-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński26
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać402
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2016-10-10
2015-02
Na pierwszy rzut oka „Przeklęte tango” wydawać się może romansem rodem z argentyńskiej prowincji. Ta potencjalnie odstraszająca klasyfikacja określa jednak najbardziej powierzchowną warstwę fabuły powieści, na którą składają się perypetie miłosne Juana Carlosa i kilku związanych z nim kobiet oraz towarzyszące im wydarzenia z lat 1934-1947. Nie dajmy się jednak zwieść tej najprostszej z możliwości – głównym dowodem na to, że „coś tu jest nie tak” niech będzie pierwsza strona książki, gdzie dowiadujemy się o śmierci głównego bohatera.
Od razu widać, że nie będziemy mieć do czynienia z klasycznym schematem intrygi powieściowej, tak ważnej w romansach, której głównym elementem jest budowanie napięcia – cóż to bowiem za romans, w którym kochanek umiera zanim zdąży kogoś uwieść? Intryga „Przeklętego tanga” osnuta jest na retrospekcjach, dzięki którym staramy się zrekonstruować losy głównych bohaterów. Warto tutaj podkreślić rolę czytelnika, który nie dostaje rozwiązań „na tacy” – dopiero odpowiednia selekcja zapewnionego materiału pozwoli poznać historię Juana Carlosa, Nené, Mabel, ich rodzin i znajomych. Niemniej jednak nigdy nie będziemy w stanie uzyskać ostatecznego czy też jedynie obowiązującego obrazu wydarzeń – możemy być pewni zaledwie kilku niezaprzeczalnych faktów.
Prowadzić będziemy własne śledztwo opierając się na listach, notkach prasowych, rozmowach, fragmentach pamiętników, zeznaniach policyjnych, dokumentach urzędowych… Tradycyjna narracja ograniczona jest do niezbędnego minimum, które skutecznie wprowadza informacyjny chaos i wielość perspektyw zakreślając system wartości poszczególnych bohaterów, typową dla każdego z nich skalę ważności, dzięki której dokonują codziennych wyborów. Aż nadto uwidocznią się ich płochość, parweniuszowskie zapędy czy naiwność ich życzeniowego myślenia. Co gorsza, uzmysławiamy sobie jak wielka jest rola niedomówienia i drobnych oszustw, których nićmi związane są losy bohaterów (a może i nasze?). Użalamy się nad Juanem Carlosem, który będąc gruźlikiem ignoruje swój poważny stan, potępiamy Nené (a może ją rozgrzeszamy?), która porzuca chorego chłopaka, gdy na horyzoncie pojawia się obietnica lepszego życia i wyjazdu z „zapadłej dziury” jaką jest Vallejos a postępowanie Mabel wzbudza w nas wstręt, gdy ze strachu wrabia w przestępstwo swoją „przyjaciółkę” (a może strach popchnąłby nas do tego samego?).
Ważny motyw niedopowiedzenia oraz zatajenia informacji raz po raz każe nam zadawać sobie pytanie „a co ja bym postąpił/a w podobnej sytuacji?”. Na przykładzie bohaterów widzimy jak niezborne jest nasze postrzeganie samych siebie i wyobrażenie, jakie ma o nas otoczenie. „Przeklęte tango” przedstawia zarazem konsekwencje obranych strategii oraz słodką bezproblemowość konformizmu. Myślę, że duża siła oddziaływania powieści Manuela Puiga wynika właśnie z faktu, że jako czytelnicy jesteśmy postawieni w charakterze zwykłych podglądaczy. „Przeklęte tango” to książka-kolaż, książka pozornie niedokończona, zbiór faktów, ale i plotek, które nieraz zbyt wiele miejsca pozostawiają na domysły. Poniekąd jesteśmy zdani na własną spostrzegawczość, sami musimy nazwać postawy bohaterów. Możemy też, w razie „niepotrzebnie” pojawiających się wątpliwości natury moralnej, udać że… o niczym nie wiemy, a książki wcale nie przeczytaliśmy!
Oprócz ważnego wątku miłosnego nie można pomiąć sportretowania drobnomieszczańskiego społeczeństwa argentyńskiego w czasie przyspieszającej globalizacji. Ciekawe, że wiele jego cech związanych na przykład z mechanizmem społecznego awansu, zakresem zainteresowań czy modą można również zaobserwować w literaturze polskiej tego okresu. Nie będzie to zaskakujące, gdy zdamy sobie sprawę, że zarówno w Warszawie jak i Buenos Aires oglądano wówczas podobne filmy czy prenumerowano podobne (tzn. francuskie) magazyny modowe.
Kolejnym znakiem czasu, symbolem popkultury jest niebagatelne znaczenie tanga dla argentyńskiej tożsamości. Sączy się ono z radiowych głośników, wypełnia codzienną ciszę za sprawą płyt gramofonowych. Powtarzalne do znudzenia historie miłosne można traktować jako ironiczny uśmiech losu, tym bardziej wymowny, gdy zdamy sobie sprawę, że sami bohaterowie powielają treść fatalnych nieraz opowieści zasłyszanych podczas radiowych audycji. Przeklęte tango…
Po publikacji powieści w 1969 roku posypały się na autora gromy z powodu niedyskrecji jakiej się dopuścił. Chodzi tu mianowicie o fakt upublicznienia informacji na temat żyjących ówcześnie osób, których losy posłużyły za kanwę „Przeklętego tanga” – Puig nie „oszczędził” nawet własnej matki, której doświadczenia posłużyły do kreacji Nené. Kolejnym ciężkim zarzutem z jakim spotkał się pisarz, było posądzenie o chęć sparodiowania tego środowiska. Nie możemy zapominać, że technika obrana przez autora, za sprawą budowania przez niego aury tajemniczości i niepewności wokół opisywanych wydarzeń, przywodzić może na myśl chwyty marketingowe redakcji gazet czy twórców telenowel mających na celu zwiększenie zakresu odbiorców. Puig odpierał wszystkie te zarzuty tłumacząc, że celem jego było sportretowanie rodzącej się argentyńskiej klasy średniej, grupy jeszcze słabej i niejednorodnej, która nie posiadała właściwego sobie stylu życia.
Na pierwszy rzut oka „Przeklęte tango” wydawać się może romansem rodem z argentyńskiej prowincji. Ta potencjalnie odstraszająca klasyfikacja określa jednak najbardziej powierzchowną warstwę fabuły powieści, na którą składają się perypetie miłosne Juana Carlosa i kilku związanych z nim kobiet oraz towarzyszące im wydarzenia z lat 1934-1947. Nie dajmy się jednak zwieść tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną. Urodzona we Francuskich Indochinach na własne oczy obserwowała potęgę a potem rozpad francuskiego imperium kolonialnego, podczas wojny walczyła z okupantem w szeregach francuskiego Ruchu Oporu, działała w RNPG (Krajowym Stowarzyszeniu Jeńców Wojennych). Wielokrotnie krytykowano ją za znajomość z prohitlerowskim pisarzem Ramonem Fernandezem. Po wojnie wstąpiła do Partii Komunistycznej, z której została wydalona w 1950 roku pod pretekstem, między innymi, daleko posuniętej ironii (!) oraz zamiłowania do nocnego życia… Jej długie i niepozbawione osobistych tragedii życie warte jest osobnego opracowania, tymczasem zachęcam do zapoznania się z treścią opowiadań ze zbioru „Ból”.
W polskiej literaturze okresu powojennego nie brak utworów o szeroko pojętej tematyce wojenno-obozowej. Tym większe było moje zdziwienie w kontakcie z francuskim doświadczeniem okresu drugiej wojny, choć bardziej na miejscu byłoby chyba stwierdzenie o „francuskim doświadczeniu drugiej wojny w ujęciu Duras” dzięki czemu uniknę posądzenia o świadome czy też nie użycie pars pro toto w celu manipulacji czytelnikiem…
Przechodząc do sedna, moje największe zdziwienie zasadza się na atmosferze zgoła niewojennej emanującej z opowiadań Duras. Jaka jest tego przyczyna? Może fakt, że opisywane zdarzenia mają miejsce pod koniec okupacji, już po lądowaniu Aliantów w Normandii? A może zgoła odmienny charakter działań wojennych na terenie Francji? Potwierdzając zasadność obu powyższych argumentów, chciałbym podkreślić cechy samego pisarstwa Duras, na które wysuwa się chęć dania świadectwa przeżyciom wewnętrznym człowieka w obliczu nieznanych dotychczas kategorii ludzkiego upodlenia i zmian, które wymuszają w jednostkowej i najbardziej prywatnej wizji samego siebie.
Bohaterką opowiadania tytułowego jest Marguerite, dziennikarka gazety „Libres”. W swoich codziennych wędrówkach na dworzec d’Orsay (obecnie muzeum) zamieniony na okoliczności wojny w centrum dla repatriowanych jeńców wojennych zbiera nazwiska ocalałych, by publikować je później na łamach gazety. Marguerite liczy, że wśród ocalałych znajdzie swojego męża, którego imię ukrywa pod inicjałem „R.”. Dobrze znamy wojenne obrazy chaosu i bezradności, podziwiamy zatem upór i ofiarność Marguerite. Do tego momentu jej historia przypomina tyleż innych historii o rozłące z bliskimi, obawie o ich losy. Prawdziwym problemem (sic!) okazuje się dopiero odnalezienie ukochanego w Buchenwaldzie. Po ryzykownym przewiezieniu R. do Paryża rozpoczyna się walka o jego życie, forsowne czuwanie nad tym szkieletem pogrążonego w malignie ukochanego, który przez siedemnaście dni z rzędu wydala zielone gówno („może jadł trawę? Albo pił wodę z maszyn?”). Gdy, za sprawą najwyższego uporu, R. dochodzi do siebie, zaczyna pochłaniać niewyobrażalne ilości jedzenia, zbiera z podłogi każdy okruszek, kradnie i ukrywa jedzenia „na później”, a gdy jest mu ono wzbraniane – płacze oskarżając innych o brak zrozumienia.
Marguerite odkrywa, że trudno odczuwać radość z odzyskania kogoś uznanego już za zmarłego, niejako pochowanego w pamięci. Wspomnienia te zrywają zasłonę decorum, która w powszechnej świadomości zasłania upodlenie człowieka, jego zezwierzęcenie. Jak sobie poradzić ze świadomością, że godność człowieka nie istnieje, że nie ma nieprzekraczalnej granicy, że można zabić duszę? Dramatyzm tego procesu nie kończy się jednak w obozach. W obliczu przewrócenia na nice przedwojennego porządku moralnego bohaterka staje przed pustką moralną. Dochodzi do wniosku, że „czeka nas nieokreślona walka, w której obejdziemy się bez broni, bez chwały, bez przelewania krwi. (…) Za nami zostaje starta w pył cywilizacja i cała gromadzona przez wieki mądrość”. Opowiadanie to jest mistrzowskim zobrazowaniem porażki cywilizacyjnej, której piętno nosi każdy z nas, a której zawężenie do wojny i Zagłady wydaje się efektem strachu w obliczu spustoszenia ludzkiej godności. Nie rozumiemy już siebie samych.
