-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać385
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2019-10-31
2016-10-10
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita jakąś formą powieści psychologiczno-obyczajowej ze sztafażem w postaci iście nudnawo-romantycznych opisów przyrody.
Spodobała się lekko nostalgiczna w wyrazie forma w jakiej narrator odmalowuje sytuację ludzi "bez teraźniejszości": internowani w obozie obywatele Anglii i Francji (pośród nich narrator, trochę Polak, ale z francuskim paszportem), żyją poza czasem, z dnia na dzień, odprawiając te same rytuały, które nie odcisną w ich życiu żadnych śladów. Ograniczają ich mury ośrodka dla internowanych i obozowi strażnicy. Właśnie zdałem sobie sprawę, że brzmi to jak metafora życia.
Nie dziwi mnie antyniemieckość narratora, zwłaszcza z perspektywy dopiero co zakończonej wojny. Więcej, trzeba powiedzieć, że antyniemieckość była jednym z kierunków polityki PRL-u chyba do lat 70-tych i było na nią zapotrzebowanie również w produkcji literackiej. Jednym słowem, widzę tu powielenie dotychczasowych uprzedzeń niż walkę z mitami.
Miałem okazję obejrzeć wywiad z Dygatem i muszę powiedzieć, że wydaje się równym facetem. W jego głosie słychać szczerość a uwaga z jaką waży słowa przykuwa uwagę do tego, co mówi. Pewnie miał powodzenie u kobiet. Pisał dobre scenariusze.
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną. Urodzona we Francuskich Indochinach na własne oczy obserwowała potęgę a potem rozpad francuskiego imperium kolonialnego, podczas wojny walczyła z okupantem w szeregach francuskiego Ruchu Oporu, działała w RNPG (Krajowym Stowarzyszeniu Jeńców Wojennych). Wielokrotnie krytykowano ją za znajomość z prohitlerowskim pisarzem Ramonem Fernandezem. Po wojnie wstąpiła do Partii Komunistycznej, z której została wydalona w 1950 roku pod pretekstem, między innymi, daleko posuniętej ironii (!) oraz zamiłowania do nocnego życia… Jej długie i niepozbawione osobistych tragedii życie warte jest osobnego opracowania, tymczasem zachęcam do zapoznania się z treścią opowiadań ze zbioru „Ból”.
W polskiej literaturze okresu powojennego nie brak utworów o szeroko pojętej tematyce wojenno-obozowej. Tym większe było moje zdziwienie w kontakcie z francuskim doświadczeniem okresu drugiej wojny, choć bardziej na miejscu byłoby chyba stwierdzenie o „francuskim doświadczeniu drugiej wojny w ujęciu Duras” dzięki czemu uniknę posądzenia o świadome czy też nie użycie pars pro toto w celu manipulacji czytelnikiem…
Przechodząc do sedna, moje największe zdziwienie zasadza się na atmosferze zgoła niewojennej emanującej z opowiadań Duras. Jaka jest tego przyczyna? Może fakt, że opisywane zdarzenia mają miejsce pod koniec okupacji, już po lądowaniu Aliantów w Normandii? A może zgoła odmienny charakter działań wojennych na terenie Francji? Potwierdzając zasadność obu powyższych argumentów, chciałbym podkreślić cechy samego pisarstwa Duras, na które wysuwa się chęć dania świadectwa przeżyciom wewnętrznym człowieka w obliczu nieznanych dotychczas kategorii ludzkiego upodlenia i zmian, które wymuszają w jednostkowej i najbardziej prywatnej wizji samego siebie.
Bohaterką opowiadania tytułowego jest Marguerite, dziennikarka gazety „Libres”. W swoich codziennych wędrówkach na dworzec d’Orsay (obecnie muzeum) zamieniony na okoliczności wojny w centrum dla repatriowanych jeńców wojennych zbiera nazwiska ocalałych, by publikować je później na łamach gazety. Marguerite liczy, że wśród ocalałych znajdzie swojego męża, którego imię ukrywa pod inicjałem „R.”. Dobrze znamy wojenne obrazy chaosu i bezradności, podziwiamy zatem upór i ofiarność Marguerite. Do tego momentu jej historia przypomina tyleż innych historii o rozłące z bliskimi, obawie o ich losy. Prawdziwym problemem (sic!) okazuje się dopiero odnalezienie ukochanego w Buchenwaldzie. Po ryzykownym przewiezieniu R. do Paryża rozpoczyna się walka o jego życie, forsowne czuwanie nad tym szkieletem pogrążonego w malignie ukochanego, który przez siedemnaście dni z rzędu wydala zielone gówno („może jadł trawę? Albo pił wodę z maszyn?”). Gdy, za sprawą najwyższego uporu, R. dochodzi do siebie, zaczyna pochłaniać niewyobrażalne ilości jedzenia, zbiera z podłogi każdy okruszek, kradnie i ukrywa jedzenia „na później”, a gdy jest mu ono wzbraniane – płacze oskarżając innych o brak zrozumienia.
Marguerite odkrywa, że trudno odczuwać radość z odzyskania kogoś uznanego już za zmarłego, niejako pochowanego w pamięci. Wspomnienia te zrywają zasłonę decorum, która w powszechnej świadomości zasłania upodlenie człowieka, jego zezwierzęcenie. Jak sobie poradzić ze świadomością, że godność człowieka nie istnieje, że nie ma nieprzekraczalnej granicy, że można zabić duszę? Dramatyzm tego procesu nie kończy się jednak w obozach. W obliczu przewrócenia na nice przedwojennego porządku moralnego bohaterka staje przed pustką moralną. Dochodzi do wniosku, że „czeka nas nieokreślona walka, w której obejdziemy się bez broni, bez chwały, bez przelewania krwi. (…) Za nami zostaje starta w pył cywilizacja i cała gromadzona przez wieki mądrość”. Opowiadanie to jest mistrzowskim zobrazowaniem porażki cywilizacyjnej, której piętno nosi każdy z nas, a której zawężenie do wojny i Zagłady wydaje się efektem strachu w obliczu spustoszenia ludzkiej godności. Nie rozumiemy już siebie samych.
Pozostałe opowiadania niniejszego zbioru również podejmują problem moralności, skupiając się na nieznanych źródłach przemocy czy może strachu przed jego uświadomieniem (tortury konfidenta Gestapo w „Albert z kawiarni Capitales”), na bezrefleksyjnej potrzebie walki, posiadania broni i odczuwania najbardziej atawistycznych instynktów („Ter, bojownik”).
W krótkim wstępie autorka określa następujące po nim opowiadania jako „święte księgi”. Trudno nie zgodzić się z myślą, że wojna nauczyła nas czegoś nowego o nas samych co z kolei doskonale rezonuje z ostrożną myślą Wisławy Szymborskiej, według której „tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono. Mówię to wam ze swego nieznanego serca”. Zbiór Marguerite Duras stanowi smutne podsumowanie oraz punkt wyjścia do podniesienia się z gruzowisk czasu pogardy.
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną....
2014-10-31
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak zakłócić?
