-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2023-11-24
2023-08-24
"Zniewolony umysł" Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. "Mierzenie się" właśnie wydało mi się określeniem odpowiednim, bo książka jest w dużej mierze esejem z pogranicza filozofii, choć sam Miłosz od pierwszych stron odżegnuje się od tego. To "mierzenie się" okazało się jednak o tyle na wyrost, że "Umysł" jest po części także opowieścią -- subiektywną relacją rzeczywistych wydarzeń napisaną w sposób jak najbardziej literacki. Cztery takie opowieści o czterech polskich literatach okresu powojennego stanowią zresztą tę najbardziej mięsistą część książki, choć są one zaledwie potwierdzeniem tego, o czym Miłosz bardziej teoretycznie pisze w rozległym wstępie i wyczerpującym posłowiu.
Miesiąc po lekturze nie czuję się władny przybliżać tutaj klasyfikacji, których Miłosz dokonuje (nazywanych przez niego ketmanami), ani sowieckiej dialektyki, którą rozkłada na czynniki pierwsze. Najogólniej rzecz ujmując, opisuje niezbędne przeobrażenia, do jakich system totalitarny, a konkretnie sowiecki socjalizm, zmuszał swoich obywateli, zwłaszcza inteligencję literackiego półświatka. Opisuje procesy, taktyki, zabiegi polityczne wprowadzające w życie opisane w roku "1984" Orwella poddanie obywateli partii i niezbędne do tego celu dwójmyślenie. O ile fikcja Orwella prezentowała jednak dystopijny świat totalnej kontroli z wykorzystaniem do tego celu technologii, której siłą rzeczy Sojuz w latach powojennych nie posiadał, o tyle mechanizmy zupełnie analogiczne, choć na znacznie wcześniejszym etapie wcielania ich w życie, równolegle wskazuje u siebie Miłosz na przykładzie zupełnie rzeczywistym. Wyróżnia różne postawy i motywacje, posiłkując się niezbędnymi w tym wypadku historiami z życia znajomych mu osób, by dotrzeć do czytelnika z większą siłą. To kluczowe o tyle, że temat był trudny, a czytelnik obcy. Miłosz pisał "Zniewolony umysł" na emigracji dla odbiorcy zagranicznego, któremu nie tylko polska rzeczywistość powojenna musiała być bliżej nieznana, ale też mimo tych braków poznawczych niejednokrotnie zdarzało się, że zachodni komuniści opisywali Związek Sowiecki implicite jako urzeczywistnioną wizję ziemskiego raju. Teraz, siedemdziesiąt lat później, sam poczułem się zresztą takim właśnie odbiorcą z zewnątrz. Kimś, komu tę rzeczywistość, nie tak wcale przecież odległą, trzeba opisać od podstaw, skleić strzępki opowieści dziadków i rodziców, niepogłębionych tematów z nieodrobionych sumiennie lekcji i własnych wyobrażeń, w ramach czegoś bardziej konkretnego.
Nie chodzi tutaj nawet o samą relację Miłosza, która jest oczywiście naznaczona osobistymi wyobrażeniami i sympatiami. Nie chodzi także o tych czterech literatów-nieboszczyków, którzy przeżyli swoje życia, jak przeżyli, niech spoczywają w pokoju; ile o główną myśl -- moralny sprzeciw wobec totalitarnego terroru krępującego ciała i umysły obywateli w imię doktryny politycznej. Tę opresję możemy oczywiście dowolnie rozszerzyć we współczesnym dyskursie o jego konteksty. Miłosza trzeba czytać ku przestrodze, ale jego wymowa dzisiaj wydaje się bardziej uniwersalna -- nie da się zamknąć jej w ramach przeszłości definitywnie zakończonej. Podobnie z portretami czterech pisarzy -- Miłosz, choć momentami wydaje się dość kategoryczny w swoich wnioskach, będących jednak w jakieś mierze domniemaniami, nie jest wcale w swoich ocenach jednoznaczny. Domniemywa nie tylko dlatego, że zna opresyjny system -- jako człowiek myślący wie i zwraca na otwarcie uwagę -- jego emigracja, choć oczywiście wynikała z silnego imperatywu wewnętrznego, nie była wcale rzeczą zupełnie pewną, nawet w jego własnych oczach. Zaistniały pewne okoliczności, które ją umożliwiły. Podoba mi się empatia, z którą Miłosz tę książkę napisał. Nie dla bezlitosnego systemu, ale dla jego ofiar, w tym ludzi w niego uwikłanych, którzy z rozmaitych powodów podjęli takie, a nie inne decyzje życiowe. Warto po tę książkę sięgnąć choćby po to, żeby zderzyć się z tą autorefleksyjnością Miłosza, której nam wszystkim współcześnie tak bardzo brakuje przy ferowaniu natychmiastowych wyroków na podstawie strzępków informacji w tematach, o którym często nie mamy w zasadzie pojęcia. Polska byłaby o wiele lepszym krajem, gdyby każdy jej obywatel potrafił przeczytać "Zniewolony umysł" z uwagą i zrozumieniem.
"Zniewolony umysł" Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. "Mierzenie się" właśnie wydało mi się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-05-04
Moje pierwsze spotkanie z Otą Pavlem rozpoczęło się od zbiegu okoliczności, który impulsywnie przeszedł w fascynację. Przez trzydzieści lat nie było mi dane o Pavlu usłyszeć, a pewnego razu w ciągu kilku ledwie dni trafiałem na rekomendacje jego twórczości aż trzykrotnie. Może też po prostu po pierwszej wzmiance z większą uwagą potraktowałem kolejne i żadne z tego okoliczności? W każdym razie chwilę później książkę miałem nie tylko otwartą na biurku, ale już zupełnie napoczętą, z nadzieją na rychłe połknięcie. A to wyczyn który czytelnikowi, takiemu jak ja -- z jakimś tam czytelniczym potencjałem ale co rusz napotykającym na problemy z urzeczywistnieniem się -- nie zdarza się zbyt często. To święte chwile.
