-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać285
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński10
Biblioteczka
2014-02-16
2014-09-15
„Żywe grobowce” to druga cześć fabularyzowanej biografii Icka Farbarowicza, żydowskiego rzezimieszka lat 20-tych i 30-tych grasującego na terenach przedwojennej Polski. Wydaje się, że dwie okoliczności zaważyły na karierze literackiej Urke, z których pierwszą był konkurs literacki ogłoszony przez wydawnictwo Rój (zachęcany przez M. Wańkowicza Farbarowicz porzucił próby powieściowe na rzecz autobiografii). Drugim wydarzeniem torującym Nachalnikowi drogę do literackiego parnasu (względnie „parnasiku”) międzywojnia była seria wykładów w rawickim więzieniu wygłoszonych przez pedagoga i socjologa z Uniwersytetu Poznańskiego, Stanisława Kowalskiego.
Urke zapewnił sobie miejsce w historii literatury polskiej, choć ta wydaje się dzisiaj niechętnie do niego przyznawać. Jest to jednak swoisty fenomen, który zasługuje na większą uwagę a dzięki rozbrajającej swobodzie i wrodzonej naturalności budzi sympatię czytelnika. Nie ulega wątpliwości, że chęć zbudowania swojej legendy, mimo zapewnień, że jego celem jest „przedstawić nagą prawdę o życiu człowieka ze świata pogardzanych przez wszystkich” nieco oderwała literackiego Nachalnika od jego pierwowzoru, o czym donosiły dzienniki warszawskie po ukazaniu się „Żywotu…” w 1933 roku powołując się na relacje więźniów znających Nachalnika z celi. Przestaje nas to dziwić podczas lektury, gdy okazuje się, że Nachalnik to raptus, niecierpliwy młodzieniec, który z całą pewnością był „w gorącej wodzie kąpany”. Niewykluczone, że dzisiaj stwierdzono by u niego zespół ADHD. Nieraz przekonujemy się, że działa pod wpływem impulsu i nie uczy się na błędach – nawet tych swoich…
Kilka miesięcy temu podzieliłem się z Wami wrażeniami po lekturze „Życiorysu własnego przestępcy”, dlatego postaram się nie powtarzać pisząc niniejszą opinię, tym bardziej, że muszę utrzymać większość ówczesnych sądów.
Jak wiemy, Urke Nachalnik dopiero w więzieniu odebrał podstawowe wykształcenie, tam też zaczytywał się w klasykach polskiej i obcej literatury. W niniejszym tomie nie omieszkał się tym pochwalić mówiąc wprost o męczącym go głodzie literatury, opisując nielegalne sposoby zdobywania nowych książek, ale również w nieco subtelniejszy sposób – po raz pierwszy stosuje bowiem zabiegi wskazujące na jego erudycję za pomocą metafor czerpiących z tradycji literackiej („kobieta w wieku balzakowskim”, „przybytek Bachusa”). Niedobory warsztatowe i te inne, wynikające z braku konsekwentnej edukacji (Urke uczęszczał jedynie do chederu i klas początkowych jesziwy) nie dają o sobie zapomnieć. Czy nie jest naiwny zabieg uprzedzania wypadków akcji (lub jej przyspieszania) poprzez splot nieprawdopodobnych okoliczności? Jestem jednak pewien, że wartość prozy Nachalnika możemy odnaleźć gdzie indziej i to od razu na kilku płaszczyznach.
Pierwszą płaszczyzną jest opis codziennego życia więźniów od ostatnich lat zaborów do lat 30 – tych. W ten sposób poznajemy hierarchię więzienną (rozróżnienie „złodzieja” i „frajera” a także rodzaje przestępców (doliniarz, urke, klawisznik…) i złodziejskie typy zaobserwowane przez Nachalnika (zawodowcy, fetniaki, bandyci, ofiary losu). Autor odsłania przed nami niedostępne dla ogółu zasady honoru złodziejskiego i sposoby wyprowadzenia w pole klawiszów.