Pozostałe opowiadania niniejszego zbioru również podejmują problem moralności, skupiając się na nieznanych źródłach przemocy czy może strachu przed jego uświadomieniem (tortury konfidenta Gestapo w „Albert z kawiarni Capitales”), na bezrefleksyjnej potrzebie walki, posiadania broni i odczuwania najbardziej atawistycznych instynktów („Ter, bojownik”).
W krótkim wstępie autorka określa następujące po nim opowiadania jako „święte księgi”. Trudno nie zgodzić się z myślą, że wojna nauczyła nas czegoś nowego o nas samych co z kolei doskonale rezonuje z ostrożną myślą Wisławy Szymborskiej, według której „tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono. Mówię to wam ze swego nieznanego serca”. Zbiór Marguerite Duras stanowi smutne podsumowanie oraz punkt wyjścia do podniesienia się z gruzowisk czasu pogardy.
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną....
2014-02-16
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych wynikających z wirtuozerskich uzdolnień warsztatu literackiego pisarza. Język Farbarowicza jest toporny i nieraz schematyczny. Musimy jednak pamiętać, że był on samoukiem, że polskiego języka literackiego nie posiadł nigdy w stopniu biegłym (stąd konieczność poprawek w jego rękopisach przed ich publikacją). Technika narracji przywodzi na myśl gawędę co unaoczniają zwroty bezpośrednio skierowane do czytelnika. Można powiedzieć więcej: Farbarowicz to niepoprawny gawędziarz, który nieraz popuszcza wodze fantazji, by zdynamizować akcję. Wybaczamy mu jednak wszystkie potknięcia, bo najważniejszy jest świat, który podaje nam na tacy. Tu tkwi chyba największa wartość „Życiorysu…”. Otóż zyskujemy dzięki niemu dostęp do półświatka okresu początku XX wieku (do 1918 roku). Poznajemy hierarchie przestępczą, wewnętrzne animozje wśród tej grupy a także grypserę. Ileż razy zaskakiwały mnie użyte w powieści zwroty (nieraz są obecne we współczesnej polszczyźnie potocznej), których etymologii należy szukać w języku jidysz, niemieckim czy rosyjskim!
Kolejna sprawa to opis żydowskiego krajobrazu wschodnich obszarów naszego kraju. W tym czasie przeobrażeniu ulegały niezmienne od wieków relacje łączące członków żydowskiej społeczności. Nie przeszkadza to jednak poznać nam zasad kierujących jej życiem poprzez wgląd w szkolnictwo, kalendarz świąt a także niepisanych i pisanych zasad regulujących stosunki społeczne wśród tej grupy. Ciekawa jest też kwestia tożsamości: Urke to Żyd, ale o Polsce uznaje za ojczyznę z kolei Niemcy mają go za Rosjanina... Poznajemy zarazem przemyślenia autora na temat stanu psychicznego osadzonego oraz jego rozważania zestawiająca życie przestępcze oraz dramaty wojny.
Na bohaterów składają się ludzie prości i bezpośredni w wyrażaniu swoich pragnień co wydaje się nieraz szokujące a przydaje powieści czegoś co bym określił jako witalność. Codzienne ich bytowanie jest często pozbawione widoków na lepszą przyszłość. To ludzie, którzy podobnie do bohatera wyznają zasadę „jakoś to będzie”. Żyją chwilą, kierują się impulsem, wpadają w sidła prostych namiętności, dryfują. Ma to pozory pewnego fatalizmu, który potwierdzają poniekąd losy autora. Nie bez żalu przewracamy ostatnią kartę „Życiorysu…”
Jest to kawał żywego mięcha rzucony czytelnikom wygłodniałym prawdziwych wrażeń. Uwiódł mnie pewnego rodzaju nonkonformizm i… naiwność autora, którego motywem przewodnim jest wyrażona w dedykacji chęć niesienia pomocy tym, „których los zepchnął w otchłań wyrzutków społeczeństwa, a którzy dążą ku poprawie”.
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych...
2015-02-21
Litwina w Wilnie trzeba szukać ze świecą! Taka jest diagnoza Napoleona Szeputisa, który z zespołem ludowym z Kalwarii dociera do stolicy by wziąć udział w cyklicznym Święcie Pieśni. Egzaltacja Napoleona jest tym większa, że Wilno zostało Europejską Stolicą Kultury, Chrystus został intronizowany na króla Rejonu Wileńskiego (i nie mamy tu do czynienia z wyobraźnią autora!) i obchodzony jest jubileusz tysiąclecia pierwszej pisemnej wzmianki o Litwie. Ten oto narodowo-religijny sztafaż stanowi punkt odniesienia dla fabuły powieści, która jest krytycznym komentarzem litewskiej rzeczywistości. Umiejętnie reprodukuje ją oniryczna narracja przypominająca sen wariata, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością.
Wyprawa do Wilna staje się dla Napoleona okazją by podsumować pierwsze dwie dekady po odzyskaniu niepodległości. Wędrówka ulicami stolicy w koszuli ze szpitala psychiatrycznego nie napawa Napoleona optymizmem. Nie dość, że na każdym kroku napotyka ślady, które na historii miasta odcisnęła wielowiekowa bytność innych narodowości, to sami Litwini są narodem „ledwo zrodzonym a już zmęczonym – zwłaszcza sobą”. Nie bez kozery Napoleon wypowiada opinię iż „Litwa to nie naród a smutna diagnoza”…
Doznaję w tym miejscu nieodpartego wrażenia, że powyższy sąd to bardziej elegancka wersja naszego rodzimego sądu o Polsce („ch..., d… i kamieni kupa”) autorstwa jednego z polskich polityków. Wskazuje to zarazem na podobieństwa między Litwinami a Polakami, dla których okres transformacji polityczno-gospodarczej stanowi kolejne już zerwanie z przeszłością a zarazem moment fundacyjny dla nowej i często schizofrenicznej tożsamości.
Dramatyczna sytuacja staje się dla Szeputisa pretekstem do… głoszenia Królestwa Chrystusa i wezwania do przebudzenia współziomków, podążenia za nim, prorokiem Napoleonem Szeputisem co ma uzdrowić poranioną narodową psyche. Wędrując po Wilnie, Szeputis zbiera swoją świtę, do której, obok tak znanych obywateli grodu Giedymina jak ekstrawagancka Różyczka z pomocnikiem Marianem czy książe Vilgaudas, należy zaliczyć bezdomnych: sowieckiego dysydenta Tomasa Polonskisa czy Valerijonasa Karnylę, badacza zachodnioniemieckiej gospodarki rolnej, której niższości wobec swojej sowieckiej odpowiedniczki nie udało się udowodnić.
Jak sami widzimy, zwolennicy „przyszłej Litwy” Szeputisa to osoby dryfujące na marginesie społeczeństwa, dla których zabrakło miejsca po odzyskaniu niepodległości, a którym Litwa nie zapewniła odpowiedniej opieki. Szeputis wytworzył, rzecz jasna, reakcję obronną, która pozwala wytłumaczyć powody, dla których oni zostali z niczym a dawny „uwodziciel” Szeputisa i jemu podobni święci tryumfy i jest zapraszany do telewizji. I tak, między kolejnymi pobytami w szpitalu psychiatrycznym, w mglistej okolicy na skrzyżowaniu współczesności i czasów sowieckich, na które przypadają młodzieńcze lata woźnego Napoleona Szeputisa dochodzi on do wniosku, że „w tamtych czasach nie było na Litwie ani miast, ani pederastów, ani lesbijek ani tym bardziej feministek. Dlatego baby, kiedy je chłop uszczypnął w dupę, aż wrzeszczały z zadowolenia”. Oto Litwa marzeń Szeputisa, której symbolem jest prawo do uszczypnięcia przysłowiowej baby w jej przysłowiową dupę przez co taki Szeputis może poczuć się jak prawdziwy mężczyzna. Szeputis wije się zatem jak piskorz, bije na oślep opłakując minione lata. Okres poprzedzający (ponowne) przybycie do Wilna możemy nazwać „internetową kontestacją wszystkiego” lub zwykłym „hejterstwem”: „jakiekolwiek cechy tożsamości, wśród nich też literatura narodowa, budziły (…) alergię i słuszne oburzenie. Najczęściej złość przedzierała się anonimowo w internetowych komentarzach. Niemało grafomanów wyrosło na tych odłogach”.
Jaka jest odautorska diagnoza współczesnej Litwy? Z jednej strony frustraci ogłaszają się prorokami i nawołują do powszechnego odrzucenia wszystkiego z upodobaniem oddając się swoim fantasmagorycznym wyobrażeniom a z drugiej strony urzędy państwowe za najważniejsze zadania uznają załatwienie sprawy „żydowskiego majątku, intronizacji Chrystusa Króla w Rejonie Wileńskim oraz zagrożenia dla państwa litewskiego pochodami sodomitów i lesbijek”… Czy nie brzmi to znajomo? Na okładce książki czytamy: „Nieważne gdzie to było: na Litwie, w Palestynie, może w sercu…”. A gdyby dopisać do tego łańcuszka Polskę?
Porzucając na moment pełną sprzeczności litewską rzeczywistość warto odnotować niezwykle ciekawy fragment książki opisujący realia służby w radzieckiej armii. Od momentu powołania Szeputisa do wojska, książka przywodzi na myśl „Przygody dobrego wojaka Szwejka”, kipiąc ironią i antysowieckim humorem oraz skondensowanym absurdem. Szczególnie ubawił mnie rozkaz oficera, który polecił „kopać rowy od płotu do popołudnia”!
Nieodzowna sowieckiej codzienności jest tak zwana „psychiatria represyjna”, którą również Szeputisowi dane było poznać. Do szpitali psychiatrycznych trafiały osoby niewygodne ideowo albo „ochotnicy” czyli symulanci, którzy chcieli doświadczyć… nieco normalności. Zwyczajową diagnozą dla pacjentów była „patologiczna psychoza schizofreniczna”, skutecznie uniemożliwiająca prowadzenie samochodu, ale chroniąca przed wojskiem i dająca pewną dozę bezkarności. Nie jest pozbawiona ironii opinia Szeputisa o poprawie jakości pobytu w szpitalu psychiatrycznym w porównaniu z latami ZSRR. Warto sobie tutaj zadać przewrotne pytanie: Czy to w psychuszkach obywatele Litwy powinni szukać schronienia?
„Litwin w Wilnie” pozwala nam zajrzeć w litewskie imaginarium i zrozumieć je choćby fragmentarycznie. Duża w tym zasługa tłumacza, który nie żałował miejsca na przypisy. Moje zdziwienie budziło jedynie pozostawienie w wersji oryginalnej zdań w języku rosyjskim. A może nie były po prostu istotne?
Polecam lekturę z zastrzeżeniem, że chwile beztroskiej zabawy niespodziewanie mogą dobiec końca w momencie, gdy zdamy sobie sprawę, że podobnych problemów i u nas jest bez liku.