Zaczęło się zresztą i u Pavla niezwykle dynamicznie od pełnych humoru i animuszu opowieści o przedsiębiorczym ojcu i niedowierzającej mu matce w międzywojennych Czechach, kiedy nic nie wydawało się niemożliwe. Wszystko to opisywane z perspektywy małego chłopca z rozbrajającą czytelnika dziecięcą szczerością, z ziarnkiem naiwności, które z miejsca, może z braku lepszego odniesienia, przywiodły mi na myśl przygody "Mikołajka" Goscinnego (po którego oczywiście sięgnąłem znów we wszelkich postaciach zaraz po lekturze Pavla), a także co bardziej fantastyczne pasaże "Tanga śmierci" Wynnyczuka, które okazało się tropem dużo bardziej trafionym. Saga rodzinna Pavla stopniowo bowiem odchodzi od sielskiej atmosfery międzywojnia, by czytelnikowi unaocznić zmagania żydowskiej rodziny w czasie hitlerowskiej okupacji, a tym samym koniec pewnej epoki -- brutalną kradzież dzieciństwa, młodości, niewinności, wiary w życie i samego życia.
Pavel nie jest w tym wszystkim pompatyczny, ani nie szafuje makabreskami, pisze z serca, z poczuciem humoru, zachowując do pewnego stopnia tę dziecięcą perspektywę, którą powinien był przecież utracić. Miesza ludowe mądrości, lekkie anegdotki i historie zupełnie poważne, czasem obudowując to wszystko monumentalną narracją jakiejś legendarnej draki. Nie jest w tym wszystkim śmieszny, choć bywa zabawny. Ma znakomity, jak najbardziej literacki styl z pogranicza gawędziarza i poety, który, co kluczowe, jest w tym wszystkim bardzo ludzki. Jego emocje, jakiekolwiek by były, z łatwością wypełniają czytelnika. To wielki dar. Ze "Śmiercią pięknych saren" poszło mi tym samym fantastycznie.
Poślizgnąłem się dopiero na rybach, bo drugą część książki wypełniają opowiadania ze zbioru "Jak spotkałem się z rybami", którego charakter jest zgoła podobny, też autobiograficzny, też chronologiczny, ale bardzo wędkarsko-centryczny. Poczułem się dotknięty tą nagłą zmianą, nie tylko tematyczną, ale i formalną, bo zwłaszcza początkowe opowieści to lapidarne anegdotki pozostawiające dużo do życzenia w gestii zmierzającej dokądkolwiek narracji, a czasem narracji w ogóle. Trochę tak jakby pomiędzy mną a Otą Pavlem ktoś nagle wykopał głęboki staw, przez który miałem się wpław przeprawić, a pływam niezbyt dobrze, żeby nie powiedzieć -- wcale, zwłaszcza w akwenach krajowych: naturalnie mętnych i bezkompromisowo chłodnych. Minęło kilka miesięcy nim się odważyłem do tych ryb wrócić i skubałem je po troszku, co jakiś czas wypluwając jakąś ość. Ostatecznie dłuższe z opowiadań całkiem mnie ukontentowały, rozmarzyłem nawet przez chwilę się nad światem, który pewnie gdzieś tam wciąż istnieje, a dla mnie pozostaje niedostępny, gdzie można obcować sam na sam z naturą, a telefon wyłączyć, bo i tak nie ma zasięgu -- i to nawet pomimo tych ryb.
Moje pierwsze spotkanie z Otą Pavlem rozpoczęło się od zbiegu okoliczności, który impulsywnie przeszedł w fascynację. Przez trzydzieści lat nie było mi dane o Pavlu usłyszeć, a pewnego razu w ciągu kilku ledwie dni trafiałem na rekomendacje jego twórczości aż trzykrotnie. Może też po prostu po pierwszej wzmiance z większą uwagą potraktowałem kolejne i żadne z tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-18
2023-03-20
Ta bez wątpienia najambitniejsza powieść Mishimy, z którą miałem do czynienia, kolejno mnie zaintrygowała, olśniła, znużyła, aż wreszcie przyniosła mi ulgę. I być może moje zmieniające się odczucia były poniekąd paralelne temu, co było udziałem głównego bohatera powieści -- młodego mnicha zen z japońskiej prowincji, który za wstawiennictwem zmarłego ojca, trafia do kompleksu świątynnego tytułowej złotej pagody. To historia, w której w równych proporcjach mieszają się rozczarowanie sobą i przekonanie o własnej wyjątkowości, gdzie narastający konflikt wewnętrzny przybiera formę nietypowej obsesji, urojonej miłości do pawilonu Kinkaku-ji. Ambicja Mishimy zawiera się gdzieś pomiędzy tym, że powieść luźno adaptuje prawdziwą historię, która w 1950 roku wstrząsnęła Japonią, a tym, że na gruncie psychologii i filozofii, także filozofii zen, dokonuje próby rekonstrukcji świata wewnętrznego tragicznego bohatera.
Wszystko to w doskonałym tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott i formie błyskotliwego solilokwium mnicha Mishimy w pierwszej tercji nabiera rumieńców i sprawia, że rumieni się czytelnik -- tak przynajmniej było ze mną. Aż w pewnym momencie Mishima, jak na japońskiego pisarza prawie-noblistę przystało, zaczął się gubić w swoich dygresjach, analizować po raz drugi i trzeci to, co już zdążył wyczerpać chwilę wcześniej, brnąć w teoretyczne rozważania tam, gdy potrzeba było pchnąć tę historię choć trochę do przodu. Mogę tu życzliwie założyć, że w zamyśle autora było stopniowe przenoszenie akcji rzeczywistej do świata wewnętrznego bohatera, czego emanacją mogą być raczej lakoniczne opisy tego, co faktycznie się wydarzyło, co rusz przeplatane obszernymi tych skrawków analizami bohatera. Całości niewątpliwie nie brak charakteru czy meritum. Mimo trudniejszych momentów "Złota pagoda" jest intelektualnie, emocjonalnie, moralnie i literacko stymulującą lekturą.