Wiąże się z tym drugie zagadnienie jakim jest więzienna gwara czyli grypsera. Przez językoznawców uznawana jest ona za jedną z bogatszych w słownictwo gwar polszczyzny. Dowodem jej żywotności niech będzie obecność słownictwa środowisk przestępczych w polszczyźnie potocznej. Glina, frajer, nygus, łachudra, nachy czy wacha to ledwie kilka przykładów grypsery z czasów współczesnych Nachalnikowi.
Koniecznie należy również wspomnieć o wkładzie Nachalnika w dyskurs… resocjalizacyjny. „Długoletnia kara, moim zdaniem – mówię to z obserwacji – nikogo nie poprawiła i nie poprawi. Więzienie to narkotyk, którego przestępca pochłania coraz to większą dozę. (…) Recydywista powraca do więzienia jak do kochanki, którą na jakiś czas opuścił. Człowiek, moim zdaniem, czuje strach i odrazę do więzienia, zanim je poznaje, trzeba go więc straszyć więzieniem jak najdłużej” – ten fragment najtrafniej chyba streszcza poglądy Nachalnika na „wychowawczą” funkcję więzień. W innym miejscu nazywa je wręcz „złodziejskimi uniwersytetami”, na których przestępcy wymieniają się doświadczeniami. „Filozofowanie”, jak sam nazywa swoje przemyślenia, prowadzą go do stwierdzenia, że to w społeczeństwie tkwi źródło niepowodzeń lokatora celi (stąd „żywe grobowce”). Po chwili zastanowienia nie jestem w stanie odmówić mu pewnej dozy słuszności – wychowawcza funkcja państwa realizowana choćby w publicznej edukacji to jedno z narzędzi kreowania wzoru praworządności obywatelskiej. W jakim stopniu państwo wywiązało się z tego zadania w przypadku Icka Farbarowicza? A samo społeczeństwo, czy nie stygmatyzuje więźniów pragnących wrócić ze źle obranej drogi?
Powyższe kwestie znajdują swoje rozwinięcie w „Żywych grobowcach”, do których lektury chciałbym Was zachęcić. Autobiografia Urke Nachalnika to bardzo ciekawa pozycja w panoramie literackiej dwudziestolecia wojennego dopełniająca jego obraz znany nam nie od dziś z książek wchodzących w skład tzw. kanonu.
„Żywe grobowce” to druga cześć fabularyzowanej biografii Icka Farbarowicza, żydowskiego rzezimieszka lat 20-tych i 30-tych grasującego na terenach przedwojennej Polski. Wydaje się, że dwie okoliczności zaważyły na karierze literackiej Urke, z których pierwszą był konkurs literacki ogłoszony przez wydawnictwo Rój (zachęcany przez M. Wańkowicza Farbarowicz porzucił próby...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-22
„Nigdy jeszcze czytane słowa nie wywoływały takiej lawiny znaczeń i skojarzeń” – zapisałem sobie w trakcie lektury książki „Akacje kwitną” autorstwa Debory Vogel, polskiej Żydówki z Galicji. To jedna z tych książek, która odcisnęła na mnie trwałe piętno, która śni się nie tylko po nocach, ale również na jawie!
Trudno opisać fabułę „Akacji”, bo właściwie jej tam brak. Mamy tu raczej do czynienia z opisem tego, co najczęściej nam umyka, bo nie stanowi dla nas treści życia a stwierdzenie, że to zbiór krótkich utworów prozatorskich w konwencji konstruktywistycznej a do tego inspirowanej filozofią Hegla niczego nie wyjaśnia, razi akademicką manierą a niektórych na pewno zniechęci. Czym zatem są „Akacje”?
