-
ArtykułyRękopis „Chłopów” Władysława Stanisława Reymonta na liście UNESCOAnna Sierant1
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 21 czerwca 2024LubimyCzytać540
-
ArtykułyWejdź do świata, który przyspiesza bicie serca. Najlepsze kryminały w StorytelLubimyCzytać2
-
ArtykułyW poszukiwaniu autentyczności. Idea przewodnia i pierwsi goście 16. Festiwalu Conrada ogłoszeniLubimyCzytać1
Biblioteczka
2023-11-27
2023-08-24
"Zniewolony umysł" Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. "Mierzenie się" właśnie wydało mi się określeniem odpowiednim, bo książka jest w dużej mierze esejem z pogranicza filozofii, choć sam Miłosz od pierwszych stron odżegnuje się od tego. To "mierzenie się" okazało się jednak o tyle na wyrost, że "Umysł" jest po części także opowieścią -- subiektywną relacją rzeczywistych wydarzeń napisaną w sposób jak najbardziej literacki. Cztery takie opowieści o czterech polskich literatach okresu powojennego stanowią zresztą tę najbardziej mięsistą część książki, choć są one zaledwie potwierdzeniem tego, o czym Miłosz bardziej teoretycznie pisze w rozległym wstępie i wyczerpującym posłowiu.
Miesiąc po lekturze nie czuję się władny przybliżać tutaj klasyfikacji, których Miłosz dokonuje (nazywanych przez niego ketmanami), ani sowieckiej dialektyki, którą rozkłada na czynniki pierwsze. Najogólniej rzecz ujmując, opisuje niezbędne przeobrażenia, do jakich system totalitarny, a konkretnie sowiecki socjalizm, zmuszał swoich obywateli, zwłaszcza inteligencję literackiego półświatka. Opisuje procesy, taktyki, zabiegi polityczne wprowadzające w życie opisane w roku "1984" Orwella poddanie obywateli partii i niezbędne do tego celu dwójmyślenie. O ile fikcja Orwella prezentowała jednak dystopijny świat totalnej kontroli z wykorzystaniem do tego celu technologii, której siłą rzeczy Sojuz w latach powojennych nie posiadał, o tyle mechanizmy zupełnie analogiczne, choć na znacznie wcześniejszym etapie wcielania ich w życie, równolegle wskazuje u siebie Miłosz na przykładzie zupełnie rzeczywistym. Wyróżnia różne postawy i motywacje, posiłkując się niezbędnymi w tym wypadku historiami z życia znajomych mu osób, by dotrzeć do czytelnika z większą siłą. To kluczowe o tyle, że temat był trudny, a czytelnik obcy. Miłosz pisał "Zniewolony umysł" na emigracji dla odbiorcy zagranicznego, któremu nie tylko polska rzeczywistość powojenna musiała być bliżej nieznana, ale też mimo tych braków poznawczych niejednokrotnie zdarzało się, że zachodni komuniści opisywali Związek Sowiecki implicite jako urzeczywistnioną wizję ziemskiego raju. Teraz, siedemdziesiąt lat później, sam poczułem się zresztą takim właśnie odbiorcą z zewnątrz. Kimś, komu tę rzeczywistość, nie tak wcale przecież odległą, trzeba opisać od podstaw, skleić strzępki opowieści dziadków i rodziców, niepogłębionych tematów z nieodrobionych sumiennie lekcji i własnych wyobrażeń, w ramach czegoś bardziej konkretnego.