Ta bez wątpienia najambitniejsza powieść Mishimy, z którą miałem do czynienia, kolejno mnie zaintrygowała, olśniła, znużyła, aż wreszcie przyniosła mi ulgę. I być może moje zmieniające się odczucia były poniekąd paralelne temu, co było udziałem głównego bohatera powieści -- młodego mnicha zen z japońskiej prowincji, który za wstawiennictwem zmarłego ojca, trafia do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-01-06
Nie miałem świadomości istnienia tych opowiadań i tego wydania do momentu, gdy przypadkiem nie trafiłem na nie w księgarni. Nie mogłem tego przegapić -- oto Dazai Osamu, enfant terrible japońskiej literatury pierwszej połowy XX wieku, parafrazuje cztery klasyczne baśnie japońskie. Miałem wcześniej styczność ze zbiorem wydawnictwa Kirin, wydanym ładnie, ale napisanym bardzo infantylnie. Reinterpretacje Dazai miały być odtrutką na tamto rozczarowujące doświadczenie. I myślę, że w jakimś sensie były. Dazai jako artysta kompetentnie i twórczo przydał charakteru i niuansów wszędzie tam, gdzie prostym ludowym historiom musiało ich brakować. Tradycyjną szkicowość baśni Dazai dopełnił jednak nie tylko detalami fabuły, ale także próbami interpretacyjnymi, które w trzech ostatnich opowiadaniach coraz śmielej zastępowały obszerniejsze fragmenty oryginalnych historii. To sprawiło, że "Otogizōshi" przybrało raczej formę szkicowych zapisków pisarza, aniżeli zbioru japońskich opowieści. Kontekst II wojny światowej, który skłonił Dazai do zajęcia się baśniami, musiał być wówczas dla niego przytłaczający. Nie da się go zignorować. Z mojej perspektywy, współczesnego czytelnika, ostatecznie forma książki wydała mi się niezwykle chaotyczna. Fabuła historii przerywana co rusz przez wtrącenia z offu pozbawiła je ich oryginalnej magii na rzecz współczesnego dydaktyzmu. Z całym szacunkiem dla Dazai i jego zamierzeń względem tych historii, stoję na stanowisku, że racjonalizacja baśni powinna zostać pozostawiona czytelnikowi. Zmieszanie kunsztownie sparafrazowanych tradycyjnych opowieści z ich interpretacjami pozostawiło we mnie sprzeczne odczucia. To, co udało się Dazaiowi odtruć, zatruł on sam w zgoła inny sposób.
Nie miałem świadomości istnienia tych opowiadań i tego wydania do momentu, gdy przypadkiem nie trafiłem na nie w księgarni. Nie mogłem tego przegapić -- oto Dazai Osamu, enfant terrible japońskiej literatury pierwszej połowy XX wieku, parafrazuje cztery klasyczne baśnie japońskie. Miałem wcześniej styczność ze zbiorem wydawnictwa Kirin, wydanym ładnie, ale napisanym bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-12-08
Pamiętam, że gdy wręczano Kazuo Ishiguro literackiego Nobla kilka lat temu, media wytrwale podkreślały, że autor jest Brytyjczykiem, skutkiem czego ja sam podświadomie zakwestionowałem jego japońskość — kulturową, literacką, narodową. Pogłębiały to wrażenie głośne zachodnie adaptacje jego równie zachodnio prezentujących się powieści „Okruchy dnia” i „Nie opuszczaj mnie”. Mimo tego gdy wreszcie wybrałem z jego dorobku pozycję do przeczytania, instynktownie sięgnąłem po „Malarza świata ułudy”, którego akcja dzieje się w powojennej Japonii.
Jak poinformowała mnie nota na obwolucie pisarz w istocie urodził się w Nagasaki, ale w wieku zaledwie kilku lat wyjechał z rodziną do Wielkiej Brytanii, gdzie żyje i pracuje do dziś. Jego związki z kulturą własnej ojczyzny nie zostały zresztą zerwane, jak wcześniej sobie wyobrażałem i „Malarz” jest tego doskonałą emanacją. Ishiguro wraca do czasów, na krótko przed swoim narodzeniem, odtwarzając za pomocą pierwszoosobowego strumienia świadomości rozmaite wątki z życia poważanego emerytowanego już tytułowego malarza. Fabuła kluczy wokół kilku głównych wątków — próbami znalezienia męża dla młodszej córki (której wojna ukradła jej najlepsze lata), nawiązywania relacji z kilkuletnim wnukiem, ewolucji własnego stylu malarskiego i redefinicji pojęcia patriotyzmu z czasów wojny już po jej zakończeniu.
Wszystko splata się, trochę jak w filmie Ozu, w bardzo naturalnie płynącą opowieść, skrzącą się żywymi szczegółami, ale meandrującą, trochę jak w prozie Kawabaty, między tematami i co rusz powracającą do wcześniejszej myśli z jakimś nowo ukazanym kontekstem. Mimo niezbyt uporządkowanej chronologii i anegdotyczności przedstawionej tu historii, trochę jak na obrazach ukiyōe (do których nawiązuje zresztą tytuł książki), cechują ją prostota i przejrzystość. Pod tym względem jest w istocie do szpiku japońska, co na początku szczerze mnie zdumiało. Opowieść malarskiego mistrza charakteryzuje też jednak zbyt daleko idący w moim odczuciu dydaktyzm. Jest to oczywiście perspektywa narratora, ten jednak zbyt często dzieli się z czytelnikiem swoją wizją świata tam, gdzie można było zostawić go ze szlachetniejszym niedopowiedzeniem.
Ishiguro żywo maluje w powieści powojenny pejzaż nie tylko będących w odbudowie miast, ale przede wszystkim japońskiej obyczajowości i politycznych meandrów w kontekście życia artysty we wciąż dalece hierarchicznym społeczeństwie. To całkiem interesująca i kunsztownie napisana historia, która jednak, jestem przekonany, podobnie jak tytułowy „świat ułudy”, skazana jest na to, by wkrótce ulotnić się z pamięci nawet najuważniejszego z czytelników.