Bohaterem książki jest Michał Łubień, około 20 – letni młodzieniec zdemobilizowany po zakończeniu wojny polsko – bolszewickiej. Zamiast spodziewanej radości z przetrwania okropności wojny i nadziei na poprawę losu wstępuje w niego zwątpienie i rozczarowanie wartościami moralnymi wpajanymi od dziecka: „Prawdą też jest, że jakieś, drobne nawet na pozór zajście albo przeżycie, może do gruntu zmienić poglądy człowieka na wiele kwestii. Tak się stało ze mną w ciągu ostatnich dni (…). Zrozumiałem, że zasadniczą wartością człowieka w oczach świata, jest wartość dóbr materialnych, będących w jego posiadaniu.” Zgodzimy się wszyscy, że powyższe stwierdzenie nie jest rewolucyjne. Jak jednak wielkie musi być rozgoryczenie człowieka, który idąc na front w sierpniu 1920 roku jest obrzucany kwiatami a jesienią tego samego roku jest „wyrzucony na śmietnik” – zabrane są mu płaszcze, koce, zapasowa bielizna… Młodym ochotnikom nie dano możliwości dalszego kształcenia, punktu oparcia, ani nawet miski zupy: „Syte i bezpieczne społeczeństwo nie zainteresowało się losem tych, którzy bronili jego wolności. Nieraz żałowałem potem, że nie zginąłem na froncie”.
Podczas lektury dotarło do mnie, że właściwym tematem książki, jest oskarżenie skierowane do władz państwa i współobywateli za obojętność na los obrońców odrodzonego państwa. Tymczasem życie wraca do przedwojennego rytmu a zdemobilizowani żołnierze zgłaszają się do urzędów pracy, by usłyszeć, żeby… zgłosić się za tydzień. Czy desperacja inspirowana chronicznym niedożywieniem i świadomością degradacji społecznej wystarczy by usprawiedliwić niecne postępki bohatera? Jak rozstrzygnąć dylematy moralne wywołane działalnością przestępczą? Czy bogaci są obywatelami lepszej kategorii z racji posiadanych pieniędzy? Lektura pozostawia w nas uczucie głębokiej niesprawiedliwości społecznej jaka podzieliła polskie społeczeństwo doby dwudziestolecia dotykając warstwy najgorzej sytuowane. Czy rzeczywiście jest tak jak mówi Łubień: „Przestępstwa opłacają się tym, którzy są bogaci i nie potrzebują ich dokonywać, bo za pieniądze można wolność kupić a karę zmniejszyć”? Tego obrazu dopełnia przygnębiający obraz Polski kresowej z opisem Baranowicz na czele.
Jak ważne było to zagadnienie zdamy sobie sprawę czytając prozę dwudziestolecia oraz śledząc publicystykę tamtych lat. Wśród szkiców przez mnie umieszczonych na lubimyczytac.pl, wątek ten pojawia się jako dominujący w powieści „Doktor Murek zredukowany” oraz „Drugie życie doktora Murka” aut. Tadeusza Dołęgi – Mostowicza.
Warto wspomnieć, że Sergiusz Piasecki nie musiał daleko szukać natchnienia, gdyż jego własne życie dostarczyło mu materiału na tę oraz wiele innych książek. Tułaczka po Wilnie, przygodne znajomości zawierane z wileńskimi przestępcami i fałszerzami, dorywcze prace, wśród których znalazły się także zlecenia na produkcję fotografii o charakterze pornograficznym to tylko niektóre z elementów biografii Piaseckiego, które przeszły do historii literatury.
Poszukiwanie sensu życia w tak urządzonym świecie to kolejny ważny temat książki. Zmuszony przez okoliczności, Michał Łubień odbywa wielotygodniową podróż przez Baranowicze, Prużanę, Brześć, Warszawę i Łódź, podczas której świat jego młodzieńczych wyobrażeń na temat ludzkiej uczciwości i podłości ulega ostatecznej przebudowie. Michał, tytułowy człowiek rozbrojony, to ktoś bez patentu na „mądre życie” to jeden z wielu milionów „rozbrojonych”, do których los się nie uśmiechnął. Doraźną próbą przeciwdziałania niesprawiedliwości jest dla Łubienia niesienie pomocy napotkanym przez niego ludziom w potrzebie – z nieukrywaną radością śledziłem jego „zabawę w Robin Hood’a”. Może właśnie to jest jego powołanie? „Dlaczego nie mogę oddać swych sił, energii, pomysłowości dla jakiejś dobrej sprawy” – pyta sam siebie Michał.
Warstwa językowa powieści jest bogata w wyrażenia potoczne, regionalizmy i elementy grypsery. Narrator nie tworzy rozbudowanych wypowiedzi, nie ucieka się do wyrafinowanych zwrotów retorycznych. Jego język współgra z tematem – jest prosty i jasny, świadczy o wrażliwości narratora i sprawnie punktuje słabości krajowego ustroju.
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-20
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze młodzieżowej (czy raczej będącej jej pastiszem). Nie bez znaczenia pozostają przedruki oryginalnych notek z prasy międzywojennej o treści tyleż tragicznej co trywialnej… Możemy pokusić się o przewrotne stwierdzenie, iż dzięki Konwickiemu kicz wzniósł się na wyżyny artyzmu!
Na fabułę powieści składa się historia młodzieńczego zauroczenia Witka i Aliny oraz towarzyszące im wydarzenia mające miejsce na Wileńszczyźnie. WYDAJE SIĘ, że akcja powieści rozgrywa się wiosną i wczesnym latem 1939 roku, który „taki jakiś nijaki i zwykły. Zupełnie nie do zapamiętania”. Tymczasem lektura dostarcza nam dowodów uprawniających do nieco innego rozłożenia akcentów chronologicznych... Otóż Witek kilkukrotnie „natyka się” na Nieznajomego, którego na pierwszy rzut oka uznalibyśmy za włóczęgę, wariata. Czy jest tak w istocie? Nie jest to wykluczone skoro mówi o przyszłości w czasie przeszłym a w nocy zjawia się niespodziewanie w pokoju Witka, by odnaleźć książeczkę Arbeitsamtu czy legitymację partyzancką… A co jeśli mamy do czynienia jedynie z idealnym wyobrażeniem przeszłości, które natrętny upiór-Nieznajomy zakłóca należąc do zgoła innych czasów?
W wypowiedziach Tadeusza Konwickiego odnośnie jego pierwszych lat powojennych uporczywie powraca pytanie: „Jak budować swoje życie na gruzowisku wczorajszych wartości?”. Pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi skupmy się na cezurze między „wczoraj” a „dzisiaj”, którą u Konwickiego stanowi wojna. Bezpowrotnie utracony "kraj lat dziecinnych" przeistacza się w przestrzeń mitu, uświęconą siłą pamięci i tęsknoty. Przywołując wydarzenia i zwyczaje z Wileńszczyzny narrator ucieka się nieraz do formuły „w tamtych latach…” co możemy sobie tłumaczyć przez wyrażenie „to mogło wydarzyć się tylko wtedy”. W ten sposób poznajemy mityczną krainę, której mieszkańcy i natura są sprowadzeni do rangi symbolu, zyskując wymiar ogólny, kosmiczny. Co ciekawe, dzieję się tak bez względu na trywialność przytaczanego zdarzenia; bez względu na to czy mowa o młodości, czy starości, o grzechu, koniach, samolotach – wszystkie te pojęcia zaczynają odgrywać rolę umysłowego refugium wygnańca, dla którego wszystkie drzwi bezpowrotnie się zatrzasnęły.
„W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska, nikt nigdy nie dotknął dłonią jego gondoli, stateczników czy drewnianego śmigła (…). O samolotach, czy aeroplanach, czytało się we wspaniałych powieściach przygodowych albo w pismach młodzieżowych, czasem pokazano je w filmie, ale filmy były wtedy piękną nieprawdą, cudownym zmyśleniem i dlatego nikt im nie wierzył”.
