-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2017-12-01
2017-02-15
2017-01-24
2016-12-14
W dzieciństwie oglądałam programy muzyczne: Szansę na sukces, 30 ton – lista, lista przebojów, Disco Relax (phyyyy yyy, nie nie, wróć :P), Wideotekę Dorosłego Człowieka (choć byłam jeszcze mocno niedorosła). W którymś momencie pojawił się także długowłosy Robert Janowski i „Jaka to melodia?”. Trochę bardziej komercyjna, trochę bardziej kiczowata, ale miło się oglądało i słuchało.
W ostatnich latach „Melodię” widuję już tylko przerywnikiem podczas odwiedzin u dziadków. Niemniej sentyment pozostał, bo wokal i charyzma Roberta Janowskiego wciąż mi się podobają, a jego wiedza muzyczna imponuje.
Wśród nowości książkowych ostatniego miesiąca można znaleźć wywiad-rzekę z Robertem Janowskim, zatytułowaną „Przypadki”. Raczej bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie kolejny sentyment – osobą rozmawiającą z Janowskim jest Maria Szabłowska, którą można pamiętać między innymi ze wspomnianej wyżej „Wideoteki…”.
Sporo miał przypadków w życiu pan Robert. Choć przecież nic nie dzieje się przypadkiem. Każde zdarzenie z życia doprowadziło go do momentu, w którym jest teraz. A jak wynika z książki, jest szczęśliwy, więc… błogosławione przypadki :)
Świetnie się czyta tę rozmowę, między innymi dlatego, że między Marią Szabłowską a Robertem Janowskim wyczuwa się luz i koleżeńskość. Dziennikarka nie nagabuje swojego rozmówcy, nie zadaje pytań bez pardonu. Po prostu rozmowa na poziomie. Okazuje się, że nie zniżając się do stylu brukowcowego, można wiele informacji wyciągnąć z człowieka.
Nieprzypadkowo wspominam o brukowcach. Robert Janowski wraz ze swoją obecną partnerką byli ofiarą „dziennikarzy”, którzy napsuli im sporo życia. Dobrze, że znana osoba mówi o tym głośno. Mówiła już o tym Anna Przybylska i wiele innych osób. Trudno uwierzyć, jak bardzo potrafi zszargać czyjąś opinię niezbyt przychylny artykuł w gazecie, na dodatek wyssany z palca.
Ale „Przypadki” nie są nagonką na papparazich. Janowski opowiada o studiach weterynarii, o początkach swojej kariery w musicalu „Metro” i właściwie ten temat stanowi największą część publikacji. Oprócz tego Szabłowska pyta o program „Jaka to melodia?”, o miłość i planie B na przyszłość.
Moja babcia co jakiś czas przypomina mi: „Powinnaś wziąć udział w Jaka to melodia?!”. Po przeczytaniu „Przypadków” czuję się zachęcona, bo pan Robert bardzo przychylnie wypowiada się o programie i jego uczestnikach. Może w końcu zgłoszę się na casting… A babcia znajdzie „Przypadki” pod choinką!
W dzieciństwie oglądałam programy muzyczne: Szansę na sukces, 30 ton – lista, lista przebojów, Disco Relax (phyyyy yyy, nie nie, wróć :P), Wideotekę Dorosłego Człowieka (choć byłam jeszcze mocno niedorosła). W którymś momencie pojawił się także długowłosy Robert Janowski i „Jaka to melodia?”. Trochę bardziej komercyjna, trochę bardziej kiczowata, ale miło się oglądało i...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-16
Jak ja mam kogokolwiek namówić do przeczytania książki liczącej 1050 stron, którą sama czytałam przez kilka miesięcy, no jak? A jednak - namawiam bardzo! Genialna historia. I wcale nie trzeba czytać tak długo. Nawet przyjemniej wyszło, bo czuję, jakby Theodor Decker, główny bohater "Szczygła", był obecny w moim życiu przez kilka miesięcy.