Pamiętam, że gdy wręczano Kazuo Ishiguro literackiego Nobla kilka lat temu, media wytrwale podkreślały, że autor jest Brytyjczykiem, skutkiem czego ja sam podświadomie zakwestionowałem jego japońskość — kulturową, literacką, narodową. Pogłębiały to wrażenie głośne zachodnie adaptacje jego równie zachodnio prezentujących się powieści „Okruchy dnia” i „Nie opuszczaj mnie”....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-08-09
2021-05-04
Zrobiłem się ostrożny w ostatnich latach i gdy widzę okładkę popularnej książki, wzmagam czujność. Nawet jeśli ta okładka ma gustowny design, a autorkę obsypuje się nagrodami. Do "Opowieści podręcznej" podszedłem więc z pewną rezerwą. Nie jestem już pewien, w jaki sposób lody zostały przełamane, ale stało się to szybko. Nie uważam się za miłośnika powieści z nurtu social fiction, ale świat nakreślony przez Margaret Atwood zafascynował mnie i przeraził jednocześnie.
Opowieść dziejąca się w niedalekiej przyszłości przedstawia świat po rewolucji post-chrześcijańskich fundamentalistów religijnych, których ofiarą padły liberalne Stany Zjednoczone Ameryki lat 80. zeszłego wieku. To, co było wcześniej zrównano z ziemią, zarówno dosłownie, materialnie, jak i w sferze organizacji społeczeństwa i rządzących w nim zasad. Obraz świata Atwood jest skrajnie szowinistyczny i redukuje kobiety do tradycyjnych ról społecznych -- matki, gosposi, piastunki, ciotki -- narzędzi, mających utrzymać ciągłość męskiej linii, możliwie najmniej wchodząc im w drogę. Role te zresztą przyporządkowane są im przez mężczyzn -- kobiety mają je jedynie wypełniać. Karą za niesubordynację jest śmierć (względnie okaleczenie, a dopiero kolejnym razem śmierć). W tym ograniczonym spektrum ról w obliczu rosnącej niepłodności znalazły się także podręczne, których zadaniem jest rodzić dzieci wysoko postawionych oficjeli, których żony okazały się do tego niezdolne (bo kolejną zasadą jest to, że wina za brak potomstwa jest zawsze po stronie kobiety). Jedną z tych podręcznych jest nasza narratorka, która z potrzeby serca opowiada swoją historię, choć wie, że nie ma szans, by została ona usłyszana, ani tym bardziej wysłuchana.
I chyba właśnie intymność jej wyznań, idąca w parze zawsze z ograniczeniem informacji o świecie, w którym przyszło jej żyć, sprawia, że jej przemyślenia czyta się z mieszającymi się ze sobą złością, lękiem i ekscytacją. A jest to świat, w którym czytanie jest zakazane, rozmowy są niebezpieczne, a jednym oknem na świat ma być propagandowa telewizja. Mimo tego, że Atwood opisuje przemoc bez ogródek (ale też nie upaja się nią, jak twórcy serialu zrealizowanego na kanwie powieści), najbardziej wstrząsającym elementem są jednak opisy samej rewolucji, tego, jak Ameryka, którą znamy, przeistoczyła się w państwo policyjne. Czy to realne? Trudno mi ocenić, ale brzmi realnie, zwłaszcza jeśli w cywilizowanych krajach coraz bardziej zuchwale kwestionuje się ostatnio prawa kobiet, a Białorusinom mimo pospolitego ruszenia w 2021 roku wciąż nie udało się obalić pirackiego reżimu Łukaszenki. I to ta porażająca aktualność opowieści Atwood jest chyba powodem renesansu zainteresowania nią. Bardziej niż udany wizualnie, ale topornie rezygnujący z niuansów Atwood serial.
Zrobiłem się ostrożny w ostatnich latach i gdy widzę okładkę popularnej książki, wzmagam czujność. Nawet jeśli ta okładka ma gustowny design, a autorkę obsypuje się nagrodami. Do "Opowieści podręcznej" podszedłem więc z pewną rezerwą. Nie jestem już pewien, w jaki sposób lody zostały przełamane, ale stało się to szybko. Nie uważam się za miłośnika powieści z nurtu social...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-11
Pamiętam moment, gdy oczy zapłonęły mi naiwnym blaskiem na widok tomiszcza "Czarodziejskiej góry" podczas spontanicznej przedwieczornej wycieczki do jednej z wrocławskich księgarń. "Kiedyś to przeczytam" -- wyszeptałem do siebie, a przynajmniej ta myśl zagnieździła się we mnie w tamtej chwili na dobre. Dwanaście lat później dopiąłem swego. Oczywiście nie kupiłem tej księgi tamtego wieczora, nie zniósłby tego mój wciąż nastoletni jeszcze wówczas budżet. Niemniej mój egzemplarz przeleżał swoje, a gdy wraz z początkiem roku postanowiłem wykorzystać mój czytelniczy potencjał, wśród kryteriów służących określeniu powodzenia tego przedsięwzięcia zastrzegłem enigmatycznie, choć stanowczo -- i wreszcie "Czarodziejską górę".
Spędziłem razem z bohaterami Tomasza Manna w przesławnym sanatorium Berghof w wysokich Alpach bitych osiem tygodni i w tym czasie nie tylko tak zwyczajnie po ludzku zżyłem się z Hansem Castorpem, ale aura "Czarodziejskiej góry" zaczęła na różne sposoby przenikać do mojego życia. "Ależ to naturalne!" Oczywiście, choć trudno zdawać sobie sprawę ze skali tego zjawiska, dopóki samemu się z nim nie zjednoczy w czymś, co nieśmiało można nazwać wspólnym dążeniem. Duch Tomasza Manna pisał moją ręką listy i redagował rozmaite teksty -- ba, mam wrażenie, że wciąż mi towarzyszy i jego cząstka pozostanie we mnie już na zawsze. Ujął mnie uroczystym sposobem wyrażania idei i opisywania zdarzeń z największą rozwagą. Sto lat później, gdy dla czytelnika znaczna część kulturowo-społecznego kontekstu "Góry" nie może być już wspólnym doświadczeniem, a jedynie książkowym folklorem rozumianym poprzez liczne przypisy tłumaczy, ta szczególna maniera staje się nawet wymowniejsza, zwłaszcza względem naszej, pozaksiążkowej rzeczywistości -- nie tak odległej przecież geograficznie od szwajcarskiego Davos. I choć od tego szlachetnego sposobu formułowania myśli Manna i jego tłumaczy (tu pozwolę sobie ich przedstawić -- Józefa Kramsztyka i Władysława Tatarkiewicza pod pseudonimem) czytelnik stopniowo coraz bardziej się uzależnia, w centrum zainteresowań musi pozostać Hans Castorp i jego zmieniający się przez 800 stron powieści anturaż. "Czarodziejską górę" czyta się tak, jak ogląda się najlepszy serial -- z niedającą się spławić myślą, że trzeciego tomu już nie będzie.