Wspomniane wyżej krótkie formy składające się na zbiór „Akacje kwitną” Vogel nazwała montażami, których treść niosła wielość zdarzeń niezwiązanych przyczyną czy skutkiem a raczej miejscem i nastrojem. Bohaterów tam również nie znajdziemy – są za to ludzie-manekiny, pozbawione twarzy automaty, wprawiane w ruch pracą nóg, zajęte „odrabianiem życia” czy też jego „załatwianiem”: „Wszystkie produkty na rynku miały jedną cenę – 10 groszy (…) A towar ten kolportowano z taką powagą gorzką i takim patosem płomiennym, że tandeta zdawała się odgrywać jedyną rolę w życiu, niezastąpioną”.
Bez pudła można za to powiedzieć, że to Życie jest bohaterem montaży. Czym w takim razie jest życie jak nie załatwianiem spraw i cieszeniem się z owej tandety za dziesięć groszy? Jedną z możliwości kryje następujący fragment: „Był kwiecień, pierwszy miesiąc lepkich liści. Przy krawędzi trotuaru zawirowała garstka płowego pyłu i rozsypała się w bladym jeszcze powietrzu (…). To zaś nic nie mówiące zajście sprzed roku i sprzed lat dwu zdawało się stwierdzać, że wszystko wróciło na swe zwykłe miejsce i że potoczy się dalej w oznaczonej kolejności (…). Od płowej grudki prochu zaleciało zapachem upałów i nieznanych możliwości. I nie było już więcej czasu do stracenia”.
Podstawową cechą montaży jest geometryczny opis świata. Nieraz miałem wrażenie, że napotykam na mur nie do przeparcia, wyrażenie naszpikowane jakąś niecodzienną logiką („wszystko, co ma stałe kontury i postać prostokąta lub kubu jest szare od smutku, gdyż jest już raz na zawsze”). Na pierwszy rzut oka może niezrozumiałe, kolejne akapity odkrywają konsekwentnie budowany obraz świata. Trzeba zaufać autorce, pójść za nią jak w dym – przecież coś się za tym kryje! Komentatorzy twórczości Debory Vogel (zwłaszcza K.Szymaniak) piszą o podjętym problemie konwencjonalizacji języka i widzenia. Parafrazując klasyka chciałoby się powiedzieć „wszyscy jesteśmy manekinami!”. Jak dotrzeć do sedna, tej „ostatniej warstwy rzeczywistości”? Trzeba obnażyć jałowość języka manekinów, albo jeszcze lepiej: porzucić ich język! W ten sposób nasz odbiór rzeczywistości stanie się mniej automatyczny, możemy ją odczuć na nowo. To pragnienie ostrości widzenia wzbudziło we mnie niekłamany zachwyt.
Pragnienie zmierzenia się z życiem, opanowania przestrzeni rzeczywistości może być kolejnym motywem kreacji języka geometrycznego – wszak wprowadza on poniekąd ład. Kolejny punkt zaczepienia stanowi cykliczność zjawisk – zupełnie jak wspomniany wyżej pył, taki sam jak rok i dwa lata wcześniej albo wprowadzająca niepokój woń traw morskich w letnich ulicach nadbałtyckich miejscowości. Jednak owe ostoje stałości to za mało! Ciąży nad nami widmo niepewności, bo „każdy rok życia ma jakiś plan szczęścia i jakąś sprawę przegraną”. Nieodzowny twórczości Debory Vogel jest rys melancholii, obawa przed utratą i związana z tym nierozerwalnie chęć uchwycenia życia.
To zaledwie kilka tematów poruszonych w książce „Akacje kwitną”, która dostarczy niemało materiału do rozważań na temat roli artysty, upływu czasu, anonimowości, przemocy… i pewnie wielu innych, których nie jestem jeszcze świadom. Jest to lektura wymagająca i wielce zadowalająca. Ja w niej znalazłem kawałek samego siebie, poczułem się nieco raźniej co nie jest bez znaczenia, gdy otumaniony zdaję sobie czasem sprawę, że już jest wiosna, że kwiecień wybucha właśnie milionem lepkich, zielonych liści a "od płowej grudki piachu zalatuje zapachem upałów i nieznanych możliwości…".
