-
Artykuły
Rękopis „Chłopów” Władysława Stanisława Reymonta na liście UNESCOAnna Sierant1 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 21 czerwca 2024LubimyCzytać540 -
Artykuły
Wejdź do świata, który przyspiesza bicie serca. Najlepsze kryminały w StorytelLubimyCzytać2 -
Artykuły
W poszukiwaniu autentyczności. Idea przewodnia i pierwsi goście 16. Festiwalu Conrada ogłoszeniLubimyCzytać1
Biblioteczka
2023-11-24
2023-05-04
Moje pierwsze spotkanie z Otą Pavlem rozpoczęło się od zbiegu okoliczności, który impulsywnie przeszedł w fascynację. Przez trzydzieści lat nie było mi dane o Pavlu usłyszeć, a pewnego razu w ciągu kilku ledwie dni trafiałem na rekomendacje jego twórczości aż trzykrotnie. Może też po prostu po pierwszej wzmiance z większą uwagą potraktowałem kolejne i żadne z tego okoliczności? W każdym razie chwilę później książkę miałem nie tylko otwartą na biurku, ale już zupełnie napoczętą, z nadzieją na rychłe połknięcie. A to wyczyn który czytelnikowi, takiemu jak ja -- z jakimś tam czytelniczym potencjałem ale co rusz napotykającym na problemy z urzeczywistnieniem się -- nie zdarza się zbyt często. To święte chwile.
Zaczęło się zresztą i u Pavla niezwykle dynamicznie od pełnych humoru i animuszu opowieści o przedsiębiorczym ojcu i niedowierzającej mu matce w międzywojennych Czechach, kiedy nic nie wydawało się niemożliwe. Wszystko to opisywane z perspektywy małego chłopca z rozbrajającą czytelnika dziecięcą szczerością, z ziarnkiem naiwności, które z miejsca, może z braku lepszego odniesienia, przywiodły mi na myśl przygody "Mikołajka" Goscinnego (po którego oczywiście sięgnąłem znów we wszelkich postaciach zaraz po lekturze Pavla), a także co bardziej fantastyczne pasaże "Tanga śmierci" Wynnyczuka, które okazało się tropem dużo bardziej trafionym. Saga rodzinna Pavla stopniowo bowiem odchodzi od sielskiej atmosfery międzywojnia, by czytelnikowi unaocznić zmagania żydowskiej rodziny w czasie hitlerowskiej okupacji, a tym samym koniec pewnej epoki -- brutalną kradzież dzieciństwa, młodości, niewinności, wiary w życie i samego życia.
Pavel nie jest w tym wszystkim pompatyczny, ani nie szafuje makabreskami, pisze z serca, z poczuciem humoru, zachowując do pewnego stopnia tę dziecięcą perspektywę, którą powinien był przecież utracić. Miesza ludowe mądrości, lekkie anegdotki i historie zupełnie poważne, czasem obudowując to wszystko monumentalną narracją jakiejś legendarnej draki. Nie jest w tym wszystkim śmieszny, choć bywa zabawny. Ma znakomity, jak najbardziej literacki styl z pogranicza gawędziarza i poety, który, co kluczowe, jest w tym wszystkim bardzo ludzki. Jego emocje, jakiekolwiek by były, z łatwością wypełniają czytelnika. To wielki dar. Ze "Śmiercią pięknych saren" poszło mi tym samym fantastycznie.
Poślizgnąłem się dopiero na rybach, bo drugą część książki wypełniają opowiadania ze zbioru "Jak spotkałem się z rybami", którego charakter jest zgoła podobny, też autobiograficzny, też chronologiczny, ale bardzo wędkarsko-centryczny. Poczułem się dotknięty tą nagłą zmianą, nie tylko tematyczną, ale i formalną, bo zwłaszcza początkowe opowieści to lapidarne anegdotki pozostawiające dużo do życzenia w gestii zmierzającej dokądkolwiek narracji, a czasem narracji w ogóle. Trochę tak jakby pomiędzy mną a Otą Pavlem ktoś nagle wykopał głęboki staw, przez który miałem się wpław przeprawić, a pływam niezbyt dobrze, żeby nie powiedzieć -- wcale, zwłaszcza w akwenach krajowych: naturalnie mętnych i bezkompromisowo chłodnych. Minęło kilka miesięcy nim się odważyłem do tych ryb wrócić i skubałem je po troszku, co jakiś czas wypluwając jakąś ość. Ostatecznie dłuższe z opowiadań całkiem mnie ukontentowały, rozmarzyłem nawet przez chwilę się nad światem, który pewnie gdzieś tam wciąż istnieje, a dla mnie pozostaje niedostępny, gdzie można obcować sam na sam z naturą, a telefon wyłączyć, bo i tak nie ma zasięgu -- i to nawet pomimo tych ryb.
Moje pierwsze spotkanie z Otą Pavlem rozpoczęło się od zbiegu okoliczności, który impulsywnie przeszedł w fascynację. Przez trzydzieści lat nie było mi dane o Pavlu usłyszeć, a pewnego razu w ciągu kilku ledwie dni trafiałem na rekomendacje jego twórczości aż trzykrotnie. Może też po prostu po pierwszej wzmiance z większą uwagą potraktowałem kolejne i żadne z tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-17
Bator jest niezwykle zręczna językowo: niezależnie od tego, czy rozwija intrygę kryminalną, czy uzewnętrznia swoją bohaterkę, język jest niezmiennie jej orężem. Istotnym wyjątkiem, który dekadę później może wprawić czytelnika w pewne zakłopotanie, jest pewna nadgorliwa egzotyzacja sposobu wyrażania się prostego człowieka: czy to samotnej matki wielodzietnej rodziny żyjącej z zasiłku, czy wariacji na temat internetowego czatu na stronie prowincjonalnych mediów, czy wreszcie nieokrzesanego tłumu -- wszystkie trzy przypadki znajdują sobie miejsce w tekście częściej niż by można było sobie życzyć, a ja wciąż nie potrafię się zdecydować, czy bardziej obscenicznie prezentuje się przypisywana tym drugo-, trzecioplanowym postaciom artykulacja, czy sam nieokiełznany proces twórczy autorki, który tę artykulację powołał do życia. Niemniej, czyta się tę historię z zaciekawieniem, zwłaszcza że Bator łączy tu w niesztampowym mariażu historię o dorastaniu i przepracowywaniu młodzieńczych traum, historical fiction, powieść kryminalną i low fantasy. Nie da się w tym galimatiasie nudzić, ale można się pogubić. Jeśli ktoś zastanawiał się kiedyś, jak mogłaby wyglądać osadzona w Polsce powieść Murakamiego, to być może właśnie tak.