Nie chodzi tutaj nawet o samą relację Miłosza, która jest oczywiście naznaczona osobistymi wyobrażeniami i sympatiami. Nie chodzi także o tych czterech literatów-nieboszczyków, którzy przeżyli swoje życia, jak przeżyli, niech spoczywają w pokoju; ile o główną myśl -- moralny sprzeciw wobec totalitarnego terroru krępującego ciała i umysły obywateli w imię doktryny politycznej. Tę opresję możemy oczywiście dowolnie rozszerzyć we współczesnym dyskursie o jego konteksty. Miłosza trzeba czytać ku przestrodze, ale jego wymowa dzisiaj wydaje się bardziej uniwersalna -- nie da się zamknąć jej w ramach przeszłości definitywnie zakończonej. Podobnie z portretami czterech pisarzy -- Miłosz, choć momentami wydaje się dość kategoryczny w swoich wnioskach, będących jednak w jakieś mierze domniemaniami, nie jest wcale w swoich ocenach jednoznaczny. Domniemywa nie tylko dlatego, że zna opresyjny system -- jako człowiek myślący wie i zwraca na otwarcie uwagę -- jego emigracja, choć oczywiście wynikała z silnego imperatywu wewnętrznego, nie była wcale rzeczą zupełnie pewną, nawet w jego własnych oczach. Zaistniały pewne okoliczności, które ją umożliwiły. Podoba mi się empatia, z którą Miłosz tę książkę napisał. Nie dla bezlitosnego systemu, ale dla jego ofiar, w tym ludzi w niego uwikłanych, którzy z rozmaitych powodów podjęli takie, a nie inne decyzje życiowe. Warto po tę książkę sięgnąć choćby po to, żeby zderzyć się z tą autorefleksyjnością Miłosza, której nam wszystkim współcześnie tak bardzo brakuje przy ferowaniu natychmiastowych wyroków na podstawie strzępków informacji w tematach, o którym często nie mamy w zasadzie pojęcia. Polska byłaby o wiele lepszym krajem, gdyby każdy jej obywatel potrafił przeczytać "Zniewolony umysł" z uwagą i zrozumieniem.
"Zniewolony umysł" Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. "Mierzenie się" właśnie wydało mi się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-11
Tym razem pani Kańtoch trochę przefajnowała. Po udanej trylogii o Krystynie Lesińskiej z porami roku w tytułach, którą czytało się łapczywie i z przejęciem, miałem nadzieję, że z "Samotnią" będzie podobnie, zwłaszcza że opis wydał się intrygujący. Oto pisarz kryminałów traci wzrok w wypadku i zaczyna podejrzewać, że jego nowo poślubioną młodą żonę zastąpiła obca kobieta. Oczywiście nikt mu nie wierzy, a wkrótce wkoło zaczynają dziać się dziwne rzeczy.
Pamiętam też, że mojemu początkowemu zaciekawieniu towarzyszyła pewna obawa, że trudno będzie taką historię ciekawie i logicznie poprowadzić. I o ile z logiką Kańtoch nie ma problemów, wszystko ostatecznie składa się w jakąś całość, to z ciekawym przedstawieniem akcji jest niestety różnie. Gdyby nie to, że książkę kupiłem, to pewnie poddałbym sprawę w połowie, bo zdecydowaną większość tej opowieści stanowi kluczenie wkoło, niezdarne zbieranie tropów przez ślepego protagonistę, a później mylenie ich przez autorkę tak, by do niczego nie prowadziły. Mimo posuwania się do przodu, czytelnik ma poczucie, że ciągle nic nie wie. Zamiast ekscytować się intrygą, poznaje kolejne i kolejne postaci czy mierzy się z wątpliwościami głównego bohatera -- wszystko to jest oczywiście żywo i zręcznie opisane, podobnie jak wcześniejsze powieści autorki, ale sprawa nigdy nie nabiera rumieńców.
Zakończenie, choć nie zupełnie nieprawdopodobne, zdaje się nieco wydumane. Być może rasowi miłośnicy kryminałów, w tej piętrowej plątaninie odnaleźliby coś ekscytującego, ale mnie ta wycieczka do "Samotni" trochę jednak zmęczyła.