Coś w stylu "Zbrodni i kary". Plus gratka dla historyków sztuki i osób zajmujących się renowacją mebli. Nie, naprawdę - jakby to powiedział Theodor - rewelacyjna książka!
Jak ja mam kogokolwiek namówić do przeczytania książki liczącej 1050 stron, którą sama czytałam przez kilka miesięcy, no jak? A jednak - namawiam bardzo! Genialna historia. I wcale nie trzeba czytać tak długo. Nawet przyjemniej wyszło, bo czuję, jakby Theodor Decker, główny bohater "Szczygła", był obecny w moim życiu przez kilka miesięcy.
Coś w stylu "Zbrodni i kary". Plus...
2016-07-08
2016-04-11
2016-04-04
2016-06-06
Znam teksty piosenek autorstwa Jacka Cygana. Między innymi jego teksty śpiewa Maryla Rodowicz, Edyta Górniak czy Ryszard Rynkowski. Wszyscy także pamiętamy piękną balladę Dumka na dwa serca, promującą ekranizację Ogniem i mieczem. Przez ostatnie kilka miesięcy (tak, miesięcy, niestety…) miałam okazję poznać zgoła inny rodzaj twórczości tego autora – opowiadania. Eh, gdybym tylko miała więcej czasu, a oczy nie zamykałyby mi się wieczorem ze zmęczenia, chętnie połknęłabym „Przeznaczenie, traf, przypadek” jednym tchem.
Ten zbiór 26 opowiadań określiłabym jednym słowem: życiówka. Bohaterami opowiadań są zwykli ludzie, ich życie. Czasem opisywana jest jedna sytuacja, jeden dzień, innym razem akcja toczy się na przestrzeni kilku miesięcy czy lat. Nieraz w tych pozornie zwyczajnych sytuacjach Jacek Cygan trafia w samo sedno problemów przeżywanych przez wiele osób. Czytamy zatem o zdradzie, o przemijaniu, życiu w małżeństwie, ale też o światku teatralnym. W codzienne sytuacje autor wplata treść, która nakłania do refleksji i dostrzeżenia małych rzeczy. Bo przecież tak często nie dostrzegamy codzienności i piękna chwili, żyjąc marzeniami i planami na jutro. Jutro, jutro, jutro. A gdzie jest dzisiaj? No właśnie. Albo nie dostrzegamy tej krótkiej chwili, dzięki której życie może się całkowicie odmienić. Czasem warto skupić na moment myśli i zastanowić się, jak obecny dzień wpłynął na twoje życie. Na związek przyczynowo-skutkowy, na zauważenie, że nic nie dzieje się przypadkiem.
Mówiąc życiówka mam na myśli, że każdy czytelnik może odnieść opowiadanie do swojego życia. Mam na to swój osobisty przykład.
Pojechałam do mojego P. na weekend. Mieliśmy spędzić całe dwa dni razem, co niestety w sobotę się nie udało ze względu na jego zobowiązania zawodowo-hobbystyczne. Było mi bardzo przykro, czułam, że on ani na mnie nie patrzy, ani mnie nie dostrzega, że mimo obietnic nie ma dla mnie czasu. Ze względu na moje skłonności do depresji czułam się przez to bardzo źle. Nie chciało mi się nawet otwierać książki, ale ostatecznie nie miałam nic innego do roboty.
Mówcie co chcecie – że to przeznaczenie, traf, przypadek – otworzyłam książkę Jacka Cygana i przeczytałam początek opowiadania „Trzy listki”:
Stał w korku, bo wyjechał później niż zwykle. Żona zrobiła mu idiotyczną awanturę o to, że ją zaniedbuje. To nie nowość, ale samo wysłuchanie jej zajęło chyba z kwadrans. Jeszcze teraz w uszach huczały mu jej słowa: „Nie mam własnego życia. Zanim za ciebie wyszłam, byłam kimś, teraz jestem nikim. Poświęciłam się dla ciebie, dla twojej kariery!
Znał to na pamięć. Ale dzisiaj doszedł nowy element. Żona powiedziała, że jest dla niego jak ze szkła, że w ogóle jej nie zauważa. Bardzo go to zabolało”.