Litwina w Wilnie trzeba szukać ze świecą! Taka jest diagnoza Napoleona Szeputisa, który z zespołem ludowym z Kalwarii dociera do stolicy by wziąć udział w cyklicznym Święcie Pieśni. Egzaltacja Napoleona jest tym większa, że Wilno zostało Europejską Stolicą Kultury, Chrystus został intronizowany na króla Rejonu Wileńskiego (i nie mamy tu do czynienia z wyobraźnią autora!) i...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-26
„Zwariowane miasto” zaskoczyło mnie z co najmniej kilku powodów. Ta ponad 80 – letnia już powieść Jana Wiktora napisana jest w konwencji satyry. Niestety nie dotarłem do materiałów dotyczących recepcji utworu w czasie jego publikacji, więc wrażenie jakie wzbudziła pozostaje w sferze domysłów. Satyra ma to do siebie, że traci na wartości w momencie zaniknięcia kontekstu w jakim powstała. Tym kontekstem w przypadku „Zwariowanego miasta” są wypadki literackie i artystyczne w Krakowie w okolicach 1920 roku (mam na myśli futuryzm i awangardę). Dla przykładu powiem, że Jalu Kurek nie miał wątpliwości, że to właśnie on posłużył za pierwowzór postaci Młodego Poety. Nam pozostaje dokumentalny wymiar tekstu, którego wartość jest dzisiaj nie do przecenienia dla badaczy i fascynatów dwudziestolecia!
Zacznę od określenia tematu książki… Znany dziennik wszedł w posiadanie materiałów dających dostęp do salonów elity. Ów dziennik konsekwentnie publikuje kolejne partie posiadanych materiałów budując napięcie i wzmagając głód sensacji wśród czytelników. Służby mundurowe zostają oskarżone o nieudolność, wezwane na dywanik i ostro skrytykowane a następnie wyśmiane przez opinię publiczną… Czy nie brzmi to znajomo? W perspektywie ostatniej rządowej afery taśmowej „Zwariowane miasto” niespodziewanie się aktualizuje! Drobne różnice stanowią wspomniana już elita (w „Zwariowanym mieście” jest to środowisko aktorskie i literackie) oraz forma materiałów „kompromitujących” dla jednej ze stron (rękopis a nie tajne nagrania) – sam szkielet sprawy jest niezmienny. Najbardziej jednak intrygującą stroną opisywanych zdarzeń jest to, że ich przerysowanie, świadoma przesada uwypuklająca wyśmiewane zdarzenia stała się dzisiaj (Anno Domini 2014) naszym chlebem powszednim!
Książka została napisana w geście sprzeciwu wobec wspomnianych już przeze mnie futuryzmu i awangardy, ale także wobec postępującej mediatyzacji życia i nieustępliwej bezrefleksyjności w działaniu. Modernistyczna fascynacja maszyną, mania postępu, schematyzacja życia i w końcu mechanizacja ludzkich odruchów budziła u wielu przestrach co doskonale widać na przykładzie ekspresjonistycznego języka „Zwariowanego miasta”.
Moje niekłamane zaskoczenie wzbudziło wiele fragmentów stanowiących doskonały komentarz do obecnej kondycji mediów – wielokrotnie jest to komentarz trafny choć pisany z perspektywy już… przedwojennej! Natknąłem się na zapowiedź reality show („dusza moja to szpalta sensacyjnego dziennika, kto kupi, ten czyta”) czy określenie reklamy jako XI muzy („Oburza się pan na reklamę. Trzeba pogodzić się z duchem czasu i na kolana upaść przed wszechwładną panią”). Jednym z głównych motywów jest zjawisko określane dzisiaj mianem „tabloidyzacji życia”. I tak, aktor chce nakręcić film, w którym zamierza przedstawić zmanipulowany na własną korzyść przebieg romansu z Aktorką; w niewyjaśnionych okolicznościach pojawia się rękopis „Miłość szaleńca czy zbrodniarza?”, będący pożywką dla żądnych sensacji czytelników a fotograf obecny na miejscu katastrofy lotniczej prosi ofiary o „bardziej nieszczęśliwy wyraz twarzy”…
Nie sposób nie powiedzieć kilku słów o języku powieści. Wspomniany wyżej ekspresjonizm jest bardzo „nowoczesny” – imaginarium powieści wypełniają najnowsze mody (jazz, dancingi, sport) oraz wynalazki takie jak radio, lotnictwo, motoryzacja oraz związane z nimi przymiotniki wyrażające efekty świetlne, dźwiękowe, witalność i dynamikę (gdy po dziennikarza podjeżdża dorożka ten czuje się obrażony i zamawia taksówkę licząc, że zostaną wprowadzone taksówki lotnicze). Partie poświęcone młodej poezji są w zasadzie fabularyzowanym manifestem awangardy („zdobywamy sławę wrzaskiem. Nowocześnie”)! Gdy do głosu dochodzi stara poezja napotykamy na konwencję obecną poezji młodopolskiej, przesyconą liryką barwy i uczucia. Z kolei słowa dziennikarza najlepiej wyrażają rytm nowoczesnego życia („Przed każdym zamknięte drzwi, ale nie przede mną. Wzrok teleskopu, słuch radia, węch psa najczulszy na świecie, piekarz sensacji, z łez, z krwi, z żółci, z błota, piekący chleb dla głodnych czytelników, bombiarz kryjący w zanadrzu dynamitowe naboje bezczelności aby rozsądzać mury, twierdze tajemnicy”).
Mam jednak wrażenie, że autor był programowo niechętny nowoczesnym tendencjom społecznym. Jan Wiktor, działacz Związku Młodzieży Wiejskiej RP, dyskredytuje rodzące się społeczeństwo nowoczesne wrzucając „do jednego worka” najgorsze jego cechy. Co więcej, nie daje żadnej alternatywy! No chyba że za takową uznamy Starego Poetę, który „patrzył na niziny spraw ze szczytu swej samotności i godności poety”. Zresztą autor może wcale nie musi dawać żadnej alternatywy? Przyjęta konwencja (satyra) zwalnia z dydaktyzmu na rzecz wykpienia.
Znamienny jest zarazem stale powracający w literaturze polskiej okresu międzywojnia motyw strachu przed zachodzącymi zmianami, który w nieco innym ujęciu podejmuje omówiona już przeze mnie książka pt.:”Auto, Ty i ja”. Nie bez kozery cytuję Starego Poetę i jego „szczyt samotności i godności”. Idealizm kryjący się za tym zwrotem wydaje mi się dość polską odpowiedzią na konieczność aktywizmu społecznego i realnych działań... Tutaj postawię jednak kropkę, bo temat wymyka się uproszczonym syntezom i wymaga osobnej dyskusji.
Wracając do książki, chciałbym podkreślić jej dokumentalną wartość i bogactwo językowe. Zaskakująca jest też siła rażenia odautorskich komentarzy, które porzucając formę satyry stały się naszą rzeczywistością. Zadziwiający jest również autorski upór, który wystarczył na, bagatela, 372 strony!
„Zwariowane miasto” zaskoczyło mnie z co najmniej kilku powodów. Ta ponad 80 – letnia już powieść Jana Wiktora napisana jest w konwencji satyry. Niestety nie dotarłem do materiałów dotyczących recepcji utworu w czasie jego publikacji, więc wrażenie jakie wzbudziła pozostaje w sferze domysłów. Satyra ma to do siebie, że traci na wartości w momencie zaniknięcia kontekstu w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-24
Emil Zegadłowicz to nieco zapomniany dziś literat dwudziestolecia międzywojennego. Na jego spuściznę literacką składa się głównie poezja (erotyki oraz wiersze sławiące piękno rodzinnego Beskidu), choć wydaje się, że to autobiograficzny cykl o Mikołaju Srebrempisanym przyniósł mu rozgłos największy przypinając łatkę gorszyciela i rozpustnika.
„Motory” nie zaliczają się do wspomnianego cyklu, choć bohater książki, Cyprian Fałn, wspomina swoją znajomość z Mikołajem. „Motory” opowiadają historię odbywającą się na dwóch planach: pierwszy z nich zakreśla pobyt bohatera w szpitalu i obejmuje związane z nim wydarzenia (odwiedziny, badania, dyskusje na sali chorych); drugi, stanowią wspomnienia Fałna od lat dziecięcych do czasów współczesnych pobytowi w szpitalu. Wyjście ze szpitala to moment, w którym oba czasy narracji zbiegają się.
Największą trudność sprawiła mi składnia – zdania wielokrotnie złożone z wtrąceniami, rozbudowane mitologiczne metafory, onomatopeje to główny rys repertuaru językowego „Motorów”, które zawarte nieraz w jednym zdaniu, wymagają umysłowej świeżości i dyscypliny. Brak podziału na rozdziały dodatkowo komplikuje lekturę przygniatając czytelnika nawałem wspomnień głównego bohatera.
Fabuła „Motorów” jest niezwykle rozbudowana obejmuje bowiem kilkadziesiąt lat życia głównego bohatera. Abyście zyskali o niej ogólne choćby wyobrażenie, trzeba tutaj zaznaczyć, że główne wątki powieści opierają się na opozycji „prywatne – publiczne”, na którą nakłada się bogata warstwa symboliczna znajdująca realizacje w licznych fragmentach przywodzących na myśl prozę poetycka czy w partiach wierszowanych, lirycznych.
Na sferę prywatną składa się sentymentalna podróż wypominkowa Fałna, wspominającego swoje dotychczasowe kochanki każdorazowo odciskające piętno na jego twórczości. Do tej właśnie sfery należy ponadto zaliczyć szkolne wspomnienia Cypriana, jego „karierę” wojskową i tragiczną historię jego małżeństwa. Nie sposób oddzielić tej powłoki ze sferą symboliczną, z którą wiąże się mitologiczny sztafaż powieści. Składają się na nią muzy, Bachus, Syrinks czy sam Cyprian, którego nazwisko nawiązuje do Fauna, boga płodności. Obrazu dopełniają najróżniejsze artefakty i tak zwane „imiona znaczące” jak na przykład „Cyprian”, przywołujący na myśl wiecznie zielone gaje cyprysowe ze śródziemnomorskiej ojczyzny poezji i wina.
Sfera publiczna to w głównej mierze historia zaangażowania Cypriana w działalność polityczną czy też, jakby określono ją w latach 30 – tych, wywrotową. Ze wspomnień wojennych Cypriana (pobyt w Wiedniu, podróż do Galicji) oraz jego rozmów z pozostałymi pacjentami szpitalnej izolatki wyrasta osoba rozczarowana współczesna jakością życia publicznego i kulturalnego. Z tej perspektywy Cyprian to twardo stąpający po ziemi zwolennik lewicy, utożsamianej wówczas z partią komunistyczną, antymilitarysta i antyklerykał. Do rangi symbolu urastają sceny powieszenia dwóch Czechów, których „ciała wsiąkły w ziemię pod płotem po wiosennych roztopach”, kazanie dla żołnierzy udających się na front czy pobór do wojska kandydatów uprzednio odrzuconych ze względu na stan zdrowia: „ostatni ratunek w ofermach, które wzgórzami trupów miały zatarasować drogę złowrogiej armii”.