Tym razem pani Kańtoch trochę przefajnowała. Po udanej trylogii o Krystynie Lesińskiej z porami roku w tytułach, którą czytało się łapczywie i z przejęciem, miałem nadzieję, że z "Samotnią" będzie podobnie, zwłaszcza że opis wydał się intrygujący. Oto pisarz kryminałów traci wzrok w wypadku i zaczyna podejrzewać, że jego nowo poślubioną młodą żonę zastąpiła obca kobieta....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-18
2023-03-17
Bator jest niezwykle zręczna językowo: niezależnie od tego, czy rozwija intrygę kryminalną, czy uzewnętrznia swoją bohaterkę, język jest niezmiennie jej orężem. Istotnym wyjątkiem, który dekadę później może wprawić czytelnika w pewne zakłopotanie, jest pewna nadgorliwa egzotyzacja sposobu wyrażania się prostego człowieka: czy to samotnej matki wielodzietnej rodziny żyjącej z zasiłku, czy wariacji na temat internetowego czatu na stronie prowincjonalnych mediów, czy wreszcie nieokrzesanego tłumu -- wszystkie trzy przypadki znajdują sobie miejsce w tekście częściej niż by można było sobie życzyć, a ja wciąż nie potrafię się zdecydować, czy bardziej obscenicznie prezentuje się przypisywana tym drugo-, trzecioplanowym postaciom artykulacja, czy sam nieokiełznany proces twórczy autorki, który tę artykulację powołał do życia. Niemniej, czyta się tę historię z zaciekawieniem, zwłaszcza że Bator łączy tu w niesztampowym mariażu historię o dorastaniu i przepracowywaniu młodzieńczych traum, historical fiction, powieść kryminalną i low fantasy. Nie da się w tym galimatiasie nudzić, ale można się pogubić. Jeśli ktoś zastanawiał się kiedyś, jak mogłaby wyglądać osadzona w Polsce powieść Murakamiego, to być może właśnie tak.
Bator jest niezwykle zręczna językowo: niezależnie od tego, czy rozwija intrygę kryminalną, czy uzewnętrznia swoją bohaterkę, język jest niezmiennie jej orężem. Istotnym wyjątkiem, który dekadę później może wprawić czytelnika w pewne zakłopotanie, jest pewna nadgorliwa egzotyzacja sposobu wyrażania się prostego człowieka: czy to samotnej matki wielodzietnej rodziny żyjącej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-09-29
2022-08-21
2021-08-15
2022-04-22
Wszyscy znamy tę sytuację. Na jakimś grillu przy kiełbaskach i piwie ktoś opowiada barwną historyjkę bez puenty, która przytrafiła się jemu czy tam komuś znajomemu, a wszyscy wokoło rechoczą. Zwłaszcza jeśli rzecz dotyczy seksu albo defekacji, albo znikąd pojawi się przekleństwo. "Matka siedzi z tyłu" to taka właśnie książka. I to nie jest porównanie ani metafora. To najzupełniej wprost zbiór takich właśnie otulonych to bezrefleksyjnym rechotem, to nerwowym śmiechem historii bez puenty. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem żadnym orędownikiem punchline'owej dydaktyki w literaturze czy gdziekolwiek, ale te opowieści, totalnie prozaiczne, ubarwione jedynie narracyjnie przez autorkę, całym swoim jestestwem zmierzają w stronę jakichś spektakularnych przewrotek. Czytelnik ma prawo się ich domagać. Nic z tego. Widziały gały, co brały. Nie ma nic ponadto, co do pewnego momentu próbujemy jakoś przed sobą usprawiedliwić. Bo przecież to musi do czegoś prowadzić. Składać się w coś, albo coś przedstawiać. Nie. Nic takiego nie ma miejsca. To zbiór, jak pisze sama Mokosa na okładce, opowieści z dupy wziętych i zupełnie nic ponadto. Może komuś imponuje narracja w stylu (i przepraszam wszystkich za to, co teraz padnie) "baby z jajami". Jeśli to czyjaś stylistyka, czyjeś poczucie humoru, enjoy! Dla mnie ani to błyskotliwe, ani zabawne, w kontrze do tego, co postuluje wydawca na obwolucie.