Ileż to ja słyszałem przez lata od innych czytelników o "Górze". I zawsze to, co o tej powieści mówili, wydawało mi się wyjątkowo mętne. Zaczynali od środka, kluczyli, nadużywali słów takich jak "oniryczny" i "czas". Postawmy więc sprawę jasno. Tematem powieści jest życie jako takie. Życie przeniesione w abstrakcyjny kontekst śnieżnej wyżyny i niejako wyłączone poza nawias czasu tak, by można się mu przyjrzeć bliżej bez szumów codzienności, takiej jak ta, którą znamy tutaj na nizinie. Zupełnie tak jak naukowcy badający próbkę, izolujący ją wcześniej pieczołowicie od wszystkich jej przyległości, które mogłyby zaburzyć badanie. Próbką Manna jest życie. I to życie, pomimo tej podkreślanej przez ze mnie kilkakrotnie wysokości, życie całkiem przyziemne. Mogłoby się wydawać, że Mann kluczy, pisze książkę o niczym, że jego postaci w gruncie rzeczy pędzą życie po próżnicy. Ale kolejni barwni bohaterowie -- radca Behrens, doktor Krokowski, Mynheer Peeperkorn, domorośli filozofowie, specjaliści od ludzkiej egzystencji Naphta i Settembrini co rusz udowadniają, że sprawa ma się zupełnie odwrotnie. Hans Castorp jest z kolei protoplastą internauty. Jego fascynacja fizjologią, botaniką, muzyką czy astronomią, z których Mann czyni jedne z głównych (choć nieżyczliwy czytelnik mógłby nazwać je pobocznymi) treści "Czarodziejskiej góry", to nic innego jak tak dobrze znany współczesnym młodym pokoleniom zaoczny głód wiedzy połączony z chorobliwym wyłączeniem się z życia zewnętrznego (przynajmniej na tyle, na ile to możliwe). Taka postawa jest dla Manna z jednej strony wygodnym pretekstem, by te rozmaite tematy na łamach książki bez skrupułów rozwijać, z drugiej zaś -- wyrazem całkowitej normalności w poznawaniu kolorów życia i świata, nieodłącznego elementu życia każdego z nas.
To jednak jedynie jeden z wielu aspektów egzystencji Hansa Castorpa w górskim sanatorium. Koniec końców nie sposób nie zadać sobie pytania, czy ucieczka od rzeczywistości na pewno oznacza wolność, jak często podświadomie zdajemy się zakładać. Studium historii Castorpa nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale może przybliżyć nas do zrozumienia nizinnych uproszczeń. Przewijająca się sugestywnie przez całą powieść rozbieżność między wyżyną sanatorium a niziną ludzi zdrowych może być traktowana jako metafora jakiejkolwiek życiowej dychotomii, w której pomiędzy sposobami życia czy myślenia występuje rozdźwięk znaczący i trwały. Kolejne pytanie pozostawione bez jasnej odpowiedzi brzmi zatem, do którego z tych światów człowiek należy, kiedy przekracza tę magiczną granicę tranzycji i na ile ta zmiana jest trwała. Hans Castorp realizuje to tlące się gdzieś w nim nieśmiało marzenie o ucieczce, które dzieje się z początku pomimo niego, ale z czasem coraz bardziej w nim i za jego aprobatą, aż wreszcie z jego czynnym udziałem i wedle jego woli. Syndrom sztokholmski odczuwany przez ofiarę, która jednocześnie sama jest swoim własnym porywaczem. Więzienie, w którym sami się zamknęliśmy, a klucz przez cały czas dzierżymy mocno w dłoni, ale nie jesteśmy w stanie zdobyć się, by sami się z niego uwolnić. Choć Hans Castorp koniec końców pozbywa się zegarka i kalendarza, przestaje liczyć godziny, dni, miesiące, lata, Mann jest w swoim postrzeganiu czasu bardziej skrupulatny. I w tej kwestii nie jest prostolinijny, stara się zrozumieć złożoną naturę czasu i czasów, przez 800 stron balansując na granicy końca epoki, która, jak zawsze w takiej sytuacji, nie ma świadomości swego końca.
Pamiętam moment, gdy oczy zapłonęły mi naiwnym blaskiem na widok tomiszcza "Czarodziejskiej góry" podczas spontanicznej przedwieczornej wycieczki do jednej z wrocławskich księgarń. "Kiedyś to przeczytam" -- wyszeptałem do siebie, a przynajmniej ta myśl zagnieździła się we mnie w tamtej chwili na dobre. Dwanaście lat później dopiąłem swego. Oczywiście nie kupiłem tej księgi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-18
Po fenomenalnej filmowej adaptacji "Małych kobietek" Grety Gerwig czułem w istocie coś w rodzaju niewyrażonej jeszcze wówczas ochoty, by do świata klasycznej powieści Louisy May Alcott powrócić. Życzliwie niebawem w moje ręce wpadł egzemplarz pierwszej części czterotomowej, jak się okazało później, sagi. Niezwłocznie zabrałem się za lekturę, ale po kilku rozdziałach spasowałem. Infantylne, myślałem, i babskie, w dodatku kostiumowe, anachroniczne, nastoletnio-młodzieżowe -- co ja sobie wyobrażałem? Otóż śpieszę wyjaśnić, wyobrażałem sobie, że Greta Gerwig zrobiła coś z niczego i na to nic nie warto koniec końców mojego czasu. To oczywiście wierutna bzdura -- bez znakomitego tekstu źródłowego trudno byłoby nawet zdolnej Gerwig przenieść tę magię na ekran kinowy.
