-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik234
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
2024-04-04
2024-03-29
Przymusowa rekrutacja do Nocnej Straży Ankh-Morpork owocuje – oczywiście – nowymi rekrutami. Jest wśród nich krasnolud Cuddy, troll Detrytus i Angua, jedyna kobieta w całej Straży. Okres wdrażania się i zapoznawania z nowymi obowiązkami zostaje jednak zakłócony przez serię przedziwnych morderstw. Gildia skrytobójców milczy, nastroje między od wieków skłóconymi krasnoludami i trollami jeszcze bardziej się napinają, a morderca jest nieuchwytny, podobnie jak osobliwe narzędzie zbrodni.
Pierwszy tom „Świata Dysku”, który czytałam, czyli „Straż! Straż!” podobał mi się, ale moim zdaniem nie ma go nawet co porównywać do „Zbrojnych”, bo to właśnie drugi tom w tej podserii podobał mi się bardziej. Ubawiłam się przednio, humor Pratchetta trafił do mnie jeszcze bardziej niż ostatnio (scena przyjmowania klątwy to był majstersztyk!), a także sama fabuła podobała mi się po prostu bardziej. No i Marchewa. Marchewa jest świetny. Ale muszę oddać sprawiedliwość całej zgrai ze Straży Nocnej, bo wszyscy są doskonali, łącznie z nowymi rekrutami.
Satyra również nie zawiodła, ale wydaje mi się że w książkach Terry’ego Pratchetta ani satyra ani humor nie zawodzą nigdy. I choć książka ma już ponad 30 lat, to moim zdaniem nie zestarzała się ani trochę. I nawet jeśli ktoś nie odczytuje niektórych scen tylko po prostu czyta dla przyjemności i zabawy, to i tak jest to po prostu bardzo dobra fantastyka.
Przymusowa rekrutacja do Nocnej Straży Ankh-Morpork owocuje – oczywiście – nowymi rekrutami. Jest wśród nich krasnolud Cuddy, troll Detrytus i Angua, jedyna kobieta w całej Straży. Okres wdrażania się i zapoznawania z nowymi obowiązkami zostaje jednak zakłócony przez serię przedziwnych morderstw. Gildia skrytobójców milczy, nastroje między od wieków skłóconymi krasnoludami...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
W królestwie Lyonesse rodzi się księżniczka Suldrun, która od początku nie zaskarbia sobie czułości i miłości rodziców, początkowo z powodu swojej płci, a później dlatego, że nie zachowuje się jak inne dobre urodzone panienki. Suldrun znajduje jednak miejsce, w które może uciec przed karcącymi spojrzeniami piastunek, służby i rodziców – ogród u podnóża zamku, gdzie spędza długie godziny. To właśnie tam spędza lata wygnania, na które jej ojciec ją skazuje po tym, jak znieważyła pretendenta do swojej ręki. Tam też ratuje tajemniczego rozbitka, którego fale przywiodły aż do wybrzeży Lyonesse.
Moja chęć poznania klasyki fantasy zaprowadziła mnie właśnie do „Lyonesse”, czyli pierwszego tomu trylogii Jacka Vance’a. Miałam ochotę na historię z lekka przypominająca książki Tolkiena, a dostałam coś całkiem innego, ale w ostateczności jestem na tak, bo książka przyjemnie mnie zaskoczyła.
To, co najbardziej mnie zdziwiło to fakt, że Suldrun wcale nie jest główną bohaterką powieści. Oczywiście, jest istotna przez pierwsze sto kilkadziesiąt stron, ale potem znika ze sceny na rzecz innych bohaterów. Nie jest to pierwszy tego typu zabieg, z jakim się spotkałam w fantasy, choćby w „Mgłach Avalonu” jest podobnie, ale nie spodziewałam się, że tutaj taki zabieg wystąpi (tym bardziej, że w oryginale tytuł powieści to „Suldrun’s Garden”). Mimo to polubiłam większość głównych bohaterów, nawet jeśli ich kreacje nie były specjalnie ciekawe czy odkrywcze.
Jack Vance dużo czerpał z motywów przedchrześcijańskich i celtyckich, co widać. I właśnie te inspiracje, niektóre bardziej, niektóre mniej widoczne, zbudowało najlepszą cechę tej powieści, czyli jej klimat. Atmosfera „Lyonesse” jest naprawdę niezwykła. Całe Wyspy Elder, na których rozgrywa się akcja, są wypełnione magicznymi miejscami i istotami, na które co rusz trafiają bohaterowie. Czytając miałam wrażenie, że gdybym nagle przeniosła się do tego świata to za każdym zakrętem napotykałabym jakiś magiczny krąg z grzybów albo goblini jarmark.
Oczywiście nie jest to książka bez wad. Ma momenty, które się dłużą i których czytanie nuży, bo nie dzieje się nic ciekawego. Czasem też autor ma tendencję do streszczania wydarzeń zamiast ich pokazywania, ale to na szczęście ma miejsce rzadko. Specyficzna jest też narracja, Vance lubi skakać po bohaterach i punktach widzenia, czasem jest tak że o jakimś bohaterze czytamy tylko przez dosłownie kilka zdań, a potem nie wracamy już do niego przez dobre kilkadziesiąt stron. To sprawia, że książka nie spodoba się każdemu.
Ciężko mi powiedzieć, czy polecam. Jak wspomniałam, to książka nie dla każdego, bo nie każdemu spodoba się narracja czy tempo. Myślę jednak że może to być ciekawa przygoda dla kogoś, kto chce poznać trochę klasyki gatunku. Za jakiś czas na pewno sięgnę po drugi tom.
