-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2023-08-24
2023-03-22
2023-03-18
2005-01-31
2022-10-17
Są takie książki, po których przeczytaniu, ma się poczucie, że można się o nich wypowiedzieć jedynie w sposób pełny i konstruktywny, bo inaczej byłaby to ujma dla autora, który wspiął się dla nas na wyżyny elokwencji i nie sposób mu się nie odwdzięczyć. Nie sądziłem, że "Nieznośna lekkość bytu" Kundery może być dla mnie tego typu książką. Prawdę mówiąc, ta myśl opętała mnie dopiero po skończonej lekturze. Zacząłem dość lekceważąco. Może dlatego, że Kundera w ostatnim czasie kojarzył mi się głównie ze studentkami bohemistyki czy romanistyki (a bywa pewnie, że i jednego, i drugiego), które najpierw bez opamiętania zaczytują się w książkach autora, żeby kilka lat później oskarżać jego samego o mizoginię na forach czytelniczych i zaklinając się, że dopiero teraz wiedzą lepiej.
Nie chciałem być częścią tej grupy, postanowiłem być ponad to. Swojego poprzedniego Kunderę czytałem z ołówkiem w ręku, zakreślając każdy fragment, który miał wyrażać instrumentalne podejście autora wobec kobiet, zakładając oczywiście, że jego męscy bohaterowie mogą być traktowani jako bezpośrednie przedłużenie pisarza (co samo w sobie jest tezą śmiałą). Wszystko to było zupełnie daremne, podobnie jak ja sam próbujący zdystansować się do pisarza, którego lubię. W "Lekkości", która jest chyba jego najszerzej znanym utworem, także za sprawą hollywoodzkiej adaptacji filmowej, Kundera nie ukrywa się za swoimi postaciami. Występuje otwarcie jako pisarz, narrator opowieści, którą sam wymyślił i odnosi się zresztą bezpośrednio do tego, jak i dlaczego tworzy swoje postaci, jak przy ich pomocy może przekraczać pewne granice, których nie ośmieliłby się przekroczyć w swoim własnym życiu.
Tym samym w kolejnych częściach (bardziej niż rozdziałach) poznajemy czwórkę głównych bohaterów zaplątanych nawet nie tyle w miłosny czworokąt, co w figurę o zmiennej i niełatwej do określenia liczbie wierzchołków. Jest Tomasz, zdolny i ambitny chirurg-erotoman; jest pisana mu w gwiazdach Teresa, miłośniczka książek, epizodyczna fotografka uciekająca ze wsi od przytłaczającej matki; jest Sabina, zbuntowana malarka, którą z Tomaszem łączy całkiem regularny romans i wreszcie Franz, genewski akademik, który potrzebuje bodźców, ale jest beznadziejnie wierny własnym zasadom. Kundera snuje opowieści, które dotyczą czasem tylko jeden ze swoich postaci, czasem mniej lub bardziej każdej z nich, plącze ich nici, a w ich umysłach sieje wątpliwość, czy to co ich połączyło to przypadek czy przeznaczenie. Każde z nich jest na swój sposób dla czytelnika intrygujące, ma swoje własne motywacje i każde z nich szuka: celu, szczęścia, spełnienia, jakkolwiek to nazwać.
Nie są to postaci skazane na ciężką fizyczną harówkę, która definiowałaby ich życie. Przeciwnie -- na pierwszy rzut oka drzwi możliwości otwierają się dla każdego z nich, jeśli nie szeroko, to przynajmniej wystarczająco, by z tych szans skorzystać. A jednak mierzą się wciąż z jakimś niedającym się podrapać niepokojem, dylematem, może brakiem. Tak przynajmniej ja odczytuję przez pryzmat tych historii tytułową nieznośną lekkość bytu, rzecz wcale nieobcą i mnie, i, jestem przekonany, większości myślących i czujących Europejczyków. Dlatego to tak rezonuje. Postaci są opisane z niesamowitą precyzją i nawet jeśli Kunderze zdarza się stwierdzić coś banalnego, głupio próbować liczyć przypadki, które stanęły na drodze spotkania Tomasza i Teresy, uderzyć w melodramatyczną nutę, potrafi tę chwilę pisarskiej słabości ograć na swoją korzyść. Kanwą opowieści zmuszającą bohaterów do podejmowania dramatycznych decyzji jest oczywiście ówczesna sytuacja polityczna z punktem zwrotnym w postaci inwazji państw Układu Warszawskiego na Pragę w sierpniu 1968 roku, która rozpoczęła w Czechach okres politycznych represji. Bezlitosny system nadaje tu oczywiście bieg losom bohaterów, ale nie jest już, jak w "Żarcie", w samym centrum zainteresowania pisarza, mimo że poświęca mu stosunkowo dużo uwagi.