Powyższy cytat obrazuje często stosowaną technikę narracyjną a zarazem niesie w sobie złowieszczy i gorący podmuch wojny, za której sprawą tysiące myśliwców już wkrótce wedrze się do „cudownego zmyślenia” kładąc mu kres. Cichą bohaterką „Kroniki” jest również Śmierć, której obecność wyczuwamy podczas lektury i w której niektórzy z bohaterów zechcą znaleźć ukojenie…
Główną cechą wątku miłosnego jest jego niewinność. Pierwsze miłosne zauroczenie wybucha z siłą wiosny, ogłuszając swoją intensywnością, czyniąc z Witka echo odwiecznego pulsu natury. Dopełnieniem tak zarysowanego uczucia jest subtelny rys erotyczny znajdujący swój najpiękniejszy wyraz na dzikiej grzędzie czemborku, który pachniał goryczą i słońcem… Jakkolwiek sielankowe może wydawać się tak odmalowane uczucie, prowadził do niego prawdziwy tor przeszkód pełen płotów i drutów kolczastych, wysoko zawieszonych rynien, kąśliwych psów i żenujących rozmów, czyli wszystkich elementów, dzięki którym zakochani stają się wprost pijani z miłości, a które, stosowane w odpowiednich dawkach, chronią zarazem narrację przed nadmierną egzaltacją.
Siłę „cudownego zmyślenia” co rusz zmaga metafizyczny niepokój Witka, który śniąc nieżyjącego ojca odczuwa strach, że „istnieje ze swoimi myślami a wszyscy dookoła odeszli w sny”. Czy w tym wypadku i samemu nie lepiej zasnąć? Owszem, może to się okazać nawet niezłym wyjściem o ile… nie będziemy musieli się obudzić, czego paraliżującą wręcz wizję stanowi zakończenie książki…
Gorąco zachęcam do lektury „Kroniki wypadków miłosnych”. Suma doświadczeń i wyobraźni Tadeusza Konwickiego zrodziły prawdziwe arcydzieło.
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-10
„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią” – oto pełny tytuł najbardziej chyba znanej książki Kurta Vonneguta. Od momentu jej wydania w 1969 roku zdążyła obrosnąć legendą a historia jej recepcji (również w Polsce), będąca mieszanką skrajnie odmiennych opinii krytyków i czytelników to zarazem dyskusja o tym jak można (czy raczej powinno się) mówić o wojnie. Dla przykładu przytoczę opinię Lecha Borskiego, który na łamach „Nowych książek” (nr 2/73) autorytarnie stwierdza, że „za oceanem wojny nie było. Za oceanem nie może być książek antywojennych”.
Wbrew wszelkim ocenom pana Borskiego, „Rzeźnia” jest książką antywojenną. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości choćby ze względu na zadedykowanie „Rzeźni” Mary O’Hare, żonie kolegi z wojska, która wojnę nienawidziła. Sam Kurt Vonnegut uczestniczył w drugiej wojnie na froncie zachodnim a przeżycia i refleksje mu towarzyszące posłużyły za materiał na niniejszą książkę. Punktem zapalnym krytyki okazał się jednak nie przekaz ideowy, ale jego forma – osoby znające twórczość Vonneguta choćby pobieżnie zapewne już domyślają się, że również i w tym przypadku głównymi zabiegami stylistycznymi będzie groteska zakrawająca na absurd, czarny humor czy elementy powieści science-fiction. Jak więc widzimy nie jest to repertuar środków jakie przywykliśmy utożsamiać z literaturą o tematyce wojennej a także ze sposobem mówienia o wojnie.
Na samą książkę składają się krótkie fragmenty, następujące po sobie bez widocznego związku przyczynowo-skutkowego lub powiązane na zasadzie gry skojarzeń. Forma książki jest tym samym ciekawą metaforą stanu psychicznego młodego żołnierza trafiającego na front bez odpowiedniego przeszkolenia a następnie dostającego się do niewoli – otóż psychika takiego człowieka przypomina dobrze przemielony kawał mięsa.
Jak już wspomniałem, fabuła książki jest nieciągła: przeplatają się w niej wspomnienia Billy’ego z okresu drugiej wojny, jego życie współczesne (tzn. lata 60-te), migawki z przyszłości oraz pobyty na planecie Tralfamadoria, stanowiącej bezpieczną przystań dla wykończonej psychiki bohatera. Jak stawić czoła wojennej traumie? Co mają począć ci, którym udało się przeżyć? Przykład głównego bohatera „Rzeźni” nie daje pokrzepienia. Billy Pilgrim po prostu… oszalał. Jednocześnie okazuje się, że najgorsze przyszło już po zakończeniu wojny – załamania nerwowe, łzy płynące bez żadnego powodu stają się jego codziennością. Pozbawione emocji relacje o tym jak dostał od jeńców angielskich mydło z Żydów, Cyganów i innych wrogów państwa uświadamiają stopień zobojętnienia na przemoc. Tymczasem lekarze doszukują się źródeł problemów w okresu dzieciństwa a Billy pogrąża się w poczuciu winy, które ze szczególną ostrością ujawnia się w obecności matki, która zadała sobie tyle trudu rodząc go i wychowując, podczas gdy on tak naprawdę nie lubi życia… Porażające jest to, że nikogo nie obchodzi taki Billy: naukowcy i politycy dalej uzasadniają konieczność konfliktów zbrojnych, rozentuzjazmowane społeczeństwo wylega na ulice w geście poparcia, popkultura robi nam pranie mózgu utożsamiając wojnę z bohaterstwem a miliony „Billych” „odlatują” na wyobrażoną Tralfamadorię, gdzie mogą doznać chwilowej ulgi i dowartościowania w ramionach pięknych modelek.
Chciałbym wrócić do samego tytułu, którego każdy człon wpisuję książkę w szerszy kontekst kulturowo-literacki: pierwsza cześć, „rzeźnia numer pięć”, określa chłodnię, która posłużyła amerykańskim jeńcom za schron podczas bombardowań Drezna; człon następny, Krucjata dziecięca, to odnosi się do dziecięcej wyprawy krzyżowej z 1212 roku, w wyniku której wiele tysięcy dzieci uległo religijnej manipulacji i… trafiło na rynki niewolników na Bliskim Wschodzie – rzecz jasna, całemu przedsięwzięciu przyświecał szlachetny cel wyzwolenia Ziemi Świętej. Taniec ze śmiercią, danse macabre to z kolei średniowieczny motyw literacko-artystyczny, który stanowił przypomnienie o kruchości życia i nieuchronności śmierci do czego nawiązuje przewijający się przez całą „Rzeźnię” zwrot „zdarza się” (ang. „so it goes”) używany, gdy któryś z bohaterów umiera.
Narrator nie ukrywa, że nie ma złudzeń co do ewentualnego pokoju, który miałby zapanować na świecie. Wszak minęło zaledwie dwadzieścia lat a syn Billy’ego trafił na wojnę do Wietnamu. Trafił, bo musiał, bo „jesteśmy tam, gdzie musimy być w danej chwili”, ta chwila „po prostu jest”. „Nie ma czegoś takiego jak wolna wola” dowiaduje się Billy na Tralfamadorii. To oczywiście jedno z wielu tłumaczeń, którym może się karmić zdezorientowany Billy. A co jeśli jego syn chciał pójść na wojnę? Tak po prostu.
