-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać339
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2019-10-31
2019-07
2016-10-10
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita jakąś formą powieści psychologiczno-obyczajowej ze sztafażem w postaci iście nudnawo-romantycznych opisów przyrody.
Spodobała się lekko nostalgiczna w wyrazie forma w jakiej narrator odmalowuje sytuację ludzi "bez teraźniejszości": internowani w obozie obywatele Anglii i Francji (pośród nich narrator, trochę Polak, ale z francuskim paszportem), żyją poza czasem, z dnia na dzień, odprawiając te same rytuały, które nie odcisną w ich życiu żadnych śladów. Ograniczają ich mury ośrodka dla internowanych i obozowi strażnicy. Właśnie zdałem sobie sprawę, że brzmi to jak metafora życia.
Nie dziwi mnie antyniemieckość narratora, zwłaszcza z perspektywy dopiero co zakończonej wojny. Więcej, trzeba powiedzieć, że antyniemieckość była jednym z kierunków polityki PRL-u chyba do lat 70-tych i było na nią zapotrzebowanie również w produkcji literackiej. Jednym słowem, widzę tu powielenie dotychczasowych uprzedzeń niż walkę z mitami.
Miałem okazję obejrzeć wywiad z Dygatem i muszę powiedzieć, że wydaje się równym facetem. W jego głosie słychać szczerość a uwaga z jaką waży słowa przykuwa uwagę do tego, co mówi. Pewnie miał powodzenie u kobiet. Pisał dobre scenariusze.
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08
Jeden z użytkowników naszego portalu polecał lekturę „Słowackiego wysp tropikalnych” podczas wakacji. Dodałbym od siebie, że musi to być lektura niespiesznia! Letnie puchy i rozleniwienie pozwolą nam idealnie zgrać się z akcją tej powieści, która rozgrywa się podczas upalnych lipcowych dni, po 1931 roku.
Choromański osiągnął mistrzostwo w sugestywności opisów stanów pogody. W „Słowackim…” główny bohater zauważa łudzące jego zdaniem podobieństwo warszawskiego brzegu Wisły i… wysp tropikalnych służących za scenerię „Zwycięstwa” autorstwa Josepha Conrada. W ten sposób restauracja Sportowa staje się celem codziennych pielgrzymek bohatera gdzie, najczęściej w niespodziewanym towarzystwie, spożywa hektolitry alkoholu. Restauracja Sportowa to miejsce z pogranicza snu i jawy: chciałoby się powiedzieć, że nikt nie trafia tam przypadkowo. Wszystkich gości (oraz właścicieli) Sportowej łączy pewien rys dziwactwa, aura tajemniczości i niedopowiedzenia.
Warto pamiętać, że narracja Choromańskiego nieraz wprowadzi czytelnika w zakłopotanie: wspomniane przeze mnie niedopowiedzenia, nagłe dygresje i… pominięcia sprawiają wrażenie jakby autor droczył się z czytelnikiem, próbował wzniecić jego głód informacji. To czy ów głód zostanie zaspokojony to już zupełnie inna sprawa. Trzeba o tym pamiętać i wyrazić przyzwolenie na tego rodzaju gry odautorskie a lektura od razu stanie się przyjemniejsza.
Wspomniany już Conrad, tajemnica matki bohatera, dawnej peowiaczki a obecnie lokatorki domu dla obłąkanych, wizyta Karola Szymanowskiego w Bristolu oraz spotkania niemieckich dyplomatów z ukraińskimi nacjonalistami po zabójstwie Tadeusza Hołówki składają się na osobliwe tło historyczne, które pozwala nam poczuć, nie zawsze świeży, oddech historii. Mimowolnie dajemy się ponieść podsuwanym skojarzeniom, wpadamy w zastawione przez narratora sidła popadając ostatecznie w lekką paranoję, która oddaje stan głównego bohatera.
Proza Choromańskiego nie doczekała się swoich „pięciu minut”, jeśli nie liczyć tryumfu „Zazdrości i medycyny”, wydanej jeszcze przed wojną. Nie można oprzeć się wrażeniu, że twórczość Choromańskiego jest w pewnym sensie pogrobowcem przedwojennego psychologizmu, której anachronizm mógł razić, gdy literatura mierzyła się już z innymi wyzwaniami. Niemniej jednak, polecam Choromańskiego jako niezawodnego gawędziarza, niepoprawnego opowiadacza dygresji i twórcę niepowtarzalnego nastroju, który chwilami każe nam zadawać sobie pytanie czy oby na pewno jesteśmy przy zdrowych zmysłach.
Jeden z użytkowników naszego portalu polecał lekturę „Słowackiego wysp tropikalnych” podczas wakacji. Dodałbym od siebie, że musi to być lektura niespiesznia! Letnie puchy i rozleniwienie pozwolą nam idealnie zgrać się z akcją tej powieści, która rozgrywa się podczas upalnych lipcowych dni, po 1931 roku.
Choromański osiągnął mistrzostwo w sugestywności opisów stanów...
2014-02-16
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych wynikających z wirtuozerskich uzdolnień warsztatu literackiego pisarza. Język Farbarowicza jest toporny i nieraz schematyczny. Musimy jednak pamiętać, że był on samoukiem, że polskiego języka literackiego nie posiadł nigdy w stopniu biegłym (stąd konieczność poprawek w jego rękopisach przed ich publikacją). Technika narracji przywodzi na myśl gawędę co unaoczniają zwroty bezpośrednio skierowane do czytelnika. Można powiedzieć więcej: Farbarowicz to niepoprawny gawędziarz, który nieraz popuszcza wodze fantazji, by zdynamizować akcję. Wybaczamy mu jednak wszystkie potknięcia, bo najważniejszy jest świat, który podaje nam na tacy. Tu tkwi chyba największa wartość „Życiorysu…”. Otóż zyskujemy dzięki niemu dostęp do półświatka okresu początku XX wieku (do 1918 roku). Poznajemy hierarchie przestępczą, wewnętrzne animozje wśród tej grupy a także grypserę. Ileż razy zaskakiwały mnie użyte w powieści zwroty (nieraz są obecne we współczesnej polszczyźnie potocznej), których etymologii należy szukać w języku jidysz, niemieckim czy rosyjskim!
Kolejna sprawa to opis żydowskiego krajobrazu wschodnich obszarów naszego kraju. W tym czasie przeobrażeniu ulegały niezmienne od wieków relacje łączące członków żydowskiej społeczności. Nie przeszkadza to jednak poznać nam zasad kierujących jej życiem poprzez wgląd w szkolnictwo, kalendarz świąt a także niepisanych i pisanych zasad regulujących stosunki społeczne wśród tej grupy. Ciekawa jest też kwestia tożsamości: Urke to Żyd, ale o Polsce uznaje za ojczyznę z kolei Niemcy mają go za Rosjanina... Poznajemy zarazem przemyślenia autora na temat stanu psychicznego osadzonego oraz jego rozważania zestawiająca życie przestępcze oraz dramaty wojny.
Na bohaterów składają się ludzie prości i bezpośredni w wyrażaniu swoich pragnień co wydaje się nieraz szokujące a przydaje powieści czegoś co bym określił jako witalność. Codzienne ich bytowanie jest często pozbawione widoków na lepszą przyszłość. To ludzie, którzy podobnie do bohatera wyznają zasadę „jakoś to będzie”. Żyją chwilą, kierują się impulsem, wpadają w sidła prostych namiętności, dryfują. Ma to pozory pewnego fatalizmu, który potwierdzają poniekąd losy autora. Nie bez żalu przewracamy ostatnią kartę „Życiorysu…”
Jest to kawał żywego mięcha rzucony czytelnikom wygłodniałym prawdziwych wrażeń. Uwiódł mnie pewnego rodzaju nonkonformizm i… naiwność autora, którego motywem przewodnim jest wyrażona w dedykacji chęć niesienia pomocy tym, „których los zepchnął w otchłań wyrzutków społeczeństwa, a którzy dążą ku poprawie”.
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych...
2014-06-26
„Zwariowane miasto” zaskoczyło mnie z co najmniej kilku powodów. Ta ponad 80 – letnia już powieść Jana Wiktora napisana jest w konwencji satyry. Niestety nie dotarłem do materiałów dotyczących recepcji utworu w czasie jego publikacji, więc wrażenie jakie wzbudziła pozostaje w sferze domysłów. Satyra ma to do siebie, że traci na wartości w momencie zaniknięcia kontekstu w jakim powstała. Tym kontekstem w przypadku „Zwariowanego miasta” są wypadki literackie i artystyczne w Krakowie w okolicach 1920 roku (mam na myśli futuryzm i awangardę). Dla przykładu powiem, że Jalu Kurek nie miał wątpliwości, że to właśnie on posłużył za pierwowzór postaci Młodego Poety. Nam pozostaje dokumentalny wymiar tekstu, którego wartość jest dzisiaj nie do przecenienia dla badaczy i fascynatów dwudziestolecia!