Kundera pozwala sobie zresztą na wiele. Jest pewny tego, co i jak chce przekazać. Przed samym finałem powieści, wplata w jej bieg imponujący esej o kiczu jako zaprzeczeniu istnienia gówna, odkrywając jednocześnie jedno z narzędzi propagandowych znienawidzonego systemu opresji i motywację życiową jednej ze swoich postaci. Samo zakończenie książki wymykające się klasycznym formom zamkniętych historii, z jednej strony pozostawia czytelnika z przestrzenią na własne dopowiedzenie, z drugiej jasno przedstawia to, co on sam przeznaczył swoim bohaterom. Ten trudny do zrealizowania dualizm po raz kolejny akcentuje warsztat Kundery jako znakomitego pisarza. Na ostatniej prostej, gdy wreszcie ma wpaść w pułapkę melodramatycznego banału, którą, jak myślałem wówczas ja, sam na siebie przecież zastawił (sam się prosił!), robi zręczny unik: sam znika, a swoich bohaterów zostawia tête-à-tête z czytelnikiem.
Są takie książki, po których przeczytaniu, ma się poczucie, że można się o nich wypowiedzieć jedynie w sposób pełny i konstruktywny, bo inaczej byłaby to ujma dla autora, który wspiął się dla nas na wyżyny elokwencji i nie sposób mu się nie odwdzięczyć. Nie sądziłem, że "Nieznośna lekkość bytu" Kundery może być dla mnie tego typu książką. Prawdę mówiąc, ta myśl opętała mnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01-09
Nie wiem o Kunderze wiele więcej, niż zamieszczono by w krótkiej nocie biograficznej. Sięgnąłem po „Niewiedzę” przez podwójny przypadek albo, jak to woli, podwójne przeznaczenie. Najpierw natknąłem się na „Niewiedzę” przy wyjściu z księgarni i po krótkiej i niezbyt merytorycznej ocenie postanowiłem wziąć ją dla matki, bo wiem, że tego nie czytała, a Kunderę lubi. I pewnie zawiózłbym ją jej bez zajrzenia do środka, gdybym nie trafił na instagramową dyskusję (to kurtuazyjny eufemizm, na Instagramie nie ma przestrzeni na dyskusje), o tym czy (czy raczej że) Kundera był mizoginem i świadczy o tym jego proza. Postanowiłem zweryfikować to tak, jak w tej chwili najlepiej mogłem — lekturą.
A proza Kundery, przyznaję, nie ucieka od relacji damsko-męskich. W „Niewiedzy” zresztą autor pisze z perspektywy aż trójki bohaterów (podobnie jak w „Żarcie” — dwóch kobiet i mężczyzny) oraz zewnętrznego narratora. Dwie z tych postaci, Irena i Josef, okoliczności zmusiły do wyjazdu z Czech w okresie komunizmu, odpowiednio do Francji i Danii, a teraz po 1989 roku, wracają w rodzinne strony i mierzą się z tym, co zostało utracone. Kundera nie stroni od kontekstu społeczno-politycznego zarówno wówczas, jak i obecnie, ale w centrum pozostaje u niego indywidualne doświadczenie migracji. Podpiera się co rusz to analizą „Odysei”, wielkiej migracyjnej epopei, to historią życia austriackiego kompozytora Arnolda Schoenberga, który przed wojną uciekł do Ameryki, a w swoich ocenach przyszłości pomylił się prawie tak bardzo jak Jan Skácel (o trzysta lat) — ale w ocenach przyszłości zwykle wszyscy się mylimy, uspokaja Kundera.
To jego własne rozważania nad pamięcią (i jej władzą nad człowiekiem), tęsknotą i śmiercią oraz ich uwydatnianymi przez wielkie powroty po latach przeciwieństwami — zapomnieniem, obojętnością i, jakże by inaczej, erotyzmem. To jego własne doświadczenie emigracyjne musi być osią tej fabularyzowanej prozy uciekającej czasem w anegdoty i intrygujące czytelnika w pierwszej kolejności nakreślonym tutaj splotem zdarzeń, który jednak wcale nie byłby konieczny, bo to nie on po zakończeniu lektury pozostawia czytelnika w stanie zawieszenia. Ale Kundera nie traktuje swoich postaci przedmiotowo. Każdemu ze współnarratorów ofiaruje sporo empatii. Czy Josefowi więcej niż Irenie i Miladzie? Tego nie umiem jednoznacznie ocenić. Uważam jednak, że ani stosunek pisarza do swoich bohaterów (który ja ogólnie oceniam jako serdeczny, ale może mylę go z własnym do nich stosunkiem, nie wiem), ani ewoluujące namiętnie przez lata relacje pomiędzy nimi, nie stanowią o jakości „Niewiedzy”, ani też prozy Kundery w ogólności.