„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią” – oto pełny tytuł najbardziej chyba znanej książki Kurta Vonneguta. Od momentu jej wydania w 1969 roku zdążyła obrosnąć legendą a historia jej recepcji (również w Polsce), będąca mieszanką skrajnie odmiennych opinii krytyków i czytelników to zarazem dyskusja o tym jak można (czy raczej...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01
Powieść „Dla honoru organizacji” stanowi drugą część cyklu „Wieża Babel”. W przeciwieństwie do części poprzedniej, której sedno stanowiło zobrazowanie życia w okupowanym Wilnie i sposobów w jaki mieszkańcy wiązali przysłowiowy koniec z końcem, punkt ciężkości przesuwa się obecnie na działalność „publiczną” bohatera Józefa Kowalskiego vel Makarewicza w latach 1942 - 1943.
„Dla honoru organizacji” przynosi dość krytyczną ocenę polskiego podziemia na Wileńszczyźnie w okresie drugiej wojny. Co prawda Józef nie wstępuje do AK, choć jest do tego zachęcany m.in. przez Grzmota, ale współpracuje z nią jako wolny strzelec nie przerywając współpracy z Tomaszem i jego organizacją, w której historycy widzą Ligę Wojennej Walki Zbrojnej.
W tekście poświęconemu „Człowiekowi…” zwróciłem uwagę na niezadowalającą kreację postaci, niezauważalny niemal zarys ich psychologii… Nie tyczy się to w dużej mierze niniejszej powieści. Główny konflikt z jakim Józef boryka się w tej części zasadza się na sprzeciwie wobec przemocy i pewnego rodzaju zobowiązaniem do jej stosowania w trakcie jego współpracy z sekcją wykonawczą Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej. Jak głosi sam tytuł dzieje się tak „dla honoru organizacji”, co nie pozostaje bez wpływu na psychikę Józefa. Do głównych zarzutów pod adresem organizacji konspiracji należałoby zaliczyć nadmierne jest zbiurokratyzowanie, niedyskrecja członków, niechęć do wprowadzania zmian personalnych… Wszystkie powyższe czynniki utwierdzają Józefa w przekonaniu, że wstąpienie w szeregi AK z czym wiąże się, rzecz jasna, złożenie przysięgi byłoby mu nie na rękę – czy raczej wiązałoby mu ręce i wymuszało ślepą wiarę w nieomylność przełożonych, nawet gdy rozum i poszlaki mówią co innego.
Podobnie jak w poprzedniej części tak i teraz siłą napędową akcji są wydarzenia zaczerpnięte z życia samego autora. Piasecki nawiązuje współpracę z Kedywem (specjalna komórka dywersyjno-sabotażowa), gdy ta znajduje się w stanie inercji spowodowanej brakami w zaopatrzeniu i niechęci do działania wśród jej członków. Dzięki poczynionym obserwacjom, odpowiedniej determinacji i roszadom kadrowym wkrótce dochodzi do uruchomienia machiny egzekucyjnej w wyniku czego ginie m.in. Kancerewicz (w rzeczywistości Ancerewicz), redaktor wileńskiej gadzinówki „Goniec”. Słynnym i niezwykle trudnym zadaniem okazała się kradzież tajnych dokumentów AK oraz pierwszej dokumentacji zbrodni katyńskiej autorstwa Józefa Mackiewicza, które Andrzej (Zygmunt Andruszkiewicz) ukrył w swoim biurku w jednym z litewskich urzędów zanim został aresztowany. Sam fakt, iż tak ważne dla polskiego podziemia dokumenty znalazły się w litewskim urzędzie wskazuje z jednej strony na niefrasobliwość samego Andrzeja, ale także na jego wiarę we własną pozycję, co zresztą wielokrotnie podkreślał… Warta podkreślenia jest poznawcza wartość fragmentów opisujących powyższe wydarzenia ze względu na zapis przygotowań do poszczególnych zamachów. Pamiętajmy jednak o prawdopodobnym „nimbie fikcji”, który może się wokół z nich unosić – wszak mamy do czynienia z beletrystyką a nie reportażem!
Wartka akcja to obok ciekawych informacji źródłowych największa zaleta książki, której kolorytu dodają zapadające w pamięć postacie jak Aktorka (Hanna Skarżanka), Klara czy Buba… Bez zająknięcia polecam tę książkę zainteresowanym Polskim Państwem Podziemnym „od kuchni”!
Powieść „Dla honoru organizacji” stanowi drugą część cyklu „Wieża Babel”. W przeciwieństwie do części poprzedniej, której sedno stanowiło zobrazowanie życia w okupowanym Wilnie i sposobów w jaki mieszkańcy wiązali przysłowiowy koniec z końcem, punkt ciężkości przesuwa się obecnie na działalność „publiczną” bohatera Józefa Kowalskiego vel Makarewicza w latach 1942 - 1943....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-19
Pierwsze wydanie powieści „Złuda” ukazało się w 1944 roku. W tym samym roku została ona nagrodzona nową literacką nagrodą im. Nadala („Premio Nadal”) ufundowaną przez czasopismo Destino. Ze zrozumiałych przyczyn nagroda im. Nadala nie cieszyła się wόwczas podobnym do dzisiejszego prestiżem, jednak samo wyrόżnienie "Złudy" zaszczytnym tytułem najlepszej książki 1944 roku świadczy o jej ważkosci z oczach wspόłczesnych.
W tym czasie Hiszpania podnosiła się ze zniszczeń okresu wojny domowej. Reszta Europy była jeszcze zajęta „swoją” wojną, ale na Pόłwyspie Iberyjskim nadszedł juz czas na refleksję, rόwnież literacką na temat tego krwawego czasu. Myliłby się jednak ten, ktόry właśnie wojnę wskazałby jako bohaterkę książki – co prawda sytuacja bohaterόw uwarunkowana jest przejściami wojennymi, ktόre odnisnęły na nich swoje piętno, ale nie mamy do czynienia z typowym „rozrachunkiem”. Co jest zatem tematem powieści?
„Złuda” to rok z życia Andrei przybyłej do Barcelony z prowincji, by rozpocząć naukę na uniwersytecie. Dziewczyna zamieszkuje u krewnych swojej matki i choć początkowo trafia „z deszczu pod rynnę” (spod opieki siόstr zakonnych pod skrzydła zdewociałej ciotki), wkrόtce rozpoczyna świadomie kształtować swojemłode życie. Książka stanowi zapis przeżyć i spostrzeżeń osoby inteligentnej, ale zbyt mało jeszcze doświadczonej, by formułować zdecydowane sądy. To ten okres życia, gdy świat wysyła nam nieskończoną ilość impulsόw, na ktόre będąc wyczulonymi łapczywie reagujemy. I choć wiele pojęć jest dla nas niejasnych a inne mają wciąż wymiar magiczny, powodują nasz nieustanny zachwyt... W tym okresie życia poznajemy Andreę, jej rodzinę, pierwszych przyjaciόł i Barcelonę. Z tej perspektywy „Złuda” byłalby powieścią o dojrzewaniu.
„Nic nie jest takie, jakie się wydaje” powiada babcia Andrei w chwilach jasności umysłu. Czy rzeczywiście zatem ciotka Angustias jest taka święta za jaką chce uchodzić? A Ena, najlepsza przyjaciόłka Andrei, czy jest w stanie przekreślić wspόlne zdobyte doświadczenia dla wyjaśnienia dość niejasnej sprawy sięgającej młodości swojej matki? Te i inne sprawy wyostrzają zmysły i pozwalają Andrei pozbyć się „doktryny zerojedynkowej”.
Wspomniana przeze mnie wojna ujawnia się dwojako. Po pierwsze, w stanie psychicznym Juana oraz Romana, ktόrzy zostają okaleczeni „na duszy”, stają się jednostkami aspołecznymi (dzisiaj może zdiagnozowano by u nich syndrom wojenny?). Zdziecinniała już babcia (a ich matka) śpieszy jednak zawsze z pomocą... Nie da się jednak ukryć, że Andrea nie znajduje u nich wsparcia a chorobliwa atmosfera negatywnie wpływa na pozostałych domownikόw, obarczając ich także ciężarem przeżyć wojennych.