W królestwie Lyonesse rodzi się księżniczka Suldrun, która od początku nie zaskarbia sobie czułości i miłości rodziców, początkowo z powodu swojej płci, a później dlatego, że nie zachowuje się jak inne dobre urodzone panienki. Suldrun znajduje jednak miejsce, w które może uciec przed karcącymi spojrzeniami piastunek, służby i rodziców – ogród u podnóża zamku, gdzie spędza...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-21
Casteel został pojmany przez królową Isbeth, zaś Poppy nie spocznie, dopóki nie uda jej się go uwolnić. Wyrusza więc na Carsodonię z wierny Kieranem u boku, droga jednak nie jest prosta, a w każdym kolejnym napotkanym miejscu widać skutki represji, jakie wywierają na ludziach Krwawa Królowa i jej poplecznicy. Marsz na Solis i odbicie Casteela nie są jedynym zmartwieniem Poppy, a wraz z biegiem wydarzeń okazuje się, że dziewczyna jest kimś zgoła innym niż wszyscy, w tym ona sama, sądzili.
Myślałam, że przerwa od cyklu „Z krwi i popiołu” naprawdę wyjdzie mi na dobre, ale niestety się przeliczyłam, bo niezależnie od tego ile czasu bym odwlekała lekturę, ta nie stałaby się nawet o jotę lepsza. I o ile po przeczytaniu wcześniejszych tomów było mi trochę przykro, że nie spełniły moich oczekiwań i że każdy kolejny był słabszy od poprzedniego, tak teraz nie jest mi przykro, nie jestem też tym specjalnie zaskoczona.
„Wojna dwóch królowych” cierpi na tę samą przypadłość co poprzednia książka Armentrout, czyli na pierwszą połowę, która jest za długa i nudna jednocześnie. Naprawdę nie było potrzeby, by przygotowania do odbicia Casteela trwały prawie 400 stron, bo bohaterowie nie robią nic specjalnego, żeby sobie to zadanie ułatwić. Nawet dialogi nie są ciekawe, a to właśnie one tak nadmuchały te pierwsze kilkaset stron. Co prawda po połowie akcja trochę się rozkręca, ale nadal nie jest to to, czego oczekiwałam, głównie dlatego, że wszystkie plot-twisty albo już znałam z „Cienia w żarze”, albo zdążyłam się ich domyślić.
Denerwuje mnie też trochę związek Poppy i Casteela. Nigdy nie ukrywałam, że nie byłam i nie jestem ich fanką, ale po tym tomie mam wrażenie, że ich relacja zmierza donikąd, mimo że autorka usilnie próbuje czytelnikom wpoić jak bardzo się kochają. No cóż, jak tego nie widzę bo ich relacja opiera się w zasadzie tylko na seksie. I ja rozumiem że jest to romantasy z silnie zarysowanym wątkiem erotycznym, ale na litość, niech ci bohaterowie choć raz na tom porozmawiają ze sobą o czymś, co nie będzie miało podtekstu seksualnego. To naprawdę stało się męczące. A ten wątek trójkąta, który autorka wrzuciła chyba tylko po to, by dodać serii trochę kontrowersji był beznadziejnie wpleciony i niewiarygodny.
Sama woja też wypadła bardzo blado i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to bardziej wojna na słowa między Poppy a Krwawą Królową. I może byłoby to ciekawe, poczytać o ich wymianie zdań, gdyby nie to, że każda z nich była taka sama; wychodziła i kończyła się na tych samych punktach. A ja naprawdę liczyłam na jakieś potyczki i bitwy i co prawda było ich tu kilka, ale chyba nie na tyle, by można było to nazwać wojną. Przez całą książkę nie czuć też stawki, o którą toczy się gra, więc te wszystkie spotkania Poppt i Isbeth nie mają też w sobie tej nutki niepewności, która dobrze by im zrobiła.
Muszę też wspomnieć o Poppy, która stała się wręcz definicją Mary Sue. Armentrout naprawdę nie mogła się zdecydować jakie pochodzenie i moce dać swojej głównej bohaterce, więc dała jej wszystkie, jakie miała pod ręką. I choć wiele z wątków związanych z Poppy zostało już wyjaśnionych przynajmniej częściowo w „Cieniu w żarze”, to nie zmienia to faktu, że autorka przedobrzyła. A znając ją to pewnie na tym się nie skończy i będzie można się spodziewać kolejnych rewelacji w następnym tomie.
W opinii dotyczącej pierwszego tomu tego cyklu wspominałam, że Armentrout całkiem nieźle pisze i że jestem ciekawa, czy jej warsztat rozwinie się trochę podczas pisania kolejnych tomów. Teraz muszę swoje słowa odwołać, bo autorka ani się nie poprawiła, ani też nie pisze specjalnie dobrze. Przede wszystkim brak w tej książce niuansu, wszystko jest podane na tacy i wyjaśnione od razu, może poza wątkiem przepowiedni, ale on jest akurat przewidywalny sam w sobie.
Poza tym bohaterowie bardzo dużo klną. Zazwyczaj nie zwracam na to uwagi, bo odbieram to jako kreację bohatera, ale tutaj klnie każdy, bardzo dużo i często bez powodu. W pewnym momencie zrobiło się to po prostu niesmaczne.