Wszyscy znamy tę sytuację. Na jakimś grillu przy kiełbaskach i piwie ktoś opowiada barwną historyjkę bez puenty, która przytrafiła się jemu czy tam komuś znajomemu, a wszyscy wokoło rechoczą. Zwłaszcza jeśli rzecz dotyczy seksu albo defekacji, albo znikąd pojawi się przekleństwo. "Matka siedzi z tyłu" to taka właśnie książka. I to nie jest porównanie ani metafora. To...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-12-27
Mocowałem się z tą książką, przyznaję. Nie dlatego, że była źle napisana, przeciwnie, gdyby napisano ją gorszym stylem, mniej rzeczowo, z mniejszą empatią, być może jej temat, by mnie tak nie dotknął. A tymczasem uczyniłem z tej lektury temat jednego z moich cyklicznych konwersacji językowych z mieszkającą w Kanadzie Japonką -- niczego się zresztą niedomyślającą.
"27 śmierci Toby'ego Obeda" to mozaika wzajemnie przeplatających się historii nadużyć, przemocy, wykorzystywania seksualnego, dehumanizacji, pozbawienia poczucia przynależności, kultury i języka pierwszych ludów zamieszkujących tereny dzisiejszej Kanady. To historia wielopokoleniowej krzywdy mająca tysiące twarzy i nazwisk -- ocalałych i oprawców. Historia, która na zawsze zmieniła dzieje Kanady i Kanadyjczyków. Od końca XIX wieku aż do lat 70. dzieci rdzennych mieszkańców Kanady były odbierane rodzicom i przymusowo umieszczane w szkołach z internatem prowadzonych zwykle przez rozmaite kościoły chrześcijańskie. W instytucjach dochodziło do nadużyć wobec dzieci na niewyobrażalną skalę, której namiastkę z bezlitosną szczerością opisuje w swoim reportażu Joanna Gierak-Onoszko.
Po "27 śmierci" warto sięgnąć nie tylko dlatego, by wiedzieć. To lekcja wrażliwości dla nas wszystkich. Lekcja, której potrzebujemy także w Polsce, by mierzyć się z trudnymi rozdziałami naszej historii. Bo Kanada, jakkolwiek w dalszym ciągu nie jest do końca zgodna, jak o sprawie mówić, jak postępować dookoła niej, podjęła trud, aby rozmawiać otwarcie, zadośćuczynić i odciąć się od oprawczego dziedzictwa, dla którego nie może być usprawiedliwienia. "Takie były czasy" -- słowa, które Gierak-Onoszko przywołuje wielokrotnie w swoim tekście nie mogą służyć już za wyjaśnienie. To słowa, które wszyscy kiedyś słyszeliśmy w odpowiedzi na pytania o wyrządzone kiedyś krzywdy, a które są przecież pośrednim tłumaczeniem sprawców.
"Robimy to, co nam robiono" -- przemoc zawsze rodzi przemoc, to kolejna mocna lekcja, której udziela nam lektura, nie oszczędzając brutalnych przykładów. Stres pourazowy, alkoholizm, przemoc fizyczna i seksualna, samobójstwa, poczucie pustki wywołane oderwaniem od korzeni -- to problemy, z którymi do dziś zmagają się ocaleńcy, ich rodziny i potomkowie. Z czułością przedstawiając swoich bohaterów i przenikliwie analizując pokłosie narodowej zbrodni w oczach kanadyjskiej opinii publicznej, Gierak-Onoszko w "27 śmierciach" brawurowo kreśli też szeroką perspektywę społeczno-polityczną. To złożona i delikatna sprawa, o której jednak nie wolno nam zapomnieć dla naszego wspólnego dobra.
Mocowałem się z tą książką, przyznaję. Nie dlatego, że była źle napisana, przeciwnie, gdyby napisano ją gorszym stylem, mniej rzeczowo, z mniejszą empatią, być może jej temat, by mnie tak nie dotknął. A tymczasem uczyniłem z tej lektury temat jednego z moich cyklicznych konwersacji językowych z mieszkającą w Kanadzie Japonką -- niczego się zresztą niedomyślającą.
"27...