Nie wiem o Kunderze wiele więcej, niż zamieszczono by w krótkiej nocie biograficznej. Sięgnąłem po „Niewiedzę” przez podwójny przypadek albo, jak to woli, podwójne przeznaczenie. Najpierw natknąłem się na „Niewiedzę” przy wyjściu z księgarni i po krótkiej i niezbyt merytorycznej ocenie postanowiłem wziąć ją dla matki, bo wiem, że tego nie czytała, a Kunderę lubi. I pewnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-06-27
Wpadłem do tego dołu wykopanego przez Płatonowa i nie mogłem się wydostać. Utknąłem. Zupełnie na serio. Fascynuje mnie czytanie o tej książce -- przed rozpoczęciem lektury naczytałem się za wszelkie czasy, co uosabia, jak Płatonow z pisarza zakazanego wyrósł w ostatnim trzydziestoleciu na klasyka nad klasykami, etc. Rozpłynąłem się w metafizycznym, ale i merytorycznym wstępie Stasiuka, poczułem się dopieszczony posłowiem tłumacza Adama Pomorskiego. Sam tekst natomiast okazał się matnią. Może miał nią być. Miałem jako czytelnik poczuć ciężar uspołeczniania i odkułaczania. Miała mnie ta porażka nowego socjalistycznego raju wbić w ziemię.
Zakochałem się w stylu Płatonowa od pierwszych zdań. Był niezwykle poetyczny, ale sympatyzował z opisywanymi bohaterami -- współtworzącymi rewolucję robotnikami. Była w nim pewna naturalna prostota wyrażająca rzeczy zupełnie abstrakcyjne -- czasem dalece intelektualne, filozoficzne, próbujące bez skrupułów zdefiniować to, co było i to, co będzie. Płatonow był przewrotny, tekst był zupełnie niepozorny i całkowicie wywrotowy, pożeniony z narracją -- analogicznie równie prostą i abstrakcyjną zarazem. To tylko pozornie opowieść o robotniku, który zwolniony z pracy, wyrusza w podróż w poszukiwaniu sensu życia i staje się trybikiem wielkiej machiny budującej kolektywnie socjalistyczną potęgę. W rzeczywistości to dojmujący portret całej tej potęgi i stojącej za nią machiny. Jest jedno takie zdanie, wypowiedziane przez Nastię, osieroconą dziewczynkę przygarniętą przez robotników, która z czasem staje się dla nich symbolem rewolucji, świetlanej uspołecznionej przyszłości narodu. "Wcale nie chciałam się urodzić, bałam się, że będę miała matkę burżujkę. Kiedy [Stalina] nie było, a żyli sami burżuje, to się nie rodziła, bo nie chciałam! A teraz, jak stał się Stalin, ja też się stałam!"
Szybko jednak styl ten, z początku tak ujmujący, zaczął mnie obezwładniać i przytłaczać, podobnie jak kręcąca się dookoła siebie samej opowieść, wprowadzająca kolejnych bohaterów, kolejne specyficzne wynalazki epoki, przez to stając się dla mnie coraz bardziej nieprzenikniona. Czytając, wyobrażałem sobie "Dół" jako film Tarkowskiego, w którym zbyt wiele męskich postaci zbyt podobnych do siebie, by móc je rozróżnić, prowadzi intelektualne dysputy gdzieś w rogu długiego czarno-białego ujęcia akcentującego księżycowy krajobraz radzieckiej wsi przytłoczonej zimową szarugą. Było w tej opowieści coś bezkompromisowo antyludzkiego, formalnego, oschłego, zdystansowanego -- z pewnością celowo -- co nie tylko kreśliło sytuację bohaterów wyjątkowo posępnie, ale odbierało szansę czytelnikowi na nawiązanie z nimi jakiegokolwiek kontaktu. Dlatego wpadłem w dół i utknąłem. Straciłem wszelki napęd, by doprowadzić lekturę do końca, aż zebrałem się znowu w sobie i jednym haustem połknąłem resztę, jak połyka się truciznę. Taka to była książka.
Wpadłem do tego dołu wykopanego przez Płatonowa i nie mogłem się wydostać. Utknąłem. Zupełnie na serio. Fascynuje mnie czytanie o tej książce -- przed rozpoczęciem lektury naczytałem się za wszelkie czasy, co uosabia, jak Płatonow z pisarza zakazanego wyrósł w ostatnim trzydziestoleciu na klasyka nad klasykami, etc. Rozpłynąłem się w metafizycznym, ale i merytorycznym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Zniewolony umysł" Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. "Mierzenie się" właśnie wydało mi się określeniem odpowiednim, bo książka jest w dużej mierze esejem z pogranicza filozofii, choć sam Miłosz od pierwszych stron odżegnuje się od tego. To "mierzenie się" okazało się jednak o tyle na wyrost, że "Umysł" jest po części także opowieścią -- subiektywną relacją rzeczywistych wydarzeń napisaną w sposób jak najbardziej literacki. Cztery takie opowieści o czterech polskich literatach okresu powojennego stanowią zresztą tę najbardziej mięsistą część książki, choć są one zaledwie potwierdzeniem tego, o czym Miłosz bardziej teoretycznie pisze w rozległym wstępie i wyczerpującym posłowiu.