Bator jest niezwykle zręczna językowo: niezależnie od tego, czy rozwija intrygę kryminalną, czy uzewnętrznia swoją bohaterkę, język jest niezmiennie jej orężem. Istotnym wyjątkiem, który dekadę później może wprawić czytelnika w pewne zakłopotanie, jest pewna nadgorliwa egzotyzacja sposobu wyrażania się prostego człowieka: czy to samotnej matki wielodzietnej rodziny żyjącej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-15
Aż odświeżyłem sobie listę literackich noblistów z ostatnich lat, żeby móc z przekonaniem stwierdzić, że to nie jest tak, że gdy jakiś pisarz dostanie tę nagrodę, ja zaraz rzucam się na jego dostępny akurat w danej chwili wycinek dorobku, żeby tylko móc jakkolwiek się wypowiedzieć. To był przypadek, że w moje ręce trafiły "Lata" Annie Ernaux. Przypadek, któremu nie umiałem i nie chciałem się opierać. Pisarka podobnie jak poprzedni francuski noblista, skądinąd jeden z moich ulubionych autorów w ogóle, Patrick Modiano, porusza tutaj temat pamięci tak zbiorowej, jak i indywidualnej. Robi to jednak nieporównywalnie inaczej.
"Lata" to oparta na kanwie życia Ernaux powieść-kronika, którą, jak szczerze stwierdza na jej kartach sama autorka, napisała, aby "uratować okoliczności swojego życia" przed zapomnieniem. To hołd złożony rzeczom ważnym i zupełnie przypadkowym, które jednak nie uległy jeszcze zapomnieniu. To zarazem bardzo intymna historia jednostki i doświadczenie pokoleniowe wielu splecione w naturalnym i nieodzownym uścisku upływających lat i przewracanych kartek. Ernaux nie tylko rezygnuje tu jednak z pierwszoosobowej narracji, ale otwiera się na kontekst swojego życia nawet bardziej używając naprzemiennie formy bezosobowej (że się było, czytało, kupowało, etc.) i mnogiej w dwóch wariantach -- "byliśmy" i "byłyśmy". Przyjemnie próbowało mi się odgadywać, w którym fragmencie Ernaux pisze raczej o sobie, w której jest głosem tego, co w danej chwili myśleli Francuzi, a w której staje się rzeczniczką swojego środowiska (którego otwarcie nie precyzuje, ale przez jej ocenę kolejnych wydarzeń czy postaci, można je sobie dowyobrazić). Jest szczera, nie sili się w swojej kronice na obiektywizację. Otwarcie kibicuje socjalistom, wyznaje wartości feministyczne i wydarzenia oraz idee związane z emancypacją kobiet są ważnym elementem tej historii, z niezwykłą zręcznością opisuje kolejne stadia ewolucyjne niepodzielnie rządzącego światem zachodu konsumpcjonizmu, udaje jej się uchwycić dający się łatwo w swojej oczywistości przegapić proces laicyzacji Francji, relacjonuje kolejne niepokoje społeczne i krucjaty polityczne przeciw rosnącej imigracji. Stara się opisywać rzeczy tak, jak w danej chwili sama je widziała lub ogólnie je widziano. Głosy wciąż się mieszają. Zupełnie jak w życiu.
Ten dość niezwykły sposób narracji z początku bez reszty mnie zafascynował, choć, jak się potem przekonałem, był drugorzędny w stosunku do tego, o czym Ernaux pisała. Mimo tego w trakcie lektury w pewnym momencie ogarnęło mnie (mylne) przeświadczenie, że to formuła się wyczerpała. Było to, gdy pisarka odnosiła się do kolejnych wydarzeń upolitycznionych lat siedemdziesiątych, pełnych obcych a przynajmniej obco brzmiących nazw i nazwisk (choć obszerne przypisy tłumaczy naprawdę pomogły mi w rozszyfrowaniu niejasnych kodów kulturowych), niezliczonych meandrów niekończącej się opowieści o walce o władzę (i prawa). Ożywałem za to zawsze, gdy tylko robiło się bardziej intymnie. Ernaux odnosiła się w tych fragmentach najpierw do swoich rodziców, rówieśników, później partnerów, dzieci, wnuków -- relacje z ludźmi, tymi dookoła i tymi (wcale nie jednostronnymi!) ukrytymi za książkami, filmami, płytami, musiały stać się osią tej niezwykłej kroniki. W każdym przypadku Ernaux stara się zresztą szczerze odwzorować to, co w danej chwili myślała i czuła, przy czym (co stanowi dla mnie w dużej mierze o wartości tej książki) -- uczucia i emocje są dla autorki równie ważne, co wydarzenia, których dotyczą. Dzięki temu nawet jeśli sam jako czytelnik, zupełnie od pisarki różny, widziałem rzeczy opisywane przez Ernaux nieco inaczej, jej perspektywa przez cały czas pozostawała dla mnie prawdziwa i bliska. Zastanawiałem się przy tym, jak na tę książkę zareagowaliby ludzie z mojego otoczenia -- czy tak jak mnie ujęłaby ich czułość Ernaux w opisywaniu artefaktów swojej przeszłości? Czy mógłbym włączyć ich do własnej kroniki zdaniem "rozczulaliśmy się, gdy Annie Ernaux prowadziła nas przez okoliczności swojego życia" (a jakiś tłumacz być może dopisałby życzliwie w przypisie, że chodzi o "Lata", które czytało się z przejęciem na jesieni 2022, gdy Ernaux dostała literackiego Nobla)?