Zacznę od określenia tematu książki… Znany dziennik wszedł w posiadanie materiałów dających dostęp do salonów elity. Ów dziennik konsekwentnie publikuje kolejne partie posiadanych materiałów budując napięcie i wzmagając głód sensacji wśród czytelników. Służby mundurowe zostają oskarżone o nieudolność, wezwane na dywanik i ostro skrytykowane a następnie wyśmiane przez opinię publiczną… Czy nie brzmi to znajomo? W perspektywie ostatniej rządowej afery taśmowej „Zwariowane miasto” niespodziewanie się aktualizuje! Drobne różnice stanowią wspomniana już elita (w „Zwariowanym mieście” jest to środowisko aktorskie i literackie) oraz forma materiałów „kompromitujących” dla jednej ze stron (rękopis a nie tajne nagrania) – sam szkielet sprawy jest niezmienny. Najbardziej jednak intrygującą stroną opisywanych zdarzeń jest to, że ich przerysowanie, świadoma przesada uwypuklająca wyśmiewane zdarzenia stała się dzisiaj (Anno Domini 2014) naszym chlebem powszednim!
Książka została napisana w geście sprzeciwu wobec wspomnianych już przeze mnie futuryzmu i awangardy, ale także wobec postępującej mediatyzacji życia i nieustępliwej bezrefleksyjności w działaniu. Modernistyczna fascynacja maszyną, mania postępu, schematyzacja życia i w końcu mechanizacja ludzkich odruchów budziła u wielu przestrach co doskonale widać na przykładzie ekspresjonistycznego języka „Zwariowanego miasta”.
Moje niekłamane zaskoczenie wzbudziło wiele fragmentów stanowiących doskonały komentarz do obecnej kondycji mediów – wielokrotnie jest to komentarz trafny choć pisany z perspektywy już… przedwojennej! Natknąłem się na zapowiedź reality show („dusza moja to szpalta sensacyjnego dziennika, kto kupi, ten czyta”) czy określenie reklamy jako XI muzy („Oburza się pan na reklamę. Trzeba pogodzić się z duchem czasu i na kolana upaść przed wszechwładną panią”). Jednym z głównych motywów jest zjawisko określane dzisiaj mianem „tabloidyzacji życia”. I tak, aktor chce nakręcić film, w którym zamierza przedstawić zmanipulowany na własną korzyść przebieg romansu z Aktorką; w niewyjaśnionych okolicznościach pojawia się rękopis „Miłość szaleńca czy zbrodniarza?”, będący pożywką dla żądnych sensacji czytelników a fotograf obecny na miejscu katastrofy lotniczej prosi ofiary o „bardziej nieszczęśliwy wyraz twarzy”…
Nie sposób nie powiedzieć kilku słów o języku powieści. Wspomniany wyżej ekspresjonizm jest bardzo „nowoczesny” – imaginarium powieści wypełniają najnowsze mody (jazz, dancingi, sport) oraz wynalazki takie jak radio, lotnictwo, motoryzacja oraz związane z nimi przymiotniki wyrażające efekty świetlne, dźwiękowe, witalność i dynamikę (gdy po dziennikarza podjeżdża dorożka ten czuje się obrażony i zamawia taksówkę licząc, że zostaną wprowadzone taksówki lotnicze). Partie poświęcone młodej poezji są w zasadzie fabularyzowanym manifestem awangardy („zdobywamy sławę wrzaskiem. Nowocześnie”)! Gdy do głosu dochodzi stara poezja napotykamy na konwencję obecną poezji młodopolskiej, przesyconą liryką barwy i uczucia. Z kolei słowa dziennikarza najlepiej wyrażają rytm nowoczesnego życia („Przed każdym zamknięte drzwi, ale nie przede mną. Wzrok teleskopu, słuch radia, węch psa najczulszy na świecie, piekarz sensacji, z łez, z krwi, z żółci, z błota, piekący chleb dla głodnych czytelników, bombiarz kryjący w zanadrzu dynamitowe naboje bezczelności aby rozsądzać mury, twierdze tajemnicy”).
Mam jednak wrażenie, że autor był programowo niechętny nowoczesnym tendencjom społecznym. Jan Wiktor, działacz Związku Młodzieży Wiejskiej RP, dyskredytuje rodzące się społeczeństwo nowoczesne wrzucając „do jednego worka” najgorsze jego cechy. Co więcej, nie daje żadnej alternatywy! No chyba że za takową uznamy Starego Poetę, który „patrzył na niziny spraw ze szczytu swej samotności i godności poety”. Zresztą autor może wcale nie musi dawać żadnej alternatywy? Przyjęta konwencja (satyra) zwalnia z dydaktyzmu na rzecz wykpienia.
Znamienny jest zarazem stale powracający w literaturze polskiej okresu międzywojnia motyw strachu przed zachodzącymi zmianami, który w nieco innym ujęciu podejmuje omówiona już przeze mnie książka pt.:”Auto, Ty i ja”. Nie bez kozery cytuję Starego Poetę i jego „szczyt samotności i godności”. Idealizm kryjący się za tym zwrotem wydaje mi się dość polską odpowiedzią na konieczność aktywizmu społecznego i realnych działań... Tutaj postawię jednak kropkę, bo temat wymyka się uproszczonym syntezom i wymaga osobnej dyskusji.
Wracając do książki, chciałbym podkreślić jej dokumentalną wartość i bogactwo językowe. Zaskakująca jest też siła rażenia odautorskich komentarzy, które porzucając formę satyry stały się naszą rzeczywistością. Zadziwiający jest również autorski upór, który wystarczył na, bagatela, 372 strony!
„Zwariowane miasto” zaskoczyło mnie z co najmniej kilku powodów. Ta ponad 80 – letnia już powieść Jana Wiktora napisana jest w konwencji satyry. Niestety nie dotarłem do materiałów dotyczących recepcji utworu w czasie jego publikacji, więc wrażenie jakie wzbudziła pozostaje w sferze domysłów. Satyra ma to do siebie, że traci na wartości w momencie zaniknięcia kontekstu w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-24
Emil Zegadłowicz to nieco zapomniany dziś literat dwudziestolecia międzywojennego. Na jego spuściznę literacką składa się głównie poezja (erotyki oraz wiersze sławiące piękno rodzinnego Beskidu), choć wydaje się, że to autobiograficzny cykl o Mikołaju Srebrempisanym przyniósł mu rozgłos największy przypinając łatkę gorszyciela i rozpustnika.
„Motory” nie zaliczają się do wspomnianego cyklu, choć bohater książki, Cyprian Fałn, wspomina swoją znajomość z Mikołajem. „Motory” opowiadają historię odbywającą się na dwóch planach: pierwszy z nich zakreśla pobyt bohatera w szpitalu i obejmuje związane z nim wydarzenia (odwiedziny, badania, dyskusje na sali chorych); drugi, stanowią wspomnienia Fałna od lat dziecięcych do czasów współczesnych pobytowi w szpitalu. Wyjście ze szpitala to moment, w którym oba czasy narracji zbiegają się.
Największą trudność sprawiła mi składnia – zdania wielokrotnie złożone z wtrąceniami, rozbudowane mitologiczne metafory, onomatopeje to główny rys repertuaru językowego „Motorów”, które zawarte nieraz w jednym zdaniu, wymagają umysłowej świeżości i dyscypliny. Brak podziału na rozdziały dodatkowo komplikuje lekturę przygniatając czytelnika nawałem wspomnień głównego bohatera.
Fabuła „Motorów” jest niezwykle rozbudowana obejmuje bowiem kilkadziesiąt lat życia głównego bohatera. Abyście zyskali o niej ogólne choćby wyobrażenie, trzeba tutaj zaznaczyć, że główne wątki powieści opierają się na opozycji „prywatne – publiczne”, na którą nakłada się bogata warstwa symboliczna znajdująca realizacje w licznych fragmentach przywodzących na myśl prozę poetycka czy w partiach wierszowanych, lirycznych.
Na sferę prywatną składa się sentymentalna podróż wypominkowa Fałna, wspominającego swoje dotychczasowe kochanki każdorazowo odciskające piętno na jego twórczości. Do tej właśnie sfery należy ponadto zaliczyć szkolne wspomnienia Cypriana, jego „karierę” wojskową i tragiczną historię jego małżeństwa. Nie sposób oddzielić tej powłoki ze sferą symboliczną, z którą wiąże się mitologiczny sztafaż powieści. Składają się na nią muzy, Bachus, Syrinks czy sam Cyprian, którego nazwisko nawiązuje do Fauna, boga płodności. Obrazu dopełniają najróżniejsze artefakty i tak zwane „imiona znaczące” jak na przykład „Cyprian”, przywołujący na myśl wiecznie zielone gaje cyprysowe ze śródziemnomorskiej ojczyzny poezji i wina.
Sfera publiczna to w głównej mierze historia zaangażowania Cypriana w działalność polityczną czy też, jakby określono ją w latach 30 – tych, wywrotową. Ze wspomnień wojennych Cypriana (pobyt w Wiedniu, podróż do Galicji) oraz jego rozmów z pozostałymi pacjentami szpitalnej izolatki wyrasta osoba rozczarowana współczesna jakością życia publicznego i kulturalnego. Z tej perspektywy Cyprian to twardo stąpający po ziemi zwolennik lewicy, utożsamianej wówczas z partią komunistyczną, antymilitarysta i antyklerykał. Do rangi symbolu urastają sceny powieszenia dwóch Czechów, których „ciała wsiąkły w ziemię pod płotem po wiosennych roztopach”, kazanie dla żołnierzy udających się na front czy pobór do wojska kandydatów uprzednio odrzuconych ze względu na stan zdrowia: „ostatni ratunek w ofermach, które wzgórzami trupów miały zatarasować drogę złowrogiej armii”.
Osobiste przeżycia i pasje (poezja!) Fałna wpłynęły na kształtowanie się jego poglądów społeczno-politycznych. Czy to nie osobista swoboda jest warunkiem zaistnienia twórczości literackiej? W kontekście epoki, zrozumiałe są dla mnie przesłanki decydujące o wyborach ideowych Fałna (komunizm przeciw faszyzmowi). Warto teraz sięgnąć do źródeł twórczości bohatera „Motorów”. Dochodzimy tutaj do najbardziej kontrowersyjnego wymiaru książki, za jaką została uznana ludzka seksualność. „ Oto czym jest seksualizm: uenergetycznieniem” mówi Fałn, kładąc podwaliny swojej teorii o „motorach”. „Mnie idzie (...) o zagadnienie energetyki seksualnej w przyrodzie; więc w człowieku; o zapęd, który w niej płynie; o ślizg pasa transmisyjnego wprowadzającego w ruch (-) i wykonującego pracę. Tu jest waga wiecznej kobiecości, która zbawia i wznosi: motor myśli, uczuć, pomysłów, poczynań, odkryć, wynalazków, prac, czynów, sztuki, ładu społecznego.” W wydaniu Cypriana seks łączy się bezpośrednio z twórczością. Innymi słowy – podczas seksu Cyprian ładuje swoje akumulatory, seks wprowadza go w stan „shormonizowania” i stoi u podstaw fałnowskiej fizyki erotycznej wedle której „stosunek z X wzmaga ochotę na stosunek z Y i Z”, w której kobieta niby zajmuje role centralną nie zyskując jednak chyba swojej podmiotowości...
Jednocześnie tytułowe motory wydają się echem awangardowego hasła „miasto, masa, maszyna”. Autor odnajduje tu podobieństwo między biologią (naturą) a techniką – Cyprianowi niewygodna jest myśl o pewnej determinacji (mechanizacji?) naszego życia poprzez genetykę – widzimy to najlepiej, gdy obserwuje pod mikroskopem męskie nasienie. To moment gdzie zauważa relacje logiczną między biologiczną stroną człowieka i jej wpływem na ludzkie poczynania.
Wachlarz tematów poruszanych w książce jest doprawdy szeroki a barwność języka nieraz onieśmielająca. Niech będzie tego przykładem najlepsze chyba podsumowanie rozważań na temat sztuki: „Zrozumienie sztuki, a może wszelkie zrozumienie, ukryte jest w komórkach żołędzia i klitoris; to są anteny”! Coś, co nie podobało się ówczesnym cenzorom (cały nakład książki został zarekwirowany przez urząd cenzorski), budzi moje wielkie zaciekawienie. Muszę przyznać, że zdrowa bezpruderyjność w kwestii seksualności to mocna strona tej książki. Inna sprawa, że skala rozpasania seksualnego głównego bohatera sprawia, że zastanawiałem się czy „Motory” nie są przede wszystkim powieścią erotyczną.
Według Fałna „gwałtowna, ostra, szargająca świętości narodowe – każda dobra książka to robi – ta świętość bowiem to zawsze marazm, skostnienie, truchło tradycji; wiadomo, elementem dobrej książki jest wysmaganie przeszłości, dezawuacja zakłamań”. Myślę, że największe atuty książki kryją się w powyższym stwierdzeniu – dystans do ówczesnej sytuacji politycznej i społecznej to droga do swoistej detonacji energii, która udziela się czytelnikowi. Niektórych pewnie zdziwi, że wiele z poruszanych problemów społeczno-politycznych jest wciąż (niestety) aktualnych… „Motory” polecam wyłącznie miłośnikom dwudziestolecia i eksperymentów literackich.
Emil Zegadłowicz to nieco zapomniany dziś literat dwudziestolecia międzywojennego. Na jego spuściznę literacką składa się głównie poezja (erotyki oraz wiersze sławiące piękno rodzinnego Beskidu), choć wydaje się, że to autobiograficzny cykl o Mikołaju Srebrempisanym przyniósł mu rozgłos największy przypinając łatkę gorszyciela i rozpustnika.
„Motory” nie zaliczają się do...
2014-02-27
„Adam Grywałd” jest powieścią w nurcie modnego w dwudziestoleciu psychologizmu. A jeśli mówimy o psychologizmie, to nieodzowny jest w nim drobiazgowy wgląd w ludzką psychikę, analiza najbardziej wydawałoby sie błahych nawet zdarzeń z życia bohaterów w relacji z psychologią … Jest to ważna informacja dla osób kierujących się stopniem dynamiki akcji przy wyborze lektur - nalezy pamietac, że „Adam Grywałd” jest tej dynamiki niemal pozbawiony.
Akcja powieści obraca się wokół postaci tytułowej oraz jej relacji z Izabelą i jej młodszym bratem Edmundem (Mosskiem). Z Izabelą łączy (sic!) Adama zakończony niepowodzeniem związek a z Edmundem pewien rodzaj nieuświadomionej do pewnego etapu fascynacji.
Niektórzy zechcą w tym miejscu przyszyć jej łatkę powieści gejowskiej, jednak stanowiłoby to zbytnie uproszczenie (choć nie bez kozery mówi się o tej książce jako o pierwszej polskiej powieści z wątkiem homoseksualnym). Od razu trzeba jednak zaznaczyć, że temat miłości fizycznej, bo często jest to pierwsze skojarzenie jakie budzi epitet "powieść gejowska", jest w niej nieobecny (a jeśli już się nieśmiało pojawia to jedynie w wersji „kanonicznej”, tj. heteroseksualnej). O czym zatem jest ta książka? W „Adamie Grywałdzie” intryga zasadza się na retrospekcji i wglądzie w życie wewnętrzne co daje materiał do dywagacji na temat stanów psychicznych i motywacji działań głównego bohatera. Zagadnienie homoerotyzmu jest podjęte z pozycji popularnej wtedy teorii Adlera, który tłumaczył homoseksualizm jako wynik nieudanego związku z kobietą. Nie warto byłoby jednak czytać tej powieści, gdyby stanowiła tylko fabularne nawiązanie do ww. teorii. Rozmowy toczone przez bohatera z narratorem, z przyjaciółmi a także literackie próby Grywałda do których zyskujemy dostęp to proces uświadamiania sobie zmian w swojej wrażliwości czy może odkrywania jej nowych pokładów. Stanowi to dla Grywałda wyzwanie, do którego podchodzi z rosnącą ciekawością, niedowierzaniem. Wiele tu niedomówień i dwuznaczności co oddaje pewne zagubienie Grywałda a czytelników wciąga w grę domysłów zezwalając na opowiedzenie się za wersją uznaną przez nas za słuszną. Przedwojenna krytyka zwracała uwagę na inspiracje Proustem, którego proza miała wpływać na Brezę. Osobiście wskazałbym jeszcze na Nałkowską, z którą łączyła Brezę bliska przyjaźń i częste spotkania w ramach prowadzonego przez nią salonu literackiego.
Tematem pobocznym jest krytyka pewnej jałowości intelektualnej środowiska mieszczańskiego, co ujawnia się w licznych, niezbyt przychylnych zwrotów pod adresem państwa Mossów przyjmując jednak formę groteski, stanowiąc element humorystyczny.
„Adam Grywałd” jest powieścią w nurcie modnego w dwudziestoleciu psychologizmu. A jeśli mówimy o psychologizmie, to nieodzowny jest w nim drobiazgowy wgląd w ludzką psychikę, analiza najbardziej wydawałoby sie błahych nawet zdarzeń z życia bohaterów w relacji z psychologią … Jest to ważna informacja dla osób kierujących się stopniem dynamiki akcji przy wyborze lektur -...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-28
Spod pióra Kisielewskiego wyszło kilkanaście powieści kryminalnych i obyczajowych celujących w społeczne patologie PRL-u, których istnienie poddawano w wątpliwość w oficjalnym dyskursie. Jedną z tych powieści jest książka „Kobiety i telefon”, wydana w 1960 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik.
Intryga zawiązuje się dzięki pomyłce telefonicznej stanowiącej źródło późniejszych konfliktów. Telefon Adama dzwoni co najmniej kilka razy dziennie przy czym większość połączeń to pomyłki. Gdy w słuchawce słyszy głęboki, kobiecy głos Wandy postanawia zachęcić nieznajomą do spotkania. Akcja nabiera tempa, gdy na scenę podstępem wkracza siostra kobiety, Halina, oraz znajomy Adama z przyjaciółką. Nie mija wiele czasu nim stajemy się świadkami morderstwa, szantażu i próby wymuszenia małżeństwa… Oprócz niewątpliwych zwrotów akcji, powieść stawia pytania o powody obojętności czy źródła ludzkich „podłostek” – świadomie nie mówię tu o podłościach, żeby zbagatelizować nieco to pojęcie: wszak „podłostka” to rzecz uciążliwa, ale na dłuższą metę nieszkodliwa… Otóż Kisielewski pokazuje, że wyjątkowo łatwo przejść nad „podłostkami” do porządku dziennego przygotowując solidny grunt pod prawdziwe świństwo.
Co jednak z tego, że znamy winowajcę skoro nie możemy obarczyć go pełnią winy i domagać się sprawiedliwości? Co jeśli sam winowajca jest ofiarą i jako jednostka ułomna nie radzi sobie z własnym życiem, które biegnie w nieokreślonym kierunku?
„Kobiety i telefon” w syntetyczny sposób pokazuje sposób działania i myślenia obliczony na doraźne spełnienie własnych potrzeb. To pewna diagnoza zobojętnienia i okoliczności leżących u zarania takiej postawy. To w końcu dość przygnębiające studium postępowania człowieka, którego wyznający miłość głos brzmi jakby należał do kogoś innego.
Na uwagę zasługuje również wątek drobnych złośliwości, których ofiarą pada Kraków. Oprócz obecności na kartach powieści Kopca Piłsudskiego, lasku Wolskiego, Plant i wielu kawiarni, dowiadujemy się jak wyglądała sytuacja mieszkaniowa pod koniec lat 50 – tych oraz tego, że… podczas upałów miasto pachnie (?) jakby zostało zbudowane na grobach a jego mieszkańcy nie mają nic do robienia oprócz szwendania się po knajpach.
Polecam tę pozycję z czystym sumieniem i jestem ciekawy Waszych wrażeń.
Spod pióra Kisielewskiego wyszło kilkanaście powieści kryminalnych i obyczajowych celujących w społeczne patologie PRL-u, których istnienie poddawano w wątpliwość w oficjalnym dyskursie. Jedną z tych powieści jest książka „Kobiety i telefon”, wydana w 1960 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik.
Intryga zawiązuje się dzięki pomyłce telefonicznej stanowiącej źródło...
2014-04-18
Już na emigracji Tyrmand wspomniał, że nie mógłby w Polsce dojść do niczego więcej jako pisarz. I rzeczywiście cenzura blokowała jego kolejne książki – tak było również z „Życiem towarzyskim i uczuciowym”, wydanym ostatecznie w 1967 roku przez paryski Instytut Literacki. Dla Tyrmanda była to książka ważna, ze względu na podjętą tam próbę „polskiego, nie sfałszowanego realizmu”. Ten zamiar twórczy był wystarczającym wytłumaczeniem by nie dopuścić jego książek do druku a autora skazać na polityczną emigrację.
Akcję powieści stanowi wycinek z życia polskich „elit” intelektualnych i kulturalnych kilkunastu powojennych lat. Słowo „elity” umieściłem w cudzysłowie, gdyż w znakomitej większości, kręgi towarzyskie przedstawione w powieści nie mają z elitami wiele wspólnego. Z punktu widzenia Tyrmanda polskie życie kulturalne było kierowane przez zdemoralizowane grono, coś na kształt towarzystwa wzajemnej adoracji, które odpowiednio szybko potrafiło sobie zdać sprawę z konieczności przyjęcia nowej postawy życiowej opierającej się na oportunizmie, serwilizmie, stopniowym wygaszaniu odruchów moralności oraz umiejętności lawirowania między niewygodnymi pytaniami. Tyrmand czerpał inspirację z poczynionych w codzienności obserwacji. Co więcej, pierwowzory wielu bohaterów „Życia…” to osoby łatwe do zidentyfikowania dla współczesnych. I tak, mówi się, że pani Stollowa to nikt inny jak Irena Krzywicka, z kolei Andrzej Felak to w rzeczywistości Edmund Osmańczyk. Nie ma również większych wątpliwości co do postaci Mikołaja Planka, który stanowi porte-parole autora.
Niepotrzebnym byłoby tutaj powtarzać wszystko to, co składa się na historię PRL-u a co znamy z opowiadań rodzinnych, literatury czy filmów. Akcja książki nie jest dynamiczna – stanowi ona panoramiczny zapis relacji towarzyskich kręgów ludzi kultury, które po wojnie uzyskały nowy kształt. Znajdujemy tam zdegradowaną arystokrację, przedwojennych działaczy lewicowych, ideologów komunizmu i powojennych karierowiczów, którzy doskonale wczuli się w nową koniunkturę i program niwelacji różnic klasowych. Jest to świat na zupełnie nowych zasadach, nieokrzepły, na poły dziki. Nie liczą się w nim dawne autorytety a nowych nie widać. To świat kryzysu i braku zaufania. W szerszej perspektywie, książka stanowi refleksję na temat dokonującej się zmiany obyczajowej w polskim społeczeństwie, które miało miejsce po rozczarowaniu zmianami po październiku 1956 roku.
Ludzie ze sobą rozmawiają, lecz myślami odpływają gdzieś indziej lub mówią zupełnie coś innego niż myślą. Do kręgu największych zmartwień należy zapobiegliwość rozumiana jako spryt w zdobyciu przydziału na mieszkanie, wymiganiu się od spłaty cła za samochód a poziom aspiracji wyznacza nowa podłoga z tworzywa sztucznego sprowadzona z zagranicy. Wielcy ludzie są takimi tylko z nazwy, bo „małe podłości” zajmują lwią część ich czasu wolnego. Wstępując do tego świata musimy być przygotowani na to, że wcześniej lub później będziemy musieli komuś wyświadczyć przysługę by się odwdzięczyć. W ten sposób (niechciane) więzi towarzyskie ulegają zacieśnieniu. Przykładów i uogólnień znajdziemy bez liku. Czy istnieje jakaś alternatywa? Przykład jednego z bohaterów (a także doświadczenia autora) skłaniają do odpowiedzi negatywnej. Nikt nie rzuca się z motyką na księżyc, nie wychodzi z inicjatywą zmian (literackich, systemowych, jakichkolwiek…), bo niepisane zasady współżycia skazałyby taką osobę na ostracyzm towarzyski i odebrały cenne przywileje. Wymowa książki jest pesymistyczna. Wbrew temu co uważa Andrzej Felak najtrudniej jest być sobą. Można to też ująć inaczej: możesz być sobą, ale lepiej, żeby nie wiedział o tym nikt inny.
„Życie…” jest książką ponadczasową – oprócz wartości dokumentalnej pokazuje jak sposób funkcjonowania społeczeństwa doby PRL-u przeniknął do naszych współczesnych obyczajów. I ciągle w nich tkwi. Jej kolejnym niepodważalnym atutem jest język: nieraz ostry jak brzytwa, zdolny do odmalowania każdej atmosfery, podsuwa nam pod przysłowiowy nos (czy raczej oczy!) sceny wciągające swoim narracyjnym rytmem, płynnością, która nas porywa.
Już na emigracji Tyrmand wspomniał, że nie mógłby w Polsce dojść do niczego więcej jako pisarz. I rzeczywiście cenzura blokowała jego kolejne książki – tak było również z „Życiem towarzyskim i uczuciowym”, wydanym ostatecznie w 1967 roku przez paryski Instytut Literacki. Dla Tyrmanda była to książka ważna, ze względu na podjętą tam próbę „polskiego, nie sfałszowanego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-04
Chciałbym Wam zaproponować lekturę krótkiej powieści pt.: „Auto, Ty i ja” - jest to pozycja obowiązkowa dla fascynatów modernizmu. Chciałbym zarazem uprzedzić, że książka ta jest dość rzadka - ja nabyłem swój egzemplarz na aukcji internetowej po wielotygodniowych poszukiwaniach.
Jest to historia osnuta na motywie wycieczki samochodowej Pola, młodego inżyniera, oraz Izabeli, aktorki teatralnej. Pol reprezentuje idee nowoczesne („kult rozumu”, „religię racji”). Iza jest osobą obdarzoną dużą uczuciowością, liryczną. Na styku tych dwóch punktów widzenia i odczuwania dochodzi do wielu sytuacji, dzięki którym pojmujemy „nowoczesność” w rozumieniu autora.
Ksiażka ma tym większą wartość poznawczą, że pozwala nam dokładnie sobie wyobrazić nowoczesne aspiracje pionierów masowej rewolucji technicznej oraz modernizmu rozumianego jako postawy życiowej. Niemniej jednak, może być to lektura męcząca dla poszukiwaczy „mistrzów słowa” – warsztat literacki Sosnkowskiego nie zachwyca, bywa schematyczny, razi nieudanymi konceptami („będąc mała wąchałam całemi godzinami ramy okna”). Nieraz jednak zaskakuje trafnymi metaforami i dość syntetycznym sposobem narracji – aż chciałoby się powiedzieć „geometrycznym”. I tak, pojawiają się „architektoniczne” opisy krajobrazu lub stanów pogody.
Sosnkowski, jak mało kto nadawał się na koryfeusza nowoczesności. Warto pamiętać, że jako redaktor magazynu wnętrzarskiego poświęcił serię artykułów… estetyce neonu! Nie dziwi zatem nasycenie książki w elementy wybitnie nowoczesne (pamiętajmy, że jest rok 1925!). I tak, bohaterowie wybierają się w rajd po kraju (i choć jest on niewymieniony z nazwy, domyślamy się, że chodzi o Polskę). Pewnie niewielu z nas wie, że w 1924 roku było w Polsce jedynie… 7500 samochodów! Ponadto, bohaterowie wykonują lot hydroplanem, lubują się w tańcach nowoczesnych („szkic czynu”) i chadzają do nowoczesnych lokali o obco brzmiących nazwach („Androgyn”). Poczas lektury natrafimy na liczne dyskusje mające charakter manifestu (deklaracje Lebelta, Pola; opinie Izy).
W świecie nowoczesnym naczelnymi wartościami są: pęd, rozwój, parcie naprzód (skąd my to znamy!). Ludzie śpią jakby czuwali, są zawsze gotowi do działań, każda czynność jest odmierzona, pewna siebie, potrzebna („otworzył oczy raptownie i szeroko, tak jakby nie spał całej, długiej nocy”). Zupełnie jak w sprawnie działającym mechanizmie: „wszystko czemuś służy, nic tu nie ma zbędnego. Niczego nie ma za dużo”. Maszyny ulegają animizacji, obdarzane są uczuciami… A co gdyby nagle ożyły? Do czego prowadzi zachwyt nad rozumem zdolnym tchnąć życie w zaprojektowany przez siebie mechanizm? Czy taki mechanizm dobrze służyłby człowiekowi? „Auto, Ty i ja” przynosi rozważania również na te tematy. Tematyka z pogranicza science fiction i cybernetyki pokazuje, że już u zarania znanej nam dzisiaj nowoczesności pojawiały się pytania o koleje rozwoju technicznego i związane z nim obawy.
„Pochód triumfalny genialnej ludzkości”, „człowiek wszechmogący przeprowadzi zwycięską walkę”, „unosił się nad nią duch niezmożonej organizacji i siły”, „bezduszna horda maszyn, którymi kieruje imperatyw konieczności, „panami stały się machiny.” Te i inne fragmenty zwróciły moją uwagę na bliskie związki totalizmów i modernizmu . Czy totalizmy są wpisane w naturę ruchu modernistycznego? Wiele wskazuje na to, że tak właśnie jest. Analiza kilku fragmetnów książki dostarcza ciekawych spostrzeżeń również na ten temat.
Powieść Sosnkowskiego zasługuje na odświeżenie i dyskusję. Ilość ważkich tematów i swoistej naiwności poznawczej charakterystycznej chyba dla wszystkich nowinek cywilizacyjnych pozwala uzyskać wgląd w procesy myślenia sterujące działaniem „ludzi nowoczesnych”.
Chciałbym Wam zaproponować lekturę krótkiej powieści pt.: „Auto, Ty i ja” - jest to pozycja obowiązkowa dla fascynatów modernizmu. Chciałbym zarazem uprzedzić, że książka ta jest dość rzadka - ja nabyłem swój egzemplarz na aukcji internetowej po wielotygodniowych poszukiwaniach.
Jest to historia osnuta na motywie wycieczki samochodowej Pola, młodego inżyniera, oraz...
2013-08
Trzymając się porównania, które proponuję w szkicu o "Złotej masce", niniejsza powieść to drugi sezon serialu z Magdą Nieczajόwną w roli głόwnej.
Akcja "Wysokich progów" wyraźnie zwalnia, stając się miejscami wręcz kontemplacyjna. Nie bez wpływu na ten fakt pozostaje rόwnież mniejsza ilość bohaterόw poruszających się głównie w przestrzeni majątku Wysokie Progi. Istotnym elementem kształtującym przebieg akcji jest rozbudowany rys psychologiczny członków arystokratycznej rodziny oraz samej Nieczajówny.
Magdzie udaje się wyrwać z błędnego koła intryg i podłości, ktόre w życiu estradowym były na porządku dziennym. Otόż wygrywając głόwną nagrodę w konkursie prasowym, wypływa w rejs statkiem wycieczkowym po Europie. Na pokładzie pozna Ksawerego Runickiego, ziemianina, ktόry znacząco wpłynie na jej przyszłe losy...
W kolejnych rozdziałach jesteśmy świadkami działań Magdy mających na celu uratowanie majątku Wysokie progi. Jednocześnie obserwujemy trudy życia pani domu, ktόra z cόrki rzeźnika awansuje do roli arystokratki. Relacje z nową rodziną pokazują, że proces ten nie przebiega bezboleśnie.
"Wysokie progi" są zarazem oskarżeniem pod adresem arystokracji, ktόra, grzesząc megalomanią i pychą, przypisuje sobie zasługi rozmijające się z jej faktyczną wartością. Jest to wniosek o tyle ciekawy, że Dołęga-Mostowicz rόwnież wywodził się z warstwy ziemiańskiej.
"Wysokie progi" to zarazem kolejna odsłona zagadnienia, o ktόrym mowiłem już wcześniej: kwestia awansu społecznego żywo interesowała szerokie masy społeczeństwa obrazując jednocześnie jego przemiany a obietnica zawarta w książce zaspokajała głόd niezwykłości i poniekąd z niego… leczyła.
Trzymając się porównania, które proponuję w szkicu o "Złotej masce", niniejsza powieść to drugi sezon serialu z Magdą Nieczajόwną w roli głόwnej.
Akcja "Wysokich progów" wyraźnie zwalnia, stając się miejscami wręcz kontemplacyjna. Nie bez wpływu na ten fakt pozostaje rόwnież mniejsza ilość bohaterόw poruszających się głównie w przestrzeni majątku Wysokie Progi. Istotnym...
2013-08
Przedwojenna popularność Dołęgi-Mostowicza we wszystkim przekracza znane nam dzisiaj kryteria sławy przynależnej ludziom piόra. Wydaje się, że on pierwszy zrozumiał mechanizmy rządzące rodzącym się społeczeństwem doby kultury masowej i to jemu pierwszemu było dane zastosować je w praktyce literackiej. Szeroko rozpowszechnione są dane ukazujące skalę jego zarobkόw w latach 30-tych. I tak, podczas gdy pensja premiera rządu wynosiła średnio 1800 złotych, Dołęga-Mostowicz zarabiał średnio 15000 złotych miesięcznie. Czemu zawdzięczał swoją popularność pisarz uznany za “pierwszorzędnego wśrόd drugorzędnych”?
Musimy pamiętać, że Dołęga-Mostowicz pochodził z Kresόw a jego rodzina znalazła się w trudnej sytuacji materialnej, gdy jego rodzinne Okuniewo znalazło się w granicach Związku Radzieckiego. Gdy po przerwanych studiach w Kijowie Dołęga-Mostowicz przybył do Warszawy, szybko zrobił użytek ze swojego instynktu, zmysłu obserwacji a także sporej dozy śmiałości. Po kilku latach przysłowiowego “klepania biedy” został wziętym felietonistą a następnie pisarzem.
Jako przybysz “z zewnątrz” doskonale poznał pragnienia jemu podobnych – niezliczonej rzeszy ludzi przybywających do centrum polskiego świata od chwili odzyskania przez Polskę niepodległości. Wszystkich tych ludzi łączyła nadzieja poprawienia swojego losu, zrobienia kariery.
“Złota maska” to materiał na serial telewizyjny wyświetlany w porze najwyższej oglądalności; to “powieść dla kucharek” obrazująca możliwości stojące przed młodą i ładną dziewczyną. Więcej, czytelniczki “Złotej maski” (choć męskich odbiorcόw na pewno jej nie brakowało) zyskały przeświadczenie, że oto wielki świat stoi na wyciągnięcie ręki i jest w nim dla nich miejsce! Dziś te sprawy wydają się oczywiste, ale miejmy w pamięci pionierską działalność Dołęgi-Mostowicza w tej dziedzinie i efekt oddziaływania jakie jego pisarstwo mogło mieć na czytelnikόw spragnionych sukcesu.
Książka opowiada bajkę o spełnieniu marzeń i cenie jaką trzeba za nie zapłacić. Skontrastowani są tutaj przedstawiciele dwόch odmiennych światόw – drobnomieszczańscy kupcy i rzeźnicy z ulicy Tamka oraz twόrcy teatru rewiowego nadającego rytm rozrywkowemu życiu stolicy tamtych lat. Naiwne jest samo pytanie o to ktόry z nich wypadły korzystniej w rankingu atrakcyjności… Akcja płynie wartko, przyspieszając z każdym akapitem. Bohaterka, Magda Nieczajόwna, musi błyskawicznie dostosować się do nowych warunkόw, okazać determinację i przy niej wytrwać czyli, jednym słowem, znieść cienie i blaski obranego stylu życia. Obserwujemy zmiany dokonujące się w bohaterce zadając sobie pytanie: “ile będzie ona jeszcze w stanie znieść?” a to wszystko z perspektywy wygodnego fotela. Czyż nie lubimy takich historii?
Przedwojenna popularność Dołęgi-Mostowicza we wszystkim przekracza znane nam dzisiaj kryteria sławy przynależnej ludziom piόra. Wydaje się, że on pierwszy zrozumiał mechanizmy rządzące rodzącym się społeczeństwem doby kultury masowej i to jemu pierwszemu było dane zastosować je w praktyce literackiej. Szeroko rozpowszechnione są dane ukazujące skalę jego zarobkόw w latach...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-22
„Ludzie z wosku” to druga część cyklu „Rzeka kłamstwa” autorstwa Ewy Szelburg Zarembiny. Sięgnąłem po nią przypadkowo, po lekturze artykułu nt. prozy dwudziestolecia. Zarembina kojarzyła mi się dotychczas, jak zapewne większości z nas, z literaturą dziecięcą. „Ludzie z wosku” stawiają tę pisarkę w zupełnie innym świetle. Powiem więcej – twórczość prozatorska „dla dorosłych” Ewy Szelburg Zarembiny to dla mnie odkrycie tego roku! Sama książka należy do nurtu prymitywistycznego ekspresjonizmu dwudziestolecia. Nie obędzie się zatem bez typowej dla niego „charakteryzacji” obejmującej archaizację w warstwie językowej, liczne odwołań do ludowych wierzeń i wiejskiej metafizyki oraz pozorną naiwność intelektualną.
Znakomita większość akcji rozgrywa się we wsi o nazwie Żeleźno, które daje autorce pretekst do zaprezentowania wiejskiej społeczności przełomu XIX i XX wieku. Na jego tle główna bohaterka, Joanna, to postać niebanalna – doświadczenia życiowe uniemożliwiają jej realizację scenariusza przewidzianego dla typowej wiejskiej matki i żony. Joanna wystaje poza dokładnie określone dla niej ramy. Świadomość bycia „poza” powoduje, że bohaterka zaczyna zadawać sobie ważne pytania, odczuwać metafizyczny lęk. Budzą się w niej wątpliwości natury religijnej i społecznej prowadzące do rozczarowania znanym jej stanem rzeczy. Kłopoty zdrowotne męża wymagają od niej natychmiastowej „emancypacji” – to ona staje się głową rodziny i musi walczyć by zapewnić jej byt. Koleje losu upewniają ją w przekonaniu, że może liczyć tylko na siebie. Mimo że na zewnątrz sprawia wrażenie pogodzonej ze swoim losem, jej wnętrze aż kipi, przepełniając ją poczuciem krzywdy. Pamiętamy, że właśnie ona staje się iskrą zapalną protestów ulicznych wywołanych przerwami w dostawie pieczywa. Wtrącona do aresztu poznaje kolejne stopnie ludzkiego upodlenia i „czuje się zgubiona w świecie bez kształtów, bez nazw, we wspomnieniach, które lepią się jak smoła”. Warto odnotować, że fala protestów jaka ma miejsce po powstaniu PPS-u w 1892 roku, przyjmowana jest przez Joannę sceptycznie; obserwuje i widzi, że „walka o stołki” pomiędzy ludźmi o różnych zapatrywaniach politycznych wybucha zanim owe stołki zostały nawet wystrugane…
Niepodważalną zaletą książki jest język – autorka żongluje określeniami gwarowymi, zestawia słowa o granicznym nasyceniu emocjonalnym, dawkuje wizje pozwalając na chwilę kontemplacji. Nieraz wybiera jedno słowo lub krótkie wyrażenie kryjące jednak w danym kontekście taką głębię znaczeniową, skojarzeniową, by skutecznie wzbudzić u czytelnika dreszcz przestrachu lub… zadowolenia! Osobną sprawę stanowi też wgląd w psychologię dziecka (córki Joanny i Kaja), której znajomość pozwoliła autorce na trwałe wniknięcie do naszej literatury.
Literackie widzenie świata wg Szelburg Zarembiny to temat na długie dociekania, w których, nawiasem mówiąc, doskonale sprawdza się badaczka twórczości pisarki, Anna Marchewka. Nam niech wystarczy przejmujące nieraz do szpiku obcowanie z zapisem twórczych zmagań Ewy Szelburg Zarembiny.
„Ludzie z wosku” to druga część cyklu „Rzeka kłamstwa” autorstwa Ewy Szelburg Zarembiny. Sięgnąłem po nią przypadkowo, po lekturze artykułu nt. prozy dwudziestolecia. Zarembina kojarzyła mi się dotychczas, jak zapewne większości z nas, z literaturą dziecięcą. „Ludzie z wosku” stawiają tę pisarkę w zupełnie innym świetle. Powiem więcej – twórczość prozatorska „dla dorosłych”...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-07
Książka pt.: „Drugie życie doktora Murka” przedstawia dalsze losy Franciszka Murka, pracownika magistratu prowincjonalnego miasteczka, który w następstwie niesłusznego oskarżenia o przynależność do nielegalnej organizacji politycznej postanawia walczyć o swoje dobre imię.
Pierwsza cześć dylogii („Doktor Murek zredukowany”) to w głównej mierze oskarżenie pod adresem niesprawnego aparatu państwowego, którego działaniem kieruje pomówienie, kolesiostwo oraz wyjątkowa obojętność na losy obywateli. Przejmującym podsumowaniem pierwszego tomu jest audiencja u Skupińskiego dzierżącego tekę ministra sprawiedliwości. Na pytanie Murka o możliwość lepszego spożytkowania jego wiedzy i doświadczenia minister odpowiada: „Mamy niestety nadmiar inteligencji. Z czasem to się wyreguluje.”
Chyba właśnie w tym momencie zostaje przelana czara goryczy, bowiem już wkrótce Murek obiecuje sobie porzucenie wszelkich zasad i wyrzeczenie się dylematów natury moralnej. Drugi tom cyklu o doktorze Murku przedstawia losy nieprzeciętnej jednostki, która w starciu ze sparaliżowanym bezradnością aparatem państwowym ponosi klęskę.
Wstąpienie w szeregi partii komunistycznej wydaje się dla Murka rozwiązaniem problemu sprawiedliwości społecznej. Z namiętnością neofity oddaje on całego siebie sprawie proletariatu i działalności partyjnej. Jednakowoż nie mija dużo czasu nim zdaje sobie sprawę, że ludzi nie dzielą zapatrywania polityczne tylko podatność na popełnienie świństwa: „Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać. Nie ma różnicy moralnej między burżujem a proletariuszem”.
Rozczarowany, Murek ucieka się do… zmiany tożsamości. Zainspirowany działalnością wróżbiarską gospodyni Koziołkowej, Murek zaczyna zgłębiać tajniki okultyzmu, zapuszcza brodę, zaopatruje się w nieodzowne w tej dziedzinie artefakty i jako Franz von Klemm otwiera salon wróżbiarski. Nie jest na tyle naiwny by wierzyć, że jest w stanie przewidzieć przyszłość. Zdaje sobie natomiast sprawę z faktu, że znając plotki z życia warszawskich elit, będzie w stanie uzewnętrznić swoim bogatym petentom ich własne obawy, potwierdzając tym swoje zdolności… W krótkim czasie staje się wspólnikiem Seweryna Czabana, biznesmena pozbawionego jakichkolwiek zasad moralnych („Im więcej głupich na świecie, tym lepiej żyć mądremu”). Ich wspólna działalność przynosi Murkowi bogactwo oraz perspektywę założenia rodziny. Właściwie wszystko idzie zgodnie z planem – Murek staje się jednak jednym z tych, którymi gardził…
O ile w pierwszej części Murek budził współczucie, teraz staje się postacią tragiczną: czy można być jednocześnie Franciszkiem Murkiem i Franzem von Klemmem? W jakim stopniu da się wyprzeć ze świadomości niekompatybilność obu tych postaci? Czy da się pozbyć jednej z nich by przywrócić równowagę wewnętrzną?
Podczas lektury miałem nieodparte wrażenie uwięzienia, zdeterminowania losów Murka wbrew tezie o wolności jednostki do samostanowienia. Przygnębiająca diagnoza potwierdza nasze obawy o krzywdzie i osamotnieniu ludzi z zasadami. Książka to zarazem ciekawy dokument o sytuacji społecznej w Polsce lat 30-tych, w której dominującą rolę odgrywały pogłębiające się nierówności.
W warstwie fabularnej zdecydowanie ciekawsza jest część pierwsza. W „Drugim życiu doktora Murka” dostrzeżemy typową dla Dołęgi-Mostowicza manierę rozmachu przez co określam jego dążność to spotęgowania wątpliwej wymowy moralnej oraz jej powiązaniem z działalnością biznesową (inny tego przykład odnajdziemy w „Braciach Dalcz”). Zabieg ten przenosi w moim odczuciu punkt uwagi z „tego, co istotne” na „to, co efektowne” i nie budzi w związku z tym mojego szczególnego entuzjazmu. Nie zmienia to jednak moich jednoznacznie pozytywnych odczuć względem omawianej powieści.
Książka pt.: „Drugie życie doktora Murka” przedstawia dalsze losy Franciszka Murka, pracownika magistratu prowincjonalnego miasteczka, który w następstwie niesłusznego oskarżenia o przynależność do nielegalnej organizacji politycznej postanawia walczyć o swoje dobre imię.
Pierwsza cześć dylogii („Doktor Murek zredukowany”) to w głównej mierze oskarżenie pod adresem...
2014-10-31
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak zakłócić?
Bohaterem książki jest Michał Łubień, około 20 – letni młodzieniec zdemobilizowany po zakończeniu wojny polsko – bolszewickiej. Zamiast spodziewanej radości z przetrwania okropności wojny i nadziei na poprawę losu wstępuje w niego zwątpienie i rozczarowanie wartościami moralnymi wpajanymi od dziecka: „Prawdą też jest, że jakieś, drobne nawet na pozór zajście albo przeżycie, może do gruntu zmienić poglądy człowieka na wiele kwestii. Tak się stało ze mną w ciągu ostatnich dni (…). Zrozumiałem, że zasadniczą wartością człowieka w oczach świata, jest wartość dóbr materialnych, będących w jego posiadaniu.” Zgodzimy się wszyscy, że powyższe stwierdzenie nie jest rewolucyjne. Jak jednak wielkie musi być rozgoryczenie człowieka, który idąc na front w sierpniu 1920 roku jest obrzucany kwiatami a jesienią tego samego roku jest „wyrzucony na śmietnik” – zabrane są mu płaszcze, koce, zapasowa bielizna… Młodym ochotnikom nie dano możliwości dalszego kształcenia, punktu oparcia, ani nawet miski zupy: „Syte i bezpieczne społeczeństwo nie zainteresowało się losem tych, którzy bronili jego wolności. Nieraz żałowałem potem, że nie zginąłem na froncie”.
Podczas lektury dotarło do mnie, że właściwym tematem książki, jest oskarżenie skierowane do władz państwa i współobywateli za obojętność na los obrońców odrodzonego państwa. Tymczasem życie wraca do przedwojennego rytmu a zdemobilizowani żołnierze zgłaszają się do urzędów pracy, by usłyszeć, żeby… zgłosić się za tydzień. Czy desperacja inspirowana chronicznym niedożywieniem i świadomością degradacji społecznej wystarczy by usprawiedliwić niecne postępki bohatera? Jak rozstrzygnąć dylematy moralne wywołane działalnością przestępczą? Czy bogaci są obywatelami lepszej kategorii z racji posiadanych pieniędzy? Lektura pozostawia w nas uczucie głębokiej niesprawiedliwości społecznej jaka podzieliła polskie społeczeństwo doby dwudziestolecia dotykając warstwy najgorzej sytuowane. Czy rzeczywiście jest tak jak mówi Łubień: „Przestępstwa opłacają się tym, którzy są bogaci i nie potrzebują ich dokonywać, bo za pieniądze można wolność kupić a karę zmniejszyć”? Tego obrazu dopełnia przygnębiający obraz Polski kresowej z opisem Baranowicz na czele.
Jak ważne było to zagadnienie zdamy sobie sprawę czytając prozę dwudziestolecia oraz śledząc publicystykę tamtych lat. Wśród szkiców przez mnie umieszczonych na lubimyczytac.pl, wątek ten pojawia się jako dominujący w powieści „Doktor Murek zredukowany” oraz „Drugie życie doktora Murka” aut. Tadeusza Dołęgi – Mostowicza.
Warto wspomnieć, że Sergiusz Piasecki nie musiał daleko szukać natchnienia, gdyż jego własne życie dostarczyło mu materiału na tę oraz wiele innych książek. Tułaczka po Wilnie, przygodne znajomości zawierane z wileńskimi przestępcami i fałszerzami, dorywcze prace, wśród których znalazły się także zlecenia na produkcję fotografii o charakterze pornograficznym to tylko niektóre z elementów biografii Piaseckiego, które przeszły do historii literatury.
Poszukiwanie sensu życia w tak urządzonym świecie to kolejny ważny temat książki. Zmuszony przez okoliczności, Michał Łubień odbywa wielotygodniową podróż przez Baranowicze, Prużanę, Brześć, Warszawę i Łódź, podczas której świat jego młodzieńczych wyobrażeń na temat ludzkiej uczciwości i podłości ulega ostatecznej przebudowie. Michał, tytułowy człowiek rozbrojony, to ktoś bez patentu na „mądre życie” to jeden z wielu milionów „rozbrojonych”, do których los się nie uśmiechnął. Doraźną próbą przeciwdziałania niesprawiedliwości jest dla Łubienia niesienie pomocy napotkanym przez niego ludziom w potrzebie – z nieukrywaną radością śledziłem jego „zabawę w Robin Hood’a”. Może właśnie to jest jego powołanie? „Dlaczego nie mogę oddać swych sił, energii, pomysłowości dla jakiejś dobrej sprawy” – pyta sam siebie Michał.
Warstwa językowa powieści jest bogata w wyrażenia potoczne, regionalizmy i elementy grypsery. Narrator nie tworzy rozbudowanych wypowiedzi, nie ucieka się do wyrafinowanych zwrotów retorycznych. Jego język współgra z tematem – jest prosty i jasny, świadczy o wrażliwości narratora i sprawnie punktuje słabości krajowego ustroju.
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-06
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi tropami gubiłem w końcu ślad. Z tego oraz innych powodów sięgnąłem po zbiór opowiadań aut. Kazimierza Orlosia pt.: „Koniec zabawy”, których główny temat ktoś określił jako „nieuświadomioną brutalność”. Odpowiedź na postawione powyżej pytanie nie wypływa wprost z opowiadań zbioru, skazując nas na mniej lub bardziej owocne poszukiwania. Tym, co w ostatnich tygodniach zwróciło moją uwagę, jest obecność wyżej wspomnianego wątku w literaturze i filmie polskim lat 60-tych, choćby w „Kobietach i telefonie” Kisielewskiego oraz szeregu filmow Hasa z „Szyframi” na czele. Co jest zatem z nami nie tak? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie używając optyki przyjętej w „Końcu zabawy”.
Opis na okładce głosi, że „Koniec zabawy” to zbiór opowiadań osadzonych w realiach współczesnego życia. Poszczególne opowiadania powstały w latach 1962 – 1965 a wspomniane „realia współczesnego życia” to nic innego jak codzienność okresu małej stabilizacji (czy też „wielkiej beznadziei”).
Na zbiór składa się 10 krótkich opowiadań podejmujących temat swoistej brutalności. Narratorem jest najczęściej osoba, która w wydarzeniach uczestniczy (lub jest ich obserwatorem) i to właśnie ona dokonuje demaskacji zgubnego procederu. Zaskoczenie i niedowierzanie budzi reakcja narratora na bieg wydarzeń: gdy dziewczyna zachodzi w niechcianą ciążę, chłopak namawia ją do aborcji. Nie dość, że zabieg wykonuje samodzielnie w domku nad jeziorem to jego największym pragnieniem jest wędkowanie, gdy „będzie już po wszystkim”. Dziewczyna siedzi na drewnianym zydlu z rozkraczonymi nogami, on emocjonuje się złapanym szczupakiem.
Ludzka znieczulica (sadyzm, bestialstwo, itd.) jest głównym bohaterem cyklu, ale ani razu nie pada oskarżenie pod adresem „oprawców”. Jest ona przyjmowana jako naturalna kolej rzeczy. Aż chciałoby się powiedzieć „z tym da się żyć.” Problem w tym, że zanikanie więzi społecznych rzuca się cieniem na całe społeczeństwo. Zobojętnienie na los innych i chęć zaspokojenia wyłącznie swoich potrzeb (najczęściej tych fizjologicznych) prowadzi do czegoś na kształt zezwierzęcenia, upodlenia ludzkiej godności. Czy jest to spadek po wojnie? A może brak akceptacji nowej organizacji państwa? Czy zamykając się w sobie ludzie próbują wziąć odwet na wszechobecnej biedzie? I w końcu, czy problem tyczy się tylko środowisk robotniczych? Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy u Orłosia. Ciekawi go sama agresja i wszechobecność tego zjawiska. Znajomość ludzkiej psychologii, dociekliwość oraz niemal reporterski dystans stanowią najsilniejsze strony w początkowej twórczości Kazimierza Orłosia.