Tytułowe kobietki to cztery dorastające siostry -- Meg, Jo, Beth i Amy, które wiodą spokojne życie wraz z matką pod nieobecność ojca, posługującego jako pastora na froncie podczas wojny secesyjnej. Codzienność dziewcząt nie jest jednak usłana samymi różami -- ich rodzina nie należy do zamożnych, a one same muszą pracować i pomagać w domu. To prosta z pozoru opowieść o ich codziennych zmaganiach, staraniach i marzeniach pod okiem kochającej matki.
"Kobietki" wróciły do mnie same, wypełniając niewypełnialne i niwelując swoją prostolinijnością efekt odstawienia "Czarodziejskiej góry". Pomyślałem wtedy, że to takie "Dzieci z Bullerbyn" dla nastolatek -- ciepła, familijna opowieść o wyzwaniach dorastania w staromodnym stylu i w sumie nadal mi to porównanie leży, z tym, że z "Dzieci z Bullerbyn" pamiętam tylko ogólne wrażenie tego ciepła właśnie. Ale "Małe kobietki" to książka wykraczająca poza schemat powieści dla młodzieży, w trochę podobny sposób, w jaki robią to "Fistaszki" Charlesa M. Schulza, tzn. każdy zależnie od wieku (i poziomu inteligencji emocjonalnej), jest w stanie znaleźć w tych historiach coś wartościowego. Sformułowanie "każdy" może być tu odstręczające, ale by ostatecznie nie ulec czarowi opowieści Alcott trzeba być co najmniej snobem lub cynikiem. Kolejne rozdziały "Małych kobietek" czyta się trochę jak przypowieści -- każda opowiada odrębną historię i z każdej płynie pewna nauka, a spajają je chronologia i postaci. I choć pewnie można by dopatrzeć się w narracji Alcott ciągot moralizatorskich, emfaza położona na samodoskonalenie się, umiejętność przyznania się do błędów i wyciągania z nich wniosków oraz pozwolenie na matczyne ponaglenie jest dla mnie istotą "Kobietek". To pozbawiona cynizmu (a przez to może i realizmu, ale trudno mi tak na to patrzeć, gdy wciąż tkwię jedną stopą w świecie tej historii) opowieść o miłości, dzięki której można doskonalić -- samego siebie i najbliższych. I brzmi to w moich słowach jak jakaś potwornie nieznośna chrześcijańska banialuka, ale musicie mi uwierzyć, to ani nie zbiór kazań, ani żadna grafomańska popelina, a bardzo plastycznie napisana (i adekwatnie przetłumaczona), angażująca czytelnika wielowymiarowa powieść.
Jedynym mankamentem może być to, że część drugą integralną dla fabuły tak filmu Gerwig, jak i kanonicznej narracji samej powieści, wydano w Polsce zupełnie osobno jako "Dobre żony", z czego sam zdałem sobie sprawę dopiero u schyłku lektury i co, nie ma co ukrywać, pozostawiło pewien niedosyt.
Po fenomenalnej filmowej adaptacji "Małych kobietek" Grety Gerwig czułem w istocie coś w rodzaju niewyrażonej jeszcze wówczas ochoty, by do świata klasycznej powieści Louisy May Alcott powrócić. Życzliwie niebawem w moje ręce wpadł egzemplarz pierwszej części czterotomowej, jak się okazało później, sagi. Niezwłocznie zabrałem się za lekturę, ale po kilku rozdziałach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-29
Na "Mamidło" serbskiego pisarza Davida Albahariego trafiłem przypadkiem na księgarnianej wyprzedaży. Pamiętając gęstego, błyskotliwego, paranoicznego "Ludwika", wyniosłem tę książkę ze sklepu jak trofeum i w naturalnej konsekwencji niezwłocznie zabrałem się za lekturę, skuszony jej niewielką objętością. Mylnie. Albahariego nie czyta się lekko za sprawą specyficznej formy nieprzerwanego od pierwszej do ostatniej strony strumienia świadomości przetykającego retrospektywy bezczasowej, fragmentarycznej akcji rozlicznymi komentarzami i dociekaniami narratora. Narratora, którego ze względu na zbieżności biograficzne należy potraktować jako alter ego samego Albahariego -- oto bohater, pochowawszy obojga rodziców, w trakcie trwającej w pierwszej połowie lat 90. wojny w Bośni, emigruje do Kanady. Tam po raz pierwszy mierzy się z taśmami nagranymi z własną matką wkrótce po śmierci ojca. W efekcie wywołanej wówczas pustki, jak ma się okazać po latach -- bezskutecznie, próbuje w ten sposób uwiecznić sylwetkę matki, poznać ją lepiej, dotrzeć do sedna jej życia, na zapas wypełnić nieuchronny brak, gdy ona także odejdzie. Swoje refleksje po odsłuchu taśm konfrontuje zaś z myśleniem tubylców kraju jego emigracji -- ich emanacją jest postać Donalda, jego jedynego przyjaciela na obczyźnie, z zawodu pisarza. Często analizując kolejne wypowiedzi i zdarzenia z życia matki, naznaczonej dotkliwie wojną (jej pierwszy mąż, podobnie jak i ona pochodzenia żydowskiego, zginął w obozie, a dwójka ich dzieci -- w wypadku u schyłku wojny), Albahari zderza ludowe myślenie zawarte w cytowanych za nią licznie porzekadłach z własną filozofią oraz amerykańskim utylitaryzmem -- domeną Donalda. Narrator czuje wewnętrzny imperatyw, aby spisać historię życia matki, ale zbyt jest neurotyczny i niepewny siebie. Osią opowieści jest nie tyle wspomnienie posągowej, przekonanej o swojej słuszności matki, ale ciągłe porównania bohatera z jej życiowym paradygmatem oraz paradygmatem Donalda, który także ma zawsze odpowiedź na każde pytanie, i tym samym odpowiada mimowolnie zajmuje w życiu bohatera miejsce utraconej matki. Introspektywny charakter powieści z pewnością wynagradza skłonność pisarza do powtarzania myśli i kręcenia się wkoło poruszanych wątków. Trudna do przyjęcia jest konwencja fałszywej pisarskiej skromności, która okala najbardziej zewnętrzną część opowieści -- narrator zbyt często kryguje się, że nie potrafi pisać, narzeka, że nie jest pisarzem (co z początku jest miłym paradoksem, ale z czasem staje się udręką). Inaczej niż w "Ludwiku", gdzie podobny schemat powieści, pierwszoosobowa zataczająca koła fabularne narracja, stanowiła doskonałe dopełnienie treści -- portretu człowieka ogarniętego obsesją -- tutaj forma raczej doskwiera, rozmywając to, co istotne, tym, co niepotrzebne i trzeciorzędne -- to zresztą zabieg o tyle świadomy, że postać Donalda od początku zajmuje właśnie takie stanowisko względem kształtu ewentualnej powieści o matce. To wartościowa lektura, ale raczej pomimo formalnej i stylistycznej kreacji pisarza, niż ze względu na nią.