2021-04-30
2021-10-11
2021-08-30
Najpierw przeczytałem "Cukry" i byłem nimi zupełnie oszołomiony, a teraz sięgnąłem po "Pustostany" i nie mogę przestać się zastanawiać, czy kolejność sięgania mogła mieć znaczenie dla mojego odbioru. Mogła, ale nie kluczowe. Kluczowy musiał być postęp jaki autorka zrobiła między książką numer jeden a książką numer dwa. Co prawda pewna prawidłowość (akurat być może wynikająca z mojej czytelniczej swoistości) została zachowana, tzn. potrzebowałem kilkudziesięciu stron, żeby w ten świat wejść, uwierzyć w niego i rzeczywiście chcieć z nim obcować, ale o ile w przypadku "Cukrów" stało się to naturalnie i w ciągu chwili połknąłem całość, "Pustostany" dawały mi momenty, gdy nie wierzyłem, że to możliwe. To chyba kwestia lajtmotiwu -- choć "Pustostany" (traktowane dosłownie jako mieszkania pozbawione właścicieli -- bo ci umarli) dały Dorocie Kotas możliwość wykorzystywania powtarzającej się metafory, jak to ona sama jest takim pustostanem (bardzo sprytnie!), to jednak Cukrowe spektrum dało od samego początku możliwość wprowadzenia w jakąś intymność (a to dla mnie największa wartość tych lektur), a tutaj jednak więcej było chowania się za słowami, być może przełamywania pewnej nieśmiałości (co też jest wartością). Mimo wszystko niezmiennie polecam oba Kotasy w kolejności: oryginalnej, jeśli lubicie stopniowe narastanie i poznawanie po kolei, jak zwykle poznaje się ludzi; odwróconej, jeśli jesteście uzależnieni od cukru i lubicie nagłe skoki i spady.
Najpierw przeczytałem "Cukry" i byłem nimi zupełnie oszołomiony, a teraz sięgnąłem po "Pustostany" i nie mogę przestać się zastanawiać, czy kolejność sięgania mogła mieć znaczenie dla mojego odbioru. Mogła, ale nie kluczowe. Kluczowy musiał być postęp jaki autorka zrobiła między książką numer jeden a książką numer dwa. Co prawda pewna prawidłowość (akurat być może...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-28
2021-06-22
To nie jest blog literacki, chociaż czasem lubię trochę poudawać, że jest. Chociaż na ćwierć etatu. Wtedy zyskuje jakieś jasne przeznaczenie i można na niego zajrzeć po coś. Mimo wszystko, Doroto Kotas, jeśli tu zabłądzisz, wiedz, że sekretnie się z Tobą zaprzyjaźniłem przez te "Cukry" i postaram się napisać same miłe rzeczy, żeby dać temu wyraz. Dobrze się zresztą składa, bo po lekturze sam mam taką potrzebę -- wysłania dobrej energii i rozumienia wszystkiego, o czym dotychczas nie miałem pojęcia, a co jest ważne dla innych ludzi.
Nigdy nie myślałem o sobie jako o potencjalnej osobie w spektrum, choć od dzieciństwa zauważałem, że nie jestem może do końca typowy. Moja matka wiele z tych cech zresztą wyciągała na wierzch, czasem z dumą, że ona też tak ma, czasem z grymasem, że to po ojcu mojego ojca, o którym zawsze mówiła eufemistycznie, że był dziwny. I że mój ojciec też bywa dziwny po nim i że ona z tym walczy. I żebym ja taki nie był. I tak wychowywałem się w przekonaniu, że to jaki jestem, jest wynikiem jakiejś genetycznej loterii. Że bardziej jestem z kogoś niż sam sobie. W tym wszystkie te małe dziwactwa. Że nie przepadam za ludźmi w dużym natężeniu, ale nie mogę bez nich żyć. Albo że lubię małe codzienne przygody, ale paraliżują mnie sytuacje, na które jestem nieprzygotowany psychicznie, czyli faktyczne przygody -- zmiany, przeprowadzki, nowe początki. Że niby lubię chodzić na koncerty, ale po kilkunastu minutach, niezależnie od tego, co dzieje się na scenie, wyczekuję momentu, kiedy to się skończy i jest to zawsze myśl uporczywa, dojmująca i niedająca się niemal niczym przysłonić. I wreszcie, tak samo jak Dorota Kotas, mam swoje ulubione sztućce i najbardziej w perspektywie zamieszkania samemu cieszę się na to, że zabiorę ze sobą tylko te i nie będę musiał się przejmować, że znowu leżą porzucone brudne w zlewie przez kogoś, kto nie ma pojęcia, że tak się nie traktuje czyichś ulubionych sztućców -- a wierzcie, nie ma na to rady, żeby dało się to wytłumaczyć. I może to za mało na spektrum, może w sam raz, może jest jeszcze masa innych rzeczy, z których nie zdaję sobie sprawy, a może wcale nie -- diagnostyka jest nieoczywista. Może to wina mojej matki i ojca mojego ojca, że to wszystko składa się na moją codzienność. Ja w każdym razie nie muszę wiedzieć na pewno.
Autorka rozdział po rozdziale skrupulatnie opisuje swoje życie, dzieląc je kategoriami bardziej emocjonalnymi niż funkcjonalnymi, choć mogłoby się z początku zdawać inaczej. Jest więc rozdział o zwierzętach, jest o książkach, jest o jednym domu, i drugim, i jeszcze kolejnym, o telewizji i o podróżach pekaesem, a wszystko to opisane z wielką wrażliwością i dbałością o szczegóły, które sprawią, że czytelnik odtworzy sobie zaraz w głowie wszystkie te sytuacje bardzo wyraźnie, tak jakby to on sam to przeżył. Kotas ma wielką wprawę w posługiwaniu się piórem i potrafi używać słów, które wszyscy znamy i nie są wcale dziwne, w sposób, na który jednak mało kto by wpadł. To totalnie imponujące, że można z taką lekkością stworzyć lekturę jednocześnie bliską czytelnika, jak i bardzo intelektualną. Trochę jak Szymborska, zupełnie nie jak Tokarczuk. Może jeszcze trochę jak Bronka Nowicka, która wydłubywała w dzieciństwie patykiem śnienie z czereśni (i to zdanie już zawsze zostanie mi w głowie). Jak ktoś napisał w internecie, a ja teraz to ukradnę, to lektura łatwa do czytania, ale trudniejsza przy późniejszym przemyśleniu. I jeszcze moja przyjaciółka napisała (i tym razem zacytuję), że Kotas "składa literki z taką swadą, że neurony imprezują w głowie", co zręcznie zilustrowała mi zresztą gifem z tańczącym batmanem. Czytelnik neurotypowy czy nieneurotypowy, wierzę -- że każdego, kto chce poznać doświadczenie drugiej osoby, proza Kotas ujmie pod rękę i zaprowadzi wprost na to neuroparty z tańczącym batmanem, na którym jest miejsce dla wszystkich i nikt nie siedzi w kącie, a literki wywijają na parkiecie, układając się w różne nieoczywiste znaczenia, czym tylko jeszcze bardziej ekscytują batmana.
Wreszcie, "Cukry" to książka, którą się dopada, a następnie pochłania bez reszty, nawet jeśli pierwotnie nie ma się na to szczególnej ochoty. I która zostaje w głowie na kolejne dni i dźwięczy zwłaszcza tymi fragmentami, które dotykają czułych miejsc albo takich, o których wcześniej się nie myślało, a teraz odkryło się, że można o nich myśleć. Ja zwłaszcza zastanawiam się nad czytaniem między wierszami, które jest trochę myślą przewodnią książki, pulsującą w kolejnych rozdziałach w zupełnie nowych kontekstach jako wymóg społeczny często niemożliwy do spełnienia dla osób nieneurotypowych. I nad rozmawianiem naprawdę, zwłaszcza z rodziną, bo z nią zawsze jest najtrudniej. Rodzina ma bowiem (a przynajmniej tak się jej wydaje) niezbywalne prawo, żeby mniej lub bardziej wprost zamykać swoich w niewidzialnych klatkach swoich oczekiwań i przeświadczeń, że wie lepiej. Ileż to rozmów trzeba było odbyć tak, żeby nie powiedzieć nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Ale wracają też do mnie z "Cukrów" konkretne obrazy. Migawki z licznych wytworów mojej wyobraźni, które naprodukowałem podczas lektury. Obiecuję, pani Doroto, że będę dla nich łaskawy.
To nie jest blog literacki, chociaż czasem lubię trochę poudawać, że jest. Chociaż na ćwierć etatu. Wtedy zyskuje jakieś jasne przeznaczenie i można na niego zajrzeć po coś. Mimo wszystko, Doroto Kotas, jeśli tu zabłądzisz, wiedz, że sekretnie się z Tobą zaprzyjaźniłem przez te "Cukry" i postaram się napisać same miłe rzeczy, żeby dać temu wyraz. Dobrze się zresztą składa,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-28
2020-12-31
2020-08-03
Czasem politowanie wobec coraz niższych standardów debaty politycznej nie wystarcza. Wbrew wszelkiej logice i niezbędnemu dla zachowania integralności dystansowi zostajemy brutalnie wciągnięci w retoryczną wojnę beneficjentów Polski takiej i siakiej. Powody są niskie i zawsze te same, ale sprawy, traktowane przez polityków cynicznie i instrumentalnie koniec końców dotykają jednak nas, obywateli, i pewnie dlatego trudno czasem utrzymać jest nerwy na wodzy. Gra partyjna, która od, bagatela, półtorej dekady dzieli Polaków na takich i owakich, ma jednak swoje podłoże, reguły i, czego trudno nie dostrzec, swoje konsekwencje. Rafał Matyja, politolog i publicysta, celnie to wszystko nazywa i opisuje. Jego "Wyjście awaryjne. O zmianie wyobraźni politycznej" to książka-drogowskaz dla wszystkich, którzy czują irytację, zmęczenie lub bezsilność wobec dewastującej Polskę od 2005 roku wojny partyjnej. Matyja przyjmuje pozycję postronnego, ale nie zewnętrznego obserwatora zmian politycznego krajobrazu III RP. Wskazuje powody upraszczania świata do zero-jedynkowych schematów i klientelistyczny charakter największych polskich partii, który z jednej strony jest pokłosiem systemowych niedoborów, z drugiej prób zabezpieczenia własnego interesu ponad jakimkolwiek interesem wspólnym (państwowym czy narodowym -- zwał, jak zwał) i niezależnie od ugrupowania coraz bardziej obniża standardy polskiej polityki i życia społecznego. Autor demaskuje zarzut symetryzmu jako korzystny dla polityków mechanizm zawłaszczania komentatorów politycznych. W kreacji konfliktów na nośne medialnie, ale niekoniecznie rzeczywiście istotne społecznie tematy widzi paliwo obecnego podziału. Wskazuje na rozdźwięk między biurokratyczno-eksperckimi metodami państwa a społeczno-medialnym roszczeniowym i krytykanckim stosunkiem do jakichkolwiek decyzji jakiejkolwiek władzy. Wreszcie celnie wskazuje i nazywa emocje, które wykorzystał Kaczyński, do budowy siły politycznej swojej formacji. Jednocześnie Matyja nie zawiesza Polski w próżni -- zastanawia się nad jej rolami w regionie i świecie, poddając trzeźwej ocenie rozmaite ich koncepcje. Zwłaszcza że jesteśmy integralną częścią globalnych procesów i niechybnie dosięgło nas widmo trwającej obecnie międzyepoki sprzyjającej populistom opierającym ciągłość swojej władzy na nakręcanych przez siebie konfliktach, a nie efektywnych rządach.