Słowa idealne wpasowane w moją sytuację, i pewnie nie tylko moją. Ten fragment bardzo mnie uspokoił, szczególnie ostatnie zdanie. Trochę też rozbawił bo… właściwie dlaczego ja jęczę i się smucę? Mam faceta, który ma pracę i pasję, i zamiast to docenić, udaję jęczącą księżniczkę. Czy ja nie potrafię sobie zorganizować czasu bez faceta obok? Czy czuję się dobrze jedynie wtedy, gdy jest obok, a gdy zostaję sama, to spadam w otchłań rozpaczy? NO CHYBA NIE.
Dzięki tej książce uniknęłam bezsensownego awanturowania się. Przeczytałam powyższy fragment jemu następnego dnia, kiedy leniuchowaliśmy nad jeziorem i poświęcaliśmy całą uwagę sobie nawzajem. „Przecież wiesz, że wcale tak nie jest”. Wiem.
Panie Jacku, dziękuję za biblioterapię! Ma się rozumieć, że polecam lekturę.
Znam teksty piosenek autorstwa Jacka Cygana. Między innymi jego teksty śpiewa Maryla Rodowicz, Edyta Górniak czy Ryszard Rynkowski. Wszyscy także pamiętamy piękną balladę Dumka na dwa serca, promującą ekranizację Ogniem i mieczem. Przez ostatnie kilka miesięcy (tak, miesięcy, niestety…) miałam okazję poznać zgoła inny rodzaj twórczości tego autora – opowiadania. Eh, gdybym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-15
2015-11-20
2015-10-17
Jak przeżyłeś życie? Gdyby teraz miała się zakończyć jego ziemska część, co by po tobie zostało?
Jakie cechy, jakie przedmioty najbardziej cię określają? Gdyby był zwyczaj wkładania do trumny podczas pogrzebu rzeczy związanych z żegnaną osobą, co by to było w twoim przypadku? Czy coś niezwykłego, czy ulubiona biżuteria, może zdjęcie z przyjaciółmi lub po prostu tradycyjnie Biblia i różaniec, a może... Nic?
Takie rozmyślania obciążyły moją głowę po lekturze „Josepha”. Przyznacie, że są to myśli dość grobowe. Choć książka wcale bezpośrednio o śmierci nie mówi. Ale o przemijaniu – owszem.
Minipowieść francuskiej pisarki opisuje życie Josepha – samotnego mężczyzny nie pierwszej młodości, pracującego na gospodarstwie u pewnej rodziny. Joseph to typowy każdy, typowy nijaki, można by powiedzieć, że typowy Józek, gdyby spolszczyć tytuł. Joseph niewiele osiągnął, nie założył rodziny, żyje w cieniu. Nie ma przyjaciół, raczej nikt by nie zauważył, gdyby gdzieś zniknął. Żyje zgodnie z rytmem pór roku, dogląda zwierząt, żadnej roboty się nie boi. Jego codzienne życie można opisać słowami „wstałem – egzystowałem – położyłem się spać”.
Niewielka objętościowo książka ma raczej charakter długiego opowiadania, niż powieści. Nieznacznie ponad sto stron wystarczyło, abym się przekonała, że niestety pisarstwo Marie-Hélène Lafon nie przypada mi do gustu, choć jestem pewna, że znajdzie swoich zwolenników. Pisarka potrafi w jednym, obszernym zdaniu opisać kilka lat życia głównego bohatera, a przy okazji na marginesie wspomnieć o jego bracie i nałogu alkoholowym. Trzeba przyznać, że potrafi budować te złożone zdania bardzo dobrze, bo nie zdarzyło się, żebym kończąc zdanie zapomniała, jak ono się zaczęło. Mimo to styl pisania obfitujący w przecinki i średniki nie należy do moich ulubionych.
Niemniej jednak doceniam tę książeczkę za skłonienie do silnej refleksji nad tym, czy moje życie jest równie nieważne i nijakie, jak Josepha. Świetna okładka dobitnie wskazuje, że Josepha określają zwyczajne przedmioty: zegarek z zepsutą klamrą, scyzoryk, jakieś monety (raczej niskie nominały), klucz i medalik z Matką Bożą, taki normalny, z tych, co rozdaje ksiądz po kolędzie. Nic specjalnego. Co przedstawiałaby moja okładka, okładka książki „Typowa Hania”? Boję się pomyśleć. A jaka byłaby twoja?
Do refleksji. Polecam, choć bez zachwytów.
Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl
Jak przeżyłeś życie? Gdyby teraz miała się zakończyć jego ziemska część, co by po tobie zostało?
Jakie cechy, jakie przedmioty najbardziej cię określają? Gdyby był zwyczaj wkładania do trumny podczas pogrzebu rzeczy związanych z żegnaną osobą, co by to było w twoim przypadku? Czy coś niezwykłego, czy ulubiona biżuteria, może zdjęcie z przyjaciółmi lub po prostu tradycyjnie...
2015-06-26
2015-06-23
2015-05-18
„Na pewno coś wymyślimy” – to motto życiowe Jess. Jest jedną z kobiet, które nie pozwalają sobie na chwile słabości. Taka postawa jest konieczna, kiedy samotnie wychowuje się dzieci, często nie mając czego włożyć do garnka oraz martwiąc się o byłego męża, który wpadł w depresję. Chętnie pożyczyłabym Jess koszulkę z napisem „Keep calm and carry on”.
Jess jest bohaterką książki Jojo Moyes o prostym tytule „Razem będzie lepiej”.
Jeśli lubicie powieści drogi, sięgnijcie po „Razem będzie lepiej”. Zupełnym przypadkiem ostatnio przeczytałam dwie powieści, w których motywem przewodnim była podróż. Pierwszą z nich jest „Ostatni autobus do Coffeville” (polecam!), a teraz właśnie książka Jojo Moyes. Po tych dwóch lekturach uderzyło mnie to, że człowiek jest istotą bardzo szybko przywiązującą się do drugiej osoby, do zwierząt także. Mówi się, że przyjaźń buduje się latami, że nie warto ufać, że trzeba razem beczkę soli zjeść itd. Jest w tych stwierdzeniach sporo racji, ale gdybyśmy żyli mając cały czas za uszami słowa „temu nie ufaj, jakoś dziwnie mu z oczu patrzy”, wszyscy stalibyśmy się bandą odizolowanych samolubów, żyjących tylko z sobą i dla siebie. Fajne, do czasu.
Bo tak na końcu, to bez drugiego człowieka jesteś zerem.
Bohaterowie powieści „Razem będzie lepiej” (Jess, nieznajomy Ed, Tanzie, Nicky i pies Norman) są skazani na swoją obecność w jednym samochodzie w nieoczekiwanej, długiej podróży do Szkocji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Ed, będąc pracodawcą Jess, ani przez chwilę nie był brany pod uwagę jako uczestnik podróży. Ale powiedz Panu Bogu o swoich planach, to będzie miał niezły ubaw, co nie?
Wracając do wcześniejszej myśli: człowiek się przywiązuje. W bardzo szybkim czasie. Jeśli tylko „trafi swój na swego”, to już po kilku wspólnie spędzonych godzinach można się zastanawiać „co ja bym bez niego zrobił?”. Nawet jeśli chodzi tylko o wyrządzaną przysługę (ok, zawiozę was do Szkocji), to po powrocie do domu jakoś dziwnie brakuje tego kierowcy, prawda?
Powieść Jojo Moyes przypomina czytelnikowi o wielu prostych, ale jakże ważnych sprawach:
- ufaj
- kochaj i mów, że kochasz
- uwierz, że pieniądze się znajdą. Naprawdę, jeśli tylko są naprawdę potrzebne, znajdą się.
- miej zwierzęta
Kochaj i ufaj. A jeśli zaufanie jest składnikiem miłości, to pozostaje tylko: KOCHAJ.
Fajnie, że nie jest to książka o udręczonej życiem kobiecie, która przez brak pieniędzy, miłości i sukcesów traci sens życia i zamyka się w sobie. To bardzo pokrzepiająca lektura, dająca nadzieję i motywacyjnego kopa. Kiedy dzieje się coś nie po naszej myśli, zaczynamy marudzić i myśleć co by było, gdyby. Gdybologia wydaje się wtedy najlepszym rozwiązaniem, czyż nie? A weź sobie czasem krzyknij sam do siebie, jak Jess: WEŹ, NIE PRZESADZAJ!
„Na pewno coś wymyślimy” – to motto życiowe Jess. Jest jedną z kobiet, które nie pozwalają sobie na chwile słabości. Taka postawa jest konieczna, kiedy samotnie wychowuje się dzieci, często nie mając czego włożyć do garnka oraz martwiąc się o byłego męża, który wpadł w depresję. Chętnie pożyczyłabym Jess koszulkę z napisem „Keep calm and carry on”.
Jess jest bohaterką...
2015-03-15
Ciężko moi drodzy, ciężko mi po tej lekturze. „Życie wypuszczone z rąk” to książka, o której mogę pisać dopiero jakiś miesiąc po jej przeczytaniu. To prawdziwa historia niemieckiego piłkarza (bramkarza), Roberta Enke, który cierpiał na nawracającą depresję. Trudne było jego życie, zastanawiam się też, co przeżywał jego ojciec – psychiatra – widząc, że nie potrafi pomóc własnemu synowi. Trudno mi myśleć o rodzinie, którą pozostawił, postanawiając odebrać sobie życie. Pewnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuje mężczyzna, ojciec, syn i mąż, który wie, że wychodzi z domu po raz ostatni.
Robert Enke przegrał walkę z depresją.
Książkę o swojej walce z depresją początkowo miał napisać sam Robert Enke. W ramach terapii pisał dziennik, którego fragmenty przeczytamy w tej książce, koniec końców napisanej przez niemieckiego dziennikarza sportowego Ronalda Renga. Żaden ze mnie kibic, dlatego gdyby to była biografia jakiegokolwiek innego piłkarza, nie sięgnęłabym po nią. Jednak „Życie wypuszczone z rąk” znacznie wykracza poza opisy sukcesów i porażek zawodowych Roberta Enke i cały piłkarski świat. I naprawdę nieistotne, że niektóre fragmenty w ogóle mnie nie interesowały, te wszystkie relacje z meczów, transfery i tak dalej (wybaczcie moją ignorancję). Nieistotne, że styl Ronalda Renga uważam za nieco pokraczny i kanciasty i być może powinien skupić się na pisaniu artykułów, a nie książek. Interesowało mnie zupełnie coś innego. Robert Enke. Wielki Nieobecny. Jego wyraz twarzy. Częsty, mylący uśmiech na zdjęciach. Jego niemoc i strach.
„Gdybyś przez pół godziny siedziała w mojej głowie, zrozumiałabyś, czemu ogarnia mnie obłęd” (s. 11) – powiedział pewnego razu do swojej żony.
Dla fanów piłki nożnej pozycja obowiązkowa. Polecam również tym, którzy w jakiś sposób zetknęli się z depresją. Może dzięki nagłaśnianiu takich spraw więcej osób wygra z tą chorobą.
Ciężko moi drodzy, ciężko mi po tej lekturze. „Życie wypuszczone z rąk” to książka, o której mogę pisać dopiero jakiś miesiąc po jej przeczytaniu. To prawdziwa historia niemieckiego piłkarza (bramkarza), Roberta Enke, który cierpiał na nawracającą depresję. Trudne było jego życie, zastanawiam się też, co przeżywał jego ojciec – psychiatra – widząc, że nie potrafi pomóc...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-06
2015-04-28
Pięć lat temu przejeżdżałam przez Serbię (miejsce docelowe: Grecja). Zatrzymaliśmy się na cały dzień w miejscowości Valjevo. Mieszkała tam polska rodzina, która wyjechała do Serbii na misje szerzyć katolicyzm (większość mieszkańców Valjeva to prawosławni).
Serbia graniczy między innymi z Bośnią i Hercegowiną, jednak będąc stosunkowo blisko granicy serbsko-bośniackiej, wcale nie myślałam o tym, co wydarzyło się tam w latach 90. Myślałam tylko o tym, jak dobrze jest rozprostować nogi po 15-godzinnej jeździe autokarem, dobrze zjeść i zwiedzić nieznane miasto, a wieczorem usiąść z przyjaciółmi i grać na gitarach. Gdzieżbym myślała o wojnie w Bośni, no gdzież.
Co się odwlecze, to nie uciecze. „Odłamki” kazały mi się przeczytać. Mimo że tematyka wojenna nie jest moją ulubioną, to coś mi mówiło, że muszę sięgnąć po tę książkę. Przecież to było tak niedawno. Co innego czytać powieść, której akcja toczy się w czasach I lub II wojny światowej, a co innego o wojnie domowej, która trwała, kiedy byłam radosną pięciolatką. Myślę, że taką wojnę można „poczuć” jeszcze bardziej.
Ismet Prcić w swoim debiucie literackim pokazuje, jak bardzo może udręczyć człowieka wojna. Choć na dobrą sprawę nie powinien narzekać, bo koniec końców wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, to jednak wnętrze ma poharatane. Co się naoglądał i co przeżył, to jego, jak mówią. Jak bardzo się natrudził, aby wyemigrować, ilu bliskich zostawił, jakie wątpliwości musiał zdusić w sobie, to jego.
Ta autobiograficzna powieść nie ma ustalonej chronologii. Czytamy fragmenty, swego rodzaju „odłamki” z dzienników Ismeta Prcicia z różnych lat: 1995, 1999, 2000. Przez to książka jest trudna w odbiorze, można się pogubić. Można się pogubić i przerazić, czytając jedno zdanie zajmujące ponad stronę, bo i tak obszerne potrafią być majaki połamanego wojną człowieka. Stylistycznie – autor skacze z poziomu bardzo potocznego, brutalnego i wulgarnego, na niemal poetycki. Dlatego są fragmenty, które czytało się szybko, ale i takie, które męczą i sprawiają, że nasuwa się myśl, czy to wciąż ta sama książka, ten sam bohater. Jeśli chodzi o bohaterów, zapamiętacie Mustafę (do końca nie odgadłam, czy to wytwór wyobraźni Prcicia, czy realna postać) oraz pewnego psa.
Jedna uwaga: Ismet Prcić nie opowiada o przebiegu wojny. „Odłamki” to raczej element jego terapii i być może pogodzenia się z tym, co było, ale na pewno nie poznamy dzięki tej lekturze większości aspektów wojny domowej w Bośni. Poznamy udręczonego nią młodego człowieka o duszy artysty, ale nie wojnę. Choć kilka brutalnych akcji rzeczywiście w niej jest.
„Odłamki” to bardzo sugestywny tytuł. Ismet Prcić jest pełen odłamków wojny. Ale nie tylko. Jest pełen odłamków złamanego serca, pełen odłamków depresji matki, pełen odłamków zdrady ojca. To mnie dotknęło bardzo mocno, chyba bardziej niż sam fakt, że Ismet Prcić musiał przeżywać ucieczkę przed wojną, widzieć krew, być niepewnym jutra uchodźcą (choć tak naprawdę nie wiadomo, ile jest fikcji w opisanej historii). Przejmujące jest to, że w każdym w nas tkwią odłamki. Odłamki osobistej historii, która rzutuje na nasz stan psychiczny w późniejszym życiu. Odłamki brudu, odłamki rozwodu, odłamki powieszenia się przyjaciela, odłamki nałogu alkoholowego, odłamki utraty zaufania, odłamki depresji. Albo depresja jako wynik zbioru odłamków. Tkwią w człowieku niczym drzazgi, nie dające się usunąć spod skóry, wciąż widoczne i drażniące. Niczym brud za paznokciem, paproch w oku. „Odłamki” przypominają, że nie da się zapomnieć niektórych rzeczy. Można wybaczyć, ale nie można zapomnieć. Nie można usunąć odłamków. Nie można zapomnieć „Odłamków”.
Trudna książka. Nie sięgnę po nią ponownie, i to nie dlatego, że oczekuję jedynie lekkich i przyjemnych lektur. Po prostu ten sposób opowiedzenia o wojnie nie podobał mi się. Podobał mi się wątek o kryzysie w rodzinie, o dorastaniu i pierwszych zauroczeniach. Ale równie dobrze można o tym pisać nie na tle państwa dotkniętego wojną. Może się podobać. Skądś te nagrody literackie się posypały. Ale ja już chyba wolę do Valjeva.
Pięć lat temu przejeżdżałam przez Serbię (miejsce docelowe: Grecja). Zatrzymaliśmy się na cały dzień w miejscowości Valjevo. Mieszkała tam polska rodzina, która wyjechała do Serbii na misje szerzyć katolicyzm (większość mieszkańców Valjeva to prawosławni).
Serbia graniczy między innymi z Bośnią i Hercegowiną, jednak będąc stosunkowo blisko granicy serbsko-bośniackiej,...
2015-04-17
2015-03-29
Marie Kondo jest prawdziwą fanatyczką sprzątania, uczyniła z tego sens życia i na tym też zarabia – prowadzi kursy na ten temat dla swoich klientek, pomagając im odgruzować domy, no i pisze książki.
W „Magii sprzątania” Marie Kondo opowiada, że sprzątanie może zmienić życie i po zastosowaniu jej rad już nigdy nie wrócimy do stanu pierwotnego, czyli bałaganu w domu. Póki nie wprowadzę w życie warunków autorki, nie będę z tym dyskutowała…
W wielkim skrócie pomysłem Marie Kondo na efektywność w porządkowaniu jest wyrzucanie wszystkiego według kategorii, np. znajdujemy wszystkie podkoszulki znajdujące się w całym domu i wyrzucamy je, zostawiając tylko te najpotrzebniejsze. Nie wolno zaczynać sprzątania, dopóki nie ma pewności, że wszystko, co trzeba, zostało wyrzucone. Potem dopiero zaczyna się wielkie porządkowanie.
Ma to wszystko sens, jednak Marie mówi również, aby wyrzucanym ubraniom i innym rzeczom „dziękować za posługę”, aby czuły się lepiej – to już są właśnie te japońskie fanaberie, które trzeba odbierać z przymrużeniem oka. Poleca także, aby zrobić czystkę wśród książek – to chyba najbardziej kontrowersyjna sprawa, także wśród czytelników bloga! Zastanawiałam się, czy autorka chce, aby jej książkę również wyrzucono. Znalazłam odpowiedź – owszem, chce, aby się jej pozbyć, jeśli tylko nie sprawia czytelnikowi już radości.
Jestem bogatsza o ciekawe triki i pełna zapału do wyrzucania. Naprawdę można się zmobilizować. Aż człowiek zaczyna łazić po domu i węszyć, co by tu jeszcze wyrzucić. Coś w tym jest, skoro dostępna jest już kontynuacja „Magii sprzątania”: „Tokimeki. Magia sprzątania w praktyce”. Właśnie praktyki brakuje w pierwszej części. Jasne, że przeczytam drugą!
Marie Kondo jest prawdziwą fanatyczką sprzątania, uczyniła z tego sens życia i na tym też zarabia – prowadzi kursy na ten temat dla swoich klientek, pomagając im odgruzować domy, no i pisze książki.
więcej Pokaż mimo toW „Magii sprzątania” Marie Kondo opowiada, że sprzątanie może zmienić życie i po zastosowaniu jej rad już nigdy nie wrócimy do stanu pierwotnego, czyli bałaganu w domu. Póki...