Osobiste przeżycia i pasje (poezja!) Fałna wpłynęły na kształtowanie się jego poglądów społeczno-politycznych. Czy to nie osobista swoboda jest warunkiem zaistnienia twórczości literackiej? W kontekście epoki, zrozumiałe są dla mnie przesłanki decydujące o wyborach ideowych Fałna (komunizm przeciw faszyzmowi). Warto teraz sięgnąć do źródeł twórczości bohatera „Motorów”. Dochodzimy tutaj do najbardziej kontrowersyjnego wymiaru książki, za jaką została uznana ludzka seksualność. „ Oto czym jest seksualizm: uenergetycznieniem” mówi Fałn, kładąc podwaliny swojej teorii o „motorach”. „Mnie idzie (...) o zagadnienie energetyki seksualnej w przyrodzie; więc w człowieku; o zapęd, który w niej płynie; o ślizg pasa transmisyjnego wprowadzającego w ruch (-) i wykonującego pracę. Tu jest waga wiecznej kobiecości, która zbawia i wznosi: motor myśli, uczuć, pomysłów, poczynań, odkryć, wynalazków, prac, czynów, sztuki, ładu społecznego.” W wydaniu Cypriana seks łączy się bezpośrednio z twórczością. Innymi słowy – podczas seksu Cyprian ładuje swoje akumulatory, seks wprowadza go w stan „shormonizowania” i stoi u podstaw fałnowskiej fizyki erotycznej wedle której „stosunek z X wzmaga ochotę na stosunek z Y i Z”, w której kobieta niby zajmuje role centralną nie zyskując jednak chyba swojej podmiotowości...
Jednocześnie tytułowe motory wydają się echem awangardowego hasła „miasto, masa, maszyna”. Autor odnajduje tu podobieństwo między biologią (naturą) a techniką – Cyprianowi niewygodna jest myśl o pewnej determinacji (mechanizacji?) naszego życia poprzez genetykę – widzimy to najlepiej, gdy obserwuje pod mikroskopem męskie nasienie. To moment gdzie zauważa relacje logiczną między biologiczną stroną człowieka i jej wpływem na ludzkie poczynania.
Wachlarz tematów poruszanych w książce jest doprawdy szeroki a barwność języka nieraz onieśmielająca. Niech będzie tego przykładem najlepsze chyba podsumowanie rozważań na temat sztuki: „Zrozumienie sztuki, a może wszelkie zrozumienie, ukryte jest w komórkach żołędzia i klitoris; to są anteny”! Coś, co nie podobało się ówczesnym cenzorom (cały nakład książki został zarekwirowany przez urząd cenzorski), budzi moje wielkie zaciekawienie. Muszę przyznać, że zdrowa bezpruderyjność w kwestii seksualności to mocna strona tej książki. Inna sprawa, że skala rozpasania seksualnego głównego bohatera sprawia, że zastanawiałem się czy „Motory” nie są przede wszystkim powieścią erotyczną.
Według Fałna „gwałtowna, ostra, szargająca świętości narodowe – każda dobra książka to robi – ta świętość bowiem to zawsze marazm, skostnienie, truchło tradycji; wiadomo, elementem dobrej książki jest wysmaganie przeszłości, dezawuacja zakłamań”. Myślę, że największe atuty książki kryją się w powyższym stwierdzeniu – dystans do ówczesnej sytuacji politycznej i społecznej to droga do swoistej detonacji energii, która udziela się czytelnikowi. Niektórych pewnie zdziwi, że wiele z poruszanych problemów społeczno-politycznych jest wciąż (niestety) aktualnych… „Motory” polecam wyłącznie miłośnikom dwudziestolecia i eksperymentów literackich.
Emil Zegadłowicz to nieco zapomniany dziś literat dwudziestolecia międzywojennego. Na jego spuściznę literacką składa się głównie poezja (erotyki oraz wiersze sławiące piękno rodzinnego Beskidu), choć wydaje się, że to autobiograficzny cykl o Mikołaju Srebrempisanym przyniósł mu rozgłos największy przypinając łatkę gorszyciela i rozpustnika.
„Motory” nie zaliczają się do...
2015-02-15
„Dwór w Ulloa” Emilii Pardo Bazán może się na pierwszy rzut oka wydać lekturą poniekąd egzotyczną. Zainteresowanie literaturą hiszpańską ogranicza się w Polsce do twórczości kilku pisarzy współczesnych, Cervantesa i może jeszcze Calderona de la Barki, którego „Życie jest snem” wystawiane jest regularnie na scenach polskich teatrów. Niech tę pozorną barierę obcości zniesie fakt, że akcja niniejszej powieści rozgrywa się w… Galicji! W tej hiszpańskiej, rzecz jasna!
Sama Pardo Bazán była znaczącą postacią w XIX – wiecznej literaturze hiszpańskiej. Do jej największych zasług należy to, że była kobietą. Jest to oczywisty (i pozornie kontrowersyjny) skrót myślowy, który rozwinę nieco później podkreślając tymczasem jej kolejną zasługę jaką była popularyzacja naturalizmu na gruncie hiszpańskim. Właśnie w tej konwencji został napisana powieść pt. „Dwór w Ulloa”, która po raz pierwszy ukazała się w 1886 roku budząc wielkie zainteresowanie wśród literatów i publiczności.
Akcja powieści rozgrywa się w zielonej i deszczowej Galicji, gdzieś między Orense i Santiago de Compostela, w trudno dostępnej posiadłości, której panem jest Pedro Moscoso. Stosunki panujące we dworze obrazują postępującą degrengoladę miejscowej arystokracji, która bratając się z chłopstwem i spędzając czas na polowaniach nie zauważa, gdy staje się echem swojej dawnej świetności… Za sprawą sugestywnych opisów zdajemy sobie sprawę z postępującego zdziczenia dawnych arystokratów czego metaforą jest popadający w ruinę dwór, po którego kolejne części upomina się cierpliwa i zarazem niszczycielska natura. Hermetyczność tego układu rozsadza przybycie księdza Juliana, który będąc wysłannikiem wuja markiza Pedro ma pomóc w zarządzaniu podupadającym majątkiem.
Pojawienie się w Juliana w Ulloa narusza panujące we dworze status quo powodując wzrost napięcia między mieszkańcami a zarazem zakreślając horyzont, na którego tle zarysują się wszystkie przyszłe konflikty mające swoje źródło w opozycjach: miasto – wieś, rozum – instynkt, idee postępowe i konserwatywne.
Skalę wyzwań stojących przed Julianem dobrze oddaje naturalistyczna narracja, określająca dwór mianem nory, legowiska dzikich zwierząt. Służąca Sabel jest zakładniczką swojego seksualnego popędu. Nie cofa się przed próbą uwiedzenia duchownego, co wcześniej powiodło się jej z dziedzicem, któremu urodziła syna. Chłopiec ten, tarzając się w błocie i śpiąc w korycie jest chyba najlepszym przykładem bezrefleksyjnej siły natury, wobec której reformatorskie zapędy Juliana muszą pozostać bezowocne. Czy możliwe jest wzajemne przeniknięcie tych dwóch światów? Częściowej odpowiedzi na to pytanie udziela kilkumiesięczny pobyt Juliana i Pedra w mieście skąd przybywa również żona tego ostatniego, Marcelina.
Dwór w Ulloa i pobliskie miejscowości zaludniają ludzie posługujący się miejscowym językiem, zachowujący pradawne wierzenia i przesądy o czym przekonuje się Julian przyłapując w kuchni wróżbiarkę odsłaniającą dalsze losy związanych z dworem ludzi. Niejednokrotnie budzi to przestrach w nim i w Marcelinie – ludziach z zewnątrz, należących do innego porządku. Charakterystyczna dla naturalizmu drobiazgowa narracja dostarcza nam informacji z zakresu psychologii (m.in. teoria osobowości Heymansa), które w biologii szukają potwierdzenia nawet tych racjonalnych, zdawałoby się, poczynań bohaterów. W miarę narastania napięcia, sposób prowadzenia narracji zaczyna przywodzić na myśl gotyckie powieści grozy, buduje nastrojowość poprzez stany pogody, ucieka się do logiki marzenia sennego to znowu uspokaja się, obierając za cel opisu nastrojowy galicyjski krajobraz.
Chciałbym również zasygnalizować kolejne zagadnienie, które ważniejsze będzie dla odbiorcy hiszpańskiego stanowiąc wszak fabularyzowany fresk historyczno-społeczno z czasów po abdykacji Izabeli II. Dla przebiegu akcji jest ono o tyle ważne, że bezpośrednio dotyka bohaterów, którzy angażują się w wybory do hiszpańskiego Sejmu (Kortezów). Otóż w związku z tą okolicznością możemy ocenić rolę kacyków i kleru, którzy uciekając się do fałszerstw, morderstw i gróźb odgrywają niepoślednią rolę w nieformalnym sprawowaniu władzy na poziomie regionalnym – poprzez poparcie jakie udzielają wybranym kandydatom wpływają tym samym na krajowe życie polityczne i zachowanie status quo, będącym do pewnego stopnia odbiciem stosunków panujących we dworze.
Na wstępie mojego tekstu wspomniałem, że jedną z zasług Emilii Pardo Bazan było to, że urodziła się kobietą. Trzeba dodać, że była kobietą wybitnie uzdolnioną i silną co pozwoliło jej odnaleźć swoje miejsce i zdobyć szacunek w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Mało tego! Została pierwszą profesor Uniwersytetu Centralnego w Madrycie, stworzyła serię wydawniczą „Biblioteka Kobiet” i zajęła się redakcją kolejnych jej tomów. Trzykrotnie odmówiono jej przyjęcia w poczet członków Hiszpańskiej Akademii Królewskiej – myślę, że również dzięki temu stała się symbolem walki o prawa kobiet, którą nieraz podejmowała na kartach swoich powieści. Również we „Dworze” podejmuje ona krytykę ówczesnych warunków społecznych, które z uprzedmiotowienia kobiety uczyniły podstawę relacji damsko-męskich. W tym układzie największym zadaniem kobiety było wydanie na świat (męskiego) potomka.
„Dwór w Ulloa” Emilii Pardo Bazán może się na pierwszy rzut oka wydać lekturą poniekąd egzotyczną. Zainteresowanie literaturą hiszpańską ogranicza się w Polsce do twórczości kilku pisarzy współczesnych, Cervantesa i może jeszcze Calderona de la Barki, którego „Życie jest snem” wystawiane jest regularnie na scenach polskich teatrów. Niech tę pozorną barierę obcości zniesie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-27
„Adam Grywałd” jest powieścią w nurcie modnego w dwudziestoleciu psychologizmu. A jeśli mówimy o psychologizmie, to nieodzowny jest w nim drobiazgowy wgląd w ludzką psychikę, analiza najbardziej wydawałoby sie błahych nawet zdarzeń z życia bohaterów w relacji z psychologią … Jest to ważna informacja dla osób kierujących się stopniem dynamiki akcji przy wyborze lektur - nalezy pamietac, że „Adam Grywałd” jest tej dynamiki niemal pozbawiony.
Akcja powieści obraca się wokół postaci tytułowej oraz jej relacji z Izabelą i jej młodszym bratem Edmundem (Mosskiem). Z Izabelą łączy (sic!) Adama zakończony niepowodzeniem związek a z Edmundem pewien rodzaj nieuświadomionej do pewnego etapu fascynacji.
Niektórzy zechcą w tym miejscu przyszyć jej łatkę powieści gejowskiej, jednak stanowiłoby to zbytnie uproszczenie (choć nie bez kozery mówi się o tej książce jako o pierwszej polskiej powieści z wątkiem homoseksualnym). Od razu trzeba jednak zaznaczyć, że temat miłości fizycznej, bo często jest to pierwsze skojarzenie jakie budzi epitet "powieść gejowska", jest w niej nieobecny (a jeśli już się nieśmiało pojawia to jedynie w wersji „kanonicznej”, tj. heteroseksualnej). O czym zatem jest ta książka? W „Adamie Grywałdzie” intryga zasadza się na retrospekcji i wglądzie w życie wewnętrzne co daje materiał do dywagacji na temat stanów psychicznych i motywacji działań głównego bohatera. Zagadnienie homoerotyzmu jest podjęte z pozycji popularnej wtedy teorii Adlera, który tłumaczył homoseksualizm jako wynik nieudanego związku z kobietą. Nie warto byłoby jednak czytać tej powieści, gdyby stanowiła tylko fabularne nawiązanie do ww. teorii. Rozmowy toczone przez bohatera z narratorem, z przyjaciółmi a także literackie próby Grywałda do których zyskujemy dostęp to proces uświadamiania sobie zmian w swojej wrażliwości czy może odkrywania jej nowych pokładów. Stanowi to dla Grywałda wyzwanie, do którego podchodzi z rosnącą ciekawością, niedowierzaniem. Wiele tu niedomówień i dwuznaczności co oddaje pewne zagubienie Grywałda a czytelników wciąga w grę domysłów zezwalając na opowiedzenie się za wersją uznaną przez nas za słuszną. Przedwojenna krytyka zwracała uwagę na inspiracje Proustem, którego proza miała wpływać na Brezę. Osobiście wskazałbym jeszcze na Nałkowską, z którą łączyła Brezę bliska przyjaźń i częste spotkania w ramach prowadzonego przez nią salonu literackiego.
Tematem pobocznym jest krytyka pewnej jałowości intelektualnej środowiska mieszczańskiego, co ujawnia się w licznych, niezbyt przychylnych zwrotów pod adresem państwa Mossów przyjmując jednak formę groteski, stanowiąc element humorystyczny.
„Adam Grywałd” jest powieścią w nurcie modnego w dwudziestoleciu psychologizmu. A jeśli mówimy o psychologizmie, to nieodzowny jest w nim drobiazgowy wgląd w ludzką psychikę, analiza najbardziej wydawałoby sie błahych nawet zdarzeń z życia bohaterów w relacji z psychologią … Jest to ważna informacja dla osób kierujących się stopniem dynamiki akcji przy wyborze lektur -...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-28
Spod pióra Kisielewskiego wyszło kilkanaście powieści kryminalnych i obyczajowych celujących w społeczne patologie PRL-u, których istnienie poddawano w wątpliwość w oficjalnym dyskursie. Jedną z tych powieści jest książka „Kobiety i telefon”, wydana w 1960 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik.
Intryga zawiązuje się dzięki pomyłce telefonicznej stanowiącej źródło późniejszych konfliktów. Telefon Adama dzwoni co najmniej kilka razy dziennie przy czym większość połączeń to pomyłki. Gdy w słuchawce słyszy głęboki, kobiecy głos Wandy postanawia zachęcić nieznajomą do spotkania. Akcja nabiera tempa, gdy na scenę podstępem wkracza siostra kobiety, Halina, oraz znajomy Adama z przyjaciółką. Nie mija wiele czasu nim stajemy się świadkami morderstwa, szantażu i próby wymuszenia małżeństwa… Oprócz niewątpliwych zwrotów akcji, powieść stawia pytania o powody obojętności czy źródła ludzkich „podłostek” – świadomie nie mówię tu o podłościach, żeby zbagatelizować nieco to pojęcie: wszak „podłostka” to rzecz uciążliwa, ale na dłuższą metę nieszkodliwa… Otóż Kisielewski pokazuje, że wyjątkowo łatwo przejść nad „podłostkami” do porządku dziennego przygotowując solidny grunt pod prawdziwe świństwo.
Co jednak z tego, że znamy winowajcę skoro nie możemy obarczyć go pełnią winy i domagać się sprawiedliwości? Co jeśli sam winowajca jest ofiarą i jako jednostka ułomna nie radzi sobie z własnym życiem, które biegnie w nieokreślonym kierunku?
„Kobiety i telefon” w syntetyczny sposób pokazuje sposób działania i myślenia obliczony na doraźne spełnienie własnych potrzeb. To pewna diagnoza zobojętnienia i okoliczności leżących u zarania takiej postawy. To w końcu dość przygnębiające studium postępowania człowieka, którego wyznający miłość głos brzmi jakby należał do kogoś innego.
Na uwagę zasługuje również wątek drobnych złośliwości, których ofiarą pada Kraków. Oprócz obecności na kartach powieści Kopca Piłsudskiego, lasku Wolskiego, Plant i wielu kawiarni, dowiadujemy się jak wyglądała sytuacja mieszkaniowa pod koniec lat 50 – tych oraz tego, że… podczas upałów miasto pachnie (?) jakby zostało zbudowane na grobach a jego mieszkańcy nie mają nic do robienia oprócz szwendania się po knajpach.
Polecam tę pozycję z czystym sumieniem i jestem ciekawy Waszych wrażeń.
Spod pióra Kisielewskiego wyszło kilkanaście powieści kryminalnych i obyczajowych celujących w społeczne patologie PRL-u, których istnienie poddawano w wątpliwość w oficjalnym dyskursie. Jedną z tych powieści jest książka „Kobiety i telefon”, wydana w 1960 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik.
Intryga zawiązuje się dzięki pomyłce telefonicznej stanowiącej źródło...
2014-04-18
Już na emigracji Tyrmand wspomniał, że nie mógłby w Polsce dojść do niczego więcej jako pisarz. I rzeczywiście cenzura blokowała jego kolejne książki – tak było również z „Życiem towarzyskim i uczuciowym”, wydanym ostatecznie w 1967 roku przez paryski Instytut Literacki. Dla Tyrmanda była to książka ważna, ze względu na podjętą tam próbę „polskiego, nie sfałszowanego realizmu”. Ten zamiar twórczy był wystarczającym wytłumaczeniem by nie dopuścić jego książek do druku a autora skazać na polityczną emigrację.
Akcję powieści stanowi wycinek z życia polskich „elit” intelektualnych i kulturalnych kilkunastu powojennych lat. Słowo „elity” umieściłem w cudzysłowie, gdyż w znakomitej większości, kręgi towarzyskie przedstawione w powieści nie mają z elitami wiele wspólnego. Z punktu widzenia Tyrmanda polskie życie kulturalne było kierowane przez zdemoralizowane grono, coś na kształt towarzystwa wzajemnej adoracji, które odpowiednio szybko potrafiło sobie zdać sprawę z konieczności przyjęcia nowej postawy życiowej opierającej się na oportunizmie, serwilizmie, stopniowym wygaszaniu odruchów moralności oraz umiejętności lawirowania między niewygodnymi pytaniami. Tyrmand czerpał inspirację z poczynionych w codzienności obserwacji. Co więcej, pierwowzory wielu bohaterów „Życia…” to osoby łatwe do zidentyfikowania dla współczesnych. I tak, mówi się, że pani Stollowa to nikt inny jak Irena Krzywicka, z kolei Andrzej Felak to w rzeczywistości Edmund Osmańczyk. Nie ma również większych wątpliwości co do postaci Mikołaja Planka, który stanowi porte-parole autora.
Niepotrzebnym byłoby tutaj powtarzać wszystko to, co składa się na historię PRL-u a co znamy z opowiadań rodzinnych, literatury czy filmów. Akcja książki nie jest dynamiczna – stanowi ona panoramiczny zapis relacji towarzyskich kręgów ludzi kultury, które po wojnie uzyskały nowy kształt. Znajdujemy tam zdegradowaną arystokrację, przedwojennych działaczy lewicowych, ideologów komunizmu i powojennych karierowiczów, którzy doskonale wczuli się w nową koniunkturę i program niwelacji różnic klasowych. Jest to świat na zupełnie nowych zasadach, nieokrzepły, na poły dziki. Nie liczą się w nim dawne autorytety a nowych nie widać. To świat kryzysu i braku zaufania. W szerszej perspektywie, książka stanowi refleksję na temat dokonującej się zmiany obyczajowej w polskim społeczeństwie, które miało miejsce po rozczarowaniu zmianami po październiku 1956 roku.
Ludzie ze sobą rozmawiają, lecz myślami odpływają gdzieś indziej lub mówią zupełnie coś innego niż myślą. Do kręgu największych zmartwień należy zapobiegliwość rozumiana jako spryt w zdobyciu przydziału na mieszkanie, wymiganiu się od spłaty cła za samochód a poziom aspiracji wyznacza nowa podłoga z tworzywa sztucznego sprowadzona z zagranicy. Wielcy ludzie są takimi tylko z nazwy, bo „małe podłości” zajmują lwią część ich czasu wolnego. Wstępując do tego świata musimy być przygotowani na to, że wcześniej lub później będziemy musieli komuś wyświadczyć przysługę by się odwdzięczyć. W ten sposób (niechciane) więzi towarzyskie ulegają zacieśnieniu. Przykładów i uogólnień znajdziemy bez liku. Czy istnieje jakaś alternatywa? Przykład jednego z bohaterów (a także doświadczenia autora) skłaniają do odpowiedzi negatywnej. Nikt nie rzuca się z motyką na księżyc, nie wychodzi z inicjatywą zmian (literackich, systemowych, jakichkolwiek…), bo niepisane zasady współżycia skazałyby taką osobę na ostracyzm towarzyski i odebrały cenne przywileje. Wymowa książki jest pesymistyczna. Wbrew temu co uważa Andrzej Felak najtrudniej jest być sobą. Można to też ująć inaczej: możesz być sobą, ale lepiej, żeby nie wiedział o tym nikt inny.
„Życie…” jest książką ponadczasową – oprócz wartości dokumentalnej pokazuje jak sposób funkcjonowania społeczeństwa doby PRL-u przeniknął do naszych współczesnych obyczajów. I ciągle w nich tkwi. Jej kolejnym niepodważalnym atutem jest język: nieraz ostry jak brzytwa, zdolny do odmalowania każdej atmosfery, podsuwa nam pod przysłowiowy nos (czy raczej oczy!) sceny wciągające swoim narracyjnym rytmem, płynnością, która nas porywa.
Już na emigracji Tyrmand wspomniał, że nie mógłby w Polsce dojść do niczego więcej jako pisarz. I rzeczywiście cenzura blokowała jego kolejne książki – tak było również z „Życiem towarzyskim i uczuciowym”, wydanym ostatecznie w 1967 roku przez paryski Instytut Literacki. Dla Tyrmanda była to książka ważna, ze względu na podjętą tam próbę „polskiego, nie sfałszowanego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-04
Chciałbym Wam zaproponować lekturę krótkiej powieści pt.: „Auto, Ty i ja” - jest to pozycja obowiązkowa dla fascynatów modernizmu. Chciałbym zarazem uprzedzić, że książka ta jest dość rzadka - ja nabyłem swój egzemplarz na aukcji internetowej po wielotygodniowych poszukiwaniach.
Jest to historia osnuta na motywie wycieczki samochodowej Pola, młodego inżyniera, oraz Izabeli, aktorki teatralnej. Pol reprezentuje idee nowoczesne („kult rozumu”, „religię racji”). Iza jest osobą obdarzoną dużą uczuciowością, liryczną. Na styku tych dwóch punktów widzenia i odczuwania dochodzi do wielu sytuacji, dzięki którym pojmujemy „nowoczesność” w rozumieniu autora.