Aż odświeżyłem sobie listę literackich noblistów z ostatnich lat, żeby móc z przekonaniem stwierdzić, że to nie jest tak, że gdy jakiś pisarz dostanie tę nagrodę, ja zaraz rzucam się na jego dostępny akurat w danej chwili wycinek dorobku, żeby tylko móc jakkolwiek się wypowiedzieć. To był przypadek, że w moje ręce trafiły "Lata" Annie Ernaux. Przypadek, któremu nie umiałem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-08-09
2022-06-20
Kilka dobrych lat siłowałem się ze sobą nad "Sednem rzeczy" Natsume Sōsekiego. To ponoć najlepiej sprzedająca się powieść w Japonii i absolutnie klasyczna rzecz. Sōseki jest zresztą tuzem wczesno-XX-wiecznej literatury japońskiej, postacią o statusie porównywalnym do naszego Sienkiewicza, który podczas swojej krótkiej, trwającej ledwie dekadę kariery literackiej, stworzył wiele utworów uznawanych za kanoniczne, na czele z "Sednem rzeczy" właśnie. Jedyne fizyczne polskie wydanie ukazało się w latach 70. i książkę tę może nie tyle trudno zdobyć, co trzeba albo zapłacić odpowiednio wysoką cenę, albo znaleźć bibliotekę, która miałaby ją na stanie, co zdecydowałem się zrobić ja. W dystrybucji cyfrowej bez trudu można za to dostać ebook i audiobook.
"Sedno rzeczy" to w gruncie rzeczy dość uniwersalna historia, osadzona w realiach dawnej Japonii końca ery Meiji, o relacji ucznia i mistrza. Formalnie autor podzielił ją na trzy części, ale ja od początku czytałem ją jako dwie komplementarne ze sobą historie. Pierwsza (zajmująca dwa rozdziały) opowiedziana jest z perspektywy ucznia, odkrywającego życie studenta w Tokio, mierzącego się z oczekiwaniami pozostawionej w Kamakurze rodziny. Druga stanowi wyznanie mistrza, człowieka w średnim wieku -- posępnego, tajemniczego i samotnego, którego młodość była w pewien sposób paralelna obecnej sytuacji studenta i być może dlatego sensei w pewnym momencie decyduje, by opowiedzieć mu szczerze o sobie. W tle tych wydarzeń, nie bez wpływu na nie, wraz ze śmiercią cesarza Meiji dokonuje się koniec epoki, a rozpoczyna okres mimowolnych podsumowań, przygotowujący na widomie nadchodzące nowe. To podwójna powieść psychologiczna -- pokazująca obie postaci z dwóch pierwszoosobowych perspektyw, odkrywająca ich sposoby myślenia o życiu: w szczególności sobie w relacji z innymi i innych w relacji ze sobą. W pierwszej kolejności widzę "Sedno rzeczy" jednak jako powieść o złożonej problematyce moralnej, wnikliwie analizowanej zwłaszcza w trzecim rozdziale z perspektywy senseia na kanwie jego własnej opowieści.
Nie mam narzędzi filozoficznych, żeby jego wnioskowanie czy postępowanie ocenić, ale bez reszty mnie ten wywód zafascynował -- także na poziomie stricte fabularnym, bo historia wraz z niewątpliwym twistem w połowie powieści nabiera i rumieńców, i rozpędu. Pomimo dość powściągliwego sposobu opisywania rzeczywistości, akcja toczy się nadzwyczaj wartko, a Sōseki zdaje się nie mieć w zwyczaju wracać do już wcześniej opisywanych wątków, by wprost nadać im nowego znaczenia, co jest dość charakterystyczne dla wielu japońskich autorów. Wyciągnięcie wniosków zostawia na wzór anglosaski samemu czytelnikowi. Jest temu zresztą wierny aż do samego końca powieści, która być może dlatego fascynuje i obezwładnia czytelników od ponad stu lat. "Sedno rzeczy", w oryginale "Kokoro", mogące oznaczać zarówno serce, ducha, jak i umysł, to znakomita gimnastyka tak umysłowa, jak i uczuciowa. Kompetentna próba zdefiniowania istoty człowieczeństwa przy pomocy opowieści.
Kilka dobrych lat siłowałem się ze sobą nad "Sednem rzeczy" Natsume Sōsekiego. To ponoć najlepiej sprzedająca się powieść w Japonii i absolutnie klasyczna rzecz. Sōseki jest zresztą tuzem wczesno-XX-wiecznej literatury japońskiej, postacią o statusie porównywalnym do naszego Sienkiewicza, który podczas swojej krótkiej, trwającej ledwie dekadę kariery literackiej, stworzył...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-11
Gdyby "Niewidzialne potwory" miały zostać przeniesione na ekran kinowy, adaptacją powinni zająć się wespół Pedro Almodovar i Quentin Tarantino. Ten pierwszy otoczyłby opieką queerowych bohaterów, a ten drugi nadał pokręconej akcji pełnej cynicznego humoru odpowiedniej barwy i dynamiki. Mimo wszystko "Niewidzialne potwory" pozostałyby telenowelą, nawet gdyby twórcy zdecydowali się pozbyć się uderzającego czytelnika obuchem zakończenia.