„Nigdy jeszcze czytane słowa nie wywoływały takiej lawiny znaczeń i skojarzeń” – zapisałem sobie w trakcie lektury książki „Akacje kwitną” autorstwa Debory Vogel, polskiej Żydówki z Galicji. To jedna z tych książek, która odcisnęła na mnie trwałe piętno, która śni się nie tylko po nocach, ale również na jawie!
Trudno opisać fabułę „Akacji”, bo właściwie jej tam brak. Mamy...
2012-02
2011-04
2013-07
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych wynikających z wirtuozerskich uzdolnień warsztatu literackiego pisarza. Język Farbarowicza jest toporny i nieraz schematyczny. Musimy jednak pamiętać, że był on samoukiem, że polskiego języka literackiego nie posiadł nigdy w stopniu biegłym (stąd konieczność poprawek w jego rękopisach przed ich publikacją). Technika narracji przywodzi na myśl gawędę co unaoczniają zwroty bezpośrednio skierowane do czytelnika. Można powiedzieć więcej: Farbarowicz to niepoprawny gawędziarz, który nieraz popuszcza wodze fantazji, by zdynamizować akcję. Wybaczamy mu jednak wszystkie potknięcia, bo najważniejszy jest świat, który podaje nam na tacy. Tu tkwi chyba największa wartość „Życiorysu…”. Otóż zyskujemy dzięki niemu dostęp do półświatka okresu początku XX wieku (do 1918 roku). Poznajemy hierarchie przestępczą, wewnętrzne animozje wśród tej grupy a także grypserę. Ileż razy zaskakiwały mnie użyte w powieści zwroty (nieraz są obecne we współczesnej polszczyźnie potocznej), których etymologii należy szukać w języku jidysz, niemieckim czy rosyjskim!
Kolejna sprawa to opis żydowskiego krajobrazu wschodnich obszarów naszego kraju. W tym czasie przeobrażeniu ulegały niezmienne od wieków relacje łączące członków żydowskiej społeczności. Nie przeszkadza to jednak poznać nam zasad kierujących jej życiem poprzez wgląd w szkolnictwo, kalendarz świąt a także niepisanych i pisanych zasad regulujących stosunki społeczne wśród tej grupy. Ciekawa jest też kwestia tożsamości: Urke to Żyd, ale o Polsce uznaje za ojczyznę z kolei Niemcy mają go za Rosjanina... Poznajemy zarazem przemyślenia autora na temat stanu psychicznego osadzonego oraz jego rozważania zestawiająca życie przestępcze oraz dramaty wojny.
Na bohaterów składają się ludzie prości i bezpośredni w wyrażaniu swoich pragnień co wydaje się nieraz szokujące a przydaje powieści czegoś co bym określił jako witalność. Codzienne ich bytowanie jest często pozbawione widoków na lepszą przyszłość. To ludzie, którzy podobnie do bohatera wyznają zasadę „jakoś to będzie”. Żyją chwilą, kierują się impulsem, wpadają w sidła prostych namiętności, dryfują. Ma to pozory pewnego fatalizmu, który potwierdzają poniekąd losy autora. Nie bez żalu przewracamy ostatnią kartę „Życiorysu…”
Jest to kawał żywego mięcha rzucony czytelnikom wygłodniałym prawdziwych wrażeń. Uwiódł mnie pewnego rodzaju nonkonformizm i… naiwność autora, którego motywem przewodnim jest wyrażona w dedykacji chęć niesienia pomocy tym, „których los zepchnął w otchłań wyrzutków społeczeństwa, a którzy dążą ku poprawie”.
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
więcej Pokaż mimo toZacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych...