje między od wieków skłóconymi krasnoludami i trollami jeszcze bardziej się napinają, a morderca jest nieuchwytny, podobnie jak osobliwe narzędzie zbrodni.
Pierwszy tom „Świata Dysku”, który czytałam, czyli „Straż! Straż!” podobał mi się, ale moim zdaniem nie ma go nawet co porównywać do „Zbrojnych”, bo to właśnie drugi tom w tej podserii podobał mi się bardziej. Ubawiłam się przednio, humor Pratchetta trafił do mnie jeszcze bardziej niż ostatnio (scena przyjmowania klątwy to był majstersztyk!), a także sama fabuła podobała mi się po prostu bardziej. No i Marchewa. Marchewa jest świetny. Ale muszę oddać sprawiedliwość całej zgrai ze Straży Nocnej, bo wszyscy są doskonali, łącznie z nowymi rekrutami.
Satyra również nie zawiodła, ale wydaje mi się że w książkach Terry’ego Pratchetta ani satyra ani humor nie zawodzą nigdy. I choć książka ma już ponad 30 lat, to moim zdaniem nie zestarzała się ani trochę. I nawet jeśli ktoś nie odczytuje niektórych scen tylko po prostu czyta dla przyjemności i zabawy, to i tak jest to po prostu bardzo dobra fantastyka.
Przymusowa rekrutacja do Nocnej Straży Ankh-Morpork owocuje – oczywiście – nowymi rekrutami. Jest wśród nich krasnolud Cuddy, troll Detrytus i Angua, jedyna kobieta w całej Straży. Okres wdrażania się i zapoznawania z nowymi obowiązkami zostaje jednak zakłócony przez serię przedziwnych morderstw. Gildia skrytobójców milczy, nastroje między od wieków skłóconymi krasnoludami...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
W królestwie Lyonesse rodzi się księżniczka Suldrun, która od początku nie zaskarbia sobie czułości i miłości rodziców, początkowo z powodu swojej płci, a później dlatego, że nie zachowuje się jak inne dobre urodzone panienki. Suldrun znajduje jednak miejsce, w które może uciec przed karcącymi spojrzeniami piastunek, służby i rodziców – ogród u podnóża zamku, gdzie spędza długie godziny. To właśnie tam spędza lata wygnania, na które jej ojciec ją skazuje po tym, jak znieważyła pretendenta do swojej ręki. Tam też ratuje tajemniczego rozbitka, którego fale przywiodły aż do wybrzeży Lyonesse.
Moja chęć poznania klasyki fantasy zaprowadziła mnie właśnie do „Lyonesse”, czyli pierwszego tomu trylogii Jacka Vance’a. Miałam ochotę na historię z lekka przypominająca książki Tolkiena, a dostałam coś całkiem innego, ale w ostateczności jestem na tak, bo książka przyjemnie mnie zaskoczyła.
To, co najbardziej mnie zdziwiło to fakt, że Suldrun wcale nie jest główną bohaterką powieści. Oczywiście, jest istotna przez pierwsze sto kilkadziesiąt stron, ale potem znika ze sceny na rzecz innych bohaterów. Nie jest to pierwszy tego typu zabieg, z jakim się spotkałam w fantasy, choćby w „Mgłach Avalonu” jest podobnie, ale nie spodziewałam się, że tutaj taki zabieg wystąpi (tym bardziej, że w oryginale tytuł powieści to „Suldrun’s Garden”). Mimo to polubiłam większość głównych bohaterów, nawet jeśli ich kreacje nie były specjalnie ciekawe czy odkrywcze.
Jack Vance dużo czerpał z motywów przedchrześcijańskich i celtyckich, co widać. I właśnie te inspiracje, niektóre bardziej, niektóre mniej widoczne, zbudowało najlepszą cechę tej powieści, czyli jej klimat. Atmosfera „Lyonesse” jest naprawdę niezwykła. Całe Wyspy Elder, na których rozgrywa się akcja, są wypełnione magicznymi miejscami i istotami, na które co rusz trafiają bohaterowie. Czytając miałam wrażenie, że gdybym nagle przeniosła się do tego świata to za każdym zakrętem napotykałabym jakiś magiczny krąg z grzybów albo goblini jarmark.
Oczywiście nie jest to książka bez wad. Ma momenty, które się dłużą i których czytanie nuży, bo nie dzieje się nic ciekawego. Czasem też autor ma tendencję do streszczania wydarzeń zamiast ich pokazywania, ale to na szczęście ma miejsce rzadko. Specyficzna jest też narracja, Vance lubi skakać po bohaterach i punktach widzenia, czasem jest tak że o jakimś bohaterze czytamy tylko przez dosłownie kilka zdań, a potem nie wracamy już do niego przez dobre kilkadziesiąt stron. To sprawia, że książka nie spodoba się każdemu.
Ciężko mi powiedzieć, czy polecam. Jak wspomniałam, to książka nie dla każdego, bo nie każdemu spodoba się narracja czy tempo. Myślę jednak że może to być ciekawa przygoda dla kogoś, kto chce poznać trochę klasyki gatunku. Za jakiś czas na pewno sięgnę po drugi tom.
W królestwie Lyonesse rodzi się księżniczka Suldrun, która od początku nie zaskarbia sobie czułości i miłości rodziców, początkowo z powodu swojej płci, a później dlatego, że nie zachowuje się jak inne dobre urodzone panienki. Suldrun znajduje jednak miejsce, w które może uciec przed karcącymi spojrzeniami piastunek, służby i rodziców – ogród u podnóża zamku, gdzie spędza...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-16
Zaginęła córka Gabriela Wintera, wytwórcy whisky. Przekonany, że zięć, książę Rochelle, nie przejmuje się jej zniknięciem, wynajmuje Riyrię. Royce i Hadrian wyruszają więc do Rochelle by znaleźć księżną Genevieve, a w trakcie śledztwa odkrywają, że jej zaginięcie jest związane z o wiele grubszą sprawą niż się komukolwiek wydawało.
To będzie chyba mój ulubiony tom ze wszystkich czterech. Dialogi były tu zdecydowanie najzabawniejsze, a w bohaterach – zarówno w Roysie i Hadrianie, jak i w postaciach pobocznych – czuć charyzmę, zaś po głównym duecie widać, że prawdziwie się zaprzyjaźnili.
Akcja również była wartka i dynamiczna, bez momentów przestoju czy nudy. Autor bardzo dobrze poprowadził intrygę, chyba najlepiej w porównaniu do poprzednich tomów. Naprawdę nie mogłam się oderwać.
Dobra i solidna była to seria, a zabawa przy jej czytaniu – przednia. I wierzę w zapewnienia innych czytelników, że „Odkrycia Riyrii” są serią jeszcze lepszą niż ta, dlatego czekam z niecierpliwością na jej wznowienie, tak samo jak czekam na kolejne książki Sullivana.
Zaginęła córka Gabriela Wintera, wytwórcy whisky. Przekonany, że zięć, książę Rochelle, nie przejmuje się jej zniknięciem, wynajmuje Riyrię. Royce i Hadrian wyruszają więc do Rochelle by znaleźć księżną Genevieve, a w trakcie śledztwa odkrywają, że jej zaginięcie jest związane z o wiele grubszą sprawą niż się komukolwiek wydawało.
To będzie chyba mój ulubiony tom ze...
2024-03-13
Hadrian i Royce dostali nietypowe zlecenie. Na młodą hrabinę jednej z prowincji czyhają zamachowcy, a oni mają ustalić, w jaki sposób można najefektywniej przeprowadzić na nią zamach, by dzięki temu udaremnić starania prawdziwych spiskowców. Kiedy jednak Hadrian i Royce docierają na miejsce okazuje się, że nic nie jest takie proste, cała sprawa jest podejrzana, a sama ofiara spisku, lady Nysa Dulgath, zdaje się tym wszystkim w ogóle nie przejmować.
To chyba będzie mój ulubiony tom z całego cyklu, przynajmniej na razie. Historia poruszona w tej części, oraz oczywiście sama sprawa związana z lady Dulgath, zainteresowała mnie najbardziej ze wszystkich trzech jakie dotychczas poznałam. Poza tym w tym tomie w końcu pojawiło się trochę magii, i to takiej nie do końca typowej dla tego rodzaju przygodowej fantasy (przynajmniej w moim odczuciu), co, przyznam, zaskoczyło mnie pozytywnie.
Jako ktoś, kto (jeszcze) nie czytał poprzedniej serii autora o tych bohaterach i zaczął dopiero od „Kronik Riyrii” jestem bardzo ciekawa ile z poruszonych tu wątków będzie miało kontynuację w „Odkryciach Riyrii”. Oczywiście wiem, że prequele były pisane po zakończeniu głównej serii i to właśnie dlatego tak ciekawi mnie, czy wątki związane z dwójką głównych bohaterów, które autor w nich porusza, będą miały w „Odkryciach Riyrii” jakieś odzwierciedlenie czy kontynuację. A muszę przyznać, że są one ciekawe, zwłaszcza ten dotyczący Royce’a.
Podobnie mam z bohaterami pobocznymi – cały czas się zastanawiam czy ci, którzy pojawiają się w prequelach, pojawiają się też w głównej serii. I mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy tak.
Co mogę więcej napisać prócz tego, że bawiłam się na tej książce jeszcze lepiej niż na dwóch poprzednich? Chyba tylko to, że zabieram się za kolejny tom, bo nie chcę tej przygody przerywać.
Hadrian i Royce dostali nietypowe zlecenie. Na młodą hrabinę jednej z prowincji czyhają zamachowcy, a oni mają ustalić, w jaki sposób można najefektywniej przeprowadzić na nią zamach, by dzięki temu udaremnić starania prawdziwych spiskowców. Kiedy jednak Hadrian i Royce docierają na miejsce okazuje się, że nic nie jest takie proste, cała sprawa jest podejrzana, a sama...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
Minął już rok od wydarzeń na Wieży Koronnej, a Royce i Hadrian nadal współpracują i, co wydaje się być równie dziwne dla ich obu, zaprzyjaźnili się. Teraz wracają do Medfordu, by odwiedzić Gwen, ta jednak nie chce ich widzieć. Dochodzenie do tego, co jest przyczyną niechęci kobiety do nich odkrywa spisek, którego celem jest sam król.
Na „Róży i Cierniu” bawiłam się prawie równie dobrze co na „Wieży Koronnej”, choć nie mogłam nie zauważyć, że tutaj akcenty zostały rozłożone trochę inaczej, i właśnie to odebrało mi troszkę radości z czytania (ale niewiele). Przede wszystkim perspektywa Royce’a i Hadriana nie jest tak częsta jak w tomie poprzednim, a więcej czasu autor poświęcił innym, choć równie ważnym dla historii bohaterom. Mimo że brakowało mi trochę głównych bohaterów serii, to rozumiem wybór autora i nie mam go za złe, bo pozostałe perspektywy również były interesujące. Na dodatek znowu widać, zwłaszcza po ostatnim rozdziale, że Sullivan szykuje dla Hadriana i Royce’a o wiele większe zadania niż podrzędne kradzieże albo zlecenia, ale to jeszcze nie czas i na razie widzimy, jak buduje grunt. Wyobrażam też sobie, że fani podstawowego cyklu, czyli „Odkryć Riyirii” muszą świetnie bawić się na książkach go poprzedzających.
Nie jest to nie wiadomo jak odkrywcza seria, ale daje mi naprawdę wiele frajdy, a to dla mnie wystarczający powód, by ją kontynuować.
Minął już rok od wydarzeń na Wieży Koronnej, a Royce i Hadrian nadal współpracują i, co wydaje się być równie dziwne dla ich obu, zaprzyjaźnili się. Teraz wracają do Medfordu, by odwiedzić Gwen, ta jednak nie chce ich widzieć. Dochodzenie do tego, co jest przyczyną niechęci kobiety do nich odkrywa spisek, którego celem jest sam król.
Na „Róży i Cierniu” bawiłam się prawie...
2024-03-02
Elspeth Spindle nosi w sobie Koszmar. To on broni ją przed konsekwencjami gorączki, na którą zapadła przed jedenastu laty i kórej ofiary zostają dotknięte zakazaną w królestwie Blunder magią. Dziewczyna rozpaczliwie próbuje ukryć przed innymi konsekwencje gorączki i magię, którą włada za sprawą Koszmaru mieszkającego w jej umyśle. Bo jedyna magia dozwolona w Blunder to magia Kart Opatrzności, z których dwanaście zebranych razem może przełamać klątwę toczącą królestwo od wielu stuleci. Właśnie to w planach ma Ravyn, który wraz z rodziną stara się odnaleźć wszystkie dwanaście kart i proponuje Elspeth układ – w zamian za pomoc w poszukiwaniach karty będą mogły ją uzdrowić. Nic jednak nie jest proste, a dziki lokator w głowie dziewczyny nieustannie o tym przypomina.
Sięgnęłam po „Okno skąpane w mroku”, bo postanowiłam słuchać po kolei każdego audiobooka, który dodałam na swoją półkę na Legimi, a pierwsza w kolejce była właśnie ta książka. Spodziewałam się mrocznej historii z ciężkim, gotyckim klimatem, a także dobrze skrojonych bohaterów i interesującego systemu magicznego. Niestety, dostałam bardzo niewiele z tego, na co liczyłam, ale po kolei.
Zacznę od pozytywów, choć tych jest niewiele. – klimat naprawdę jest i wylewa się z książki. Jest mrocznie, jest gotycko, jest niepewnie. Ale… to tyle. Wielokrotnie pisałam, że bardzo lubię klimatyczne książki, takie, które pozwalają poczuć historię, jaką za sobą niosą. I „Okno skąpane w mroku” mogłoby takie być gdyby niosło za sobą jakąś ciekawą historię, ale niestety tak nie jest. Autorka nie miała wcale złego pomysłu. Klątwa, która ciąży nad królestwem, zabójcza mgła, duch lasu, to wszystko brzmi świetnie, ale nic za sobą nie niesie. Przemyślenia Elspeth nie są specjalnie odkrywcze, rozmowy między bohaterami są nudne, a zależności i relacje bardzo płaskie i nieciekawe. Jeśli zaś ktoś szuka akcji, to za wiele tu nie znajdzie, poza może końcową sekwencją, ale i ona się specjalnie nie wybija. I muszę zaznaczyć, że pierwsza połowa podobała mi się o wiele mniej od drugiej, głównie dlatego że cokolwiek zaczęło się dziać dopiero po połowie książki.
Natomiast muszę jeszcze pochwalić pomysł, żeby magię w tym świecie oprzeć o Karty Opatrzności. Pomysł może i niespecjalnie odkrywczy, ale za to chyba najlepiej wykorzystany. Bardzo doceniam, że magia płynąca z kart dawała nie tylko korzyści, ale ciągnęła też za sobą pewną cenę czy też konsekwencje. To było naprawdę ciekawe, szkoda tylko, że więcej się o tym mówiło niż można było to zobaczyć, ale i tak był to najlepszy element tej książki.
Bohaterowie… Jak pisałam wyżej, nie jest dobrze. Niemal wszyscy są płascy i nieciekawi, a jedyne wyjątki stanowią Ioni, czyli kuzynka Elspeth, oraz Koszmar. Ta pierwsza, bo jej motywacje w pewnym momencie stają się niejasne i sama złapałam się na tym, że jestem ciekawa, jak rozwinie się jej wątek. Ten drugi, bo z jednej strony powinien być po stronie Elspeth i reszty, a z drugiej widać, że gra we własną grę, tylko nie do końca wiadomo dlaczego.
Z wątkiem romantycznym też mam pewien problem. Co prawda nie jest go jakoś specjalnie dużo, co mnie nawet zaskoczyło, gdyż książka jest reklamowana jako romantasy, ale jednocześnie jest bardzo płaski. Może to wynika z tego, że sami zainteresowani, czyli Elspeth i Ravin, nie są zbyt ciekawymi ani tym bardziej złożonymi postaciami.
Czy będę poznawać tę historie dalej? Pewnie tak, bo to tylko dylogia, a znając życie audiobook drugiego tomu i tak pojawi się na Legimi, więc nic nie stracę.
Elspeth Spindle nosi w sobie Koszmar. To on broni ją przed konsekwencjami gorączki, na którą zapadła przed jedenastu laty i kórej ofiary zostają dotknięte zakazaną w królestwie Blunder magią. Dziewczyna rozpaczliwie próbuje ukryć przed innymi konsekwencje gorączki i magię, którą włada za sprawą Koszmaru mieszkającego w jej umyśle. Bo jedyna magia dozwolona w Blunder to...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-02
Hadrian Blackwater, były żołnierz, odwiedza starego przyjaciela swojego ojca, wykładowcę na uniwersytecie. Nie jest jednak jedynym gościem starego profesora Arcadiusa; poznaje u niego tajemniczego i antypatycznego Royce’a Melborne’a. Mężczyźni od początku pałają do siebie wyraźną niechęcią, a ku ich niezadowoleniu, zostają zmuszeni do współpracy – muszą włamać się do najbardziej strzeżonej twierdzy w królestwie, Wieży Koronnej, i ukraść stamtąd coś dla profesora.
Sięgnęłam po „Wieżę Koronną”, bo chciałam przeczytać coś lżejszego i przygodowego, co byłoby dla mnie odskocznią od czytania innej książki. I powieść Sullivana okazała się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Co prawda może i nie była to powieść naszpikowana akcją od pierwszej do ostatniej strony, ale relacja dwóch głównych bohaterów wynagradza to z nawiązką. Ich wzajemna niechęć została zarysowana przez autora naprawdę wyraźnie i dobrze; powiem nawet, że niektórzy inni pisarze mogliby się od niego co nieco nauczyć jeśli o to chodzi. Tym też lepiej wypada później ich współpraca i topnienie lodów w ich relacji, choć przyznaję, że połowa tak krótkiej książki to dla mnie troszkę za mało czasu antenowego na pokazanie tego, jak ich podejście do siebie nawzajem się zmienia. Ale nie mam co narzekać, w końcu przede mną jeszcze trzy tomy i kolejna seria Sullivana o tych samych bohaterach, więc naczytam się o tym dość.
Ciekawą bohaterką jest też Gwen, której autor również poświęca pewną część książki. Wątek jej i innych dziewczyn, które uniezależniają się od swojego alfonsa i idą na swoje nie był może tak ciekawy jak ten Hadriana i Royce’a, ale zaciekawił mnie. Wątek ten prawie przez całą książkę toczy się w oderwaniu od głównego, ale w pewnym momencie wszystko się spaja, więc całość wypadła o wiele lepiej i ciekawej niż na przykład w „Legendzie o popiołach i wrzasku”, w której również dwa wątki toczyły się równolegle i niezależne od siebie, ale w żadnym momencie się nie splotły. A przyznam, że przez moment bałam się, że to nie nastąpi, na szczęście niepotrzebnie.
Nie jest to też typowa książka fantasy. Nie ma tutaj magii ani magicznych ras, choć elfy i krasnoludy są kilkukrotnie wspominane. Całość wygląda bardziej na wariację na temat średniowiecza w Europie, ale spodziewam się, że w kolejnych tomach (albo ewentualnie kolejnej serii) motywy te dadzą bardziej o sobie znać, a świat zostanie bardziej rozbudowany.
Nie mogę też nie zwrócić uwagi na to, że sam wątek tytułowej Wieży Koronnej i kradzieży nie jest wbrew pozorom clue powieści. Jest to bardziej pretekst do tego, żeby Royce i Hadrian zaczęli współpracować i zawiązali nić porozumienia. Wyszło to całkiem nieźle, chociaż jeśli ktoś sięga po tę książkę właśnie dla wątku włamu to może się nieźle rozczarować. Jednak ostatni rozdział sugeruje, że na Hardiana i Royce’a jeszcze wiele czeka.
Na pewno będę kontynuować czytanie tej serii, bo bardzo dobrze bawiłam się przy tym tomie i mam ochotę na więcej.
Hadrian Blackwater, były żołnierz, odwiedza starego przyjaciela swojego ojca, wykładowcę na uniwersytecie. Nie jest jednak jedynym gościem starego profesora Arcadiusa; poznaje u niego tajemniczego i antypatycznego Royce’a Melborne’a. Mężczyźni od początku pałają do siebie wyraźną niechęcią, a ku ich niezadowoleniu, zostają zmuszeni do współpracy – muszą włamać się do...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-08
Geraltowi udało się znaleźć Ciri. Chcąc zabrać ją w jak najbezpieczniejsze miejsce, kieruje się z nią do Wiedźmińskiego Szedliszcza Kaer Morhen, gdzie on i jego przyjaciele po fachu szkolą dziewczynkę tak, jakby szkolili chłopca, kandydata na wiedźmina. Jednak w Ciri drzemie ogromna magiczna moc, której żaden z wiedźminów nie jest w stanie okiełznać. Ponadto po świecie rozeszły się plotki, że Cirilla wcale nie zginęła w Pogromie, a władcy i wpływowi ludzie ostrzący sobie zęby na prawa do tronu Cintry pragną przekonać się, czy jest to prawda. Dlatego Ciri nigdzie nie jest naprawdę bezpieczna, a Geralt nie zawaha się przed niczym, by ją obronić.
„Krew Elfów” i pozostałe, choć nie wszystkie, tomy tego cyklu czytałam naprawdę bardzo dawno temu, nadszedł więc czas, by je sobie przypomnieć i w końcu dokończyć historię o Ciri, Geralcie, Yennefer i innych. I jak na razie, po dwóch tomach opowiadań i pierwszym tomie cyklu, jest to powrót udany, a „Krew Elfów” naprawdę bardzo mi się podobała, bardziej nawet niż te kilka lat temu.
Nie ma tutaj niestety tyle Geralta, ile bym chciała – to właśnie on jest od zawsze moim ulubionym bohaterem serii i bardzo ubolewam, że cykl jest jednak bardziej o Ciri niż o nim, ale nie można mieć wszystkiego, tym bardziej że jeśli chodzi o bohaterów to Sapkowskiemu naprawdę niewiele można zarzucić. Nawet jeśli kogoś nie lubię, to jest on ciekawie napisany i intrygujący, a to cenię wysoko. Jedynie Ciri wyłamuje się ze schematu, bo zapamiętałam ją (co prawda w późniejszych tomach, ale jednak) jako denerwującą postać, natomiast w „Krwi Elfów”, jeszcze jako dziecko, jest naprawdę sympatyczna i nawet jeśli czasami irytuje, to jestem jej w stanie wiele wybaczyć.
Wątek fabularny sam w sobie może nie jest porywający, ale jest świetnym wstępem do świata i dalszej historii, zarówno politycznym jak i społecznym. Sapkowski pokazuje, że umie pisać sceny, które są ciekawe, pasują do świata i do sytuacji, a jednocześnie przekazują jakąś myśl. I robią to w sposób naturalny, bo nawet jeśli ten przekaz jest widoczny, to nie pojawia się tylko po to, by wprowadzić mądre przemyślenia i sentencje dla samego jej wprowadzenia, tylko wynika z sytuacji. Sprawia to, że jeśli ktoś ma ochotę na kawałek dobrej fantastyki, to go dostanie, ale seria sprawdza się też bardzo dobrze jako mocno fabularyzowany traktat o tolerancji i inności, podany nienachalnie i ze smakiem.
Będę czytać dalej i mam nadzieję, że w tym roku uda mi się skończyć całą sagę.
Geraltowi udało się znaleźć Ciri. Chcąc zabrać ją w jak najbezpieczniejsze miejsce, kieruje się z nią do Wiedźmińskiego Szedliszcza Kaer Morhen, gdzie on i jego przyjaciele po fachu szkolą dziewczynkę tak, jakby szkolili chłopca, kandydata na wiedźmina. Jednak w Ciri drzemie ogromna magiczna moc, której żaden z wiedźminów nie jest w stanie okiełznać. Ponadto po świecie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-30
Elantris, niegdyś piękne, magiczne i emanujące srebrzystym blaskiem miasto jest teraz upadłe i przeklęte, i nikt nie wie dlaczego. I, co gorsza, mimo tajemniczej klątwy, która spadła na Elantris dekadę wcześniej, ludzi nadal dotyka Przeobrażenie, jednak teraz zamiast zmieniać ich w niemal boskie istoty, zmieniają się w wysuszone żywe trupy. Właśnie taki los spotyka księcia Raodena, następcę tronu Arelonu. Bez dyskusji zostaje on wtrącony do Elantris, gdzie stara się jakoś sobie poradzić. W tym samym czasie do stolicy królestwa przybywa księżniczka zza morza, Sarene. Kobieta przypłynęła na ślub z Raodenem, który miał wzmocnić sojusz między Arelonem a jej ojczyzną, jednak już po zejściu na ląd dowiaduje się, że jej mąż nie żyje a ona sama, na mocy traktatu małżeńskiego, z marszu została uznana za wdowę po nim. To jednak nie koniec, bo do Arelonu przybywa także Hrathen, wielki kapłan Fjordeńskiej religii, który ma jeden cel – nawrócić kraj na chwałę swojego cesarza i boga.
Na możliwość przeczytania „Elantris” czekałam naprawdę długo, a ochotę na tę książkę miałam ogromną. Książek Brandona Sandersona przeczytałam już kilka i choć raz mnie rozczarował, to nigdy nie zdarzyło się tak, by jakakolwiek książka mi się prawdziwie nie podobała, dlatego moje oczekiwania również były wielkie. I cóż, z pewnością nie jest to ani moja ulubiona jego powieść, ani tym bardziej najlepsza, ale nadal jest czymś bardzo, bardzo dobrym i solidnym w każdym calu.
„Elantris” jest pierwszą książką Sandersona, która ukazała się na rynku, jednak nie jest pierwszą napisaną przez niego powieścią, tylko bodaj szóstą albo siódmą. Moim zdaniem trochę tego nie czuć – gdybym wcześniej nie wiedziała, że jego debiut nie jest jednocześnie pierwszym, co napisał w życiu, to nie powiedziałabym tak. Sanderson nigdy nie był mistrzem słowa i nigdy też nie patrzyłam na jego książki przez taki pryzmat, ale mam wrażenie, że tutaj niektóre sekwencje wypadają lekko niemrawo. Oczywiście mogę oceniać tylko tłumaczenie i nie mam możliwości porównać tego z oryginałem, ale nie zmienia to mojego odczucia. Może to jednak wina tego, że sam autor książkę wielokrotnie zmieniał i przepisywał, o czym wspomina w posłowiu i w dodatkach zamieszczonych na końcu.
Ale żeby nie było że jakoś bardzo mi to przeszkadza i że narzekam – pod każdym innym względem „Elantris” jest bardzo dobre, choć moim zdaniem nie przewyższa żadnej z innych przeczytanych przeze mnie książek Sandersona (przynajmniej jeśli chodzi o Cosmere). Trójka głównych bohaterów jest dobrze skrojona i interesująca, zwłaszcza gyorn Hrathen, który jest bardzo niejednoznaczny i przeżywa wyraźny kryzys wiary. To jeden z takich bohaterów, o których chętnie przeczytałoby się jakąś nowelkę, tym bardziej że z całej trójki wiodących postaci to właśnie jego jest najmniej. Sarene również jest ciekawa. Ma dobry zmysł polityczny, dzięki czemu ciekawie czyta się o tym, jak sprytem i inteligencją zjednuje sobie kolejnych arystokratów na dworze Arelonu i jak wymyśla kolejne plany na pokrzyżowanie planów przeciwnikom. Przypominała mi miejscami inną postać Sandersona, czyli Viviennę, bohaterkę „Rozjemcy”, choć w ogólnym rozrachunku obie sią od siebie różne. Najbardziej blado, choć nadal dobrze się o nim czyta, wypada Raoden, który jest po prostu typowym, tryskającym optymizmem good guy’em. Niby nic specjalnego, ale jednak tworzy wyraźny kontrast w zestawieniu z pokonanymi przekleństwem Elantryjczykami i o nim i jego próbach zaprowadzenia ładu w mieście również czytałam z zainteresowaniem.
Fabuła też jest ciekawa. Ma konstrukcję podobną do innych książek autora, czyli najpierw małe trzęsienie ziemi, potem napięcie powolutku rośnie (jak u Hitchocka), żeby w kulminacyjnym momencie wybuchnąć i zapodać naprawdę spektakularne zakończenie. I to się sprawdza także w "Elantris", a lekkie dłużyzny, które występowały w okolicy połowy książki nie przeszkadzały za bardzo, tym bardziej że sama sekwencja zakończenia była naprawdę dobra.
System magiczny też jest ciekawy, jednak – ponownie – nie zostanie moim ulubionym. Podoba mi się koncept rysowania Aonów, czyli magicznych znaków. Na pierwszy rzut oka to jak na razie system, który najbardziej przypomina systemy magiczne z innych książek fantasy, chociaż oczywiście rysowanie magicznych znaków to początek i Sanderson, jak to on, nie mógł się oprzeć i go pogłębił.
Mam wrażenie niedosytu po skończeniu „Elantris”. Podobało mi się, jest to naprawdę solidna historia, ale jednocześnie wiem, że autora stać na więcej, dlatego czekam na dwa kolejne, planowane tomy. Mam nadzieję, że rozwiną one niektóre kwestie, jak chociażby magię Aonów lub powód, dla którego doszło do upadku tytułowego miasta, bo choć główny wątek został rozwiązany, to autor zostawił sobie kilka furtek do dalszego ciągu. I kiedy by te kolejne książki nie wyszły, i tak przeczytam je z przyjemnością, bo to w końcu Sanderson.
Elantris, niegdyś piękne, magiczne i emanujące srebrzystym blaskiem miasto jest teraz upadłe i przeklęte, i nikt nie wie dlaczego. I, co gorsza, mimo tajemniczej klątwy, która spadła na Elantris dekadę wcześniej, ludzi nadal dotyka Przeobrażenie, jednak teraz zamiast zmieniać ich w niemal boskie istoty, zmieniają się w wysuszone żywe trupy. Właśnie taki los spotyka księcia...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-31
I skończyła się moja przygoda w Śródziemiu, a przynajmniej ta obejmująca schyłek Trzeciej Ery. Piękna to była podróż, choć nie ukrywam, że pod koniec serce bolało, bo wcale nie jest tak prosto rozstać się z bohaterami, a jeszcze trudniej patrzeć, jak oni rozstają się ze sobą żeby już nigdy się nie zobaczyć. Chociaż z drugiej strony plus jest taki, że do tej historii zawsze można wrócić i przeżyć ją na nowo raz jeszcze (chociaż już nie po raz pierwszy, ale taki los czytelnika).
Żałuję, że nie zdołałam przeczytać "Władcy Pierścieni", kiedy byłam dzieckiem - długo musiałam dorastać do tego, by w końcu stawić czoła Tolkienowi i jego książce, ale dla takiej historii, pięknej, monumentalnej, wartościowej, warto było podejmować próby i w końcu im podołać.
I skończyła się moja przygoda w Śródziemiu, a przynajmniej ta obejmująca schyłek Trzeciej Ery. Piękna to była podróż, choć nie ukrywam, że pod koniec serce bolało, bo wcale nie jest tak prosto rozstać się z bohaterami, a jeszcze trudniej patrzeć, jak oni rozstają się ze sobą żeby już nigdy się nie zobaczyć. Chociaż z drugiej strony plus jest taki, że do tej historii zawsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-18
Nie napiszę nic odkrywczego pod "Dwoma Wieżami", podobnie jak nie napisałam nic odkrywczego pod "Bractwem Pierścienia". Dwie księgi, które zawierają "Dwie Wieże" podobały mi się jeszcze bardziej niż poprzednie. Co prawda bałam się części, w której akcja przenosi się do Sama i Froda, bo myślałam, że mi się nie spodoba tak jak ta z Aragornem i resztą, ale w ostatecznym rozrachunku podobała mi się nawet bardziej, a zwłaszcza ostatnie rozdziały. Teraz to już muszę sięgnąć po "Powrót Króla".
Nie napiszę nic odkrywczego pod "Dwoma Wieżami", podobnie jak nie napisałam nic odkrywczego pod "Bractwem Pierścienia". Dwie księgi, które zawierają "Dwie Wieże" podobały mi się jeszcze bardziej niż poprzednie. Co prawda bałam się części, w której akcja przenosi się do Sama i Froda, bo myślałam, że mi się nie spodoba tak jak ta z Aragornem i resztą, ale w ostatecznym...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-30
Nie wiem co mogę napisać o tej książce, bo wszystko zostało już o niej napisane. To moje trzecie podejście do Władcy Pierścieni (wcześniejsze kończyły się fiaskiem) i jedna trzecia historii, czyli Drużyna Pierścienia, już za mną, więc jestem na dobrej drodze, żeby przeczytać całość. A Tolkien to Tolkien, jego kunszt jest niezaprzeczalny. Niezmiernie się cieszę, że w końcu udało mi się wreszcie tę książkę przeczytać i niedługo zabieram się za dalszą część tej historii.
Nie wiem co mogę napisać o tej książce, bo wszystko zostało już o niej napisane. To moje trzecie podejście do Władcy Pierścieni (wcześniejsze kończyły się fiaskiem) i jedna trzecia historii, czyli Drużyna Pierścienia, już za mną, więc jestem na dobrej drodze, żeby przeczytać całość. A Tolkien to Tolkien, jego kunszt jest niezaprzeczalny. Niezmiernie się cieszę, że w końcu...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-27
Legendy arturiańskie znam i uwielbiam od dawna, ale nigdy nie miałam okazji zapoznać się ze zredagowanym ich zbiorem, aż do czasu, gdy siegnęłam po tę książkę.
Green spisał się bardzo dobrze. Przełożył na współczesny język piętnastowieczne poematy i zrobił to po prostu solidnie. Nie szczędził przy tym na stylizacji językowej, która dodaje uroku i klimatu legendom tu przedstawianym.
A same legendy? Nie jest to nic odkrywczego, chyba że ktoś w ogóle nie słyszał o królu Arturze, Camelocie, rycerzach Okrągłego Stołu czy Merlinie, a pewnie niewiele jest takich osób, bo mit arturiański lubi ożywać w kulturze dosyć często. Ja natomiast bardzo te opowieści lubię i cieszę się, że mogłam wrócić do tego świata, czytając porządny zbiór legend i nie muszę już ich szukać na zagranicznych stronach internetowych, bo w końcu mam je pod ręką, w jednej książce.
A czy jest to książka bardziej dla dzieci, jak twierdzą moi przedmówcy? Nie uważam tak, choć oczywiście dzieci również mogą sięgnąć po interpretację i przekład Greena. Nie zapominajmy, że to są legendy, a więc nie są to rozbudowane i wielowątkowe opowieści, a proste w gruncie rzeczy historie, pełne symboliki i uproszczeń. Może i te są ugrzecznione względem innych wersji, ale nie zmienia to faktu, że zawierają w sobie to, co najważniejsze, a Green opracowując ten zbiór nie wyszedł poza ramy gatunku.
Legendy arturiańskie znam i uwielbiam od dawna, ale nigdy nie miałam okazji zapoznać się ze zredagowanym ich zbiorem, aż do czasu, gdy siegnęłam po tę książkę.
Green spisał się bardzo dobrze. Przełożył na współczesny język piętnastowieczne poematy i zrobił to po prostu solidnie. Nie szczędził przy tym na stylizacji językowej, która dodaje uroku i klimatu legendom tu...
2023-12-27
Kolejny reread po latach, ale tym razem powrót mnie zaskoczył, i to pozytywnie. Przede wszystkim opowiadanie "Wieczny ogień" - jaka to jest perełka! Nie doceniłam go te lata temu, kiedy czytałam "Wiedźmina" po raz pierwszy, ale teraz widzę, jakie jest genialne w zamyśle i w wykonaniu, po prostu cudo. Podobnie, ale trochę mniej entuzjastycznie, mam z opowiadaniami "Miecz Przeznaczenia" i "Coś więcej", odebrałam je teraz całkiem inaczej niż ostatnio. Mimo to moim ulubionym, zarówno z tego zbioru jak i w ogóle ze wszystkich pozostaje "Trochę poświęcenia". A skoro opowiadania już za mną, to niedługo zabiorę się za ponowne czytanie głównych tomów Cyklu.
Kolejny reread po latach, ale tym razem powrót mnie zaskoczył, i to pozytywnie. Przede wszystkim opowiadanie "Wieczny ogień" - jaka to jest perełka! Nie doceniłam go te lata temu, kiedy czytałam "Wiedźmina" po raz pierwszy, ale teraz widzę, jakie jest genialne w zamyśle i w wykonaniu, po prostu cudo. Podobnie, ale trochę mniej entuzjastycznie, mam z opowiadaniami "Miecz...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-24
Po latach wróciłam do cyklu wieźmińskiego, bo nigdy nie udało mi się go skończyć, a minęło już zdecydowanie zbyt wiele czasu żebym zabrała się za nieczytane tomy przed przypomnieniem sobie tych je poprzedzających.
Pierwszy zbiór opowiadań oceniam tak samo jak przed laty - uwielbiam to wprowadzenie do całej historii, chyba nie mogłoby powstać lepsze. To opowiadania bardzo dobre, treściwe i z puentą, czasem toporną, ale w gruncie rzeczy bardzo celną. A moim ulubionym opowiadaniem z tego zbioru nadal jest "Kwestia ceny" - jest doskonała.
Po latach wróciłam do cyklu wieźmińskiego, bo nigdy nie udało mi się go skończyć, a minęło już zdecydowanie zbyt wiele czasu żebym zabrała się za nieczytane tomy przed przypomnieniem sobie tych je poprzedzających.
Pierwszy zbiór opowiadań oceniam tak samo jak przed laty - uwielbiam to wprowadzenie do całej historii, chyba nie mogłoby powstać lepsze. To opowiadania bardzo...
2023-11-20
Antoinette została sama. Po ich powrocie do Gniazda Fiyonn znów wyruszył w podróż, tym razem jednak nie zabrał jej ze sobą. Tym samym dziewczyna została rzucona na pożarcie parze królewskiej, dworowi i arystokratom, którzy przewijają się przez zamek. W dodatku Antoinette nadal poznaje swoje moce i przyzwyczaja się do faktu, że jest Kruczą Wiedźmą, a to nie ułatwia jej lawirowania między prawdą a półprawdą, co jest niezwykle potrzebne w miejscu, w którym się obecnie znajduje.
Na południu Raina wygrała z uzurpatorem na tronie jej ojca, lecz zwycięstwo to okupione zostało wysoką ceną. Teraz młoda królowa musi mierzyć się nie tylko z osobistą żałobą, ale również z rządzeniem krajem, który przez ostatnie miesiące został niemal zniszczony przez rządy jej stryja. Okazuje się, że nie jest to wcale takie łatwe.
Nie wiem od czego mam zacząć, więc może zacznę od tego, że chciałam, naprawdę chciałam, żeby ta książka była o wiele, wiele lepsza od poprzedniego tomu, i piszę to bez żadnej ironii. Pierwszy tom mi się nie podobał, było w nim naprawdę bardzo niewiele elementów, które jakkolwiek wzbudziły moją ciekawość. W ogóle przez długi czas zastanawiałam się, czy kontynuować przygodę z tą serią czy może ją porzucić (było to głównie spowodowane tym, że od czasu przeczytania „Legendy o popiołach i wrzasku” moje podejście do Bestsellerek się zmieniło, a moja sympatia do ich twórczości i wizerunku bardzo osłabła). W końcu jednak postanowiłam dać szansę drugiemu tomowi i samej wyrobić sobie opinię, dlatego przeczytałam. Czy zatem „Pieśń o płomieniach i mroku” jest lepszą książką niż poprzednia? Tak, moim zdaniem tak. Ale czy jednocześnie jest to książka o wiele lepsza? Niestety nie. Ale zacznę od pozytywów.