Nie ma w tym zakończeniu zresztą niczego złego, bo Palahniuk wykroił je z tej samej tkaniny, co całą książkę. Sięgnąłem po nią, bo potrzebowałem czegoś niespodziewanego, nieszablonowego, niesłychanego. Niesłychanego czytadła, jak się okazało. Post-popkulturowego harlekina, który z jednej strony rozkosznie ironizuje wszystko, z drugiej na płaszczyźnie samej historii jest zupełnie tym, co sam wyśmiewa. Oto historia supermodelki, która w wyniku wypadku traci pół twarzy. Zrezygnowana poznaje transkrólową i postanawia uciec z nią w nieznane. Tym samym to w sumie powieść drogi, ale poszatkowana narracja, oparta od pierwszych do ostatnich stron na tym samym tricku fotograficznych przeskoków, skutecznie zaciera to wrażenie. Historia jest dziwaczna, nieźle opisana, nieobiecująca niczego, ale w sumie angażująca. Bywa, że Palahniuk uwodzi czytelnika jakimś porównaniem czy metaforą, chociaż jego głębsze obserwacje na temat plastikowej Ameryki i szeregu jej produktów, przemycane co rusz, niezbyt subtelnymi małymi dawkami, nie odkrywają, nomen omen, Ameryki. Niemal wszystkie postaci poza główną bohaterką są w jakiś sposób LGBT, a ich podejście do własnego ciała i seksu koresponduje z podejściem bohaterów Tarantino do przemocy. Tym samym sceny seksu są rachityczne i cyniczne, ale niczym sieć oplatają całą tę historię.
Koniec końców, chociaż główna bohaterka zdaje się przeżywać jakieś katharsis, ja odczułem zgoła co innego. Oto zamknąłem tę książkę na zawsze, mogę o niej uczciwie zapomnieć. To była wcale nie najgorsza przygoda, ale już wystarczy.
Gdyby "Niewidzialne potwory" miały zostać przeniesione na ekran kinowy, adaptacją powinni zająć się wespół Pedro Almodovar i Quentin Tarantino. Ten pierwszy otoczyłby opieką queerowych bohaterów, a ten drugi nadał pokręconej akcji pełnej cynicznego humoru odpowiedniej barwy i dynamiki. Mimo wszystko "Niewidzialne potwory" pozostałyby telenowelą, nawet gdyby twórcy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-04
2021-04-03
Staram się nie być z tych, którzy skreślają jakąś książkę na wstępie, tylko dlatego, że jest popularna ponad zdrowy rozsądek. To chyba zresztą moja cecha wspólna z bohaterem takiej właśnie książki -- "Buszującego w zbożu" J.D. Salingera. Ileż ja razy słyszałem ten tytuł w kontekstach popkulturowo-towarzyskich. Przy czym zwykle były to punktowe wzmianki bez dalszego ciągu. Zazwyczaj ktoś wymieniał ją jako swoją ulubioną czy też taką, co to zmieniła jego spojrzenie na świat. I można by się od tych wszystkich deklaracji nabawić przewlekłej alergii, ale ja, który o "Buszującym" wiedziałem tyle, że istnieje, będąc niejako na fali nadrabiania licealnego kanonu, postanowiłem przekonać się o tym sam. Tej pozycji akurat w naszym spisie lektur nie było, ale w krajach anglosaskich zdaje się, jest to biblia niepokornych nastolatków i 101 antyestablishmentowej rebelii. I poniekąd całkiem słusznie.
Głównym bohaterem opowieści jest niejaki Holden Caulfield, uczeń jednego z prestiżowych nowojorskich liceów, Percy, który zostaje z niego wydalony za złe wyniki w nauce. A że nie jest to jego pierwsza taka przygoda, zamiast wrócić grzecznie do domu z podkulonym ogonem, postanawia pobalować w Nowym Jorku. Później spisuje wszystko, co przydarzyło mu się podczas tych kilku bardzo długich dni i to właśnie jest "Buszujący w zbożu".
Gdy zacząłem lekturę, długo nie mogłem przyzwyczaić się do dość prostolinijnej stylistycznie pierwszoosobowej narracji. Zwłaszcza że Caulfield co chwila uzewnętrznia się, jak to ten czy tamten go "wkurza", albo sytuacja taka i taka go, jakże inaczej, "wkurza". Dużo jest w jego sposobie opowiadania młodzieżowego slangu, ale takiego z trzy, może cztery pokolenia wstecz. To wciąż lepsze niż jakiekolwiek stylizacje dzisiejszych 40-latków na współczesną młodzieżową gwarę, ale w dalszym ciągu, trzeba było kilkudziesięciu stron i jakiegoś punktu zaczepienia w akcji jego opowieści, bym dał się przekonać, że tak ma być i już. A akcja jest.
Caulfield niestrudzenie przeskakuje od dygresji do dygresji, od anegdotki przez apdejt w jego obecnej sytuacji do kolejnej anegdotki i wychodzi mu to całkiem nieźle, zwłaszcza że jest z czytelnikiem szczery, a przynajmniej takie wrażenie można odnieść. I to jest chyba największą zaletą "Buszującego" -- dzięki tej prostolinijności, bezpardonowości swojego bohatera wbija szpilkę w obraz idealnie uporządkowanej, uśmiechniętej Ameryki lat 40., w której wszystko ma swoje miejsce i którego to status quo nie można, broń boże, jakkolwiek kwestionować. A tymczasem na marginesach opowiadania, szerokich zresztą, jak diabli (tak, wiecie, metaforycznie), Caulfield kwestionuje wszystko, co się da. Nie lubi buców, ważniaków, karierowiczów, hipokrytów, ludzi, którzy go nie słuchają, niezależnie czy udają, że słuchają, czy nie zadają sobie tego trudu (i wielu, wielu innych). Jest to wszystko jakąś tam odtrutką na stan zastany, w którym nie ma miejsca na nowe i z tego względu rzeczywiście, to lektura odpowiednia dla kogoś, kto dopiero w dorosłość wchodzi i jakoś tego nie widzi.