Wojna dotyka bohaterόw rόwnież w sferze materialnej – dość zamożna mieszczańska rodzina musi stopniowo wyprzedawać swόj majątek, by związać koniec z końcem. Problemy z utrzymaniem stanowią wyzwanie dla męskiej ambicji, ktόra nie doczekując realizacji spełnia się na polu przemocy domowej...
Tradycyjna w formie, powieść autorstwa Carmen Laforet jak w soczewce skupia problemy powojennego środowiska mieszczańskiego, na ktόrego tle buduje przejmujacy portret psychologiczny młodej dziewczyny wkraczającej w dorosłość.
Pierwsze wydanie powieści „Złuda” ukazało się w 1944 roku. W tym samym roku została ona nagrodzona nową literacką nagrodą im. Nadala („Premio Nadal”) ufundowaną przez czasopismo Destino. Ze zrozumiałych przyczyn nagroda im. Nadala nie cieszyła się wόwczas podobnym do dzisiejszego prestiżem, jednak samo wyrόżnienie "Złudy" zaszczytnym tytułem najlepszej książki 1944 roku...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-30
Niejedno słyszałem o aspiracjach żołnierza radzieckiego, które znajdują swój alegoryczny wyraz w chęci posiadania zegarka jako symbolu awansu społecznego. O ile powyższe stwierdzenie może wywołać salwy śmiechu to sama nawet próba wyobrażenia sobie świata ułożonego przez jemu podobne jednostki wywołuje jedynie nieprzyjemne dreszcze. Takie są też „Zapiski oficera Armii Czerwonej”: słodko-gorzkie.
Piasecki, podobnie jak Mackiewicz byli dyżurnymi „anty-Sowietami”, czego najlepszy dowód dają w pozostawionych książkach. Obaj pochodzili z Kresów, co nie jest chyba bez znaczenia dla zrozumienia zagrożenia drzemiącego za wschodnią granicą. Podobno bezpośrednią inspiracją do „Zapisków…” było spotkanie z oficerem Armii Czerwonej, które miało miejsce na Wileńszczyźnie podczas okupacji. Za pomocą satyry Piasecki dokonuje wiwisekcji sposobu rozumowania i rozumienia świata przez oficera „niezwyciężonej armii”, Michaiła Nikołajewicza Zubowa. Jego naiwność budzi naszą pobłażliwość, jednak zdając sobie sprawę ze stopnia zaimpregnowania sowiecką propagandą, której najlepszym streszczeniem jest „bij burżuja”, nie jesteśmy pozbyć się przykrego wrażenia, że machina wojenna wielkiego Związku Radzieckiego składa się z doskonale wytresowanych zwierzątek! Nie zapominajmy, że w ujęciu sowieckim burżujami mogą być nawet dozorcy mieszkający w oficynie o ile mogą sobie pozwolić na chleb, masło, buty ze skórzanymi cholewami i firanki w oknach mieszkania…
Piasecki zestawia ze sobą wileńską, okupacyjną codzienność i umysłową „ostrość” oficera zwycięskiej armii na tropie niesprawiedliwości społecznej, za którą odpowiedzialni są, rzecz jasna, polscy panowie. Forma dziennika jest bardzo sugestywna, zyskujemy dzięki niej wgląd w sposób rozumowania Zubowa, co na każdym kroku obnaża zacofanie, naiwność i drażliwość obywateli sowieckiego imperium. W jego ujęciu obywatele radzieccy to postaci anty-refleksyjne co doskonale widać na przykładzie „zabezpieczania własności socjalistycznej” polegającej na zwykłej grabieży mienia („zbierać kapitał nie jest łatwo, o wiele praktyczniej drapnąć komuś już zebrany”). Skalę zakłamania doskonale obrazuje walka z imperializmem w „spodniach z francuskiego galife, z niemieckiego sukna uszyte” i w butach „angielskiego fasonu, które lśnią jak gwiazdy na sowieckim sztandarze”.
Zubow to koniunkturalista, który w zależności od kierunku politycznych wiatrów dedykuje swój pamiętnik Stalinowi, Hitlerowi, Churchillowi, Raczkiewiczowi lub Sikorskiemu… Nie cofa się nawet by nazwać Stalina zdrajcą, gdy… Niemcy atakują ZSRR! Przewrotność rozumowania Zubowa zmyliłaby Sherlocka Holmesa choć jest w zasadzie mieszanką radzieckiej propagandy, osobistych uprzedzeń i strzępów informacji jakie docierają do niego z otaczającego świata (odpowiednio przepuszczone przez osobiste "sito cenzury”).
„Zapiski…” nie tylko zaspokajają historyczną ciekawość, ale dostarczają ciekawych refleksji na temat współczesnych nam polskich realiów. Gdy Zubow dociera do lepszego świata jakim jest Polska, gdzie bez problemu może kupić sobie choćby i trzy kilogramy chleba (!) zauważa, że i on może awansować na drabinie społecznej. Dobrze jednak wiemy, że takie zmiany nie dokonują się (czy może nie powinny się dokonywać) rewolucyjnie, bo inaczej grożą całkowitą degrengoladą i wspomnianym już „drapnięciem” czyjegoś kapitału. Szacunku do drugiego człowieka, do pracy i wysiłku nie da się nauczyć nawet na uniwersytecie czego z kolei najlepszym przykładem są nasi nowobogaccy!
W pewnym momencie zapala się niespodziewanie światełko w tunelu. Wydaje się, że nowe doświadczenia są w stanie podmyć fundamenty świata Zubowa i wprowadzić w nim pewne korekty. Przyjaźń z miejscowymi chłopami i pomoc jakiej doświadczył od dawnej dziedziczki, która niczym Kobieta Pracująca „żadnej pracy się nie boi” zadają kłam wszystkiemu, co wyniósł z radzieckiej „szkoły obywatelskiej”, tylko czy tutaj jest miejsce na happy end? Czego możemy się spodziewać po facecie, który myli arystokratkę z dziwką a termos z pociskiem?
Jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich. Pokazuje niebezpieczeństwa płynące z głupoty i ślepego poddaństwa oraz, co chyba ważniejsze, wskazuje na sprawców tych opłakanych rezultatów: manipulujące nami ideologie, bez względu czy na imię im faszyzm, komunizm czy …*
*wstaw odpowiedni fundamentalizm
Niejedno słyszałem o aspiracjach żołnierza radzieckiego, które znajdują swój alegoryczny wyraz w chęci posiadania zegarka jako symbolu awansu społecznego. O ile powyższe stwierdzenie może wywołać salwy śmiechu to sama nawet próba wyobrażenia sobie świata ułożonego przez jemu podobne jednostki wywołuje jedynie nieprzyjemne dreszcze. Takie są też „Zapiski oficera Armii...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-29
Ostatnim przedsięwzięciem literackim Sergiusza Piaseckiego okazała się trylogia pt. „Wieża Babel”, która ma formę fabularnej kroniki z lat okupacji sowieckiej i niemieckiej na Wileńszczyźnie. Śmierć Piaseckiego w 1964 roku zrewidowała te plany ograniczając liczbę tomów cyklu do dwóch – z różnych źródeł wiadomo, że niedługo przed śmiercią Piasecki rozpoczął pracę nad tomem trzecim, który pozostał nieukończony.