"Naprawa tej sytuacji nie polega na tym, by władzę w Polsce sprawował ktoś inny, ale na tym, by możliwy był pluralizm odzwierciedlający złożoność problemów i niejednoznaczność podziałów" -- pisze. Ubolewa jednak przede wszystkim nad dewastacją i zawłaszczaniem instytucji państwowych, których nigdy nie udało się skutecznie zbudować na nowo po upadku PRL-u, w związku z czym łatwo było wykazać ich słabość i wykorzystać je politycznie. Rozwiązanie jest w tytule -- tak daleko, tak blisko -- musi bowiem dokonać się zmiana wyobraźni politycznej. Nie będzie to jednak łatwe -- "dziś partyjna rywalizacja na symbole zdewastowała przestrzeń politycznej wyobraźni, doprowadziła do instrumentalizacji pamięci, do uruchomienia obliczonych na skuteczną pogardę dystynkcji" -- uważa Matyja. Faktycznie polską sceną polityczną rządzi kilka osób, reszta to statyści, dlatego należy spojrzeć na Polskę inaczej. Na początek politolog chce trafić do lokalnych elit percepcji -- fachowców średniego szczebla, dyrektorów instytucji, dziennikarzy, by spróbowali patrzeć na państwo inaczej niż przez pryzmat wszechobecnego mentalnego centralizmu (w uproszczeniu -- nieokreślonego bliżej interesu państwa). Zastanawia się przy tym, czy wciąż możliwe jest utworzenie projektu politycznego, który nie tyle byłby kompromisem, co stworzyłby nowe, niewykluczające nikogo ze wspólnoty imaginarium. Czy w dalszym ciągu jesteśmy gotowi mówić o sobie "my, Polacy", a może zostaliśmy już bezpowrotnie podzieleni na naszych i obcych? "Wyjście awaryjne" to brawurowy komentarz do zakrapianej politycznymi konfliktami tożsamościowymi codzienności Polek i Polaków. Doskonałe studium wypadków, które doprowadziły do obecnego kryzysu z wieloma zasadnie zadanymi pytaniami o przyszłość naszego kraju.
Czasem politowanie wobec coraz niższych standardów debaty politycznej nie wystarcza. Wbrew wszelkiej logice i niezbędnemu dla zachowania integralności dystansowi zostajemy brutalnie wciągnięci w retoryczną wojnę beneficjentów Polski takiej i siakiej. Powody są niskie i zawsze te same, ale sprawy, traktowane przez polityków cynicznie i instrumentalnie koniec końców dotykają...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Byłem absolutnie zafascynowany początkiem tej historii. Pomyślałem, że to na pewno będzie dobra książka. Gortych rzeczowo, ale z wyobraźnią zarysował kanwę tej intrygi, trochę bazującej na faktach, trochę wymyślonej, ale w tamtej chwili bardzo rzeczywistej i namacalnej. Niestety przejście do współczesności, czy raczej historii najnowszej, bo właściwa akcja powieści osadzona została przed kilkunastoma laty, stopniowo zaczęło odsłaniać kolejne braki -- o ile faktycznie Gortych zrobił znakomity risercz na temat Karkonoszy i nawet całkiem zgrabnie wykoncypował stojącą w centrum powieści intrygę kryminalną, o tyle bohaterowie (i relacje pomiędzy nimi) pozostali papierowi do samego końca, a rozwinięcia narracyjne pozostawiały logicznie sporo do życzenia. Poza tym Gortych co rusz odpływał to w stronę referatu na temat historii gór, to w stronę romansidła dla nastolatek. Jego język był często niezręczny, zwłaszcza dialogi między parą głównych bohaterów dawały mi solidnie w kość -- tak, że aż zgrzytałem zębami. Rozgrzeszenia nie przyniosło autorowi zakończenie -- choć przyznaję, sam poczułem jakąś ulgę. Była w tym wszystkim niewątpliwa ambicja, w jakiejś części pewnie nawet zrealizowana, ale przykryła ją całkiem dojmująca warsztatowa amatorszczyzna.
Byłem absolutnie zafascynowany początkiem tej historii. Pomyślałem, że to na pewno będzie dobra książka. Gortych rzeczowo, ale z wyobraźnią zarysował kanwę tej intrygi, trochę bazującej na faktach, trochę wymyślonej, ale w tamtej chwili bardzo rzeczywistej i namacalnej. Niestety przejście do współczesności, czy raczej historii najnowszej, bo właściwa akcja powieści osadzona...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to