-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński13
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać347
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2019-10-31
2015-02
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną. Urodzona we Francuskich Indochinach na własne oczy obserwowała potęgę a potem rozpad francuskiego imperium kolonialnego, podczas wojny walczyła z okupantem w szeregach francuskiego Ruchu Oporu, działała w RNPG (Krajowym Stowarzyszeniu Jeńców Wojennych). Wielokrotnie krytykowano ją za znajomość z prohitlerowskim pisarzem Ramonem Fernandezem. Po wojnie wstąpiła do Partii Komunistycznej, z której została wydalona w 1950 roku pod pretekstem, między innymi, daleko posuniętej ironii (!) oraz zamiłowania do nocnego życia… Jej długie i niepozbawione osobistych tragedii życie warte jest osobnego opracowania, tymczasem zachęcam do zapoznania się z treścią opowiadań ze zbioru „Ból”.
W polskiej literaturze okresu powojennego nie brak utworów o szeroko pojętej tematyce wojenno-obozowej. Tym większe było moje zdziwienie w kontakcie z francuskim doświadczeniem okresu drugiej wojny, choć bardziej na miejscu byłoby chyba stwierdzenie o „francuskim doświadczeniu drugiej wojny w ujęciu Duras” dzięki czemu uniknę posądzenia o świadome czy też nie użycie pars pro toto w celu manipulacji czytelnikiem…
Przechodząc do sedna, moje największe zdziwienie zasadza się na atmosferze zgoła niewojennej emanującej z opowiadań Duras. Jaka jest tego przyczyna? Może fakt, że opisywane zdarzenia mają miejsce pod koniec okupacji, już po lądowaniu Aliantów w Normandii? A może zgoła odmienny charakter działań wojennych na terenie Francji? Potwierdzając zasadność obu powyższych argumentów, chciałbym podkreślić cechy samego pisarstwa Duras, na które wysuwa się chęć dania świadectwa przeżyciom wewnętrznym człowieka w obliczu nieznanych dotychczas kategorii ludzkiego upodlenia i zmian, które wymuszają w jednostkowej i najbardziej prywatnej wizji samego siebie.
Bohaterką opowiadania tytułowego jest Marguerite, dziennikarka gazety „Libres”. W swoich codziennych wędrówkach na dworzec d’Orsay (obecnie muzeum) zamieniony na okoliczności wojny w centrum dla repatriowanych jeńców wojennych zbiera nazwiska ocalałych, by publikować je później na łamach gazety. Marguerite liczy, że wśród ocalałych znajdzie swojego męża, którego imię ukrywa pod inicjałem „R.”. Dobrze znamy wojenne obrazy chaosu i bezradności, podziwiamy zatem upór i ofiarność Marguerite. Do tego momentu jej historia przypomina tyleż innych historii o rozłące z bliskimi, obawie o ich losy. Prawdziwym problemem (sic!) okazuje się dopiero odnalezienie ukochanego w Buchenwaldzie. Po ryzykownym przewiezieniu R. do Paryża rozpoczyna się walka o jego życie, forsowne czuwanie nad tym szkieletem pogrążonego w malignie ukochanego, który przez siedemnaście dni z rzędu wydala zielone gówno („może jadł trawę? Albo pił wodę z maszyn?”). Gdy, za sprawą najwyższego uporu, R. dochodzi do siebie, zaczyna pochłaniać niewyobrażalne ilości jedzenia, zbiera z podłogi każdy okruszek, kradnie i ukrywa jedzenia „na później”, a gdy jest mu ono wzbraniane – płacze oskarżając innych o brak zrozumienia.
Marguerite odkrywa, że trudno odczuwać radość z odzyskania kogoś uznanego już za zmarłego, niejako pochowanego w pamięci. Wspomnienia te zrywają zasłonę decorum, która w powszechnej świadomości zasłania upodlenie człowieka, jego zezwierzęcenie. Jak sobie poradzić ze świadomością, że godność człowieka nie istnieje, że nie ma nieprzekraczalnej granicy, że można zabić duszę? Dramatyzm tego procesu nie kończy się jednak w obozach. W obliczu przewrócenia na nice przedwojennego porządku moralnego bohaterka staje przed pustką moralną. Dochodzi do wniosku, że „czeka nas nieokreślona walka, w której obejdziemy się bez broni, bez chwały, bez przelewania krwi. (…) Za nami zostaje starta w pył cywilizacja i cała gromadzona przez wieki mądrość”. Opowiadanie to jest mistrzowskim zobrazowaniem porażki cywilizacyjnej, której piętno nosi każdy z nas, a której zawężenie do wojny i Zagłady wydaje się efektem strachu w obliczu spustoszenia ludzkiej godności. Nie rozumiemy już siebie samych.
Pozostałe opowiadania niniejszego zbioru również podejmują problem moralności, skupiając się na nieznanych źródłach przemocy czy może strachu przed jego uświadomieniem (tortury konfidenta Gestapo w „Albert z kawiarni Capitales”), na bezrefleksyjnej potrzebie walki, posiadania broni i odczuwania najbardziej atawistycznych instynktów („Ter, bojownik”).
W krótkim wstępie autorka określa następujące po nim opowiadania jako „święte księgi”. Trudno nie zgodzić się z myślą, że wojna nauczyła nas czegoś nowego o nas samych co z kolei doskonale rezonuje z ostrożną myślą Wisławy Szymborskiej, według której „tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono. Mówię to wam ze swego nieznanego serca”. Zbiór Marguerite Duras stanowi smutne podsumowanie oraz punkt wyjścia do podniesienia się z gruzowisk czasu pogardy.
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną....
2015-02-21
Litwina w Wilnie trzeba szukać ze świecą! Taka jest diagnoza Napoleona Szeputisa, który z zespołem ludowym z Kalwarii dociera do stolicy by wziąć udział w cyklicznym Święcie Pieśni. Egzaltacja Napoleona jest tym większa, że Wilno zostało Europejską Stolicą Kultury, Chrystus został intronizowany na króla Rejonu Wileńskiego (i nie mamy tu do czynienia z wyobraźnią autora!) i obchodzony jest jubileusz tysiąclecia pierwszej pisemnej wzmianki o Litwie. Ten oto narodowo-religijny sztafaż stanowi punkt odniesienia dla fabuły powieści, która jest krytycznym komentarzem litewskiej rzeczywistości. Umiejętnie reprodukuje ją oniryczna narracja przypominająca sen wariata, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością.
Wyprawa do Wilna staje się dla Napoleona okazją by podsumować pierwsze dwie dekady po odzyskaniu niepodległości. Wędrówka ulicami stolicy w koszuli ze szpitala psychiatrycznego nie napawa Napoleona optymizmem. Nie dość, że na każdym kroku napotyka ślady, które na historii miasta odcisnęła wielowiekowa bytność innych narodowości, to sami Litwini są narodem „ledwo zrodzonym a już zmęczonym – zwłaszcza sobą”. Nie bez kozery Napoleon wypowiada opinię iż „Litwa to nie naród a smutna diagnoza”…
Doznaję w tym miejscu nieodpartego wrażenia, że powyższy sąd to bardziej elegancka wersja naszego rodzimego sądu o Polsce („ch..., d… i kamieni kupa”) autorstwa jednego z polskich polityków. Wskazuje to zarazem na podobieństwa między Litwinami a Polakami, dla których okres transformacji polityczno-gospodarczej stanowi kolejne już zerwanie z przeszłością a zarazem moment fundacyjny dla nowej i często schizofrenicznej tożsamości.
Dramatyczna sytuacja staje się dla Szeputisa pretekstem do… głoszenia Królestwa Chrystusa i wezwania do przebudzenia współziomków, podążenia za nim, prorokiem Napoleonem Szeputisem co ma uzdrowić poranioną narodową psyche. Wędrując po Wilnie, Szeputis zbiera swoją świtę, do której, obok tak znanych obywateli grodu Giedymina jak ekstrawagancka Różyczka z pomocnikiem Marianem czy książe Vilgaudas, należy zaliczyć bezdomnych: sowieckiego dysydenta Tomasa Polonskisa czy Valerijonasa Karnylę, badacza zachodnioniemieckiej gospodarki rolnej, której niższości wobec swojej sowieckiej odpowiedniczki nie udało się udowodnić.
Jak sami widzimy, zwolennicy „przyszłej Litwy” Szeputisa to osoby dryfujące na marginesie społeczeństwa, dla których zabrakło miejsca po odzyskaniu niepodległości, a którym Litwa nie zapewniła odpowiedniej opieki. Szeputis wytworzył, rzecz jasna, reakcję obronną, która pozwala wytłumaczyć powody, dla których oni zostali z niczym a dawny „uwodziciel” Szeputisa i jemu podobni święci tryumfy i jest zapraszany do telewizji. I tak, między kolejnymi pobytami w szpitalu psychiatrycznym, w mglistej okolicy na skrzyżowaniu współczesności i czasów sowieckich, na które przypadają młodzieńcze lata woźnego Napoleona Szeputisa dochodzi on do wniosku, że „w tamtych czasach nie było na Litwie ani miast, ani pederastów, ani lesbijek ani tym bardziej feministek. Dlatego baby, kiedy je chłop uszczypnął w dupę, aż wrzeszczały z zadowolenia”. Oto Litwa marzeń Szeputisa, której symbolem jest prawo do uszczypnięcia przysłowiowej baby w jej przysłowiową dupę przez co taki Szeputis może poczuć się jak prawdziwy mężczyzna. Szeputis wije się zatem jak piskorz, bije na oślep opłakując minione lata. Okres poprzedzający (ponowne) przybycie do Wilna możemy nazwać „internetową kontestacją wszystkiego” lub zwykłym „hejterstwem”: „jakiekolwiek cechy tożsamości, wśród nich też literatura narodowa, budziły (…) alergię i słuszne oburzenie. Najczęściej złość przedzierała się anonimowo w internetowych komentarzach. Niemało grafomanów wyrosło na tych odłogach”.