Czy przeczytam kolejne tomy? No pewnie tak, bo czasem wychodzi ze mnie czytelnicza masochistką ,a to jest właśnie ten moment. Nastawiam się jednak na to, że jeśli tendencja spadkowa się utrzyma, to w pewnym momencie nawet moje skłonności do czytania słabych książek to będzie za mało, żeby dokończyć tę serię. Ale pożyjemy, zobaczymy.
Casteel został pojmany przez królową Isbeth, zaś Poppy nie spocznie, dopóki nie uda jej się go uwolnić. Wyrusza więc na Carsodonię z wierny Kieranem u boku, droga jednak nie jest prosta, a w każdym kolejnym napotkanym miejscu widać skutki represji, jakie wywierają na ludziach Krwawa Królowa i jej poplecznicy. Marsz na Solis i odbicie Casteela nie są jedynym zmartwieniem...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-16
Zaginęła córka Gabriela Wintera, wytwórcy whisky. Przekonany, że zięć, książę Rochelle, nie przejmuje się jej zniknięciem, wynajmuje Riyrię. Royce i Hadrian wyruszają więc do Rochelle by znaleźć księżną Genevieve, a w trakcie śledztwa odkrywają, że jej zaginięcie jest związane z o wiele grubszą sprawą niż się komukolwiek wydawało.
To będzie chyba mój ulubiony tom ze wszystkich czterech. Dialogi były tu zdecydowanie najzabawniejsze, a w bohaterach – zarówno w Roysie i Hadrianie, jak i w postaciach pobocznych – czuć charyzmę, zaś po głównym duecie widać, że prawdziwie się zaprzyjaźnili.
Akcja również była wartka i dynamiczna, bez momentów przestoju czy nudy. Autor bardzo dobrze poprowadził intrygę, chyba najlepiej w porównaniu do poprzednich tomów. Naprawdę nie mogłam się oderwać.
Dobra i solidna była to seria, a zabawa przy jej czytaniu – przednia. I wierzę w zapewnienia innych czytelników, że „Odkrycia Riyrii” są serią jeszcze lepszą niż ta, dlatego czekam z niecierpliwością na jej wznowienie, tak samo jak czekam na kolejne książki Sullivana.
Zaginęła córka Gabriela Wintera, wytwórcy whisky. Przekonany, że zięć, książę Rochelle, nie przejmuje się jej zniknięciem, wynajmuje Riyrię. Royce i Hadrian wyruszają więc do Rochelle by znaleźć księżną Genevieve, a w trakcie śledztwa odkrywają, że jej zaginięcie jest związane z o wiele grubszą sprawą niż się komukolwiek wydawało.
To będzie chyba mój ulubiony tom ze...
2024-03-13
Hadrian i Royce dostali nietypowe zlecenie. Na młodą hrabinę jednej z prowincji czyhają zamachowcy, a oni mają ustalić, w jaki sposób można najefektywniej przeprowadzić na nią zamach, by dzięki temu udaremnić starania prawdziwych spiskowców. Kiedy jednak Hadrian i Royce docierają na miejsce okazuje się, że nic nie jest takie proste, cała sprawa jest podejrzana, a sama ofiara spisku, lady Nysa Dulgath, zdaje się tym wszystkim w ogóle nie przejmować.
To chyba będzie mój ulubiony tom z całego cyklu, przynajmniej na razie. Historia poruszona w tej części, oraz oczywiście sama sprawa związana z lady Dulgath, zainteresowała mnie najbardziej ze wszystkich trzech jakie dotychczas poznałam. Poza tym w tym tomie w końcu pojawiło się trochę magii, i to takiej nie do końca typowej dla tego rodzaju przygodowej fantasy (przynajmniej w moim odczuciu), co, przyznam, zaskoczyło mnie pozytywnie.
Jako ktoś, kto (jeszcze) nie czytał poprzedniej serii autora o tych bohaterach i zaczął dopiero od „Kronik Riyrii” jestem bardzo ciekawa ile z poruszonych tu wątków będzie miało kontynuację w „Odkryciach Riyrii”. Oczywiście wiem, że prequele były pisane po zakończeniu głównej serii i to właśnie dlatego tak ciekawi mnie, czy wątki związane z dwójką głównych bohaterów, które autor w nich porusza, będą miały w „Odkryciach Riyrii” jakieś odzwierciedlenie czy kontynuację. A muszę przyznać, że są one ciekawe, zwłaszcza ten dotyczący Royce’a.
Podobnie mam z bohaterami pobocznymi – cały czas się zastanawiam czy ci, którzy pojawiają się w prequelach, pojawiają się też w głównej serii. I mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy tak.
Co mogę więcej napisać prócz tego, że bawiłam się na tej książce jeszcze lepiej niż na dwóch poprzednich? Chyba tylko to, że zabieram się za kolejny tom, bo nie chcę tej przygody przerywać.
Hadrian i Royce dostali nietypowe zlecenie. Na młodą hrabinę jednej z prowincji czyhają zamachowcy, a oni mają ustalić, w jaki sposób można najefektywniej przeprowadzić na nią zamach, by dzięki temu udaremnić starania prawdziwych spiskowców. Kiedy jednak Hadrian i Royce docierają na miejsce okazuje się, że nic nie jest takie proste, cała sprawa jest podejrzana, a sama...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-19
Poppy pragnie tylko jednego – spokojnego i szczęśliwego życia u boku ukochanego Casteela. Nie jest to jej jednak dane, bo nad Atlantią zawisło widmo wojny, której prawdopodobnie nie da się uniknąć. Jednak żeby zapanował pokój , Poppy będzie musiała upomnieć się o to, co jej się należy – o koronę Atlantii. Od tej decyzji jednak nie będzie odwrotu.