Miesiąc po lekturze nie czuję się władny przybliżać tutaj klasyfikacji, których Miłosz dokonuje (nazywanych przez niego ketmanami), ani sowieckiej dialektyki, którą rozkłada na czynniki pierwsze. Najogólniej rzecz ujmując, opisuje niezbędne przeobrażenia, do jakich system totalitarny, a konkretnie sowiecki socjalizm, zmuszał swoich obywateli, zwłaszcza inteligencję literackiego półświatka. Opisuje procesy, taktyki, zabiegi polityczne wprowadzające w życie opisane w roku "1984" Orwella poddanie obywateli partii i niezbędne do tego celu dwójmyślenie. O ile fikcja Orwella prezentowała jednak dystopijny świat totalnej kontroli z wykorzystaniem do tego celu technologii, której siłą rzeczy Sojuz w latach powojennych nie posiadał, o tyle mechanizmy zupełnie analogiczne, choć na znacznie wcześniejszym etapie wcielania ich w życie, równolegle wskazuje u siebie Miłosz na przykładzie zupełnie rzeczywistym. Wyróżnia różne postawy i motywacje, posiłkując się niezbędnymi w tym wypadku historiami z życia znajomych mu osób, by dotrzeć do czytelnika z większą siłą. To kluczowe o tyle, że temat był trudny, a czytelnik obcy. Miłosz pisał "Zniewolony umysł" na emigracji dla odbiorcy zagranicznego, któremu nie tylko polska rzeczywistość powojenna musiała być bliżej nieznana, ale też mimo tych braków poznawczych niejednokrotnie zdarzało się, że zachodni komuniści opisywali Związek Sowiecki implicite jako urzeczywistnioną wizję ziemskiego raju. Teraz, siedemdziesiąt lat później, sam poczułem się zresztą takim właśnie odbiorcą z zewnątrz. Kimś, komu tę rzeczywistość, nie tak wcale przecież odległą, trzeba opisać od podstaw, skleić strzępki opowieści dziadków i rodziców, niepogłębionych tematów z nieodrobionych sumiennie lekcji i własnych wyobrażeń, w ramach czegoś bardziej konkretnego.
Nie chodzi tutaj nawet o samą relację Miłosza, która jest oczywiście naznaczona osobistymi wyobrażeniami i sympatiami. Nie chodzi także o tych czterech literatów-nieboszczyków, którzy przeżyli swoje życia, jak przeżyli, niech spoczywają w pokoju; ile o główną myśl -- moralny sprzeciw wobec totalitarnego terroru krępującego ciała i umysły obywateli w imię doktryny politycznej. Tę opresję możemy oczywiście dowolnie rozszerzyć we współczesnym dyskursie o jego konteksty. Miłosza trzeba czytać ku przestrodze, ale jego wymowa dzisiaj wydaje się bardziej uniwersalna -- nie da się zamknąć jej w ramach przeszłości definitywnie zakończonej. Podobnie z portretami czterech pisarzy -- Miłosz, choć momentami wydaje się dość kategoryczny w swoich wnioskach, będących jednak w jakieś mierze domniemaniami, nie jest wcale w swoich ocenach jednoznaczny. Domniemywa nie tylko dlatego, że zna opresyjny system -- jako człowiek myślący wie i zwraca na otwarcie uwagę -- jego emigracja, choć oczywiście wynikała z silnego imperatywu wewnętrznego, nie była wcale rzeczą zupełnie pewną, nawet w jego własnych oczach. Zaistniały pewne okoliczności, które ją umożliwiły. Podoba mi się empatia, z którą Miłosz tę książkę napisał. Nie dla bezlitosnego systemu, ale dla jego ofiar, w tym ludzi w niego uwikłanych, którzy z rozmaitych powodów podjęli takie, a nie inne decyzje życiowe. Warto po tę książkę sięgnąć choćby po to, żeby zderzyć się z tą autorefleksyjnością Miłosza, której nam wszystkim współcześnie tak bardzo brakuje przy ferowaniu natychmiastowych wyroków na podstawie strzępków informacji w tematach, o którym często nie mamy w zasadzie pojęcia. Polska byłaby o wiele lepszym krajem, gdyby każdy jej obywatel potrafił przeczytać "Zniewolony umysł" z uwagą i zrozumieniem.
"Zniewolony umysł" Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. "Mierzenie się" właśnie wydało mi się...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to