"Buszujący w zbożu" mojego sposobu widzenia świata nie zmienił, ale dobrze od czasu do czasu przypomnieć sobie, jak rozkładają się pozycje. Dzięki tej książce można, niby przy pomocy mapy, umieścić siebie na planszy. W tym kontekście nieoczywisty z początku tytuł, będący zresztą nawiązaniem do fragmentu wiersza Roberta Burnsa, wydaje się cholernie (parafrazując Caulfielda) adekwatny. A uczciwie przypomnieć sobie, gdzie się stoi, zawsze warto. Może to coś da, kto wie?
Staram się nie być z tych, którzy skreślają jakąś książkę na wstępie, tylko dlatego, że jest popularna ponad zdrowy rozsądek. To chyba zresztą moja cecha wspólna z bohaterem takiej właśnie książki -- "Buszującego w zbożu" J.D. Salingera. Ileż ja razy słyszałem ten tytuł w kontekstach popkulturowo-towarzyskich. Przy czym zwykle były to punktowe wzmianki bez dalszego ciągu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-22
To nie jest blog literacki, chociaż czasem lubię trochę poudawać, że jest. Chociaż na ćwierć etatu. Wtedy zyskuje jakieś jasne przeznaczenie i można na niego zajrzeć po coś. Mimo wszystko, Doroto Kotas, jeśli tu zabłądzisz, wiedz, że sekretnie się z Tobą zaprzyjaźniłem przez te "Cukry" i postaram się napisać same miłe rzeczy, żeby dać temu wyraz. Dobrze się zresztą składa, bo po lekturze sam mam taką potrzebę -- wysłania dobrej energii i rozumienia wszystkiego, o czym dotychczas nie miałem pojęcia, a co jest ważne dla innych ludzi.
Nigdy nie myślałem o sobie jako o potencjalnej osobie w spektrum, choć od dzieciństwa zauważałem, że nie jestem może do końca typowy. Moja matka wiele z tych cech zresztą wyciągała na wierzch, czasem z dumą, że ona też tak ma, czasem z grymasem, że to po ojcu mojego ojca, o którym zawsze mówiła eufemistycznie, że był dziwny. I że mój ojciec też bywa dziwny po nim i że ona z tym walczy. I żebym ja taki nie był. I tak wychowywałem się w przekonaniu, że to jaki jestem, jest wynikiem jakiejś genetycznej loterii. Że bardziej jestem z kogoś niż sam sobie. W tym wszystkie te małe dziwactwa. Że nie przepadam za ludźmi w dużym natężeniu, ale nie mogę bez nich żyć. Albo że lubię małe codzienne przygody, ale paraliżują mnie sytuacje, na które jestem nieprzygotowany psychicznie, czyli faktyczne przygody -- zmiany, przeprowadzki, nowe początki. Że niby lubię chodzić na koncerty, ale po kilkunastu minutach, niezależnie od tego, co dzieje się na scenie, wyczekuję momentu, kiedy to się skończy i jest to zawsze myśl uporczywa, dojmująca i niedająca się niemal niczym przysłonić. I wreszcie, tak samo jak Dorota Kotas, mam swoje ulubione sztućce i najbardziej w perspektywie zamieszkania samemu cieszę się na to, że zabiorę ze sobą tylko te i nie będę musiał się przejmować, że znowu leżą porzucone brudne w zlewie przez kogoś, kto nie ma pojęcia, że tak się nie traktuje czyichś ulubionych sztućców -- a wierzcie, nie ma na to rady, żeby dało się to wytłumaczyć. I może to za mało na spektrum, może w sam raz, może jest jeszcze masa innych rzeczy, z których nie zdaję sobie sprawy, a może wcale nie -- diagnostyka jest nieoczywista. Może to wina mojej matki i ojca mojego ojca, że to wszystko składa się na moją codzienność. Ja w każdym razie nie muszę wiedzieć na pewno.
Autorka rozdział po rozdziale skrupulatnie opisuje swoje życie, dzieląc je kategoriami bardziej emocjonalnymi niż funkcjonalnymi, choć mogłoby się z początku zdawać inaczej. Jest więc rozdział o zwierzętach, jest o książkach, jest o jednym domu, i drugim, i jeszcze kolejnym, o telewizji i o podróżach pekaesem, a wszystko to opisane z wielką wrażliwością i dbałością o szczegóły, które sprawią, że czytelnik odtworzy sobie zaraz w głowie wszystkie te sytuacje bardzo wyraźnie, tak jakby to on sam to przeżył. Kotas ma wielką wprawę w posługiwaniu się piórem i potrafi używać słów, które wszyscy znamy i nie są wcale dziwne, w sposób, na który jednak mało kto by wpadł. To totalnie imponujące, że można z taką lekkością stworzyć lekturę jednocześnie bliską czytelnika, jak i bardzo intelektualną. Trochę jak Szymborska, zupełnie nie jak Tokarczuk. Może jeszcze trochę jak Bronka Nowicka, która wydłubywała w dzieciństwie patykiem śnienie z czereśni (i to zdanie już zawsze zostanie mi w głowie). Jak ktoś napisał w internecie, a ja teraz to ukradnę, to lektura łatwa do czytania, ale trudniejsza przy późniejszym przemyśleniu. I jeszcze moja przyjaciółka napisała (i tym razem zacytuję), że Kotas "składa literki z taką swadą, że neurony imprezują w głowie", co zręcznie zilustrowała mi zresztą gifem z tańczącym batmanem. Czytelnik neurotypowy czy nieneurotypowy, wierzę -- że każdego, kto chce poznać doświadczenie drugiej osoby, proza Kotas ujmie pod rękę i zaprowadzi wprost na to neuroparty z tańczącym batmanem, na którym jest miejsce dla wszystkich i nikt nie siedzi w kącie, a literki wywijają na parkiecie, układając się w różne nieoczywiste znaczenia, czym tylko jeszcze bardziej ekscytują batmana.
Wreszcie, "Cukry" to książka, którą się dopada, a następnie pochłania bez reszty, nawet jeśli pierwotnie nie ma się na to szczególnej ochoty. I która zostaje w głowie na kolejne dni i dźwięczy zwłaszcza tymi fragmentami, które dotykają czułych miejsc albo takich, o których wcześniej się nie myślało, a teraz odkryło się, że można o nich myśleć. Ja zwłaszcza zastanawiam się nad czytaniem między wierszami, które jest trochę myślą przewodnią książki, pulsującą w kolejnych rozdziałach w zupełnie nowych kontekstach jako wymóg społeczny często niemożliwy do spełnienia dla osób nieneurotypowych. I nad rozmawianiem naprawdę, zwłaszcza z rodziną, bo z nią zawsze jest najtrudniej. Rodzina ma bowiem (a przynajmniej tak się jej wydaje) niezbywalne prawo, żeby mniej lub bardziej wprost zamykać swoich w niewidzialnych klatkach swoich oczekiwań i przeświadczeń, że wie lepiej. Ileż to rozmów trzeba było odbyć tak, żeby nie powiedzieć nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Ale wracają też do mnie z "Cukrów" konkretne obrazy. Migawki z licznych wytworów mojej wyobraźni, które naprodukowałem podczas lektury. Obiecuję, pani Doroto, że będę dla nich łaskawy.
To nie jest blog literacki, chociaż czasem lubię trochę poudawać, że jest. Chociaż na ćwierć etatu. Wtedy zyskuje jakieś jasne przeznaczenie i można na niego zajrzeć po coś. Mimo wszystko, Doroto Kotas, jeśli tu zabłądzisz, wiedz, że sekretnie się z Tobą zaprzyjaźniłem przez te "Cukry" i postaram się napisać same miłe rzeczy, żeby dać temu wyraz. Dobrze się zresztą składa,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-07
Pamiętam, że bardzo wyczekiwałem filmu Edgertona. Że nie udało mi się zobaczyć go przedpremierowo na Nowych Horyzontach i przez kilka miesięcy czułem przez to pewien niepokój. Pamiętam też, że kiedy wreszcie udało mi się go obejrzeć, pozostawił mnie zupełnie obojętnym. Był nieźle zrealizowany -- dobrze obsadzony, nakręcony z wyobraźnią, z pewnością jako kino aspirujące (mające się spodobać centrolewicowej publiczności i członkom Akademii), ale jednak na jakimś poziomie przepełnione narracyjnym chaosem, który sprawia, że widz ma poczucie, że non stop kręci się w kółko. To wrażenie, jak się okazało, jest skutkiem dość wiernego przeniesienia tekstu Conleya na ekran.
Gerrard Conley opowiada o dorastaniu na głębokim południu w religijnej rodzinie baptystów, pod okiem ojca pastora, który wspólnie ze swoim bogiem zaplanował już życie swojego jedynego syna jako własnego następcy. Gdy na jaw wychodzi homoseksualizm chłopaka, ten zostaje wysłany na terapię konwersyjną. Kanwę wspomnień Conleya stanowią mieszające się ze sobą opisy historii rodzinnej, okresu dorastania i odkrywania swojej seksualności oraz rzeczywistości i metod ośrodka "terapeutycznego" Love in Action. Książka nie jest otwarcie szokująca. Oczywiście pseudopsychoanalityczna szarlataneria na każdym kroku uciekająca się do publicznych upokorzeń pensjonariuszy, prowadząca koniec końców do wymazania części swojej tożsamości, wzbudza w empatycznym czytelniku oburzenie, ale głównym celem Conleya jest raczej opowiedzenie swojej historii, przekazania swoich emocji i doświadczeń. Jest w tym bardzo wyważony, momentami wydaje się nawet chłodny (tak też zapamiętałem rolę Hedgesa z adaptacji filmowej), choć często ucieka w osobiste dygresje.
I ta dygresyjność jest chyba dla mnie największym problemem jego prozy. Niezły styl i intelektualna kulturowa obudowa nie zrównoważyły mi tendencji Conleya do przedstawiania swojej opowieści poszatkowanej w drobne paski. Do tego stopnia, że momentami trudno było mi złożyć ją w chronologiczną. Problem mojego odbioru książki leży jednak, moim zdaniem, poza tym, że wcześniej widziałem już film na jej motywach -- to powieść, której cała fabuła jest naszkicowana na tylnej obwolucie. Trzeba ją więc czytelnikowi na swój sposób (uwaga, brzydkie słowo) "sprzedać" -- najprościej oczywiście krwistym mięsem (ale to, jak ustaliliśmy, nie ten rodzaj prozy), być może złożonym autoportretem psychologicznym (i to właśnie robi Conley). Mimo że czyta się go dobrze, lektura pozostawia jakiś niedosyt, pustkę, poczucie, że klocki jednak się nie poukładały. Ale nie dlatego, że się nie poukładały, co przez nazbyt lapidarny epilog. Ale może tak właśnie trzeba było to zrobić? Rozbełtać temat, bez histerii, ale z konsekwencją, i zostawić czytelnika z całym tym bałaganem sam na sam? Kto wie?
Pamiętam, że bardzo wyczekiwałem filmu Edgertona. Że nie udało mi się zobaczyć go przedpremierowo na Nowych Horyzontach i przez kilka miesięcy czułem przez to pewien niepokój. Pamiętam też, że kiedy wreszcie udało mi się go obejrzeć, pozostawił mnie zupełnie obojętnym. Był nieźle zrealizowany -- dobrze obsadzony, nakręcony z wyobraźnią, z pewnością jako kino aspirujące...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-18
Po fenomenalnej filmowej adaptacji "Małych kobietek" Grety Gerwig czułem w istocie coś w rodzaju niewyrażonej jeszcze wówczas ochoty, by do świata klasycznej powieści Louisy May Alcott powrócić. Życzliwie niebawem w moje ręce wpadł egzemplarz pierwszej części czterotomowej, jak się okazało później, sagi. Niezwłocznie zabrałem się za lekturę, ale po kilku rozdziałach spasowałem. Infantylne, myślałem, i babskie, w dodatku kostiumowe, anachroniczne, nastoletnio-młodzieżowe -- co ja sobie wyobrażałem? Otóż śpieszę wyjaśnić, wyobrażałem sobie, że Greta Gerwig zrobiła coś z niczego i na to nic nie warto koniec końców mojego czasu. To oczywiście wierutna bzdura -- bez znakomitego tekstu źródłowego trudno byłoby nawet zdolnej Gerwig przenieść tę magię na ekran kinowy.
Tytułowe kobietki to cztery dorastające siostry -- Meg, Jo, Beth i Amy, które wiodą spokojne życie wraz z matką pod nieobecność ojca, posługującego jako pastora na froncie podczas wojny secesyjnej. Codzienność dziewcząt nie jest jednak usłana samymi różami -- ich rodzina nie należy do zamożnych, a one same muszą pracować i pomagać w domu. To prosta z pozoru opowieść o ich codziennych zmaganiach, staraniach i marzeniach pod okiem kochającej matki.
"Kobietki" wróciły do mnie same, wypełniając niewypełnialne i niwelując swoją prostolinijnością efekt odstawienia "Czarodziejskiej góry". Pomyślałem wtedy, że to takie "Dzieci z Bullerbyn" dla nastolatek -- ciepła, familijna opowieść o wyzwaniach dorastania w staromodnym stylu i w sumie nadal mi to porównanie leży, z tym, że z "Dzieci z Bullerbyn" pamiętam tylko ogólne wrażenie tego ciepła właśnie. Ale "Małe kobietki" to książka wykraczająca poza schemat powieści dla młodzieży, w trochę podobny sposób, w jaki robią to "Fistaszki" Charlesa M. Schulza, tzn. każdy zależnie od wieku (i poziomu inteligencji emocjonalnej), jest w stanie znaleźć w tych historiach coś wartościowego. Sformułowanie "każdy" może być tu odstręczające, ale by ostatecznie nie ulec czarowi opowieści Alcott trzeba być co najmniej snobem lub cynikiem. Kolejne rozdziały "Małych kobietek" czyta się trochę jak przypowieści -- każda opowiada odrębną historię i z każdej płynie pewna nauka, a spajają je chronologia i postaci. I choć pewnie można by dopatrzeć się w narracji Alcott ciągot moralizatorskich, emfaza położona na samodoskonalenie się, umiejętność przyznania się do błędów i wyciągania z nich wniosków oraz pozwolenie na matczyne ponaglenie jest dla mnie istotą "Kobietek". To pozbawiona cynizmu (a przez to może i realizmu, ale trudno mi tak na to patrzeć, gdy wciąż tkwię jedną stopą w świecie tej historii) opowieść o miłości, dzięki której można doskonalić -- samego siebie i najbliższych. I brzmi to w moich słowach jak jakaś potwornie nieznośna chrześcijańska banialuka, ale musicie mi uwierzyć, to ani nie zbiór kazań, ani żadna grafomańska popelina, a bardzo plastycznie napisana (i adekwatnie przetłumaczona), angażująca czytelnika wielowymiarowa powieść.
Jedynym mankamentem może być to, że część drugą integralną dla fabuły tak filmu Gerwig, jak i kanonicznej narracji samej powieści, wydano w Polsce zupełnie osobno jako "Dobre żony", z czego sam zdałem sobie sprawę dopiero u schyłku lektury i co, nie ma co ukrywać, pozostawiło pewien niedosyt.