Chyba zrobiłam błąd czytając trzy tomy tej serii z rzędu. Najbardziej odbiło się to właśnie na „Koronie ze złoconych kości”, którą obecnie uważam za najsłabszą część. Jednak wydaje mi się, że o ile możliwe, że odebrałabym ją lepiej, gdybym zrobiła sobie przerwę, o tyle książka nie jest najlepsza sama w sobie.
Nieco pośpieszyłam się z oceną autorki, a zwłaszcza tego, że balansuje między akcją, a momentami spokojniejszymi. A wiem, że potrafi – w końcu w „Krwi i popiele” jej się to udało – i żałuję, że nie robi tego nadal. „Korona ze złoconych kości” ma co prawda świetne otwarcie, ale potem jest już gorzej, bo przez większość czasu nic się w tej książce nie dzieje. Bohaterowie podróżują z punktu do punktu, ale niewiele z tego wynika. A kiedy zaczyna się już coś dziać, dopiero pod koniec książki, to okazało się, że te wszystkie plot twisty już dawno przewidziałam i w efekcie niewiele mnie zaskoczyło. Szkoda.
Nie podoba mi się też to, że Poppy coraz bardziej zmierza w stronę klasycznej Mary Sue. Ta część ponownie wywraca do góry nogami wszystko, co udało się do tej pory ustalić odnośnie pochodzenia głównej bohaterki, ale powiem szczerze, że dla mnie jest to trochę na wyrost. Oczywiście rozumiem, że tego typu powieści rządzą się swoimi prawami i bohaterka musi być wyjątkowa, nie mam nawet specjalnie pretensji do tego, kim ostatecznie okazała się być, jednak tych wywrotów było po prostu za dużo. Gdyby te tajemnice wyszły na jaw w tomie drugim, to nie miałabym problemu, a tak po prostu jestem znużona.
To samo się tyczy kolejnych mocy, które odkrywa w sobie Poppy. Niby ten proces jest wytłumaczony, a jej pochodzenie również zdaje się tłumaczyć rodzaj i kaliber jej umiejętności, ale wydaje mi się, że autorka trochę przedobrzyła. Odczytywanie emocji i efektywne (i efektowne jednocześnie) leczenie i przywracanie do życia to i tak bogaty repertuar, naprawdę nie trzeba było dodawać niczego więcej, żeby Poppy była jeszcze bardziej cool.
Sceny erotyczne… Jest ich dużo więcej niż ostatnio, ale nadal nie są źle napisane, więc jakoś można je przeboleć. Poza tym to kolejna rzecz charakterystyczna dla tego typu książek, więc nie będę specjalnie narzekać. Czytałam gorzej napisane sceny zbliżeń między bohaterami.
I żeby nie było, że tylko narzekam – niektóre wątki mi się podobały. Do takich mogę zaliczyć choćby wątek więzi między Poppy i wilkłakami. Nie jest to nic oryginalnego, ale mam wrażenie, że Armentrout wyszło to całkiem zgrabnie. Lubię też bohaterów, nawet tą nieszczęsną już na tym etapie Poppy – gdyby autorka w tym momencie zdecydowała się przystopować z dawaniem jej kolejnych mocy to może nawet udałoby się ją uratować w kolejnych tomach. Ekspozycja też jest okej, choć mam wrażenie że jest nieco toporniejsza niż w poprzednich tomach. Możliwe jednak, że jest to też kwestia tego, że w poprzednich tomach jest nieco więcej akcji i dlatego wypadała ona lepiej.
Oczywiście mimo wszystko nie porzucę serii. Armentrout pokazała, że umie pisać całkiem przyzwoite historię i chcę wierzyć, że „Korona ze złoconych kości” jest tylko wypadkiem przy pracy, albo ma syndrom drugiego (w tym wypadku środkowego) tomu. Zanim sięgnę po kolejna książkę z uniwersum, robię sobie przerwę, którą powinnam była zrobić przed sięgnięciem po ten tom – być może wtedy spodobałby mi się bardziej.
Poppy pragnie tylko jednego – spokojnego i szczęśliwego życia u boku ukochanego Casteela. Nie jest to jej jednak dane, bo nad Atlantią zawisło widmo wojny, której prawdopodobnie nie da się uniknąć. Jednak żeby zapanował pokój , Poppy będzie musiała upomnieć się o to, co jej się należy – o koronę Atlantii. Od tej decyzji jednak nie będzie odwrotu.
Chyba zrobiłam błąd...
2024-01-11
Poppy nie może sobie poradzić z nową rzeczywistością, w jakiej się znalazła – wszystko, w co dotąd wierzyła, okazało się kłamstwem, łącznie z tożsamością jej nowego strażnika. Mimo to Casteel wydaje się być jej jedynym sojusznikiem w świecie, w którym niemal wszyscy postrzegają ją jako Pannę, zakałę, która w najlepszym wypadku powinna wrócić do Solis w kawałkach. Jednak zarówno Poppy jak i Casteel mają swoje cele, a żeby je zrealizować muszą współpracować. I to właśnie dlatego dziewczyna zgadza się na zaaranżowane małżeństwo z księciem Atlantii.