Bogata przeszłość wywiadowcza autora „Człowieka…” może być jedną z przyczyn trudności z ustaleniem faktów dotyczących jego rozlicznych tożsamości, miejsc pobytu, kręgu jego znajomych. Dostępne nam informacje często są sprzeczne a zachowane dokumenty wielokrotnie okazywały się podrobione, co ustaliły pracowite badania przeprowadzone przez Krzysztofa Polechońskiego, biografa Sergiusza Piaseckiego. Niemniej jednak, nie ulega żadnej wątpliwości, że inspiracją zdarzeń przedstawionych na kartach obu tomów cyklu „Wieży Babel” było jego własne życie.
„Człowiek przemieniony w wilka” rozpoczyna się we wrześniu 1939 roku i obejmuje wydarzenia sięgające wakacji 1942 roku. Pojawiające się na kartach powieści informacje z frontów Drugiej Wojny umożliwiają określenie konkretnej daty. Niniejszy tom ma charakter powieści obyczajowej, w przeciwieństwie do tomu drugiego, którego charakter określiłbym jako konspiracyjny.
Głównym bohaterem jest Józef, żołnierz Wojska Polskiego, którego poznajemy w chwili, gdy jego rozdział został najprawdopodobniej rozbity i/lub wzięty do niewoli w okolicy Wołkowyska po wyprawie do Grodna a następnie marszu na Warszawę z małą grupką żołnierzy. Próbując odnaleźć się w nowej sytuacji, Józef przybiera tożsamość uchodźcy, próbującego przedostać się do Wilna z oblężonej przez Niemców Warszawy…
Pierwszym zamierzeniem Józefa jest uwiarygodnienie swojej zmyślonej tożsamości a także uzyskanie informacji o ukochanej, Julii, która wyjechawszy z macochą do Tarnopola nie dawała znaku życia. W podrobieniu dokumentów pomaga mu przyjaciel Antonii, za pośrednictwem którego Józef zaznajamia się z Tomaszem i powraca do pracy w wywiadzie a raczej nawiązuje współpracę z podziemiem… Na pełny rozwój tego wątku musimy jednak zaczekać do drugiego tomu – do tego czasu przyjrzymy się okupowanemu miastu. Wkroczenie bolszewików, przekazanie Wileńszczyzny Litwie („Nareszcie Litwini zajęli miasto. Uważano, że zło mniejsze zastąpiło zło duże”), wcielenie Litwy do ZSRR, wybory do Rady Najwyższej ZSRR, w końcu wkroczenie Wehrmachtu w czerwcu 1941 roku stanowią tło historyczne i część pejzażu wileńskiej codzienności tych lat. To historia czasów powszechnego niedoboru wszystkiego i prosperity środowiska spekulantów symbolizowanego przez Bubę, która trafnie diagnozuje nową atmosferę społeczną: „Ze mnie inteligenctwo wyparowało. Teraz potrzebny spryt a z chamami bezczelność”. Kolejny znamienity przykład stanowi Helena – szlachcianka zaczytująca się w esejach filozoficznych, na co dzień zredukowana do roli „opiekunki” wiejskiego inwentarza.
Wojenna praktyczność wdziera się również do miłości, czego najlepszym przykładem jest „związek” Józefa z Lubą, samotną kobietą, która niegdyś bezskutecznie czyniła mu awanse a której obecnie wojna przychodzi z odsieczą. Daleki jestem od moralizowania Józefa za związek z Lubą i jednoczesne wzdychanie do Julii, ale postawa Józefa wydaje się niezrozumiała. Zrzucam to, przynajmniej częściowo, na karb nieumiejętnie zbudowanego wątku Julii, która początkowo przedstawiana jako wielka miłość Józefa, stopniowo traci na znaczeniu. To jeden z porzuconych (zapomnianych?) wątków tej powieści, który obok sprawy obserwacji nacjonalisty białoruskiego i krewnego Jadwigi stanowią zauważalne braki fabuły.
Moim największym rozczarowaniem a zarazem zaskoczeniem jest budowanie psychologii postaci a raczej… jej szczątkowa obecność. Gros bohaterów powieści stanowią postaci papierowe, których podstawową charakterystykę stanowi nierzadko ich fizjonomia.
Tyczy się to również samego Józefa, którego żelazne zasady i społeczna odpowiedzialność nie stają przed ani jednym dylematem, nie są poddane próbie. Pewna pomnikowość tej kreacji wzbudza moją nieufność i, obok pewnych zauważalnych braków warsztatowych, skłania do poparcia pojawiającej się nieraz tezy o chęci zbudowania pewnego mitu działalności podziemnej samego autora. Pamiętajmy jednak, że w chwili pisania książki, Piasecki przebywa na emigracji od kilkunastu lat co, jak to często bywa ze wspomnieniami, mogło spowodować wyolbrzymienie tych szczególnie pożądanych cech w postawie konspiratora. Nie wykluczam również trzeciej możliwości, która przyczyn mojej podejrzliwości szuka raczej we współczesnej, sceptycznej postawie wobec świata. Babcia mojej koleżanki z nieustającą po dziesięcioleciach egzaltacją wspominała pewną niezmiennie odświętną atmosferę, która towarzyszyła młodym ludziom okresu dwudziestolecia, którym dobro Polski leżało na sercu. To, co określamy często mianem patriotyzmu stanowiło ważny element ich światopoglądu. Brak wahań, ostro zarysowane granice między takimi opozycjami jak zło – dobro, moralność – niemoralność, prawda – kłamstwo nie pozostawiało miejsca na dowolność interpretacji, scalało dążenia i eliminowało możliwe pęknięcia tej wielkiej jedni. Może i Józef był jej częścią? Warto jednak pamiętać, że życiorys Piaseckiego był przede wszystkim niewyczerpalnym źródłem częstokroć niezwykłych wydarzeń, które posłużyły za kanwę jego z gruntu sensacyjnych powieści. To jest ich największą siłą i dlatego z czystym sumieniem zachęcam do lektury również „Człowieka przemienionego w wilka”.
Ostatnim przedsięwzięciem literackim Sergiusza Piaseckiego okazała się trylogia pt. „Wieża Babel”, która ma formę fabularnej kroniki z lat okupacji sowieckiej i niemieckiej na Wileńszczyźnie. Śmierć Piaseckiego w 1964 roku zrewidowała te plany ograniczając liczbę tomów cyklu do dwóch – z różnych źródeł wiadomo, że niedługo przed śmiercią Piasecki rozpoczął pracę nad tomem...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-27
Powieść „Śpiewaj ogrody” zaintrygowała mnie swoim pozornie niegramatycznie sformułowanym tytułem, który w toku akcji zostaje wyjaśniony. Jeśli nie jesteście zatem znawcami niemieckiej poezji musicie zabrać się do lektury!
Literaturoznawca nazwałby tę powieść mianem polifonicznej: skonstruowana jest ona z kilku przeplatających się historii osadzonych na przestrzeni około dwustu pięćdziesięciu lat! Dzięki retrospekcjom, lekturze pewnego złowieszczego rękopisu i nieskrępowanej wyobraźni narratora przemierzamy Amerykę Południową, kilka krajów europejskich by za każdym razem powrócić do Gdańska (i na Kaszuby!). Właśnie to miasto łączy ze sobą różne płaszczyzny czy też światy narracji. Czasy współczesne narratorowi to lata 70 – te XX wieku (wspomniana jest budowa lotniska w Rębiechowie). Dzięki gdańskiej Niemce, Grecie, udaje mu się odkryć inne oblicze swojego miasta – kilka lat poprzedzających wybuch wojny stanowi czas napięć i rodzenia się agresji, która bezpośrednio wpływa na życie i bezpieczeństwo jego wieloetniczna społeczność.