Po fenomenalnej filmowej adaptacji "Małych kobietek" Grety Gerwig czułem w istocie coś w rodzaju niewyrażonej jeszcze wówczas ochoty, by do świata klasycznej powieści Louisy May Alcott powrócić. Życzliwie niebawem w moje ręce wpadł egzemplarz pierwszej części czterotomowej, jak się okazało później, sagi. Niezwłocznie zabrałem się za lekturę, ale po kilku rozdziałach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-04
Yukio Mishima uwodzi i porzuca czytelnika. Niby zaklina się, że nie robi tego celowo, ale koniec końców nie może wyprzeć się winy, która leży w jego naturze. Czyni to samo, co jego bohater i mętny stan jego umysłu nie stanowi okoliczności łagodzących. To ponoć powszechna opinia -- podzieliła ją w posłowiu także tłumaczka pierwszego polskiego wydania Beata Kubiak Ho-Chi -- że z początku "Wyznanie maski" wciąga i magnetyzuje, by w końcówce wytracić tempo i urwać się, zanim cokolwiek zdąży się wyjaśnić. Czytelnik zostaje porzucony i zostawiony bezradny sam sobie. Niby wie, jaki musi być dalszy ciąg tej opowieści, ale jednak historia życia samego Mishimy, który "Wyznanie" uczynił czymś w rodzaju swojego autobiograficznego pamiętnika, nie daje się zgodnie dopasować do jego literackiego preludium. Nie da się ukryć, że autor w młodym wieku osiągnął mistrzostwo autokreacji -- pytanie brzmi, czy osiągnął to na papierze, czy w prawdziwym życiu. Jego maska pozostaje nieprzenikniona, a postać za nią skryta -- niewyraźna. Z tego wszystkiego "Wyznanie maski" bardzo wyraźnie weszło mi w głowę, wywołując pewien nieprzyjemny, niedookreślony niepokój -- powodowany być może irracjonalną troską o dalsze losy targanego wewnętrznymi sprzecznościami bohatera. To fascynujący, brutalnie przerwany opis, jak samo określił to później Mishima, autoterapii. Zanim jednak do tego dochodzi, trudno z narratorem utworu się nie zaprzyjaźnić -- zachowując jakiś dystans, ale nie większy niż gdybyśmy poznali w szczegółach uczucia i myśli pierwszej napotkanej osoby. Kōchan trochę asekuracyjnie, a trochę ostentacyjnie pozycjonuje się jako freaka, ale spod tej (kolejnej) maski wyziera wrażliwy człowiek z umysłem, duszą i ciałem, które dorastając, próbuje scalić w pełnego siebie na kanwie kolejnych miłosnych rozterek. Mishima skrywa się za maską nie tylko z powodu autokreacji, ale także dlatego, aby swobodnie pisać o tym, co najbardziej ludzkie, a przez to intymne i zwłaszcza w powojennej Japonii -- tabu. Czyta się go znakomicie, także za sprawą pierwszorzędnego przekładu, przewyższającego znacznie językowo dawne wydanie "Ballady o miłości", które swego czasu czytałem, a które mnie Mishimą na jakimś poziomie rozczarowało. Tu o rozczarowaniu nie może być mowy. Jest niedosyt, być może tęsknota, że młodzieniec, którego empatycznie przytuliłem do piersi, wyrwał się, uciekł i zniknął, by już nigdy nie powrócić.
Yukio Mishima uwodzi i porzuca czytelnika. Niby zaklina się, że nie robi tego celowo, ale koniec końców nie może wyprzeć się winy, która leży w jego naturze. Czyni to samo, co jego bohater i mętny stan jego umysłu nie stanowi okoliczności łagodzących. To ponoć powszechna opinia -- podzieliła ją w posłowiu także tłumaczka pierwszego polskiego wydania Beata Kubiak Ho-Chi --...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Moje najlepsze doświadczenie czytelnicze zeszłego roku przyszło wraz z ostatnią jego lekturą. Żałuję najbardziej, że nie zapisałem swoich myśli na gorąco, wtedy kiedy powinno się je zapisywać. Nie zanotowałem nawet słowa. Opowiadałem o tej książce dookoła, ale w mojej korespondencji nie przetrwało więc niż tytuł i obietnica opowieści. Zwlekałem zbyt długo trochę dlatego, że uznałem, że nie jestem w stanie zrobić tego choćby w jakimś jednym aspekcie bardziej wnikliwie niż tłumacz Arkadiusz Żychliński w posłowiu "Hałastry". A jednak wiedziałem, że nie mogę tej książki przemilczeć. Za bardzo mnie dotknęła. Mimo tego nie potrafiłbym też odnieść się do prozy Hefner przy pomocy jakiejś osobistej analogii czy nawet anegdoty -- myślałem -- choć niewątpliwie ożyło we mnie podczas lektury coś, czego istnienia może nawet nie podejrzewałem. Obudziło się jakieś niezrealizowane pragnienie, by z podobną wrażliwością i swadą opowiedzieć historię swoich. Obudziło się i naraz zgasło, bo nawet jeśli równie kolorowe historie istniały gdzieś w mojej rodzinie, nawet jeśli udałoby mi się jakoś ożywić je w wyobraźni, zostały raz na zawsze pogrzebane w ziemi wraz z tymi, którzy byli ich świadkami. I tu przyszedł jakiś ból, ale nie taki, jakiego zdarzało mi się doświadczać wcześniej -- jakiejś tęsknoty za utraconą pamięcią. Raczej pewien żal, że rzadko kiedy rozmawiało się u nas tak swobodnie, by tych kolorów móc dotknąć. Tych kolorów, czy podobnych im, które są właśnie źródłem animuszu historii Hefner -- to nie jest w gruncie rzeczy żadna ważna opowieść, nie ma co jej przytaczać, metodycznie coś wyliczać, jakby chcieć referować lekturę szkolną na ocenę -- ale są w niej żywe uczucia, szczerość i poetyka codzienności. Może też ta poetyka Hefner, jej prozatorskie uległości, których nie śmiałbym nazwać manieryzmami, potęgują ten mój żal. Bo oto rozglądam się dookoła siebie i myślę, że jeśli nawet nie będzie mi dane odpomnieć tego, co przepadło, to chciałbym chociaż tu i teraz zacząć żyć tak, aby ten koloryt odkrywać dookoła siebie i gdy za wiele lat przyjdzie mi ochota, sfabularyzować, choćby nieudolnie, dla własnego kaprysu, to, co choć pozornie umarło, we mnie nadal jeszcze żywe. To trudne. Łatwo dać się przygnieść codzienności. Trzeba jakiegoś marzenia większego niż późnojesienna czytanka. Teraz zostały mi już tylko wrażenia -- wśród nich przekonanie, że wspaniała to rzecz, ta "Hałastra".
Moje najlepsze doświadczenie czytelnicze zeszłego roku przyszło wraz z ostatnią jego lekturą. Żałuję najbardziej, że nie zapisałem swoich myśli na gorąco, wtedy kiedy powinno się je zapisywać. Nie zanotowałem nawet słowa. Opowiadałem o tej książce dookoła, ale w mojej korespondencji nie przetrwało więc niż tytuł i obietnica opowieści. Zwlekałem zbyt długo trochę dlatego, że...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to