Jaka jest odautorska diagnoza współczesnej Litwy? Z jednej strony frustraci ogłaszają się prorokami i nawołują do powszechnego odrzucenia wszystkiego z upodobaniem oddając się swoim fantasmagorycznym wyobrażeniom a z drugiej strony urzędy państwowe za najważniejsze zadania uznają załatwienie sprawy „żydowskiego majątku, intronizacji Chrystusa Króla w Rejonie Wileńskim oraz zagrożenia dla państwa litewskiego pochodami sodomitów i lesbijek”… Czy nie brzmi to znajomo? Na okładce książki czytamy: „Nieważne gdzie to było: na Litwie, w Palestynie, może w sercu…”. A gdyby dopisać do tego łańcuszka Polskę?
Porzucając na moment pełną sprzeczności litewską rzeczywistość warto odnotować niezwykle ciekawy fragment książki opisujący realia służby w radzieckiej armii. Od momentu powołania Szeputisa do wojska, książka przywodzi na myśl „Przygody dobrego wojaka Szwejka”, kipiąc ironią i antysowieckim humorem oraz skondensowanym absurdem. Szczególnie ubawił mnie rozkaz oficera, który polecił „kopać rowy od płotu do popołudnia”!
Nieodzowna sowieckiej codzienności jest tak zwana „psychiatria represyjna”, którą również Szeputisowi dane było poznać. Do szpitali psychiatrycznych trafiały osoby niewygodne ideowo albo „ochotnicy” czyli symulanci, którzy chcieli doświadczyć… nieco normalności. Zwyczajową diagnozą dla pacjentów była „patologiczna psychoza schizofreniczna”, skutecznie uniemożliwiająca prowadzenie samochodu, ale chroniąca przed wojskiem i dająca pewną dozę bezkarności. Nie jest pozbawiona ironii opinia Szeputisa o poprawie jakości pobytu w szpitalu psychiatrycznym w porównaniu z latami ZSRR. Warto sobie tutaj zadać przewrotne pytanie: Czy to w psychuszkach obywatele Litwy powinni szukać schronienia?
„Litwin w Wilnie” pozwala nam zajrzeć w litewskie imaginarium i zrozumieć je choćby fragmentarycznie. Duża w tym zasługa tłumacza, który nie żałował miejsca na przypisy. Moje zdziwienie budziło jedynie pozostawienie w wersji oryginalnej zdań w języku rosyjskim. A może nie były po prostu istotne?
Polecam lekturę z zastrzeżeniem, że chwile beztroskiej zabawy niespodziewanie mogą dobiec końca w momencie, gdy zdamy sobie sprawę, że podobnych problemów i u nas jest bez liku.
Litwina w Wilnie trzeba szukać ze świecą! Taka jest diagnoza Napoleona Szeputisa, który z zespołem ludowym z Kalwarii dociera do stolicy by wziąć udział w cyklicznym Święcie Pieśni. Egzaltacja Napoleona jest tym większa, że Wilno zostało Europejską Stolicą Kultury, Chrystus został intronizowany na króla Rejonu Wileńskiego (i nie mamy tu do czynienia z wyobraźnią autora!) i...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-06
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi tropami gubiłem w końcu ślad. Z tego oraz innych powodów sięgnąłem po zbiór opowiadań aut. Kazimierza Orlosia pt.: „Koniec zabawy”, których główny temat ktoś określił jako „nieuświadomioną brutalność”. Odpowiedź na postawione powyżej pytanie nie wypływa wprost z opowiadań zbioru, skazując nas na mniej lub bardziej owocne poszukiwania. Tym, co w ostatnich tygodniach zwróciło moją uwagę, jest obecność wyżej wspomnianego wątku w literaturze i filmie polskim lat 60-tych, choćby w „Kobietach i telefonie” Kisielewskiego oraz szeregu filmow Hasa z „Szyframi” na czele. Co jest zatem z nami nie tak? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie używając optyki przyjętej w „Końcu zabawy”.