„Królestwo ciała i ognia” jest trochę gorsze niż „Krew i popiół”, ale nie na tyle, bym miała porzucić serię. Mam wrażenie, że to wina tempa, które w tym tomie trochę siadło. Nie jest to oczywiście jakaś nie wiadomo jak drastyczna zmiana, ale jest widoczna, zwłaszcza że sięgnęłam po drugi tom zaraz po skończeniu pierwszego.
Bardzo dużo tu ekspozycji, która występuje głównie dzięki temu, że Poppy ciągle ma pytania. To samo w sobie nie było irytujące, jednak ciągłe wypominanie jej tego a także podkreślanie, że nie spodziewano się po niej innych rzeczy niż zadawanie pytań stało się w pewnym momencie męczące. Rozumiem, że to ma być żart między Poppy a jednym z bohaterów, ale był on wykorzystywany za często i przez to przestał być zabawny, a stał się zwyczajnie wkurzający.
Za to dzięki ekspozycji poszerza nam się świat, co jest zawsze na plus. I wiadomo, ta kreacja świata nie jest wspaniała, ale jak na ten moment jest całkiem solidna, co mnie cieszy, zwłaszcza że trochę na to utyskiwałam w opinii dotyczącej poprzedniego tomu. I mam wrażenie, że idzie to tylko ku dobremu, a przynajmniej na to się zapowiada. Sama historia też jest zaskakująco ciekawa jak na romantasy, więc pod tym względem jest naprawdę nieźle.
Relacja między Poppy a Casteelem też jest okej. Nie jest zła, ale nie jest też nie wiadomo jak ciekawa. Nawet lubię ich razem, całkiem fajnie wypadają jako duet, ale nie jest to para, której bardzo kibicuję, przynajmniej nie na tym etapie historii.
Nie podobało mi się też to, jak łatwo Poppy zdobywa kolejne umiejętności powiązane z mocą, którą posiada. Wystarczy że coś się zadzieje i pyk – Poppy dostaje kolejną umiejętność do kolekcji. Mam nadzieję, że autorka przystopuje z tym zabiegiem w przyszłości, bo jak tak dalej pójdzie, to jej bohaterka zostanie Mary Sue, a szkoda by było, bo Poppy jest naprawdę sympatyczna i jak na razie dobrze mi się poznaje tę historię z jej perspektywy.
A sceny erotyczne są… Okej. Co prawda jednak trochę ich za dużo, przynajmniej jak na mój gust, ale nie czuję zażenowania kiedy je czytam, a to jest dla mnie naprawdę duża ulga.
Podsumowując, jest gorzej niż w tomie poprzednim, ale nadal nie jest źle. Ot, przyjemna książka i przyjemna historia. Z chęcią zabiorę się za trzeci tom, ale jeszcze nie wiem czy od razu, czy zrobię sobie przerwę.
Poppy nie może sobie poradzić z nową rzeczywistością, w jakiej się znalazła – wszystko, w co dotąd wierzyła, okazało się kłamstwem, łącznie z tożsamością jej nowego strażnika. Mimo to Casteel wydaje się być jej jedynym sojusznikiem w świecie, w którym niemal wszyscy postrzegają ją jako Pannę, zakałę, która w najlepszym wypadku powinna wrócić do Solis w kawałkach. Jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-07
Poppy jest Panną. Dla świata, w którym żyje, oznacza to nadzieję, bo zbliżająca się Ascendencja dziewczyny zapoczątkuje nową, lepszą erę w życiu poddanych Solis. Jednak dla samej Poppy oznacza to życie w klatce, objęte wieloma zakazami i nieustanną obserwacją. Jako Panna, Wybrana przez bogów, musi zachować czystość ciała i ducha, a także wyrzec się wszelkich przyjemności. Dziewczynie udaje się jednak niekiedy obchodzić zakazy, tak jak wtedy gdy wymyka się do pewnej z gospód, gdzie poznaje tajemniczego i przystojnego strażnika, Hawke’a, który nie daje jej o sobie zapomnieć. Od tego spotkania życie Poppy nie będzie już ani tak proste, ani taki nudne jak wcześniej. Okaże się również że nie wszystko, co wmawiano dziewczynie, jest prawdą.
„Krew i popiół” to bardzo głośny tytuł w różnych częściach bookmediów. Nie powiem, interesował mnie, choć kiedy dowiedziałam się, że więcej tu romansu niż faktycznej fabuły, nie byłam już tak chętna do zapoznania się z prozą Armentrout jak wcześniej. Lecz jako że jestem dosyć ciekawska, a już zwłaszcza jeśli chodzi o książki (a poza tym mam w sobie nutkę czytelniczego masochisty, która niekiedy bierze górę nad rozsądkiem), to mimo wszystko postanowiłam sprawdzić tę książkę na własnej skórze. I nie było źle, ale nie było też bardzo dobrze.
Przede wszystkim świat. Nie spodziewałam się cudów, w końcu „Krew i popiół” to romantasy, jednak nie ukrywam, że wolałabym jednak, gdyby Armentrout poświęciła trochę więcej czasu na światotwórstwo. Świat jest co prawda zarysowany, ale mam wrażenie, że brakuje mu podbudowy. Oczywiście można to złożyć na karb tego, że wszystko oglądamy oczami Poppy, a ona jako odizolowana od społeczeństwa Panna niezbyt wiele wie o świecie, a to co jest jej przekazane, jest tylko pewnym specjalnie wyselekcjonowanym wycinkiem całości, więc nie będę się bardzo czepiać. W końcu autorka może poprawia to w kolejnych tomach, zobaczymy.