Ksiażka ma tym większą wartość poznawczą, że pozwala nam dokładnie sobie wyobrazić nowoczesne aspiracje pionierów masowej rewolucji technicznej oraz modernizmu rozumianego jako postawy życiowej. Niemniej jednak, może być to lektura męcząca dla poszukiwaczy „mistrzów słowa” – warsztat literacki Sosnkowskiego nie zachwyca, bywa schematyczny, razi nieudanymi konceptami („będąc mała wąchałam całemi godzinami ramy okna”). Nieraz jednak zaskakuje trafnymi metaforami i dość syntetycznym sposobem narracji – aż chciałoby się powiedzieć „geometrycznym”. I tak, pojawiają się „architektoniczne” opisy krajobrazu lub stanów pogody.
Sosnkowski, jak mało kto nadawał się na koryfeusza nowoczesności. Warto pamiętać, że jako redaktor magazynu wnętrzarskiego poświęcił serię artykułów… estetyce neonu! Nie dziwi zatem nasycenie książki w elementy wybitnie nowoczesne (pamiętajmy, że jest rok 1925!). I tak, bohaterowie wybierają się w rajd po kraju (i choć jest on niewymieniony z nazwy, domyślamy się, że chodzi o Polskę). Pewnie niewielu z nas wie, że w 1924 roku było w Polsce jedynie… 7500 samochodów! Ponadto, bohaterowie wykonują lot hydroplanem, lubują się w tańcach nowoczesnych („szkic czynu”) i chadzają do nowoczesnych lokali o obco brzmiących nazwach („Androgyn”). Poczas lektury natrafimy na liczne dyskusje mające charakter manifestu (deklaracje Lebelta, Pola; opinie Izy).
W świecie nowoczesnym naczelnymi wartościami są: pęd, rozwój, parcie naprzód (skąd my to znamy!). Ludzie śpią jakby czuwali, są zawsze gotowi do działań, każda czynność jest odmierzona, pewna siebie, potrzebna („otworzył oczy raptownie i szeroko, tak jakby nie spał całej, długiej nocy”). Zupełnie jak w sprawnie działającym mechanizmie: „wszystko czemuś służy, nic tu nie ma zbędnego. Niczego nie ma za dużo”. Maszyny ulegają animizacji, obdarzane są uczuciami… A co gdyby nagle ożyły? Do czego prowadzi zachwyt nad rozumem zdolnym tchnąć życie w zaprojektowany przez siebie mechanizm? Czy taki mechanizm dobrze służyłby człowiekowi? „Auto, Ty i ja” przynosi rozważania również na te tematy. Tematyka z pogranicza science fiction i cybernetyki pokazuje, że już u zarania znanej nam dzisiaj nowoczesności pojawiały się pytania o koleje rozwoju technicznego i związane z nim obawy.
„Pochód triumfalny genialnej ludzkości”, „człowiek wszechmogący przeprowadzi zwycięską walkę”, „unosił się nad nią duch niezmożonej organizacji i siły”, „bezduszna horda maszyn, którymi kieruje imperatyw konieczności, „panami stały się machiny.” Te i inne fragmenty zwróciły moją uwagę na bliskie związki totalizmów i modernizmu . Czy totalizmy są wpisane w naturę ruchu modernistycznego? Wiele wskazuje na to, że tak właśnie jest. Analiza kilku fragmetnów książki dostarcza ciekawych spostrzeżeń również na ten temat.
Powieść Sosnkowskiego zasługuje na odświeżenie i dyskusję. Ilość ważkich tematów i swoistej naiwności poznawczej charakterystycznej chyba dla wszystkich nowinek cywilizacyjnych pozwala uzyskać wgląd w procesy myślenia sterujące działaniem „ludzi nowoczesnych”.
Chciałbym Wam zaproponować lekturę krótkiej powieści pt.: „Auto, Ty i ja” - jest to pozycja obowiązkowa dla fascynatów modernizmu. Chciałbym zarazem uprzedzić, że książka ta jest dość rzadka - ja nabyłem swój egzemplarz na aukcji internetowej po wielotygodniowych poszukiwaniach.
Jest to historia osnuta na motywie wycieczki samochodowej Pola, młodego inżyniera, oraz...
2013-08
Trzymając się porównania, które proponuję w szkicu o "Złotej masce", niniejsza powieść to drugi sezon serialu z Magdą Nieczajόwną w roli głόwnej.
Akcja "Wysokich progów" wyraźnie zwalnia, stając się miejscami wręcz kontemplacyjna. Nie bez wpływu na ten fakt pozostaje rόwnież mniejsza ilość bohaterόw poruszających się głównie w przestrzeni majątku Wysokie Progi. Istotnym elementem kształtującym przebieg akcji jest rozbudowany rys psychologiczny członków arystokratycznej rodziny oraz samej Nieczajówny.
Magdzie udaje się wyrwać z błędnego koła intryg i podłości, ktόre w życiu estradowym były na porządku dziennym. Otόż wygrywając głόwną nagrodę w konkursie prasowym, wypływa w rejs statkiem wycieczkowym po Europie. Na pokładzie pozna Ksawerego Runickiego, ziemianina, ktόry znacząco wpłynie na jej przyszłe losy...
W kolejnych rozdziałach jesteśmy świadkami działań Magdy mających na celu uratowanie majątku Wysokie progi. Jednocześnie obserwujemy trudy życia pani domu, ktόra z cόrki rzeźnika awansuje do roli arystokratki. Relacje z nową rodziną pokazują, że proces ten nie przebiega bezboleśnie.
"Wysokie progi" są zarazem oskarżeniem pod adresem arystokracji, ktόra, grzesząc megalomanią i pychą, przypisuje sobie zasługi rozmijające się z jej faktyczną wartością. Jest to wniosek o tyle ciekawy, że Dołęga-Mostowicz rόwnież wywodził się z warstwy ziemiańskiej.
"Wysokie progi" to zarazem kolejna odsłona zagadnienia, o ktόrym mowiłem już wcześniej: kwestia awansu społecznego żywo interesowała szerokie masy społeczeństwa obrazując jednocześnie jego przemiany a obietnica zawarta w książce zaspokajała głόd niezwykłości i poniekąd z niego… leczyła.
Trzymając się porównania, które proponuję w szkicu o "Złotej masce", niniejsza powieść to drugi sezon serialu z Magdą Nieczajόwną w roli głόwnej.
Akcja "Wysokich progów" wyraźnie zwalnia, stając się miejscami wręcz kontemplacyjna. Nie bez wpływu na ten fakt pozostaje rόwnież mniejsza ilość bohaterόw poruszających się głównie w przestrzeni majątku Wysokie Progi. Istotnym...
2015-01-30
Na wstępie mojego szkicu chciałbym wyjaśnić potencjalnym czytelnikom, że posiadany przeze mnie francuskojęzyczny zbiór opowiadań został wydany pod tytułem „Le Horla” i nie licząc opowiadania tytułowego, jego zawartość odbiega całkowicie od zbioru polskiego pod tym samym tytułem zbiorczym. Z tego względu postanowiłem umieścić niniejszy tekst jako komentarz do „Nowel wybranych”. Pozycja ta prezentuje najszerszy przegląd twórczości nowelistycznej Guy de Maupassanta dostępny w naszym języku a jednocześnie zawiera wszystkie pozycje zawarte w moim, znacznie skromniejszym zbiorze.
Główną domeną twórczości de Maupassanta było opowiadanie - notabene, jest on uznawany za najlepszego twórcę opowiadań w języku francuskim! Jakkolwiek znakomita większość jego utworów zakorzeniona jest w założeniach realizmu, nie brak w jego dorobku opowiadań podejmujących tematy fantastyczne ujawniających, oprócz bogatej wyobraźni, stan jego rozdartej wewnętrznie psyche. Pytanie o to jak wielki wpływ na owo rozdarcie miał wieloletni rozwój wstydliwej i ostatecznie śmiertelnej dla niego choroby pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Niemniej jednak wydaje się, że nierokujący poprawy stan zdrowia de Maupassanta pozostawił w jego twórczości wyraźne ślady pesymizmu i swego rodzaju życiowego fatalizmu zauważalnego zwłaszcza w opowiadaniach fantastycznych.
Wyśmienitym tego przykładem jest opowiadanie „Horla”, w którym pisarz daje wyraz przekonaniu o współistnieniu dwóch światów: „realnego”, dostępnego nam wszystkim oraz świata zjawisk, które zwykliśmy określać mianem nadprzyrodzonych, do którego dostęp możemy uzyskać niejako przypadkowo, wcale o to nie prosząc. Dzieje się tak w opowiadaniu „Horla”, którego bohater zauważa początkowo niestandardowe „zachowanie” przedmiotów w swojej komnacie zwiastujące (a jakby inaczej!) interwencje sił nadprzyrodzonych. Nie to jest jednak najgorsze... Otóż nawiązanie z nimi połączenia destrukcyjnie wpływa na psychikę bohatera i każe zadać sobie pytania o jego podmiotowość: czy taka osoba jest sobą? Czy jednostka zmanipulowana jest sobą a jeśli tak to na ile? Do czego jest w stanie się posunąć osoba tracąca nad sobą kontrolę? Jakby te dociekania nie okazały się wystarczająco ciekawe warto podkreślić nastrojowość utworu, którego akcja rozgrywa się w wiejskiej posiadłości nad Sekwaną, gdzieś na północy Francji.
Utwory w stylistyce realistycznej ujawniają duże pokłady ironii oraz zgryźliwości autora pod adresem współziomków. Nie mniej ważna jest… kontemplacja ludzkiej głupoty, dzięki czemu gros twórczości de Maupassanta jest tyleż dowcipna co każe się zastanowić nad bezpieczeństwem uczestnictwa w projekcie zwanym „społeczeństwem” – niezawodnie dochodzi tu do głosu nieskrywana odautorska mizantropia, którą de Maupassant pielęgnował podczas samotnych wypraw po Europie i Afryce.
Bohaterami jego opowiadań są najczęściej osoby prezentujące pewne typy społeczne. Poznamy zatem niewierną żonę, zdewociałą rodzinę umierającego utracjusza, bezrobotnego wędrowca, parę małżeńską, żołnierzy na froncie… długo trzeba by wymieniać, ale możemy być pewni, że każdy bohater posłuży za przykład do zobrazowania pewnego mechanizmu społecznego, przekonań czy zabobonów.
Styl de Maupassanta opiera się na powściągliwym operowaniu literackimi środkami wyrazu. Natura opowiadania zakłada lapidarność i faworyzowanie języka gestów lub dialogów a rezygnację czy znaczące ograniczenie opisu: po ekspresowym nawiązaniu akcji następują partie dialogowe, na które składają się krótkie i nacechowane emocjonalnie wypowiedzi bohaterów doskonale spełniających rolę rysu psychologicznego postaci. Narracja jest dynamiczna, język nie stroni od wyrażeń gwarowych stanowiąc dodatkowe źródło informacji o bohaterach, którzy na długo zapadają w pamięć. Polecam lekturę de Maupassanta, wirtuoza krótkiej formy!
Na wstępie mojego szkicu chciałbym wyjaśnić potencjalnym czytelnikom, że posiadany przeze mnie francuskojęzyczny zbiór opowiadań został wydany pod tytułem „Le Horla” i nie licząc opowiadania tytułowego, jego zawartość odbiega całkowicie od zbioru polskiego pod tym samym tytułem zbiorczym. Z tego względu postanowiłem umieścić niniejszy tekst jako komentarz do „Nowel...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08
Przedwojenna popularność Dołęgi-Mostowicza we wszystkim przekracza znane nam dzisiaj kryteria sławy przynależnej ludziom piόra. Wydaje się, że on pierwszy zrozumiał mechanizmy rządzące rodzącym się społeczeństwem doby kultury masowej i to jemu pierwszemu było dane zastosować je w praktyce literackiej. Szeroko rozpowszechnione są dane ukazujące skalę jego zarobkόw w latach 30-tych. I tak, podczas gdy pensja premiera rządu wynosiła średnio 1800 złotych, Dołęga-Mostowicz zarabiał średnio 15000 złotych miesięcznie. Czemu zawdzięczał swoją popularność pisarz uznany za “pierwszorzędnego wśrόd drugorzędnych”?
Musimy pamiętać, że Dołęga-Mostowicz pochodził z Kresόw a jego rodzina znalazła się w trudnej sytuacji materialnej, gdy jego rodzinne Okuniewo znalazło się w granicach Związku Radzieckiego. Gdy po przerwanych studiach w Kijowie Dołęga-Mostowicz przybył do Warszawy, szybko zrobił użytek ze swojego instynktu, zmysłu obserwacji a także sporej dozy śmiałości. Po kilku latach przysłowiowego “klepania biedy” został wziętym felietonistą a następnie pisarzem.
Jako przybysz “z zewnątrz” doskonale poznał pragnienia jemu podobnych – niezliczonej rzeszy ludzi przybywających do centrum polskiego świata od chwili odzyskania przez Polskę niepodległości. Wszystkich tych ludzi łączyła nadzieja poprawienia swojego losu, zrobienia kariery.
“Złota maska” to materiał na serial telewizyjny wyświetlany w porze najwyższej oglądalności; to “powieść dla kucharek” obrazująca możliwości stojące przed młodą i ładną dziewczyną. Więcej, czytelniczki “Złotej maski” (choć męskich odbiorcόw na pewno jej nie brakowało) zyskały przeświadczenie, że oto wielki świat stoi na wyciągnięcie ręki i jest w nim dla nich miejsce! Dziś te sprawy wydają się oczywiste, ale miejmy w pamięci pionierską działalność Dołęgi-Mostowicza w tej dziedzinie i efekt oddziaływania jakie jego pisarstwo mogło mieć na czytelnikόw spragnionych sukcesu.
Książka opowiada bajkę o spełnieniu marzeń i cenie jaką trzeba za nie zapłacić. Skontrastowani są tutaj przedstawiciele dwόch odmiennych światόw – drobnomieszczańscy kupcy i rzeźnicy z ulicy Tamka oraz twόrcy teatru rewiowego nadającego rytm rozrywkowemu życiu stolicy tamtych lat. Naiwne jest samo pytanie o to ktόry z nich wypadły korzystniej w rankingu atrakcyjności… Akcja płynie wartko, przyspieszając z każdym akapitem. Bohaterka, Magda Nieczajόwna, musi błyskawicznie dostosować się do nowych warunkόw, okazać determinację i przy niej wytrwać czyli, jednym słowem, znieść cienie i blaski obranego stylu życia. Obserwujemy zmiany dokonujące się w bohaterce zadając sobie pytanie: “ile będzie ona jeszcze w stanie znieść?” a to wszystko z perspektywy wygodnego fotela. Czyż nie lubimy takich historii?
Przedwojenna popularność Dołęgi-Mostowicza we wszystkim przekracza znane nam dzisiaj kryteria sławy przynależnej ludziom piόra. Wydaje się, że on pierwszy zrozumiał mechanizmy rządzące rodzącym się społeczeństwem doby kultury masowej i to jemu pierwszemu było dane zastosować je w praktyce literackiej. Szeroko rozpowszechnione są dane ukazujące skalę jego zarobkόw w latach...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-22
„Ludzie z wosku” to druga część cyklu „Rzeka kłamstwa” autorstwa Ewy Szelburg Zarembiny. Sięgnąłem po nią przypadkowo, po lekturze artykułu nt. prozy dwudziestolecia. Zarembina kojarzyła mi się dotychczas, jak zapewne większości z nas, z literaturą dziecięcą. „Ludzie z wosku” stawiają tę pisarkę w zupełnie innym świetle. Powiem więcej – twórczość prozatorska „dla dorosłych” Ewy Szelburg Zarembiny to dla mnie odkrycie tego roku! Sama książka należy do nurtu prymitywistycznego ekspresjonizmu dwudziestolecia. Nie obędzie się zatem bez typowej dla niego „charakteryzacji” obejmującej archaizację w warstwie językowej, liczne odwołań do ludowych wierzeń i wiejskiej metafizyki oraz pozorną naiwność intelektualną.
Znakomita większość akcji rozgrywa się we wsi o nazwie Żeleźno, które daje autorce pretekst do zaprezentowania wiejskiej społeczności przełomu XIX i XX wieku. Na jego tle główna bohaterka, Joanna, to postać niebanalna – doświadczenia życiowe uniemożliwiają jej realizację scenariusza przewidzianego dla typowej wiejskiej matki i żony. Joanna wystaje poza dokładnie określone dla niej ramy. Świadomość bycia „poza” powoduje, że bohaterka zaczyna zadawać sobie ważne pytania, odczuwać metafizyczny lęk. Budzą się w niej wątpliwości natury religijnej i społecznej prowadzące do rozczarowania znanym jej stanem rzeczy. Kłopoty zdrowotne męża wymagają od niej natychmiastowej „emancypacji” – to ona staje się głową rodziny i musi walczyć by zapewnić jej byt. Koleje losu upewniają ją w przekonaniu, że może liczyć tylko na siebie. Mimo że na zewnątrz sprawia wrażenie pogodzonej ze swoim losem, jej wnętrze aż kipi, przepełniając ją poczuciem krzywdy. Pamiętamy, że właśnie ona staje się iskrą zapalną protestów ulicznych wywołanych przerwami w dostawie pieczywa. Wtrącona do aresztu poznaje kolejne stopnie ludzkiego upodlenia i „czuje się zgubiona w świecie bez kształtów, bez nazw, we wspomnieniach, które lepią się jak smoła”. Warto odnotować, że fala protestów jaka ma miejsce po powstaniu PPS-u w 1892 roku, przyjmowana jest przez Joannę sceptycznie; obserwuje i widzi, że „walka o stołki” pomiędzy ludźmi o różnych zapatrywaniach politycznych wybucha zanim owe stołki zostały nawet wystrugane…
Niepodważalną zaletą książki jest język – autorka żongluje określeniami gwarowymi, zestawia słowa o granicznym nasyceniu emocjonalnym, dawkuje wizje pozwalając na chwilę kontemplacji. Nieraz wybiera jedno słowo lub krótkie wyrażenie kryjące jednak w danym kontekście taką głębię znaczeniową, skojarzeniową, by skutecznie wzbudzić u czytelnika dreszcz przestrachu lub… zadowolenia! Osobną sprawę stanowi też wgląd w psychologię dziecka (córki Joanny i Kaja), której znajomość pozwoliła autorce na trwałe wniknięcie do naszej literatury.
Literackie widzenie świata wg Szelburg Zarembiny to temat na długie dociekania, w których, nawiasem mówiąc, doskonale sprawdza się badaczka twórczości pisarki, Anna Marchewka. Nam niech wystarczy przejmujące nieraz do szpiku obcowanie z zapisem twórczych zmagań Ewy Szelburg Zarembiny.
„Ludzie z wosku” to druga część cyklu „Rzeka kłamstwa” autorstwa Ewy Szelburg Zarembiny. Sięgnąłem po nią przypadkowo, po lekturze artykułu nt. prozy dwudziestolecia. Zarembina kojarzyła mi się dotychczas, jak zapewne większości z nas, z literaturą dziecięcą. „Ludzie z wosku” stawiają tę pisarkę w zupełnie innym świetle. Powiem więcej – twórczość prozatorska „dla dorosłych”...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-07
Książka pt.: „Drugie życie doktora Murka” przedstawia dalsze losy Franciszka Murka, pracownika magistratu prowincjonalnego miasteczka, który w następstwie niesłusznego oskarżenia o przynależność do nielegalnej organizacji politycznej postanawia walczyć o swoje dobre imię.
Pierwsza cześć dylogii („Doktor Murek zredukowany”) to w głównej mierze oskarżenie pod adresem niesprawnego aparatu państwowego, którego działaniem kieruje pomówienie, kolesiostwo oraz wyjątkowa obojętność na losy obywateli. Przejmującym podsumowaniem pierwszego tomu jest audiencja u Skupińskiego dzierżącego tekę ministra sprawiedliwości. Na pytanie Murka o możliwość lepszego spożytkowania jego wiedzy i doświadczenia minister odpowiada: „Mamy niestety nadmiar inteligencji. Z czasem to się wyreguluje.”
Chyba właśnie w tym momencie zostaje przelana czara goryczy, bowiem już wkrótce Murek obiecuje sobie porzucenie wszelkich zasad i wyrzeczenie się dylematów natury moralnej. Drugi tom cyklu o doktorze Murku przedstawia losy nieprzeciętnej jednostki, która w starciu ze sparaliżowanym bezradnością aparatem państwowym ponosi klęskę.
Wstąpienie w szeregi partii komunistycznej wydaje się dla Murka rozwiązaniem problemu sprawiedliwości społecznej. Z namiętnością neofity oddaje on całego siebie sprawie proletariatu i działalności partyjnej. Jednakowoż nie mija dużo czasu nim zdaje sobie sprawę, że ludzi nie dzielą zapatrywania polityczne tylko podatność na popełnienie świństwa: „Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać. Nie ma różnicy moralnej między burżujem a proletariuszem”.
Rozczarowany, Murek ucieka się do… zmiany tożsamości. Zainspirowany działalnością wróżbiarską gospodyni Koziołkowej, Murek zaczyna zgłębiać tajniki okultyzmu, zapuszcza brodę, zaopatruje się w nieodzowne w tej dziedzinie artefakty i jako Franz von Klemm otwiera salon wróżbiarski. Nie jest na tyle naiwny by wierzyć, że jest w stanie przewidzieć przyszłość. Zdaje sobie natomiast sprawę z faktu, że znając plotki z życia warszawskich elit, będzie w stanie uzewnętrznić swoim bogatym petentom ich własne obawy, potwierdzając tym swoje zdolności… W krótkim czasie staje się wspólnikiem Seweryna Czabana, biznesmena pozbawionego jakichkolwiek zasad moralnych („Im więcej głupich na świecie, tym lepiej żyć mądremu”). Ich wspólna działalność przynosi Murkowi bogactwo oraz perspektywę założenia rodziny. Właściwie wszystko idzie zgodnie z planem – Murek staje się jednak jednym z tych, którymi gardził…
O ile w pierwszej części Murek budził współczucie, teraz staje się postacią tragiczną: czy można być jednocześnie Franciszkiem Murkiem i Franzem von Klemmem? W jakim stopniu da się wyprzeć ze świadomości niekompatybilność obu tych postaci? Czy da się pozbyć jednej z nich by przywrócić równowagę wewnętrzną?