Na "Mamidło" serbskiego pisarza Davida Albahariego trafiłem przypadkiem na księgarnianej wyprzedaży. Pamiętając gęstego, błyskotliwego, paranoicznego "Ludwika", wyniosłem tę książkę ze sklepu jak trofeum i w naturalnej konsekwencji niezwłocznie zabrałem się za lekturę, skuszony jej niewielką objętością. Mylnie. Albahariego nie czyta się lekko za sprawą specyficznej formy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-15
Najbardziej oszczędna z wydanych w Polsce książek Modiano, formalnie oscylująca na granicy specyficznego dziennika, reportażu z okupowanego przez Niemców w czasie drugiej wojny Paryża i literackiego śledztwa. W centrum zainteresowania pisarza znajduje się nikomu już nieznana nastoletnia w latach wojennych dziewczyna nazwiskiem Dora Bruder, której ówczesne losy próbuje odtworzyć po ponad pięćdziesięciu latach na podstawie poszlak historycznych, strzępów informacji i własnych przeczuć. Tym samym podnosi trudny temat niepamięci w kontekście przemijającego życia jednostki i zbiorowości. Pozostawia liczne niedopowiedzenia, dzięki czemu zręcznie dialoguje z czytelnikiem, dając mu czas i przestrzeń na własne refleksje. To trudna książka, ale chyba w dorobku Modiano najbardziej wyrazista -- wstrząsająca nawet bardziej tym, co nie zostało napisane, aniżeli tym, co napisać się udało.
Najbardziej oszczędna z wydanych w Polsce książek Modiano, formalnie oscylująca na granicy specyficznego dziennika, reportażu z okupowanego przez Niemców w czasie drugiej wojny Paryża i literackiego śledztwa. W centrum zainteresowania pisarza znajduje się nikomu już nieznana nastoletnia w latach wojennych dziewczyna nazwiskiem Dora Bruder, której ówczesne losy próbuje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-30
Jurij Wynnyczuk zaczyna "Tango śmierci" niewinnie -- oto przedstawia czytelnikowi w formie przekładańca dwie równoległe opowieści -- obie dziejące się we Lwowie, ale w dwóch różnych kontekstach historycznych: jedna w szarej rzeczywistości Związku Radzieckiego, druga wypełniona życiem barwnych lwowskich kramów w przededniu drugiej wojny światowej. Oczywiście z biegiem akcji historie zaczynają układać się względem siebie, ale nawet zanim staje się to dla czytelnka jasne, żywe opisy dawnego Lwowa, dialogi postaci pełne regionalnych anachronizmów i fabuła przybierająca konteksty coraz to bardziej fantastyczne -- robią swoje i czytelnik zostaje w lekturę wessany tak samo, jak wtedy, gdy jako dzieciaków pochłaniały nas niejednokrotnie na długie godziny jakieś wielkie zawadiackie przygodowe sagi Nienackiego czy Niziurskiego. Najbliżej w tych momentach rozkosznej barokowej łobuzerki Wynnyczukowi jednak do "Złego" Tyrmanda, jeśli chodzi i o przepych językowy, i o ferwor niemożliwej akcji. U Wynnyczuka więcej jednak melancholii i metafizyki, które spajają oba plany. Im bliżej finału, tym bardziej magiczna oś przechyla się od drugiej opowieści ku pierwszej -- jedną musi spowić mrok, by drugą wypełniło światło; jeden Lwów musi skapitulować i ponieść swoją ofiarę, aby drugi mógł ożyć. Trudno prozę Wynnyczuka z czymkolwiek porównać, bo fantazja, realizm, humor i powaga mieszają się tu z rozdziału na rozdział w sposób zupełnie nieprzewidywalny. To wielowymiarowa lektura, która cieszy czytelnika przede wszystkim obcowaniem ze znakomitym tekstem. Nie byłoby jednak tej rozkoszy czytelniczej, gdyby nie rewelacyjne tłumaczenie nieocenionego Bohdana Zadury.