Z „okładkowego” opisu wielu z Was może już wiedzieć, że ważną rolę odgrywać będzie zaginiona opera Wagnera a co za tym idzie muzyka sama w sobie. Muszę przyznać, że dla mnie, żółtodzioba w materii kompozycji muzycznej, stanowiło to pewnego rodzaju… wyzwanie. Powyższa uwaga tyczy się zwłaszcza fragmentów stanowiących swego rodzaju „miniatury muzyczne słowem (a nie nutą) pisane”. Wydaje się, że tylko osoby posiadające pewną kulturę muzyczną będą mogły w pełni docenić (czy też zdyskredytować) wyroki ferowane zwłaszcza przez Ernesta Teodora oraz narratora.
Na naszym forum spotkałem się z ironiczną pretensją pod adresem autora, który miał wybrać „wielki” temat wojenno-muzyczno-gdański, by usankcjonować tym samym swoje „wielkie” pisarstwo. Ktoś inny zarzucił z kolei autorowi pisarstwo wysublimowane ponad miarę oraz nie liczenie się z „prostym” czytelnikiem. Chciałbym zwrócić uwagę na fakt, że sprawdzenie kilku nazwisk trudnych do zidentyfikowania dla każdego nie będącego znawcą twórczości operowej Wagnera to kwestia "kilku kliknięć" a obniżanie przez autora swoich zapędów twórczych do gustów przeciętnych czytelników mija się z misją i sensem beletrystyki! Czy literatura piękna, oprócz niepodważalnych wartości estetycznych, miała by być pozbawiona wartości poznawczych? Preludium „Tristana i Izoldy” czy „Pierścień Nibelunga” słuchane podczas lektury mogą jedynie ją uprzyjemnić.
Mankamenty książki to przede wszystkim jej pewna przewidywalność, spowodowana w głównej mierze dobrze nam znanymi faktami historycznymi. Wrażenie to zaciera dość udatnie sugestywność nastrojów czy malowniczość krajobrazów czy też rozmach literackiej wizji… Kolejną w moim odczuciu wadą jest zbytnia... filmowość wielu scen – przykładem niech będzie rozmowa Grety z przyjaciółką, w której dzieli się obawami o losy mniejszości narodowych w Gdańsku. Obawy te natychmiast zostają potwierdzone przez oddział młodzieżówki NSDAP maszerującej pod oknem z antysemickimi hasłami na ustach. Podobne sceny stają się z czasem nieco irytujące. W czasach dyktatu przekazu audiowizualnego jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia obrazami, których sugestywność potwierdza chyba ich skuteczność - stąd wspomniana już przeze mnie "filmowość". Nie zmienia to faktu, że książce udało się mną zawładnąć a ubywające strony obserwowałem z narastającym niepokojem.
Powieść „Śpiewaj ogrody” zaintrygowała mnie swoim pozornie niegramatycznie sformułowanym tytułem, który w toku akcji zostaje wyjaśniony. Jeśli nie jesteście zatem znawcami niemieckiej poezji musicie zabrać się do lektury!
Literaturoznawca nazwałby tę powieść mianem polifonicznej: skonstruowana jest ona z kilku przeplatających się historii osadzonych na przestrzeni około...
2014-09-26
Lektura „Pożegnania jesieni” dostarczyła mi wiele przyjemności. Okazała się zarazem niezwykle frustrująca – czyżbym miał zatem coś wspólnego z masochistycznym Atanazym Bazakbalem? A mówiąc poważnie, zawsze darzyłem Witkacego pewną „estymą z dystansu”. Wiedząc, że był człowiekiem bezkompromisowym musimy się przygotować na niemniej bezkompromisowe doznania. I rzeczywiście, nieodłącznie będzie nam towarzyszyło uczucie zapędzenia w przysłowiowy „kozi róg” – a to ugrzęźniemy w fenomenologicznych sporach z bergsonizmem, psychologizmem i teorią wielości rzeczywistości Chwistka, a to nabierzemy się na pozorną stałość przekonań bohaterów, na sam koniec zdezorientowani przerwiemy lekturę, by szybko się zorientować, że snuje się za nami wszechobecna w książce diabelska atmosfera skąpana w czerwoności pałacu Bertzów…
Wbrew pierwszemu wrażeniu (nawet mojemu własnemu) chciałbym podkreślić, że „Pożegnanie…” jest bardziej przystępne niż może się to wydawać. Myślę, że dla porządku warto wymienić dwa zazębiające się kręgi tematyczne, z których pierwszy stanowi zobrazowanie środowiska dekadentów poprzez ich przekonania i eksperymenty (narkotyczne, seksualne). W tle upadku „elit” nieuchronnie nadciąga rewolucja – w ujęciu Witkacego budzi ona skrajnie negatywne skojarzenia. Drugi krąg tematyczny to rozważania nad przeżyciem metafizycznym, które stanowi punkt centralny teorii Czystej Formy.
Dekadent Atanazy Bazakbal, milionerka Hela Bertz, Zosia Osłabędzka, książe Belial Prepudrech, hrabia Jędrek Łohoyski, rewolucjonista Sajetan Tempe, ksiądz Wyprztyk… to najważniejsze postacie powieści połączone więzami towarzyskimi i… psychicznymi. W gruncie rzeczy kołem napędowym akcji są niezwerbalizowane wrażenia i pragnienia bohaterów, które popychają ich w nieznanym im kierunku: pojedynki psychiczne odkrywają przed nami niskie pobudki bohaterów, których postawa życiowa opierająca się na rezygnacji i braku przekonań dają obraz społeczeństwa „ustępującego”.
Emblematyczna jest postawa Heli, która zmienia religię, jest gotowa przyłączyć się do rewolucji by przestać się postrzegać jako „nędzarka uczuć”. Wszelkie próby w wykonaniu pary głównych bohaterów mające na celu zgubienie uczucia rezygnacji okazują się pogonią za uczuciem metafizycznym odczuwanym przez „pępek metafizyczny”. Tworzy się między nimi silny perwersyjny związek oparty na uczuciu dominacji i uległości, desperacji nie cofającej się przed próbami samobójczymi mającymi umożliwić im nawiązanie kontaktu z Tajemnicą, odczucia swojej wyjątkowości. Tlący się w Atanazym „pępek metafizyczny” nabiera mocy dzięki nieuchronności pojedynku z Prepudrechem i pewności śmierci, która wzbudza w nim ekstazę. Czy można ostatecznie nasycić się kontaktem z Tajemnicą? Na to pytanie próbuje w toku wydarzeń odpowiedzieć Hela.
Dyskusje o sztuce stanowią punkt wyjścia oceny kondycji społeczeństwa: „Sztuka była dawniej jeśli nie czymś świętym to w każdym razie «świętawym» - zły duch wcielał się w ludzi czynu. Dziś nie ma w kogo – resztki indywidualizmu życiowego to czysta komedia – istnieje tylko zorganizowana masa i jej słudzy”. Dowiadujemy się zarazem, że artyści „istnieją dla zabawy gnijących odpadków burżuazyjnej kultury” i że są „ostatnimi odbłyskami ginącego indywidualizmu”. Nie ma ratunku dla kultury w jej obecnym kształcie, okazała się grandą, której symbolem jest dancing i sport. Nie dała on nic prócz zwątpienia we wszystko.