Nazewnictwo natomiast mi się nie podoba, choć zdaje sobie sprawę, że ta opinia może być niepopularna i to pewnie jest bardziej mój problem. Po prostu nazwy potworów czy istot zamieszkujących ten świat mi nie leżały. Nie wiem, czemu z wamprów nie można było zrobić wampirów, a z wilkunów wilkołaków, skoro to w zasadzie kropka w kropkę te same stworzenia. Zaś sysuni na określenie czegoś, co wygląda na coś pomiędzy wampirzym pomiotem a zombie jest całkiem ciekawe, chyba widzę co chciała tu zrobić tłumaczka i mimo że początkowo też mi się nie podobało, to ostatecznie doceniam.
Sama akcja natomiast jest wciągająca. Jak pisałam wcześniej, nie spodziewałam się nie wiadomo czego, bo to romantasy, ale całkiem miło się zaskoczyłam. Nawet ciekawie śledziło się losy Poppy, a Armentrout radzi sobie z wyważeniem zarówno momentów akcji jak i przestojów służących do złapania oddechu. Jeśli chodzi o sceny erotyczne – nie jestem fanką, ale czytałam gorsze opisy. Poza tym nie było ich wiele, zaledwie dwie na całą książkę. Mogło być gorzej, ale szczerze mówiąc mam nadzieję, że Armentrout zachowała proporcje w kolejnych tomach, bo co za dużo to niezdrowo, nawet w romantasy.
Jednakże sam plot twist nie był w stanie mnie zaskoczyć i w sumie mnie to nie dziwi, bo w samej narracji dostajemy tyle wskazówek dotyczących głównego zwrotu akcji, że chyba nie da się tego nie przewidzieć. To dopiero jednak początek historii i wierzę, że autorka mimo wszystko przygotowała coś lepszego na jej dalsze etapy.
Za postać Poppy mały plusik. Nie jest aż tak głupia, jak mogłaby być bohaterka takiej książki, i choć czasem popełnia nieprzemyślane decyzje, to czytałam o głupszych bohaterkach. Poza tym po prostu wzbudziła moją sympatię.
Nie mogę jednak nie wspomnieć o tym, że książka kuleje pod względem redakcji. Dosyć często trafiałam na zdania bardzo wątpliwe gramatycznie, co dałoby się ładnie wyprostować. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach wydawnictwo podeszło do redakcji z większą skutecznością.
Całą moją opinię można podsumować jednym zdaniem – nie jest źle, ale mogło być lepiej. Szczerze przyznam, że z chęcią przeczytam kolejny tom, bo chociaż nie wciągnęłam się jakoś bardzo, to jednak historia mnie całkiem zainteresowała i jestem ciekawa, w którą stronę pociągnie to autorka.
Poppy jest Panną. Dla świata, w którym żyje, oznacza to nadzieję, bo zbliżająca się Ascendencja dziewczyny zapoczątkuje nową, lepszą erę w życiu poddanych Solis. Jednak dla samej Poppy oznacza to życie w klatce, objęte wieloma zakazami i nieustanną obserwacją. Jako Panna, Wybrana przez bogów, musi zachować czystość ciała i ducha, a także wyrzec się wszelkich przyjemności....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
Minął już rok od wydarzeń na Wieży Koronnej, a Royce i Hadrian nadal współpracują i, co wydaje się być równie dziwne dla ich obu, zaprzyjaźnili się. Teraz wracają do Medfordu, by odwiedzić Gwen, ta jednak nie chce ich widzieć. Dochodzenie do tego, co jest przyczyną niechęci kobiety do nich odkrywa spisek, którego celem jest sam król.
Na „Róży i Cierniu” bawiłam się prawie równie dobrze co na „Wieży Koronnej”, choć nie mogłam nie zauważyć, że tutaj akcenty zostały rozłożone trochę inaczej, i właśnie to odebrało mi troszkę radości z czytania (ale niewiele). Przede wszystkim perspektywa Royce’a i Hadriana nie jest tak częsta jak w tomie poprzednim, a więcej czasu autor poświęcił innym, choć równie ważnym dla historii bohaterom. Mimo że brakowało mi trochę głównych bohaterów serii, to rozumiem wybór autora i nie mam go za złe, bo pozostałe perspektywy również były interesujące. Na dodatek znowu widać, zwłaszcza po ostatnim rozdziale, że Sullivan szykuje dla Hadriana i Royce’a o wiele większe zadania niż podrzędne kradzieże albo zlecenia, ale to jeszcze nie czas i na razie widzimy, jak buduje grunt. Wyobrażam też sobie, że fani podstawowego cyklu, czyli „Odkryć Riyirii” muszą świetnie bawić się na książkach go poprzedzających.
Nie jest to nie wiadomo jak odkrywcza seria, ale daje mi naprawdę wiele frajdy, a to dla mnie wystarczający powód, by ją kontynuować.
Minął już rok od wydarzeń na Wieży Koronnej, a Royce i Hadrian nadal współpracują i, co wydaje się być równie dziwne dla ich obu, zaprzyjaźnili się. Teraz wracają do Medfordu, by odwiedzić Gwen, ta jednak nie chce ich widzieć. Dochodzenie do tego, co jest przyczyną niechęci kobiety do nich odkrywa spisek, którego celem jest sam król.
Na „Róży i Cierniu” bawiłam się prawie...