Opis na okładce głosi, że „Koniec zabawy” to zbiór opowiadań osadzonych w realiach współczesnego życia. Poszczególne opowiadania powstały w latach 1962 – 1965 a wspomniane „realia współczesnego życia” to nic innego jak codzienność okresu małej stabilizacji (czy też „wielkiej beznadziei”).
Na zbiór składa się 10 krótkich opowiadań podejmujących temat swoistej brutalności. Narratorem jest najczęściej osoba, która w wydarzeniach uczestniczy (lub jest ich obserwatorem) i to właśnie ona dokonuje demaskacji zgubnego procederu. Zaskoczenie i niedowierzanie budzi reakcja narratora na bieg wydarzeń: gdy dziewczyna zachodzi w niechcianą ciążę, chłopak namawia ją do aborcji. Nie dość, że zabieg wykonuje samodzielnie w domku nad jeziorem to jego największym pragnieniem jest wędkowanie, gdy „będzie już po wszystkim”. Dziewczyna siedzi na drewnianym zydlu z rozkraczonymi nogami, on emocjonuje się złapanym szczupakiem.
Ludzka znieczulica (sadyzm, bestialstwo, itd.) jest głównym bohaterem cyklu, ale ani razu nie pada oskarżenie pod adresem „oprawców”. Jest ona przyjmowana jako naturalna kolej rzeczy. Aż chciałoby się powiedzieć „z tym da się żyć.” Problem w tym, że zanikanie więzi społecznych rzuca się cieniem na całe społeczeństwo. Zobojętnienie na los innych i chęć zaspokojenia wyłącznie swoich potrzeb (najczęściej tych fizjologicznych) prowadzi do czegoś na kształt zezwierzęcenia, upodlenia ludzkiej godności. Czy jest to spadek po wojnie? A może brak akceptacji nowej organizacji państwa? Czy zamykając się w sobie ludzie próbują wziąć odwet na wszechobecnej biedzie? I w końcu, czy problem tyczy się tylko środowisk robotniczych? Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy u Orłosia. Ciekawi go sama agresja i wszechobecność tego zjawiska. Znajomość ludzkiej psychologii, dociekliwość oraz niemal reporterski dystans stanowią najsilniejsze strony w początkowej twórczości Kazimierza Orłosia.
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-20
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze młodzieżowej (czy raczej będącej jej pastiszem). Nie bez znaczenia pozostają przedruki oryginalnych notek z prasy międzywojennej o treści tyleż tragicznej co trywialnej… Możemy pokusić się o przewrotne stwierdzenie, iż dzięki Konwickiemu kicz wzniósł się na wyżyny artyzmu!
Na fabułę powieści składa się historia młodzieńczego zauroczenia Witka i Aliny oraz towarzyszące im wydarzenia mające miejsce na Wileńszczyźnie. WYDAJE SIĘ, że akcja powieści rozgrywa się wiosną i wczesnym latem 1939 roku, który „taki jakiś nijaki i zwykły. Zupełnie nie do zapamiętania”. Tymczasem lektura dostarcza nam dowodów uprawniających do nieco innego rozłożenia akcentów chronologicznych... Otóż Witek kilkukrotnie „natyka się” na Nieznajomego, którego na pierwszy rzut oka uznalibyśmy za włóczęgę, wariata. Czy jest tak w istocie? Nie jest to wykluczone skoro mówi o przyszłości w czasie przeszłym a w nocy zjawia się niespodziewanie w pokoju Witka, by odnaleźć książeczkę Arbeitsamtu czy legitymację partyzancką… A co jeśli mamy do czynienia jedynie z idealnym wyobrażeniem przeszłości, które natrętny upiór-Nieznajomy zakłóca należąc do zgoła innych czasów?
W wypowiedziach Tadeusza Konwickiego odnośnie jego pierwszych lat powojennych uporczywie powraca pytanie: „Jak budować swoje życie na gruzowisku wczorajszych wartości?”. Pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi skupmy się na cezurze między „wczoraj” a „dzisiaj”, którą u Konwickiego stanowi wojna. Bezpowrotnie utracony "kraj lat dziecinnych" przeistacza się w przestrzeń mitu, uświęconą siłą pamięci i tęsknoty. Przywołując wydarzenia i zwyczaje z Wileńszczyzny narrator ucieka się nieraz do formuły „w tamtych latach…” co możemy sobie tłumaczyć przez wyrażenie „to mogło wydarzyć się tylko wtedy”. W ten sposób poznajemy mityczną krainę, której mieszkańcy i natura są sprowadzeni do rangi symbolu, zyskując wymiar ogólny, kosmiczny. Co ciekawe, dzieję się tak bez względu na trywialność przytaczanego zdarzenia; bez względu na to czy mowa o młodości, czy starości, o grzechu, koniach, samolotach – wszystkie te pojęcia zaczynają odgrywać rolę umysłowego refugium wygnańca, dla którego wszystkie drzwi bezpowrotnie się zatrzasnęły.
„W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska, nikt nigdy nie dotknął dłonią jego gondoli, stateczników czy drewnianego śmigła (…). O samolotach, czy aeroplanach, czytało się we wspaniałych powieściach przygodowych albo w pismach młodzieżowych, czasem pokazano je w filmie, ale filmy były wtedy piękną nieprawdą, cudownym zmyśleniem i dlatego nikt im nie wierzył”.
Powyższy cytat obrazuje często stosowaną technikę narracyjną a zarazem niesie w sobie złowieszczy i gorący podmuch wojny, za której sprawą tysiące myśliwców już wkrótce wedrze się do „cudownego zmyślenia” kładąc mu kres. Cichą bohaterką „Kroniki” jest również Śmierć, której obecność wyczuwamy podczas lektury i w której niektórzy z bohaterów zechcą znaleźć ukojenie…
Główną cechą wątku miłosnego jest jego niewinność. Pierwsze miłosne zauroczenie wybucha z siłą wiosny, ogłuszając swoją intensywnością, czyniąc z Witka echo odwiecznego pulsu natury. Dopełnieniem tak zarysowanego uczucia jest subtelny rys erotyczny znajdujący swój najpiękniejszy wyraz na dzikiej grzędzie czemborku, który pachniał goryczą i słońcem… Jakkolwiek sielankowe może wydawać się tak odmalowane uczucie, prowadził do niego prawdziwy tor przeszkód pełen płotów i drutów kolczastych, wysoko zawieszonych rynien, kąśliwych psów i żenujących rozmów, czyli wszystkich elementów, dzięki którym zakochani stają się wprost pijani z miłości, a które, stosowane w odpowiednich dawkach, chronią zarazem narrację przed nadmierną egzaltacją.
Siłę „cudownego zmyślenia” co rusz zmaga metafizyczny niepokój Witka, który śniąc nieżyjącego ojca odczuwa strach, że „istnieje ze swoimi myślami a wszyscy dookoła odeszli w sny”. Czy w tym wypadku i samemu nie lepiej zasnąć? Owszem, może to się okazać nawet niezłym wyjściem o ile… nie będziemy musieli się obudzić, czego paraliżującą wręcz wizję stanowi zakończenie książki…
Gorąco zachęcam do lektury „Kroniki wypadków miłosnych”. Suma doświadczeń i wyobraźni Tadeusza Konwickiego zrodziły prawdziwe arcydzieło.
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11
Wielu czytelników zadaje sobie być może pytanie o czym tak naprawdę jest „Trylogia nowojorska”. Pytanie to nurtowało mnie przez pierwszych kilkadziesiąt stron książki. Co prawda stwierdzenie iż „Trylogia nowojorska” to zabawa konwencją powieści detektywistycznej zaspokaja podstawową potrzebę określenia formy literackiej, ale w najmniejszym nawet stopniu nie daje klucza do zrozumienia samej książki.
Miłośnicy literatury (zwłaszcza tej amerykańskiej) z przyjemnością odnajdą tu wiele nawiązań do amerykańskiej tradycji literackiej. Mam tu na myśli choćby N. Hawthorne’a, którego jegno z opowiadań posłużyło do kreacji pana Black’a z „Duchów” a powieść pt. „Fanshawe” dała imię bohaterowi „Zamkniętego pokoju”. W toku powieści pojawiają się też nawiązania do H. D. Thoreau, W. Whitmana, E. A. Poe czy H. Melville’a. Powyższa wyliczanka nazwisk może działać usypiająco i dlatego wielu z nas zapewne zdziwił fakt, że H. Dark, wpleciony między postacie historyczne, przedstawiony jako autor swego rodzaju doktryny duchowej w „Szklanym mieście”, jest postacią fikcyjną! To jedna z tych chwil, gdy narrator bada naszą czujność puszczając do nas oko. Więcej! W tej samej powieści autor kreuje postać literata i nazywa go… Paul Auster. Ten zaskakujący zabieg sprawia, że „Trylogia nowojorska” staje się nagle książką rozpiętą między fikcją a rzeczywistością. Bohater-Auster siłą rzeczy wciąga autora-Austera do powieści a nas razem ze sobą. „Trylogia nowojorska” jest bardzo pojemną książką – oprócz przenikania się fikcji z rzeczywistością, bardzo ciekawie przedstawia się sprawa przestrzeni.
Odczucie przestrzeni ma niebagatelne znaczenie dla klimatu trzech mini-powieści składających się na „Trylogię”. Fraza „Nowy Jork” budzi w nas konkretne wyobrażenia, których obowiązkowymi elementami są wieżowce Manhattanu, szeroka gardziel rzeki Hudson, Central Park i kilka innych rzeczy, które bezsprzecznie łączy odczuwanie przestrzeni jako czegoś nieograniczonego – wieżowce sięgają nieba a rzeka to preludium bezkresu oceanu. Tym silniejsze jest wrażenie opresji, klaustrofobii, która staje się naszym udziałem, gdy wraz z bohaterami zostajemy zamknięci w małym i pustym pokoju, lub gdy podążając śladem literata-detektywa zdajemy sobie sprawę, że nasze kroki zakreślają wciąż ten sam kształt na nowojorskich chodnikach.
Wracając do nawiązań literackich, należy podkreślić, że jest to pewnego rodzaju hołd złożony amerykańskiej tradycji literackiej. Niejednokrotnie stanowią one punkt wyjścia do dyskusji na temat literatury i twórczości w ogóle, funkcji języka i ludzkiej natury. Co znamienite, żadna z tych dyskusji nie przynosi wniosków pokrzepiających.
Możliwość zredagowania dzieł Fanshawe’a to wygrany los na loterii życia dla narratora „Zamkniętego pokoju”. Oprócz pieniędzy bohater zyskuje uznanie i nową rodzinę. Z biegiem czasu decyduje się napisać biografię Fanshawe’a i… staje przed nie lada problemem. Otóż zdaje sobie sprawę, że nie znał Fanshawe’a mimo że byli dobrymi przyjaciółmi a ich rodziny były zaprzyjaźnione. Dochodzi do smutnego wniosku, że drugiego człowieka nie sposób poznać, nie można do niego dotrzeć, czego symbolem jest Fanshawe (czy to oby on?) przebywający w pokoju swojego odosobnienia. Życie to raczej kronika przypadkowych spotkań, szczęśliwych trafów i losowych zdarzeń, które nic nie ujawniają niczego oprócz swojego bezsensu. A jeśli tak jest to imiona też nie mają znaczenia – „Nie jestem Fanshawe. Nazywam się Stillman. Peter Stillman”. W końcu sami zdajemy sobie sprawę, że tożsamości bohaterów przenikają się a poszczególni bohaterowie nie są sobą, bo wszystko jest przypadkiem i nie ma czegoś takiego jak JA. „Imiona są bez znaczenia” mówi narrator.
Z kolei „Duchy” to ciekawe studium twórczości literackiej, to metafora aktu twórczego jakim jest literatura. Ze splotu postaci wzajemnie śledzących swoje poczynania na pierwszy plan wysuwa się zależność między pisarzem (pan Black) a stworzonym przez niego bohaterem (pan Blue). Otóż pan Blue aż nadto wyraźnie daje nam do zrozumienia, że pan Black przestaje być potrzebny, gdy praca nad książką dobiega końca a ona sama zaczyna żyć własnym życiem. Nie pomylę się chyba identyfikując pana Blacka jako alter ego autora, dla którego pisanie to zajęcie pustelnicze. Pisarz to ciągły nieobecny w rzeczywistości, to jedyny mieszkaniec krainy duchów, który duchem nie jest. Jego głównym usiłowaniem jest próba bycia kimś innym i oczekiwanie na raporty od Inspiracji – zupełnie jak pan White oczekujący na raporty od pana Blue. Przed popadnięciem w przesadną egzaltację chroni nas sam narrator przytaczając historię z mózgiem Whitmana, której morał uczy, że nie warto dociekać źródeł literackich inspiracji, bo efekty podobnej eksploracji mogą być zgoła rozczarowujące…
„Trylogia nowojorska” dostarcza materiału na długie dyskusje a jej ładunek ideowy ma zaskakującą siłę rażenia. Paula Austera rozmyślania nad tożsamością jako zjawiskiem… płynnym, umownym wpisują się w nurt postmodernistyczny, ale siłą tej literatury jest jej sugestywność, zdolność do uwięzienia czytelnika w pajęczej sieci wewnętrznych i lepkich powiązań potęgowanych dreszczykiem przestrachu, że po drugiej stronie drzwi, albo nawet w naszym własnym umyśle czają się odpowiedzi na pytania, których samo postawienie budzi niepokój.
Wielu czytelników zadaje sobie być może pytanie o czym tak naprawdę jest „Trylogia nowojorska”. Pytanie to nurtowało mnie przez pierwszych kilkadziesiąt stron książki. Co prawda stwierdzenie iż „Trylogia nowojorska” to zabawa konwencją powieści detektywistycznej zaspokaja podstawową potrzebę określenia formy literackiej, ale w najmniejszym nawet stopniu nie daje klucza do...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-09
Oto kolejna książka, którą przeczytałem przed moim pierwszym wyjazdem do Rumunii. Autor, Richard Wagner (notabene były mąż Herty Müller), jest z pochodzenia Szwabem z Banatu, regionu w południowo-zachodniej części Rumunii. Po otwarciu granic, pod koniec lat 80-tych, postanowił on wyemigrować do Niemiec Zachodnich.
Zrozumienie Rumunii wymaga świadomości, że jej tereny były od średniowiecza zamieszkiwane przez liczną mniejszość niemiecką, której sprawnie pełniona misja cywilizacyjna znalazła nawet wyraz w nazwie najbardziej chyba znanego rumuńskiego regionu, tj. Siedmiogrodu. Wielu Niemców rumuńskich (in. Sasów siedmiogrodzkich) starało się o wyjazd do Niemiec już po II wojnie, jednak masowo zaczęli opuszczać kraj dopiero po obaleniu rządów Ceauşescu.
Bohaterem książki jest Rumun Dinu, były oficer rumuńskiej bezpieki – Securitate, który wraz z żoną Lotte (Saska Siedmiogrodzka) i dwójką dzieci wyjeżdza do Niemiec powołując się na pochodzenie Lotte. W nowej ojczyźnie Dinu zostaje detektywem, by pewnego dnia otrzymać zlecenie rozwikłania zagadki śmierci kobiety wyłowionej ze Szprewy. Jakież jest jego zdziwienie, gdy ową kobietą okazuje się Erika, jego dawna miłość i sprawczyni wielu młodzieńczych awantur miłosnych.
Zdarzenie to staje się pożywką dla jego nigdy nieskrywanej nostalgii za Rumunią, za sprawą której poznajemy codzienność przeciętnego rumuńskiego obywatela doby Ceauşescu. Inwigilacja, prześladowania, chęć ucieczki i niedobory w zaopatrzeniu to części składowe tego świata, znane również Polakom, którzy mieli „do czynienia” z PRL-em.
Rumunia jest zarazem tłem bardzo ciekawej analizy ludzkiej emocjonalności. Tragiczne losy Eriki to historia poszukiwania szczęścia, próba wydostania się z macek wszędobylskiej Securitate, z którą nieświadomie i niezamierzenie chodziła nawet do łóżka... Erika to tytułowa Miss Bukaresztu, kobieta pożądana, podziwiana i zdeterminowana, by w piekle korozji ludzkiej życzliwosci, wbrew panującej obojętności zbudować trwały związek u boku ukochanego mężczyzny. Co z tego jeśli „do tanga trzeba dwojga”? Kilka nieudanych prób doprowadziło ją do decyzji o ucieczce a następnie zapetliło w niejasne układy o charakterze gangsterskim.
Śledztwo prowadzone przez Dinu jest klamrą spinającą fabułę tej krótkiej powieści: w jego toku pojawiają się, niczym zombi, dawni znajomi i przeciwnicy Dinu przywołując tym samym fale nie zawsze miłych wspomnień. Samo śledztwo jest zarysowane na granicy wiarygodności na co jednak jesteśmy w stanie przystać mając świadomość, że ma służyć jako pretekst do... opowieści o Rumunii.
Pisarz zastosował ciekawy zabieg narracyjny zmieniający znacząco optykę oglądu opisywanych wydarzeń i dzielący powieść na trzy wyraźne części. W trakcie lektury zdajemy sobie sprawę, że jest ona owocem poczynań Dinu, który postanawia wysłać rękopis do swojego znajomego literata z okresu rumuńskiego a także do swojego syna, dla którego Rumunia jest już tylko odległym echem rodzinnej historii. Konfrontacja trzech punktów widzenia rzuca nowe światło na opisane wydarzenia, obarczając każdego z trzech mężczyzn innego rodzaju refleksjami.
Książka jest adresowana do Niemców niezaznajomionych z losami ich pobratymców siedmiogrodzkich, ale z dużą korzyścią mogą ją również przeczytać Polacy, którzy odnajdą w niej cząstkę swojej historii.
Oto kolejna książka, którą przeczytałem przed moim pierwszym wyjazdem do Rumunii. Autor, Richard Wagner (notabene były mąż Herty Müller), jest z pochodzenia Szwabem z Banatu, regionu w południowo-zachodniej części Rumunii. Po otwarciu granic, pod koniec lat 80-tych, postanowił on wyemigrować do Niemiec Zachodnich.