Podczas lektury miałem nieodparte wrażenie uwięzienia, zdeterminowania losów Murka wbrew tezie o wolności jednostki do samostanowienia. Przygnębiająca diagnoza potwierdza nasze obawy o krzywdzie i osamotnieniu ludzi z zasadami. Książka to zarazem ciekawy dokument o sytuacji społecznej w Polsce lat 30-tych, w której dominującą rolę odgrywały pogłębiające się nierówności.
W warstwie fabularnej zdecydowanie ciekawsza jest część pierwsza. W „Drugim życiu doktora Murka” dostrzeżemy typową dla Dołęgi-Mostowicza manierę rozmachu przez co określam jego dążność to spotęgowania wątpliwej wymowy moralnej oraz jej powiązaniem z działalnością biznesową (inny tego przykład odnajdziemy w „Braciach Dalcz”). Zabieg ten przenosi w moim odczuciu punkt uwagi z „tego, co istotne” na „to, co efektowne” i nie budzi w związku z tym mojego szczególnego entuzjazmu. Nie zmienia to jednak moich jednoznacznie pozytywnych odczuć względem omawianej powieści.
Książka pt.: „Drugie życie doktora Murka” przedstawia dalsze losy Franciszka Murka, pracownika magistratu prowincjonalnego miasteczka, który w następstwie niesłusznego oskarżenia o przynależność do nielegalnej organizacji politycznej postanawia walczyć o swoje dobre imię.
Pierwsza cześć dylogii („Doktor Murek zredukowany”) to w głównej mierze oskarżenie pod adresem...
2014-10-31
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak zakłócić?
Bohaterem książki jest Michał Łubień, około 20 – letni młodzieniec zdemobilizowany po zakończeniu wojny polsko – bolszewickiej. Zamiast spodziewanej radości z przetrwania okropności wojny i nadziei na poprawę losu wstępuje w niego zwątpienie i rozczarowanie wartościami moralnymi wpajanymi od dziecka: „Prawdą też jest, że jakieś, drobne nawet na pozór zajście albo przeżycie, może do gruntu zmienić poglądy człowieka na wiele kwestii. Tak się stało ze mną w ciągu ostatnich dni (…). Zrozumiałem, że zasadniczą wartością człowieka w oczach świata, jest wartość dóbr materialnych, będących w jego posiadaniu.” Zgodzimy się wszyscy, że powyższe stwierdzenie nie jest rewolucyjne. Jak jednak wielkie musi być rozgoryczenie człowieka, który idąc na front w sierpniu 1920 roku jest obrzucany kwiatami a jesienią tego samego roku jest „wyrzucony na śmietnik” – zabrane są mu płaszcze, koce, zapasowa bielizna… Młodym ochotnikom nie dano możliwości dalszego kształcenia, punktu oparcia, ani nawet miski zupy: „Syte i bezpieczne społeczeństwo nie zainteresowało się losem tych, którzy bronili jego wolności. Nieraz żałowałem potem, że nie zginąłem na froncie”.
Podczas lektury dotarło do mnie, że właściwym tematem książki, jest oskarżenie skierowane do władz państwa i współobywateli za obojętność na los obrońców odrodzonego państwa. Tymczasem życie wraca do przedwojennego rytmu a zdemobilizowani żołnierze zgłaszają się do urzędów pracy, by usłyszeć, żeby… zgłosić się za tydzień. Czy desperacja inspirowana chronicznym niedożywieniem i świadomością degradacji społecznej wystarczy by usprawiedliwić niecne postępki bohatera? Jak rozstrzygnąć dylematy moralne wywołane działalnością przestępczą? Czy bogaci są obywatelami lepszej kategorii z racji posiadanych pieniędzy? Lektura pozostawia w nas uczucie głębokiej niesprawiedliwości społecznej jaka podzieliła polskie społeczeństwo doby dwudziestolecia dotykając warstwy najgorzej sytuowane. Czy rzeczywiście jest tak jak mówi Łubień: „Przestępstwa opłacają się tym, którzy są bogaci i nie potrzebują ich dokonywać, bo za pieniądze można wolność kupić a karę zmniejszyć”? Tego obrazu dopełnia przygnębiający obraz Polski kresowej z opisem Baranowicz na czele.
Jak ważne było to zagadnienie zdamy sobie sprawę czytając prozę dwudziestolecia oraz śledząc publicystykę tamtych lat. Wśród szkiców przez mnie umieszczonych na lubimyczytac.pl, wątek ten pojawia się jako dominujący w powieści „Doktor Murek zredukowany” oraz „Drugie życie doktora Murka” aut. Tadeusza Dołęgi – Mostowicza.
Warto wspomnieć, że Sergiusz Piasecki nie musiał daleko szukać natchnienia, gdyż jego własne życie dostarczyło mu materiału na tę oraz wiele innych książek. Tułaczka po Wilnie, przygodne znajomości zawierane z wileńskimi przestępcami i fałszerzami, dorywcze prace, wśród których znalazły się także zlecenia na produkcję fotografii o charakterze pornograficznym to tylko niektóre z elementów biografii Piaseckiego, które przeszły do historii literatury.
Poszukiwanie sensu życia w tak urządzonym świecie to kolejny ważny temat książki. Zmuszony przez okoliczności, Michał Łubień odbywa wielotygodniową podróż przez Baranowicze, Prużanę, Brześć, Warszawę i Łódź, podczas której świat jego młodzieńczych wyobrażeń na temat ludzkiej uczciwości i podłości ulega ostatecznej przebudowie. Michał, tytułowy człowiek rozbrojony, to ktoś bez patentu na „mądre życie” to jeden z wielu milionów „rozbrojonych”, do których los się nie uśmiechnął. Doraźną próbą przeciwdziałania niesprawiedliwości jest dla Łubienia niesienie pomocy napotkanym przez niego ludziom w potrzebie – z nieukrywaną radością śledziłem jego „zabawę w Robin Hood’a”. Może właśnie to jest jego powołanie? „Dlaczego nie mogę oddać swych sił, energii, pomysłowości dla jakiejś dobrej sprawy” – pyta sam siebie Michał.
Warstwa językowa powieści jest bogata w wyrażenia potoczne, regionalizmy i elementy grypsery. Narrator nie tworzy rozbudowanych wypowiedzi, nie ucieka się do wyrafinowanych zwrotów retorycznych. Jego język współgra z tematem – jest prosty i jasny, świadczy o wrażliwości narratora i sprawnie punktuje słabości krajowego ustroju.
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-06
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi tropami gubiłem w końcu ślad. Z tego oraz innych powodów sięgnąłem po zbiór opowiadań aut. Kazimierza Orlosia pt.: „Koniec zabawy”, których główny temat ktoś określił jako „nieuświadomioną brutalność”. Odpowiedź na postawione powyżej pytanie nie wypływa wprost z opowiadań zbioru, skazując nas na mniej lub bardziej owocne poszukiwania. Tym, co w ostatnich tygodniach zwróciło moją uwagę, jest obecność wyżej wspomnianego wątku w literaturze i filmie polskim lat 60-tych, choćby w „Kobietach i telefonie” Kisielewskiego oraz szeregu filmow Hasa z „Szyframi” na czele. Co jest zatem z nami nie tak? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie używając optyki przyjętej w „Końcu zabawy”.
Opis na okładce głosi, że „Koniec zabawy” to zbiór opowiadań osadzonych w realiach współczesnego życia. Poszczególne opowiadania powstały w latach 1962 – 1965 a wspomniane „realia współczesnego życia” to nic innego jak codzienność okresu małej stabilizacji (czy też „wielkiej beznadziei”).
Na zbiór składa się 10 krótkich opowiadań podejmujących temat swoistej brutalności. Narratorem jest najczęściej osoba, która w wydarzeniach uczestniczy (lub jest ich obserwatorem) i to właśnie ona dokonuje demaskacji zgubnego procederu. Zaskoczenie i niedowierzanie budzi reakcja narratora na bieg wydarzeń: gdy dziewczyna zachodzi w niechcianą ciążę, chłopak namawia ją do aborcji. Nie dość, że zabieg wykonuje samodzielnie w domku nad jeziorem to jego największym pragnieniem jest wędkowanie, gdy „będzie już po wszystkim”. Dziewczyna siedzi na drewnianym zydlu z rozkraczonymi nogami, on emocjonuje się złapanym szczupakiem.
Ludzka znieczulica (sadyzm, bestialstwo, itd.) jest głównym bohaterem cyklu, ale ani razu nie pada oskarżenie pod adresem „oprawców”. Jest ona przyjmowana jako naturalna kolej rzeczy. Aż chciałoby się powiedzieć „z tym da się żyć.” Problem w tym, że zanikanie więzi społecznych rzuca się cieniem na całe społeczeństwo. Zobojętnienie na los innych i chęć zaspokojenia wyłącznie swoich potrzeb (najczęściej tych fizjologicznych) prowadzi do czegoś na kształt zezwierzęcenia, upodlenia ludzkiej godności. Czy jest to spadek po wojnie? A może brak akceptacji nowej organizacji państwa? Czy zamykając się w sobie ludzie próbują wziąć odwet na wszechobecnej biedzie? I w końcu, czy problem tyczy się tylko środowisk robotniczych? Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy u Orłosia. Ciekawi go sama agresja i wszechobecność tego zjawiska. Znajomość ludzkiej psychologii, dociekliwość oraz niemal reporterski dystans stanowią najsilniejsze strony w początkowej twórczości Kazimierza Orłosia.
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita jakąś formą powieści psychologiczno-obyczajowej ze sztafażem w postaci iście nudnawo-romantycznych opisów przyrody.
Spodobała się lekko nostalgiczna w wyrazie forma w jakiej narrator odmalowuje sytuację ludzi "bez teraźniejszości": internowani w obozie obywatele Anglii i Francji (pośród nich narrator, trochę Polak, ale z francuskim paszportem), żyją poza czasem, z dnia na dzień, odprawiając te same rytuały, które nie odcisną w ich życiu żadnych śladów. Ograniczają ich mury ośrodka dla internowanych i obozowi strażnicy. Właśnie zdałem sobie sprawę, że brzmi to jak metafora życia.
Nie dziwi mnie antyniemieckość narratora, zwłaszcza z perspektywy dopiero co zakończonej wojny. Więcej, trzeba powiedzieć, że antyniemieckość była jednym z kierunków polityki PRL-u chyba do lat 70-tych i było na nią zapotrzebowanie również w produkcji literackiej. Jednym słowem, widzę tu powielenie dotychczasowych uprzedzeń niż walkę z mitami.
Miałem okazję obejrzeć wywiad z Dygatem i muszę powiedzieć, że wydaje się równym facetem. W jego głosie słychać szczerość a uwaga z jaką waży słowa przykuwa uwagę do tego, co mówi. Pewnie miał powodzenie u kobiet. Pisał dobre scenariusze.
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita...
więcej Pokaż mimo to