Herold rewolucji, wieszcz mas, Sajetan Tempe ma jednak remedium na ten niekorzystny stan rzeczy: doktrynę nowelistyczną, którą należy identyfikować z komunizmem. Podczas jednej z rozmów wyznaje Atanazemu: „Ja spać nie mogę, kiedy wiem, że obarcza mnie niezgłębione morze cierpień, które można usunąć za cenę pewnych lekkich nieprzyjemności wyrządzonych takim typom jak ty”. Nie ukrywa, że Atanazy jest dla niego wyłącznie „nihilistycznym burżujem”.
Dziwne dreszcze powodują te i inne „prorocze przepowiednie” z dzisiejszej perspektywy. Przypomina się przede wszystkim „zwycięstwo komunizmu” a także gesty czy incydenty jeszcze sprzed wojny jak choćby groźby W. Wasilewskiej pod adresem jej ideowego wroga F. Goetla, który miał jej zlizywać kurz z butów, gdy komunizm okaże się górą…
Świat znalazł się w impasie. Ruchy masowe nabierają siły, wyzwolone masy próbują zająć należne im miejsce na społecznej drabinie. „A nóż będzie lepiej?” zdaje się myśleć nie mający nic do stracenia biedny i podatny na manipulację tłum. Czyżby to zatem miał być koniec? Chyba tak! To koniec „cywilizacji indywidualistycznej”. Brak możliwości decydowania o samym siebie było największym koszmarem Witkacego. Na szczęście jest jeszcze jedna możliwość: „Tylko w świadomym zniszczeniu samego siebie może dziś przeżyć indywiduum samo siebie. Usuwajmy się z drogi sami, póki nas nie wymiotą jak śmiecie”. Właśnie takie okazało się to wyjście Witkacego z beznadziejnej sytuacji, w dniu 18 września 1939 roku.
„Pożegnanie jesieni” to lektura wymagająca, której bogactwo ideowe może być trudne do przyswojenia dla czytelników bez pewnej wprawy w dziedzinie filozofii. Jest ona zarazem praktycznym wykładem z teorii Czystej Formy i wybitnym przykładem powieści katastroficznej, tak popularnej w międzywojniu. Czytajmy polską klasykę!
Lektura „Pożegnania jesieni” dostarczyła mi wiele przyjemności. Okazała się zarazem niezwykle frustrująca – czyżbym miał zatem coś wspólnego z masochistycznym Atanazym Bazakbalem? A mówiąc poważnie, zawsze darzyłem Witkacego pewną „estymą z dystansu”. Wiedząc, że był człowiekiem bezkompromisowym musimy się przygotować na niemniej bezkompromisowe doznania. I rzeczywiście,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-16
Sporo wysiłku wymaga odnalezienie informacji nt. twόrczości Brychta. Jeśli chodzi o mnie, to trafiłem na niego dzięki poświęconemu jego osobie odcinkowi „Erraty do biografii”. Jak sie okazuje mamy do czynienia z jednym z „zapomnianych” – pytanie tylko czy „słusznie zapomnianych”? Lektura „Ulicy Pomarańczowej” pozostawiła mnie w przekonaniu, że musiał być to przypadek! Więcej, niniejszym wpisem chciałbym przyczynić się do „odkurzenia” jego pisarstwa, ktόre zwłaszcza w początkowym okresie jest po prostu tego warte.
Warto zarazem przyjrzeć sie drugiej stronie medalu jakim jest twόrczość Brychta. Wiadomo, że Brycht byl awanturnikiem. Wedle znanych nam relacji, pod względem obyczajowości nie odbiegał znacząco od typowego „karczka”, dla ktόrego największym zmartwieniem jest skombinowanie „forsy” czy, jak to się dzisiaj mόwi „hajsu”. Dość powiedzieć, że Ernest Bryll określił fenomen Brychta jako „bujną prymitywność”... Jego wieloletnia wspόłpraca z UB, koniunkturalizm i skłonność do rzucania kalumni, ktόra ujawniła się u niego zwłaszcza pod koniec życia, czynią z niego, łagodnie mόwiąc, osobę pozbawioną hamulcόw moralnych. Dlaczego zatem, mimo wszystko,warto zainteresować się twόrczością Brychta?
Pierwszą nasuwającą się refleksją jest jego przenikliwość – nie wystarczy wychować sie na Bałutach by posiąść umiejętność wsłuchania się w dźwięk ulicy a tym bardziej by napisać szereg błyskotliwych opowiadań z życia lumpenproletariuszy czy robotnikόw. Jego bohaterowie wiodą żywot beznadziejny: wcześniej czy pόźniej zauważamy ich fatalne zdeterminowanie a brak widokόw na lepsze jutro skraca ich pole widzenia i ... czucia. Szarzyzna i kwestionowanie wartości to cecha łącząca bohaterόw „Sławy”, „i nie wόdź nas”. Śmierć to kolejny łącznik spinający cykl „Ulica Pomarańczowa”. Pojawia się w krόtkim opowiadaniu-metaforze o chęci dominacji i skwapliwości z jaką korzystamy ze swojej przewagi („Mrόwka”) i w rozmyślaniach gόrnika uwięzionego w ciemnym kopalnianym tunelu („Poziom 600”); jest w końcu towarzyszem dziecięcych zabaw, ktόrych celem jest zabicie Hitlera za to, że ten „zabił zabawki”. W szerszej perspektywie, opowiadania te wpisują się w twόrczość podejmującą refleksję nad „czasami pogardy”, gdy ludziom upodlonym nawet powojenna nędza może wydawać sie dobrobytem. Smutne bytowanie.
Jakkolwiek „niewdzięczny” jest temat ludzkiej bezradności, zauważamy, że narrator pławi się, tapla w poczuciu grozy i śmierci co w moim odczuciu przypomina odruch masochistyczny. Można co prawda forsować tezę o chęci interwencjonizmu społecznego prozy Brychta, gdyby nie to, że w żadnym z tekstόw zbioru „Ulicy...” nie dopatrzyłem się argumentu przemawiającego na korzyść tej tezy. Śmierć odmieniana jest przez wszystkie przypadki, pojawia sie jak mantra, ktόrej ukoronowaniem jest opowiadanie „Biały korytarz” będące retrospekcją (w warstwie konstrukcyjnej), nieudanym rozrachunkiem z wojną (w warstwie symbolicznej) oraz melodramatem (w warstwie fabularnej). Jest to historia miłosnego czworokąta, ktόrego kołem zamachowym staje się wojna. Co istotne, czworokąt nie kończy się wraz z końcem wojny, ktόra stanowi jego zawsze obecne dopełnienie... Opowiadanie to jest ciekawą refleksją na temat niemożliwości otrząśnięcia się z wojennej gehenny, ktόra staje się stałym punktem odniesienia. Narracja się zapętla, jest skondensowana, oniryczna. Nieraz się rwie a my tracimy wątek licząc, że na dobre zgubiliśmy trawiący bohatera (i nas) konflikt... To studium osaczenia i naprawdę dobry kawałek literatury.
Zachęcam wszystkich do lektury i dzielenia się swoimi wrażeniami. Mόj tekst, choć dość rozbudowany jak na warunki naszego portalu, stanowi jedynie napomknięcie o pełnym konfliktόw świecie Andrzeja Brychta.
Sporo wysiłku wymaga odnalezienie informacji nt. twόrczości Brychta. Jeśli chodzi o mnie, to trafiłem na niego dzięki poświęconemu jego osobie odcinkowi „Erraty do biografii”. Jak sie okazuje mamy do czynienia z jednym z „zapomnianych” – pytanie tylko czy „słusznie zapomnianych”? Lektura „Ulicy Pomarańczowej” pozostawiła mnie w przekonaniu, że musiał być to przypadek!...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat przedstawiony "Prawieku".
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat...
więcej Pokaż mimo to