2024-03-02
Hadrian Blackwater, były żołnierz, odwiedza starego przyjaciela swojego ojca, wykładowcę na uniwersytecie. Nie jest jednak jedynym gościem starego profesora Arcadiusa; poznaje u niego tajemniczego i antypatycznego Royce’a Melborne’a. Mężczyźni od początku pałają do siebie wyraźną niechęcią, a ku ich niezadowoleniu, zostają zmuszeni do współpracy – muszą włamać się do najbardziej strzeżonej twierdzy w królestwie, Wieży Koronnej, i ukraść stamtąd coś dla profesora.
Sięgnęłam po „Wieżę Koronną”, bo chciałam przeczytać coś lżejszego i przygodowego, co byłoby dla mnie odskocznią od czytania innej książki. I powieść Sullivana okazała się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Co prawda może i nie była to powieść naszpikowana akcją od pierwszej do ostatniej strony, ale relacja dwóch głównych bohaterów wynagradza to z nawiązką. Ich wzajemna niechęć została zarysowana przez autora naprawdę wyraźnie i dobrze; powiem nawet, że niektórzy inni pisarze mogliby się od niego co nieco nauczyć jeśli o to chodzi. Tym też lepiej wypada później ich współpraca i topnienie lodów w ich relacji, choć przyznaję, że połowa tak krótkiej książki to dla mnie troszkę za mało czasu antenowego na pokazanie tego, jak ich podejście do siebie nawzajem się zmienia. Ale nie mam co narzekać, w końcu przede mną jeszcze trzy tomy i kolejna seria Sullivana o tych samych bohaterach, więc naczytam się o tym dość.
Ciekawą bohaterką jest też Gwen, której autor również poświęca pewną część książki. Wątek jej i innych dziewczyn, które uniezależniają się od swojego alfonsa i idą na swoje nie był może tak ciekawy jak ten Hadriana i Royce’a, ale zaciekawił mnie. Wątek ten prawie przez całą książkę toczy się w oderwaniu od głównego, ale w pewnym momencie wszystko się spaja, więc całość wypadła o wiele lepiej i ciekawej niż na przykład w „Legendzie o popiołach i wrzasku”, w której również dwa wątki toczyły się równolegle i niezależne od siebie, ale w żadnym momencie się nie splotły. A przyznam, że przez moment bałam się, że to nie nastąpi, na szczęście niepotrzebnie.
Nie jest to też typowa książka fantasy. Nie ma tutaj magii ani magicznych ras, choć elfy i krasnoludy są kilkukrotnie wspominane. Całość wygląda bardziej na wariację na temat średniowiecza w Europie, ale spodziewam się, że w kolejnych tomach (albo ewentualnie kolejnej serii) motywy te dadzą bardziej o sobie znać, a świat zostanie bardziej rozbudowany.
Nie mogę też nie zwrócić uwagi na to, że sam wątek tytułowej Wieży Koronnej i kradzieży nie jest wbrew pozorom clue powieści. Jest to bardziej pretekst do tego, żeby Royce i Hadrian zaczęli współpracować i zawiązali nić porozumienia. Wyszło to całkiem nieźle, chociaż jeśli ktoś sięga po tę książkę właśnie dla wątku włamu to może się nieźle rozczarować. Jednak ostatni rozdział sugeruje, że na Hardiana i Royce’a jeszcze wiele czeka.
Na pewno będę kontynuować czytanie tej serii, bo bardzo dobrze bawiłam się przy tym tomie i mam ochotę na więcej.
Hadrian Blackwater, były żołnierz, odwiedza starego przyjaciela swojego ojca, wykładowcę na uniwersytecie. Nie jest jednak jedynym gościem starego profesora Arcadiusa; poznaje u niego tajemniczego i antypatycznego Royce’a Melborne’a. Mężczyźni od początku pałają do siebie wyraźną niechęcią, a ku ich niezadowoleniu, zostają zmuszeni do współpracy – muszą włamać się do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dwudziestoletnia Violet Sorrengail całe swoje życie spędziła w Archiwach, gdzie uczyła się na skrybkę, by potem pójść w ślady ojca i dostać się do elitarnej Uczelni Wojskowej Basgiath. Jednak jej matka, generała i głównodowodząca w akademii, zmusza dziewczynę do zmiany planów. Violet nie mogąc sprzeciwić się matce trafia do kwadrantu jeźdźców, ale samo dostanie się do szkoły nie gwarantuje jej ukończenia, a na kadetów czekają liczne, często śmiertelne wyzwania. Violet, która nigdy nie ćwiczyła pod kątem bycia jeźdźczynią nie ma więc lekko, a dodatkowo jej życie w murach szkoły zdają się utrudniać napiętnowani kadeci, dzieci rewolucjonistów, którzy zostali skazani na śmierć przez matkę dziewczyny. Wśród nich prym wiedzie Xaden, syn przywódcy rebelii i, jak się zdaje, naturalny wróg Violet.
„Czwarte skrzydło” było – i jest nadal – niekwestionowanym hitem chyba wszystkich form bookmediów nie tylko za granicą ale również w Polsce. A jako że całkiem lubię smoki, a także lubię wiedzieć co w trawie piszczy, nie mogłam sobie odmówić lektury tej książki, zaś moją ciekawość napędzały zarówno recenzje pozytywne jak i negatywne.