Zrozumienie Rumunii wymaga świadomości, że jej tereny były...
2014-07-29
Kilkukrotnie już zabierałem się do dołożenia swoich „pięciu groszy” do łańcuszka opinii na temat książki M. Rejmer i ... każdorazowo uchodziło ze mnie powietrze zanim klawisze ułożyły się w pierwsze zdanie. Stało się tak z kilku powodόw, z ktόrych najważniejszy to emocjonalny odbiόr „Bukaresztu...”. Pisanie recenzji wymaga dystansu, na ktόry trudno mi się tutaj zdobyć. Z tego powodu zrezygnowałem z zamiarów napisania mniej lub bardziej konwencjonalnej recenzji.
M. Rejmer stworzyła zbeletryzowany przewodnik po rumuńskiej duszy. Pakując plecak na wyprawę po Rumunii nie zapomniałem o tradycyjnym przewodniku, jednak to M. Rejmer zawdzięczam otwarcie na problematykę społeczną tego kraju. Autorka spędziła w Rumunii 2 lata, ktόrych pokłosiem stała się seria tekstόw o bardzo zrόżnicowanej formie. Przygląda sie ona w nich... nie, ona się wgryza w rumuńską duszę!
Zatrzymując się gdzieś na dłużej wchodzimy w rolę detektywa, ktόry musi rozwikłać zagadkę – odkryć na jakiej zasadzie organizuje się nowa dla nas rzeczywistość. Kierujemy się każdą dostępną poszlaką, ktόrych nie sposόb zliczyć – ludzie, ich przesądy, obawy i nadzieje, ich domy, sposόb mόwienia o przeszłości, organizacja przestrzeni... Czujne oko zbiera obrazy a czujne ucho wyłapuje słowa, ton głosu i każde jego załamanie, by dotrzeć do tego co nieraz nie chce być wypowiedziane na głos.
Wielu może zaskoczyc nagromadzenie nieszczęść narodu, dla którego dyktatura Ceauşescu to jedynie kolejne z serii katastrof. Wielu zapyta: „Po co pisać o nieszczęściach? Dyktatura już dawno się skończyła a Ceauşescu został stracony!”. Odpowiedź wydaje się oczywista: aby zrozumieć „dzisiaj” trzeba przyjrzeć się „wczoraj”.
W kolejnych rozdziałach dowiemy się o rumuńskim podziemiu aborcyjnym , swoistej odpowiedzi na program wzrostu populacji kraju, który objawił się zakazem antykoncepcji i aborcji, poznamy historie narodu złamanego perfidną działalnością Securitate, bezwględnej służby bezpieczeństwa, dowiemy się jakie są kompleksy i powody do dumy mieszkanców Rumunii.
Kilka rozdziałów poświęconych jest samemu Bukaresztowi, który wedle M. Rejmer „nie oferuje łatwego piękna”. Miasto jest zwierciadłem historii Rumunii: wpływów Orientu, zachłyśnięcia się XIX – wiecznym Paryżem co doskonale odbija się w urbanistyce Bukaresztu oraz szaloną wizją Ceauşescu uczynienia z miasta drugiego Pjongjangu – miasta bubla, w którym ludzie wiodą swoje bublowate życie wedle wyobrażeń dyktatora-idioty.
Poszukiwanie tożsamosci to kolejny ważny trop w książce Rejmer – jest to ważne zagadnienie dla wielu środkowoeuropejskich krajów. Nie jest inaczej w przypadku Rumunii: kraj, który pojawił się na mapach w drugiej połowie XIX wieku wydaje się nieustannie w kogoś zapatrzony. I tak, język został „zromanizowany”, głównie na podstawie włoskiego, w rumuńskich miastach łatwiej zjeść coś włoskiego niż rumuńskiego a zachłyśnięcie Francją najlepiej oddaje sam Bukareszt. Jest to material do dalszych poszukiwań dla zainteresowanych. Jest to material obfity i naszpikowany odniesieniami literackimi i historycznymi co czyni z książki M. Rejmer pewien rodzaj subiektywnego przewodnika, który z całego serca Wam polecam.
Kilkukrotnie już zabierałem się do dołożenia swoich „pięciu groszy” do łańcuszka opinii na temat książki M. Rejmer i ... każdorazowo uchodziło ze mnie powietrze zanim klawisze ułożyły się w pierwsze zdanie. Stało się tak z kilku powodόw, z ktόrych najważniejszy to emocjonalny odbiόr „Bukaresztu...”. Pisanie recenzji wymaga dystansu, na ktόry trudno mi się tutaj zdobyć. Z...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat przedstawiony "Prawieku".
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat...
więcej Pokaż mimo to