Przede wszystkim tempo wątków na północy i południu się wyrównało, co czyni całość o wiele strawniejszą w odbiorze niż LoPiW. Widać to zwłaszcza na przykładzie wątku południowego, który w końcu wygląda jak książka, a nie jak streszczenie wydarzeń. Wreszcie jest to coś, co faktycznie można ocenić jako całość, a nie jak dwie oderwane od siebie całkowicie historie.
Druga rzecz to klimat, który jest niezły. Znowu bardziej podobał mi się na północy (ogólnie nadal wątek północy podoba mi się bardziej niż południowy), ale ten na południu jest już wyraźnie lepiej nakreślony i faktycznie czuć, że jest to południe a nie jakaś oderwana od całości kraina, jak to miało miejsce w tomie poprzednim.
Styl, w którym zostały napisane wątki Rainy i jej przyjaciół również się poprawił i to chyba, obok wyrównanego tempa, największy plus całej książki. Jak już pisałam wyżej, w końcu nie przypomina to słabego streszczenia całości. Mam też wrażenie, że ogólnie więcej pracy zostało włożone zarówno w napisanie, jak i wydanie tej książki. Błędów prawie nie uświadczyłam (i żeby nie było że się czepiam i rozpamiętuję dramę, jaka wybuchła po wydaniu LoPiW – nie szukałam błędów, po prostu znalazłam kilka literówek mimowolnie podczas lektury, nie więcej niż w innych książkach). Pod tym względem książka jest solidna.
Fabuła też jest troszkę ciekawsza niż poprzednio, zwłaszcza na północy. Za to też plus, choć przyznam, że pod względem tego, że jest to fantasy, to nadal jest mocno przeciętnie. Ciekawy jest jeden motyw, który w końcu jakkolwiek spaja ze sobą wątki północy i południa, ale poza tym nie ma rewelacji. Za to zakończenie jest naprawdę niezłe, chyba najlepszy element całej książki.
Za to świat jest pogłębiony, zwłaszcza w porównaniu do poprzedniej części. W końcu widać, że losy kontynentu nie rozpoczęły się wraz z zawiązaniem akcji w LoPiW. Może nie jest to tak ciekawie zbudowany świat jak w wielu innych książkach fantasy jakie miałam okazję przeczytać, ale mogło być gorzej. Szkoda tylko, że dopiero w drugim tomie autorki zdecydowały się na poszerzenie wiedzy czytelnika o świecie, w którym toczy się akcja ich powieści, ale pisałam o tym pod poprzednią książką, więc zostawię ten temat.
Kończąc pozytywy, grafika na okładce jest po prostu przepiękna. Widać ogromny glow-up względem poprzedniej.
Jednak, mimo tych wszystkich pozytywnych zmian, całość nadal jest po prostu bardzo, ale to bardzo nudna, głównie dlatego, że jest bardzo przegadana. I piszę to jako ktoś, kto nie ma wielkiego problemu z tym, że książka jest przegadana. Czytałam wiele bardzo dobrych książek, które bardziej stały rozmowami bohaterów niż akcją, dlatego wiem, że da się to zrobić dobrze. Bo nie ma nic złego w tym, że książka skupia się na dialogach, ale żeby dialogi były ciekawe, to i bohaterowie muszą być ciekawi, w końcu to właśnie oni te dialogi wypowiadają. Tutaj, niestety, postaci nie są ciekawe, pewnie dlatego że nie są pogłębione, poza kilkoma wyjątkami, ale i te wyjątki nie wypadają dobrze. To już drugi tom, pojawia się w nim sporo nowych postaci drugoplanowych, wracają też oczywiście te z poprzedniego, ale żadna z nich nie jest rozwinięta, niemal żadnej nie poznajemy na tyle dobrze, by mieć wobec niej jakieś odczucia czy emocje. To naprawdę nie działa dobrze na tę serię, bo jako ktoś, kto przeczytał dwa tomy, nie zdążyłam się zżyć z nikim. A skoro fabuła nie jest za specjalna, to wypadałoby, żeby całość nadrabiała bohaterami. W skrócie – nie nadrabia. A szkoda. Jedynie Fiyonn i Antoinette jakkolwiek się wybijają, ale nie jest to też nie wiadomo jak ciekawa kreacja charakterów.
Dla mnie ogromnym minusem jest to, że autorki wiele rzeczy opisują zamiast pokazać czytelnikom. To zastanawia mnie o tyle, że przecież Bestsellerki to nie tylko autorki, ale i recenzentki, które w swoich filmikach wielokrotnie powtarzały, że hołdują zasadzie „show, not tell”. Niestety wcale tego nie widać, powiem więcej – czasem widać wręcz coś odwrotnego. Niejednokrotnie w tej książce zostały pomijane wydarzenia, o których ja jako czytelniczka wolałabym przeczytać niż usłyszeć o nich z ust bohaterów. Nie jest to co prawda tak nagminne jak w tomie poprzednim, ale nadal to widać i mnie osobiście psuje to odbiór całości.
Na koniec może jeszcze powiem, że promocja tej książki to trochę strzał w kolano, jakby wydawnictwo nie do końca wiedziało jak ma podejść do promowania tego typu książek. Ciągłe porównania PoPiM czy też całej serii do książek, z którymi ta nie ma nic wspólnego (np. „Wojna makowa” czy „Opowieści z Narnii”) jest po prostu śmieszne, podobnie jak nazywanie tej serii „kultową”. Nie wiem kto wpada na takie pomysły, nie wiem kto je zatwierdza, ale wiem jedno – szkodzą one książce, która, bądź co bądź, najlepsza wcale nie jest i nie bardzo ma się czym bronić.
Reasumując. Czy jestem zadowolona? Nie. Czy była to dobra rozrywka? Nie bardzo. Czy całość jest lepsza od poprzedniego tomu? Ogólnie tak. Czy spodoba się fanom LoPiW? Na pewno. Na pewno ma też większą szansę spodobać się osobom, które nie przepadają za tomem poprzednim. Czy przeczytam kolejną część? Nie wiem, ale pewnie dam sobie już spokój (chyba że coś mi się poprzestawia). Zakończenie tej książki może wskazywać, że w końcu zacznie się coś dziać, jednak nie wiem czy będzie to na tyle dobrze napisane, żebym miała się tym zainteresować, zatem pożyjemy, zobaczymy.
Antoinette została sama. Po ich powrocie do Gniazda Fiyonn znów wyruszył w podróż, tym razem jednak nie zabrał jej ze sobą. Tym samym dziewczyna została rzucona na pożarcie parze królewskiej, dworowi i arystokratom, którzy przewijają się przez zamek. W dodatku Antoinette nadal poznaje swoje moce i przyzwyczaja się do faktu, że jest Kruczą Wiedźmą, a to nie ułatwia jej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-14
Sorcha żyje w męskim świecie, którym targają konflikty o granice i najazdy Brytów na ziemie jej ojca i jego sojuszników. Wychowuje się razem z sześcioma starszymi braćmi, których kocha nad życie. Jednak jej dosyć spokojne mimo wszystko życie wywraca się do góry nogami, gdy ich ojciec, Lord Colum, przywozi do ich domu narzeczoną. Lady Oonagh jest piękna, ale w jej oczach kryje się zło, które szybko znajduje ujście - zamienia ona braci Sorchy w łabędzie. Dziewczyna udaje się uciec, ale nie może porzucić ukochanych braci, dlatego dostaje zadanie, którego warunki i spełnienie przysporzy jej wiele cierpienia.
Baśń o sześciu łabędziach Grimmów to już od czasów dzieciństwa jedna z moich ukochanych baśni, dlatego nie mogę przepuścić żadnego jej retellingu, który wpadnie mi w ręce. Wcześniej czytałam "Sześć szkarłatnych żurawi", i choć tamta książka podobała mi się, to "Córka lasu" jest czymś trochę innym i, przynajmniej moim zdaniem, lepszym.
Sama powieść jest bardzo wierna baśni, a jednocześnie dobrze ją rozwija, nakreślając charaktery braci Sorchy oraz jej samej, a także wplatając nowe elementy, takie jak chociażby czarowny lud. Autorka zrobiła to tak umiejętnie, że cała historia to nie tylko dobry retelling, ale też bardzo dobra historia sama w sobie, którą spokojnie można czytać w oderwaniu od pierwotnej baśni nie czując, że czegoś w niej brakuje.