Jurij Wynnyczuk zaczyna "Tango śmierci" niewinnie -- oto przedstawia czytelnikowi w formie przekładańca dwie równoległe opowieści -- obie dziejące się we Lwowie, ale w dwóch różnych kontekstach historycznych: jedna w szarej rzeczywistości Związku Radzieckiego, druga wypełniona życiem barwnych lwowskich kramów w przededniu drugiej wojny światowej. Oczywiście z biegiem akcji...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-12
„Podróżny” chwyta za serce już samą historią jego autora, anonimowego przez dziesięciolecia w rodzimych Niemczech Ulricha A. Boschwitza, który w wieku zaledwie 27 lat ginie na Atlantyku w ogniu drugiej wojny światowej, ściskając w ręku jedyny manuskrypt swojej kolejnej powieści. Nieśmiertelność zapewni mu napisany już na obczyźnie „Podróżny”, oryginalnie wydany w Londynie jako „The Man Who Took Trains” w 1939 roku pod pseudonimem John Grane, ale odkryty na nowo w jego ojczyźnie dopiero 80 lat później. Największa siła tej powieści zawarta jest jednak w niej samej — to książka, która przytłacza i chwyta za gardło, choć pozornie nie zostały w niej opisane żadne straszliwe rzeczy. Rzeczy te kłębią się natomiast w powietrzu coraz gęściej, przytłaczają, ściskają za gardło, przepowiadają nieuchronność nadchodzącej zagłady w czasie, kiedy nikt nie był w stanie sobie jej jeszcze wyobrazić. Boschwitz, choć swoją powieść fabularyzuje, przenosi jeden do jednego z empatią i zrozumieniem, ale i pisarskim wyczuciem detalu uczucia towarzyszące niemieckim Żydom w przededniu drugiej wojny światowej. Z reporterskim zacięciem oddaje atmosferę paranoi, niepewności i beznadziei. Tytułowy podróżny, bogaty żydowski kupiec Otto Silbermann, w rezultacie postępującej nagonki, nie wiedząc co ze sobą począć, przemierza pociągami całe Niemcy w poszukiwaniu ratunku. Granice kraju są już wówczas zamknięte dla Żydów i Niemcy wydają mu się jednym wielkim więzieniem, w którym każdy napotkany człowiek może okazać się wrogiem. W rezultacie szeregu chaotycznych, podejmowanych po presją decyzji, ale i niezależnego biegu wypadków, jak trafnie podsumował to wydawca Silbermann „najpierw traci majątek, potem godność, a na koniec rozum”. To wstrząsająca opowieść o bezsilności zwykłego człowieka wobec opresyjnego systemu dzielącego obywateli na lepszych i gorszych, w majestacie tworzonego przez siebie prawa szczująca jednych na drugich. Przerażający dokument przedednia faktycznej zagłady, do przeczytania ku przestrodze.
„Podróżny” chwyta za serce już samą historią jego autora, anonimowego przez dziesięciolecia w rodzimych Niemczech Ulricha A. Boschwitza, który w wieku zaledwie 27 lat ginie na Atlantyku w ogniu drugiej wojny światowej, ściskając w ręku jedyny manuskrypt swojej kolejnej powieści. Nieśmiertelność zapewni mu napisany już na obczyźnie „Podróżny”, oryginalnie wydany w Londynie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Moje najlepsze doświadczenie czytelnicze zeszłego roku przyszło wraz z ostatnią jego lekturą. Żałuję najbardziej, że nie zapisałem swoich myśli na gorąco, wtedy kiedy powinno się je zapisywać. Nie zanotowałem nawet słowa. Opowiadałem o tej książce dookoła, ale w mojej korespondencji nie przetrwało więc niż tytuł i obietnica opowieści. Zwlekałem zbyt długo trochę dlatego, że uznałem, że nie jestem w stanie zrobić tego choćby w jakimś jednym aspekcie bardziej wnikliwie niż tłumacz Arkadiusz Żychliński w posłowiu "Hałastry". A jednak wiedziałem, że nie mogę tej książki przemilczeć. Za bardzo mnie dotknęła. Mimo tego nie potrafiłbym też odnieść się do prozy Hefner przy pomocy jakiejś osobistej analogii czy nawet anegdoty -- myślałem -- choć niewątpliwie ożyło we mnie podczas lektury coś, czego istnienia może nawet nie podejrzewałem. Obudziło się jakieś niezrealizowane pragnienie, by z podobną wrażliwością i swadą opowiedzieć historię swoich. Obudziło się i naraz zgasło, bo nawet jeśli równie kolorowe historie istniały gdzieś w mojej rodzinie, nawet jeśli udałoby mi się jakoś ożywić je w wyobraźni, zostały raz na zawsze pogrzebane w ziemi wraz z tymi, którzy byli ich świadkami. I tu przyszedł jakiś ból, ale nie taki, jakiego zdarzało mi się doświadczać wcześniej -- jakiejś tęsknoty za utraconą pamięcią. Raczej pewien żal, że rzadko kiedy rozmawiało się u nas tak swobodnie, by tych kolorów móc dotknąć. Tych kolorów, czy podobnych im, które są właśnie źródłem animuszu historii Hefner -- to nie jest w gruncie rzeczy żadna ważna opowieść, nie ma co jej przytaczać, metodycznie coś wyliczać, jakby chcieć referować lekturę szkolną na ocenę -- ale są w niej żywe uczucia, szczerość i poetyka codzienności. Może też ta poetyka Hefner, jej prozatorskie uległości, których nie śmiałbym nazwać manieryzmami, potęgują ten mój żal. Bo oto rozglądam się dookoła siebie i myślę, że jeśli nawet nie będzie mi dane odpomnieć tego, co przepadło, to chciałbym chociaż tu i teraz zacząć żyć tak, aby ten koloryt odkrywać dookoła siebie i gdy za wiele lat przyjdzie mi ochota, sfabularyzować, choćby nieudolnie, dla własnego kaprysu, to, co choć pozornie umarło, we mnie nadal jeszcze żywe. To trudne. Łatwo dać się przygnieść codzienności. Trzeba jakiegoś marzenia większego niż późnojesienna czytanka. Teraz zostały mi już tylko wrażenia -- wśród nich przekonanie, że wspaniała to rzecz, ta "Hałastra".
Moje najlepsze doświadczenie czytelnicze zeszłego roku przyszło wraz z ostatnią jego lekturą. Żałuję najbardziej, że nie zapisałem swoich myśli na gorąco, wtedy kiedy powinno się je zapisywać. Nie zanotowałem nawet słowa. Opowiadałem o tej książce dookoła, ale w mojej korespondencji nie przetrwało więc niż tytuł i obietnica opowieści. Zwlekałem zbyt długo trochę dlatego, że...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to