Może zacznę od tego, że mam wobec tej książki bardzo ambiwalentny stosunek. Z jednej strony powiela schematy i jest do bólu nieoryginalna, poza tym niektóre wątki są zwyczajnie głupie. Jednak z drugiej ma elementy, za których wprowadzenie naprawdę ją szanuję.
Przede wszystkim Violet, główna bohaterka. Z jednej strony jest bardzo stereotypowa – mała i (przynajmniej pozornie) słaba, ale z drugiej zdecydowana, zawzięta i naprawdę całkiem niegłupia. Zwłaszcza za tę ostatnią cechę całkiem ją polubiłam. Poza tym nie jest najlepsza w tym co robi i nie wszystkie umiejętności udaje jej się opanować od razu, a niektórych, jak na razie, wcale. Podoba mi się też jej podejście do relacji z jednym z bohaterów, bo Violet widzi, kiedy tamten posuwa się za daleko w kwestiach których nie powinien i nie boi mu się tego powiedzieć. I mam nadzieję, że jej charakter się znacząco nie zmieni na przestrzeni całej serii, bo po Poppy z cyklu „Z krwi i popiołu” mam już serdecznie dość bohaterek w typie Mary Sue i bardzo chciałabym, żeby Violet nie poszła tą drogą.
Smoki, które przyciągnęły do książki rzesze ludzi nieczytających tego podgatunku fantastyki były moim zdaniem całkiem dobrze skrojone, podobnie jak cały wątek wokół nich, natomiast mam wrażenie, że nie jest to nic nowego. Połowa motywów tutaj wykorzystanych kojarzyła mi się z „Eragonem” Paoliniego, choć to oczywiście są dwie różne książki. Nie jest to skojarzenie negatywne, ale mam wrażenie, że do ogólnego obrazu smoków, jakie popkultura zdążyła już wywołać, autorka dodała naprawdę niewiele i dlatego chyba nie będzie to chyba seria dobra dla kogoś, kogo interesują tylko i wyłącznie te stworzenia, chyba że całość skręci w inną stronę, ale nie spodziewałabym się tego.
Wątki związane ze szkołą też były całkiem fajne, ale to chyba tyle. Tutaj również nie było zbyt wiele zaskoczeń, ale myślę że osoby, które uwielbiają uczelniane czy szkolne klimaty mogą być naprawdę zadowolone.
Natomiast co do wątków głupich, to był jeden, który wiele recenzji zdążyło już wytknąć, mianowicie ten związany z dziećmi rewolucjonistów uczących się w tej samej akademii, do której uczęszczają też dzieci osób, które rewolucjonistów skazały na śmierć. Jest to od strony czysto strategicznej karmienie węża na własnej piersi, bo całość aż pachnie zemstą. Oczywiście zostało wyjaśnione, dlaczego tak się stało, natomiast moim zdaniem wyjaśnienie to jest po prostu klejone na ślinę. Możliwe że cały wątek zostanie jakoś rozwinięty w następnych powieściach, jednak na razie trzeba naprawdę mocno zawiesić niewiarę, żeby to zaakceptować.
Poza tym nie podobało mi się też to, jak Violet co rusz gdy tylko zobaczy Xadena musi skomentować, że bardzo ją pociąga. Naprawdę nie musiało to być aż tak podkreślane. Nie mówię też o tym, że w pewnym momencie bohaterowie zostają do siebie niejako przykuci, choć trzeba oddać autorce, że zrobiła to trochę (ale tylko trochę) bardziej umiejętnie niż choćby Maas z jej więzią godową.
Całość natomiast czyta się całkiem przyjemnie, a momenty akcji też są całkiem nieźle napisane. Czasem przeszkadzało mi rwanie akcji, to znaczy kończenie rozdziału w całkiem ciekawym momencie, który mógłby być opisany w następnym, ale został pominięty. Miejscami wyglądało to tak, jakby Yarros faktycznie coś napisała, ale redaktor kazał jej to wyciąć, żeby zmniejszyć objętość książki. To oczywiście tylko jakieś moje domysły, ale jeśli to prawda, to trochę szkoda.
Trochę rozumiem też fenomen całości, bo o ile ja się na niego jakoś nie załapałam, to widzę, co może się w tej książce podobać czytelnikom i to rozumiem; jestem pewna że gdybym była o jakieś 7 lat młodsza to szalałabym za tym cyklem.
No i wydanie. Nie mogę o nim nie wspomnieć. Im jestem starsza tym mniej przepadam za barwionymi brzegami, ale to jest po prostu obłędne. I dodatkowo książka jest szyta! (Wiem, nikogo to pewnie nie interesuje, ale teraz rzadko natrafiam na szyte książki, dlatego zwróciłam na to uwagę).
Zakończenie też było z jednej strony oczywiste, z drugiej autorka podeszła do tematu trochę od innej strony i to mnie lekko zaskoczyło (choć Yarros często puszczała oko do czytelnika na przestrzeni całej książki, więc można się było tego domyślić) i szczerze mówiąc jestem ciekawa, co będzie dalej z bohaterami, dlatego sięgnę po drugi tom.
Dwudziestoletnia Violet Sorrengail całe swoje życie spędziła w Archiwach, gdzie uczyła się na skrybkę, by potem pójść w ślady ojca i dostać się do elitarnej Uczelni Wojskowej Basgiath. Jednak jej matka, generała i głównodowodząca w akademii, zmusza dziewczynę do zmiany planów. Violet nie mogąc sprzeciwić się matce trafia do kwadrantu jeźdźców, ale samo dostanie się do...
więcej Pokaż mimo to