To historia osadzona w Irlandii i na Wyspach w czasach wczesnego średniowiecza. Dużo jest tu dawnych wierzeń i odniesień do legend tamtych miejsc, co tworzy naprawdę niesamowity, baśniowy klimat.
Natomiast treść nie jest już tak baśniowa. Nie będę owijać w bawełnę - "Córka lasu" to miejscami naprawdę brutalna powieść, a los okrutnie obchodzi się z Sorchą na wielu etapach powierzonego jej zadania, z resztą nie tylko z nią. To sprawia, że raczej nie jest to książka dla ludzi o słabszych nerwach, bo można nie wytrzymać czytania o gwałcie czy znęcaniu się nad zwierzętami.
A jednak mimo wszystko jest też w tej książce dużo piękna, głównie za sprawą Sorchy. Jej lojalność i oddanie braciom, jej bezinteresowna miłość są czymś naprawę cennym, zwłaszcza w tak brutalnym świecie. Z resztą sama Sorcha również zasługuje na uwagę jako główna bohaterka, bo jest bardzo dobrze napisana i nakreślona. To dziewczyna, która mimo młodego wieku wie, czego chce i mimo wszystkich przeciwności losu (a uwierzcie, jest ich sporo już w samej baśni, a autorka dodaje też sporo od siebie w tej kwestii) uparcie dąży do celu i do przywrócenia braciom ich ludzkiej formy. Przy tym nie jest głupia, ma swoje zdanie na wiele tematów, a ja z chęcią czytałam jej przemyślenia, których - ze względu na warunki jej zadania - jest naprawdę dużo.
Nie obyło się też bez wątku miłosnego, który jest powolny, uroczy i bardzo pasuje do całości, a wybranek Sorchy i to, jak oboje powoli do siebie docierają było naprawdę przyjemne do śledzenia.
Myślę, że największym minusem tej książki jest to, że może wydać się za długa, o czym trochę wspominali inni czytelnicy. Rozumiem to, ale nie podzielam tego zdania, bo dla mnie mnogość opisów i mała ilość dialogów nie była czymś nużącym, wręcz przeciwnie, raczej mi to w książkach (zwłaszcza takich jak "Córka lasu") nie przeszkadza. Książka za to faktycznie mogłaby być nieco krótsza, ale to też nie wpływa za bardzo na moją ocenę.
Za to wielki plus dla autorki za zakończenie, które jest idealne, słodko-gorzkie. Bardzo mnie usatysfakcjonowało, bo im jestem starsza, tym mniej podobają mi się happy endy.
Ubolewam nad tym, że w Polsce ukazały się tylko dwa tomy tego cyklu, bo bardzo chętnie przeczytałabym je wszystkie.
Sorcha żyje w męskim świecie, którym targają konflikty o granice i najazdy Brytów na ziemie jej ojca i jego sojuszników. Wychowuje się razem z sześcioma starszymi braćmi, których kocha nad życie. Jednak jej dosyć spokojne mimo wszystko życie wywraca się do góry nogami, gdy ich ojciec, Lord Colum, przywozi do ich domu narzeczoną. Lady Oonagh jest piękna, ale w jej oczach...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-27
To będzie długa recenzja.
Na wstępie może powiem, że naprawdę lubię Bestsellerki. Lubię ich dynamikę, cenię sobie ich filmy, w skrócie – podoba mi się ich internetowa twórczość. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o ich twórczości literackiej.
„Legenda o popiołach i wrzasku” jest… Myślę, że słowo „chaotyczna” najbardziej oddaje to, jak jest napisana, bo LOPiW w istocie jest chaotyczna, zwłaszcza na płaszczyźnie czasu akcji. Ta na Północy się ciągnie, jest bardzo stagnacyjna i monotematyczna, jakieś przełomy w fabule w tamtym miejscu to dwa czy trzy ostatnie rozdziały Antoinette i epilog. Za to akcja na Południu pędzi na łeb na szyję, ale w moim mniemaniu nie jest to dobry pęd. Wydarzenia następują po sobie w zasadzie jedno po drugim, bez czasu na oddech i zastanowienie się nad tym, co się właśnie stało. I jeśli przerwą dla rozdziałów Rainy i Rose miały być rozdziały Antoinette to jest to pomysł chybiony, bo obie perspektywy i oba wątki na tym tracą, nawet bardzo tracą. Do tego nie mogę stwierdzić ile czasu minęło w obu wątkach, jednak o ile u Antoinette jestem w stanie wydedukować to w jakiś sposób na podstawie pory roku, która często jest zaznaczana w tekście, to na Południu nie jestem w stanie powiedzieć na ten temat nic. Czy to był miesiąc czy pół roku - nie jest to w żaden sposób zaznaczane, a szkoda, bo to tylko jeszcze bardziej utwierdza, że akcja pędzi za szybko. I wydaje mi się, że to jest jedna z kluczowych wad LOPiW - boleśnie nierówne, chaotyczne tempo akcji i zła dynamika wątków.
Czymś, co chyba nierozerwalnie się łączy z kwestią z poprzedniego akapitu jest fakt, że LOPiW jest po prostu nudne. Za szybki wątek Rainy i Rose sprawia, że nie można zżyć się ani z siostrami, ani tym bardziej z innymi bohaterami, którzy towarzyszą księżniczkom. Wolałabym zobaczyć dłuższe, może nawet nieco przegadane, ale o wiele bardziej dopracowane i dopieszczone wątki np. smoków i całej sekwencji w leży (swoja drogą irytowało mnie nazewnictwo, nie wiem czy „leża” to jakaś staropolska forma, ale to słowo niesamowicie wybijało mnie z rytmu), relacji obu sióstr oraz rozwinięcia znajomości na linii Raina-James i Rosemary-Sebastian. Mam wrażenie, że wątki te były potraktowane bardzo po łebkach, byle odhaczyć i mieć z głowy, co niestety przekłada się na to, że dla mnie wątek południa był po prostu nudny i – paradoksalnie – bardziej podobał mi się mało dynamiczny wątek Antoinette, który chyba jako jedyna rzecz w tej książce, miał jakikolwiek klimat; naprawdę całkiem przyjemnie czytało mi się rozdziały, których akcja rozgrywała się na Północy.
Bohaterowie to kolejna kwestia. Widać, że autorki naprawdę starały się zarysować im jakieś charaktery, niestety nie wyszło to tak dobrze na papierze jak zapewne wyszło im w ich głowach. Moim zdaniem znowu jest winne temu tempo, które po prostu nie pozwoliło dziewczynom na ukazanie tego, co chciały ukazać w taki sposób, by czytelnik to wszystko kupił bez kłębiących się pytań. I tu znowu lepiej wypada Północ i Antoinette – całkiem podobała mi się jej relacja z arcyksięciem, choć to może być akurat wina tego że motyw mistrz-uczeń odmieniony przez wszystkie osoby jest jednym z moich ulubionych w literaturze fantasy. Sami Fiyon i Antoinette też się jako-tako bronią, przede wszystkim widać w nich potencjał na coś więcej nie tylko w sferze ich relacji. Trochę gorzej ma się sprawa z bohaterami Południa – Raina, Rose, Bash, James i inni są w moim odczuciu ledwie zarysowani; są bardziej jak szkice bohaterów niż faktyczne charaktery. A szkoda, bo wszyscy startują z takich punktów, które sprawiają, że byliby świetnym materiałem na dobre postaci, zwłaszcza jeśli chodzi o relacje z innymi; dynamika mogła by być naprawdę dobra, niestety w moim odczuciu potencjał nie został wykorzystany i już chyba raczej się to nie stanie, bo po pierwszym tomie historia Południa jest w takim momencie, że chyba już się nie da napisać tych postaci w taki sposób.