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-14
Zabierając się do lektury „Zbrodni w Dzielnicy Północnej” musimy pamiętać, że nie jest to typowy kryminał, albo, inaczej mówiąc: nie jest to kryminał „przede wszystkim”. Stefan Kisielewski napisał szereg powieści polityczno-obyczajowych, w których zawarł swoje obserwacje na tematy społeczne oraz polityczne w szerokim tego słowa znaczeniu. Przykładem z tego ostatniego kręgu tematycznego jest właśnie „Zbrodnia w Dzielnicy Północnej”. Na marginesie twórczości Kisielewskiego dodam, że w moim szkicu na temat „Kobiet i telefonu” poruszam zagadnienie ze sfery obyczajowej, tj. znieczulicy i ludzkiej odpowiedzialności za innych.
Tytułowa Dzielnica Północna to jedna z czterech dzielnic stolicy fikcyjnego państwa określanego mianem Republiki. Nazwy dzielnic pochodzą od czterech stron świata a każda z nich spełnia określone funkcje. I tak, Dzielnica Północna jest matecznikiem ludzi nauki, lekarzy i artystów.
Gdy dochodzi do morderstwa poważanego profesora chemii Ludwika Galarda,
szybko okazuje się, że prowadzący śledztwo komisarz Gromel ma do czynienia ze zbrodnią na tle politycznym. Wymaga to zmiany zastosowanej taktyki oraz... odnalezienia ciała profesora, które wkrótce zostaje ukradzione. Stawką jest wielce obiecujący wynalazek profesora – tajemnicza formuła chemiczna o nieznanych dotąd właściwościach. Do śledztwa wkracza policja polityczna, której metody Gromel uznaje, delikatnie mówiąc, za niewłaściwe. Uważa on mianowicie, że jej działalność jest zarzewiem społecznego strachu, który szerzy zamiast jemu przeciwdziałać co jest ewidentnym nawiązaniem do metod działania UB (czy też późniejszej SB).
Powieść demaskuje zarazem niejasne powiązania władzy z tajnymi stronnictwami, ujawnia grupy nacisku oraz ukazuje powierzchowność relacji zawodowych oraz tych międzyludzkich zdeterminowanych wyborami ideologicznymi. Złożoność tych relacji powoduje rosnące poczucie osaczenia i paranoi, z którym jako czytelnicy musimy się zmierzyć. Powieść Kisielewskiego dostarcza wielu przemyśleń na temat moralności w polityce, życiu publicznym i może z powodzeniem działać jako budzik obywatelskiej czujności.
Nie bez znaczenia jest nastrój, którego sugestywność na długo zostaje w pamięci. Jego głównymi składowymi jest mrok w odcieniu sadzy, powietrze osmalone kopciem i deszcz co składa się na niezwykłą wręcz zawiesistość, która buduje niewielkie, ale niezmiennie utrzymujące się napięcie. Książka godna polecenia – zapewni Wam lekki dreszcz niepokoju a spragnionych subtelnej atmosfery na pewno nasyci.
Zabierając się do lektury „Zbrodni w Dzielnicy Północnej” musimy pamiętać, że nie jest to typowy kryminał, albo, inaczej mówiąc: nie jest to kryminał „przede wszystkim”. Stefan Kisielewski napisał szereg powieści polityczno-obyczajowych, w których zawarł swoje obserwacje na tematy społeczne oraz polityczne w szerokim tego słowa znaczeniu. Przykładem z tego ostatniego kręgu...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-20
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze młodzieżowej (czy raczej będącej jej pastiszem). Nie bez znaczenia pozostają przedruki oryginalnych notek z prasy międzywojennej o treści tyleż tragicznej co trywialnej… Możemy pokusić się o przewrotne stwierdzenie, iż dzięki Konwickiemu kicz wzniósł się na wyżyny artyzmu!
Na fabułę powieści składa się historia młodzieńczego zauroczenia Witka i Aliny oraz towarzyszące im wydarzenia mające miejsce na Wileńszczyźnie. WYDAJE SIĘ, że akcja powieści rozgrywa się wiosną i wczesnym latem 1939 roku, który „taki jakiś nijaki i zwykły. Zupełnie nie do zapamiętania”. Tymczasem lektura dostarcza nam dowodów uprawniających do nieco innego rozłożenia akcentów chronologicznych... Otóż Witek kilkukrotnie „natyka się” na Nieznajomego, którego na pierwszy rzut oka uznalibyśmy za włóczęgę, wariata. Czy jest tak w istocie? Nie jest to wykluczone skoro mówi o przyszłości w czasie przeszłym a w nocy zjawia się niespodziewanie w pokoju Witka, by odnaleźć książeczkę Arbeitsamtu czy legitymację partyzancką… A co jeśli mamy do czynienia jedynie z idealnym wyobrażeniem przeszłości, które natrętny upiór-Nieznajomy zakłóca należąc do zgoła innych czasów?
W wypowiedziach Tadeusza Konwickiego odnośnie jego pierwszych lat powojennych uporczywie powraca pytanie: „Jak budować swoje życie na gruzowisku wczorajszych wartości?”. Pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi skupmy się na cezurze między „wczoraj” a „dzisiaj”, którą u Konwickiego stanowi wojna. Bezpowrotnie utracony "kraj lat dziecinnych" przeistacza się w przestrzeń mitu, uświęconą siłą pamięci i tęsknoty. Przywołując wydarzenia i zwyczaje z Wileńszczyzny narrator ucieka się nieraz do formuły „w tamtych latach…” co możemy sobie tłumaczyć przez wyrażenie „to mogło wydarzyć się tylko wtedy”. W ten sposób poznajemy mityczną krainę, której mieszkańcy i natura są sprowadzeni do rangi symbolu, zyskując wymiar ogólny, kosmiczny. Co ciekawe, dzieję się tak bez względu na trywialność przytaczanego zdarzenia; bez względu na to czy mowa o młodości, czy starości, o grzechu, koniach, samolotach – wszystkie te pojęcia zaczynają odgrywać rolę umysłowego refugium wygnańca, dla którego wszystkie drzwi bezpowrotnie się zatrzasnęły.
„W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska, nikt nigdy nie dotknął dłonią jego gondoli, stateczników czy drewnianego śmigła (…). O samolotach, czy aeroplanach, czytało się we wspaniałych powieściach przygodowych albo w pismach młodzieżowych, czasem pokazano je w filmie, ale filmy były wtedy piękną nieprawdą, cudownym zmyśleniem i dlatego nikt im nie wierzył”.
Powyższy cytat obrazuje często stosowaną technikę narracyjną a zarazem niesie w sobie złowieszczy i gorący podmuch wojny, za której sprawą tysiące myśliwców już wkrótce wedrze się do „cudownego zmyślenia” kładąc mu kres. Cichą bohaterką „Kroniki” jest również Śmierć, której obecność wyczuwamy podczas lektury i w której niektórzy z bohaterów zechcą znaleźć ukojenie…
Główną cechą wątku miłosnego jest jego niewinność. Pierwsze miłosne zauroczenie wybucha z siłą wiosny, ogłuszając swoją intensywnością, czyniąc z Witka echo odwiecznego pulsu natury. Dopełnieniem tak zarysowanego uczucia jest subtelny rys erotyczny znajdujący swój najpiękniejszy wyraz na dzikiej grzędzie czemborku, który pachniał goryczą i słońcem… Jakkolwiek sielankowe może wydawać się tak odmalowane uczucie, prowadził do niego prawdziwy tor przeszkód pełen płotów i drutów kolczastych, wysoko zawieszonych rynien, kąśliwych psów i żenujących rozmów, czyli wszystkich elementów, dzięki którym zakochani stają się wprost pijani z miłości, a które, stosowane w odpowiednich dawkach, chronią zarazem narrację przed nadmierną egzaltacją.
Siłę „cudownego zmyślenia” co rusz zmaga metafizyczny niepokój Witka, który śniąc nieżyjącego ojca odczuwa strach, że „istnieje ze swoimi myślami a wszyscy dookoła odeszli w sny”. Czy w tym wypadku i samemu nie lepiej zasnąć? Owszem, może to się okazać nawet niezłym wyjściem o ile… nie będziemy musieli się obudzić, czego paraliżującą wręcz wizję stanowi zakończenie książki…
Gorąco zachęcam do lektury „Kroniki wypadków miłosnych”. Suma doświadczeń i wyobraźni Tadeusza Konwickiego zrodziły prawdziwe arcydzieło.
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat przedstawiony "Prawieku".
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat...
więcej Pokaż mimo to