Inną sprawą jest ta związana ze światem przedstawionym, bo ekspozycji w tej książce jest tyle co na lekarstwo, a zwłaszcza w wątku południowym. Po przeczytaniu całej książki nie wiem jak dokładnie wygląda świat, nie wiem w jaki sposób działają mechanizmy, które zostały pobieżnie zarysowane przez autorki, nie wiem jak dokładnie wygląda historia tych państw, nie wiem jak działa magia. I wiem, że ktoś może mi teraz powiedzieć „Hej, Lynx, nie można tak od razu kawa na ławę, poczekaj na inne tomy”. Dobrze, poczekam na kolejne części, ale nie zmienia to faktu, że moim zdaniem świat przedstawiony powinien już teraz być lepiej zarysowany, choćby ze względu na to, że LOPiW to tom otwierający dłuższą serię, a z reguły tomy otwierające powinny zachęcić czym się da do kontynuowania przygody. Jeśli miałabym tylko na podstawie świata przedstawionego ocenić czy chciałabym czytać kolejne tomy to niestety raczej bym tego nie zrobiła. Mimo wszystko muszę zaznaczyć, że ekspozycja i zapoznanie z lore świata w wątku Antoinette jest lepsze niż na Południu, może dlatego, że w ogóle występuje.
Nie będę tu poruszała kwestii jakości wydania LOPiW, bo wiele osób zrobiło to już przede mną; nadmienię może tylko, że zgadzam się z ich opiniami w tej kwestii. Chciałabym jednak napisać coś o warsztacie autorek, który… No cóż, jest nierówny, i to niestety widać jak na dłoni. Północ jest o wiele bardziej dopracowana pod względem warsztatu i umiejętności literackich (poza oczywiście nagminnymi powtórzeniami), rozdziały Antoinette czytało mi się z pewną lekkością, którą cenię sobie w fantastyce. Natomiast rozdziały Rose, Rainy i reszty ich ekipy… No nie były najlepsze. Nie znaczy to oczywiście że były tragiczne, widać jednak rozdźwięk między pracą jednej a drugiej autorki, który wypada niestety na niekorzyść, bo książkę trzeba ocenić w całości. Nie rozumiem też za bardzo zabiegu oddawania narracji innym bohaterom niż księżniczki, w końcu wszyscy zawsze są w tym samym miejscu albo na tyle blisko siebie, że takie skoki narracyjne są w moim odczuciu niepotrzebne. Mimo wszystko muszę jednak pochwalić pod względem narracji kilka ostatnich rozdziałów – nie poruszyło mnie jakoś specjalnie to, co się stało, jednak uczucia, jakie targały wtedy bohaterami, były w mojej opinii naprawdę ładnie i dobrze opisane, to mi się podobało.
Nie podobało mi się jednak to, czego efektem było opisanie tych uczuć, a raczej nie podobał mi się jeden tego aspekt –nie chcę wchodzić tu za bardzo w spoilery i szczegóły, ale po takim, eufemistycznie mówiąc, „wycisku”, jaki otrzymała jedna z bohaterek, przemoc seksualna była po prostu bezzasadna i niepotrzebna; wsadzona tylko po to, by jeszcze bardziej ukazać tragizm postaci i dramatyzm całej sytuacji. Inna sprawa, że nie ma o tym żadnego trigger warningu, co nie jest dobre, bo może nie wszyscy mają ochotę czytać o tym tak bez ostrzeżenia (osobiście nie mam z tym problemu, ale nie znaczy to, że inni też nie będą go mieć).
Mimo tego wszystkiego nie skreślam autorek i ich kolejnego tomu LOPiW. Sama historia ma ciekawe podwaliny i jeszcze coś z tego może wyjść, poza tym wątek Antoinette wyszedł przy końcu naprawdę interesująco i jestem ciekawa, co dalej się stanie. Mam tylko nadzieję, że kolejny tom będzie bardziej dopracowany.
To będzie długa recenzja.
Na wstępie może powiem, że naprawdę lubię Bestsellerki. Lubię ich dynamikę, cenię sobie ich filmy, w skrócie – podoba mi się ich internetowa twórczość. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o ich twórczości literackiej.
„Legenda o popiołach i wrzasku” jest… Myślę, że słowo „chaotyczna” najbardziej oddaje to, jak jest napisana, bo LOPiW w...
Nikita, wychowana przez matkę przełożoną (i jej rodzoną matkę jednocześnie) organizacji zwanej Zakonem Cieni, to zabójczyni za zlecenie, samotna wilczyca, która nie ma niemal nikogo bliskiego, bo po wielu trudnych wydarzeniach ze swojej przeszłości nie jest w stanie nikomu zaufać. Niespodziewanie matka przydziela jej, pracującej zawsze w pojedynkę, partnera. Robin jest serdeczny, ale tajemniczy i wzbudza w Nikicie nieufność, ale nie jest jej jedynym problemem. Ktoś porwał jej koleżankę, artystkę kabaretową z osobliwej Dzielnicy Cudów, znajdującej się w alternatywnej, Warszawie i zatrzymanej w latach 30. ubiegłego wieku. Nikita chce za wszelką cenę odnaleźć kobietę, nie tylko ze względu na dług, jaki u niej ma, ale też dlatego, że samo porwanie miało być wstępem do czegoś o wiele większego, co ma związek z przeszłością Nikity.
Przyznam, że po „Dziewczynę z Dzielnicy Cudów” sięgałam z niejaką obawą. Co prawda chwilę wcześniej skończyłam naprawdę przyzwoity „Szamański blues” tej samej autorki, jednak w głowie nadal miałam Dorę Wilk i to, jak bardzo nie lubię tej postaci i bałam się, że kolejną postać kobiecą Jadowska potraktuje podobnie. Na szczęście, przynajmniej na razie, nic na to nie wskazuje, a moje obawy szybko się rozwiały.
Nikita jest dokładnie taką bohaterką, jaką chciałam, by była Dora Wilk. I nie chodzi mi tu o charakter, tylko o jej budowę i sposób, w jaki została napisana. Bo Nikita – dzięki Bogu – nie jest Mary Sue, na szczęście. To kobieta, która częściej upada niż się wznosi, ale która jednocześnie się nie poddaje i nie prze dalej. Poza tym przez całą książkę można zaobserwować, że mury, którymi sama się otoczyła, bardzo jej ciążą, a ona sama nie umie sobie poradzić ani ze swoją przeszłością, ani z tym, co dzieje się z nią obecnie, choć bardzo by chciała. Przez to wszystko chyba widzę, gdzie ta trylogia zmierza, ale jak na razie mi się to podoba.
Mam wrażenie, że Wars i Sawa, czyli dwie części alternatywnej Warszawy są nieco bardziej pogłębione niż Thorn, czyli alternatywny Toruń. Ciekawy pomysł ze Czkawkami i skokami mocy, a także z Dzielnicą Cudów. Bardzo lubię estetykę i klimat lat 30. XX wieku, więc miło się zaskoczyłam słuchając o tym miejscu, choć muszę też powiedzieć, że jak dla mnie było jej trochę za mało i mam nadzieję, że w kolejnych dwóch tomach zostanie to trochę nadrobione.
Sama akcja i główny wątek jak dla mnie są o wiele ciekawsze niż wszystko, co dostałam w Heksalogii o Dorze Wilk. Wydarzenia były bardziej wartkie, bardziej trzymała się kupy, a poza tym bohaterów dało się polubić, zwłaszcza Robina, mojego ulubieńca. Bardzo podoba mi się relacja, jaką nawiązał z Nikitą, a także to, że mimo początkowej niechęci z jej strony, zaczynają się zaprzyjaźniać.
Z chęcią zapoznam się z całą trylogią o Nikicie, jest to jak na razie najlepsze urban fantasy które wyszło spod pióra Jadowskiej, jakie dotychczas przeczytałam. Mam tylko nadzieję, że to, co chwaliłam, w kolejnych tomach się nie posypie.
Nikita, wychowana przez matkę przełożoną (i jej rodzoną matkę jednocześnie) organizacji zwanej Zakonem Cieni, to zabójczyni za zlecenie, samotna wilczyca, która nie ma niemal nikogo bliskiego, bo po wielu trudnych wydarzeniach ze swojej przeszłości nie jest w stanie nikomu zaufać. Niespodziewanie matka przydziela jej, pracującej zawsze w pojedynkę, partnera. Robin jest...
więcej Pokaż mimo to