-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2020-11-02
2020-06-16
2020-01-03
2019-12-23
2019-11-14
2019-08-08
2019-06-04
2019-04-19
2019-01-08
2019-01-05
2018-12-06
2018-10-09
2018-08-29
2018-06-13
2018-05-17
2018-05-11
Trzeba być troszkę nienormalnym, żeby skoro tylko słońce zaczyna przygrzewać choć trochę bardziej, brać do ręki książkę, która na okładce ma bombkę. Taką bomkę bożonarodzeniową, z całą jej świątecznością i grudniowatością. Jeśli jednak nie razi Cię taki rozdźwięk klimatyczny, zaszyj się w cieniu i wybierz się ze mną do starego młyna w dolinie Morvandeau. Ze mną i z „Wieściami” Williama Whartona.
Najciekawszy i jednocześnie najtrudniejszy do uchwycenia jest w „Wieściach” klimat - cały czas oscylujemy tutaj między zachwytem codziennością, w wyrażaniu którego Wharton jest mistrzem, a niepokojem i napięciem przesycającym niemal każdą stronę powieści. Zarówno narrator-filozof, jak i cała jego rodzina - żona, dwie córki i dwóch synów - to ludzie do tego stopnia zdolni dostrzegać otaczające ich piękno i doceniać je, że balansują często na granicy egzaltacji. Zastanawiam się właściwie, czy granicy tej nie przekraczają którymś kolejnym radosnym okrzykiem spowodowanym widokiem padającego śniegu, którymś kolejnym wspólnym spontanicznym tańcem. Możemy zrzucić to na karb magii świąt, a możemy jednak nieco się dziwić tak wielkiemu nagromadzeniu wyjątkowości.
Przyczyny drugiej ze składowych nastroju, tego dziwnego zagęszczenia klimatu, odkrywamy w miarę rozwoju akcji, a w pełni zostają przed nami postawione, gdy pałeczkę narracyjną przejmuje najpierw Lor - żona głównego narratora, a następnie kolejno każde z dzieci pary. Każdy z bohaterów powieści ma własne rozterki, każdy stoi na swego rodzaju życiowym rozstaju i - mimo wielkich ku temu chęci - żadnemu z nich nie udaje się wszystkich swoich niepokojów zostawić za drzwiami młyna i odciąć zupełnie dzięki świątecznej atmosferze. W sferze pokazywania różnorodnych reakcji na stres i presji udawania mimo niego radości i beztroski, Wharton radzi sobie doskonale - każdy z jego bohaterów w odmienny sposób przenosi swój bagaż emocjonalny na grunt rodzinny. I to właśnie jest w tej powieści najbardziej wartościowe - możliwość obserwacji tygla ludzkich osobowości przedstawionych w sposób na tyle realistyczny, że jesteśmy w stanie uwierzyć w ich reakcje i sposoby rozumowania.
Możliwość tę zapewnia w znacznej mierze pierwszoosobowa narracja całości ze zmieniającą się perspektywą. Narracja która, mimo swojej przydatności, sprawia mi problem. Mimo dobrej konstrukcji psychologicznej bohaterów nie mogłam się bowiem pozbyć wrażenia sztuczności - niektóre ze zdań rzucanych przez narratora wydawały mi się zbyt ekspozycyjne, inne znów nieco zbyt głęboko autorefleksyjne, jak na myśli związane z bieżącymi wydarzeniami. Być może jest to kwestia niedocenienia kreacji głównego bohatera, filozofa i wykładowcy akademickiego, być może po prostu nie trafia do mnie Whartonowski sposób pisania. Rzadkie to jednak i dziwne doświadczenie, by bohaterowie byli w mojej ocenie przekonujący, narracja natomiast - nie.
Miłośnicy Wollenheimów i tym podobnych będą natomiast zachwyceni stopniem zespolenia z naturą, jaki oferują „Wieści”. Nie tylko oni zresztą - Wharton po prostu pisze bardzo ładne, klimatyczne opisy i w całej powieści jest tych opisów sporo, byśmy w pełni mogli wchłonąć senną atmosferę francuskiej doliny. Nie trzeba być nawet opisowym fetyszystą, by ten urok docenić, bo nie są to rozwleczone na dziesięć stron rozważania dotyczące koloru liści, a raczej kilkuzdaniowe akapity wybarwiające świat powieści. Opisowość przenosi się u Whartona również - co z kolei może sprawić niektórym problem - na sferę seksualną; w aktach jest bardzo dosłowny, podobnie, jak Haruki Murakami w „Norwegian wood”, choć w znacznie mniejszym natężeniu, bo scen erotycznych w całej powieści znajdziemy raptem trzy. W moim odczuciu dobrze komponują się one z całością i sprawiają bardzo naturalne wrażenie, w czytelniku przyzwyczajonym do obchodzenia sfer seksualnych szerokim łukiem metafor mogą pozostawić jednak niesmak, zwłaszcza, że ostatecznie jednym z ważniejszych problemów poruszonych w powieści okazuje się seksualność właśnie.
„Wieści” to na pewno nie jest typowa powieść świąteczna, choć może pomóc w poczuciu przedświątecznej aury, nawet, jeśli poza stronicami książki akurat będziecie mieć - jak ja tym razem -maj i zapach bzów. To interesująca, choć nie idealna krótka powieść stanowiąca dobry punkt wyjścia do przemyśleń - o wartości życia rodzinnego, o budowaniu trwałych relacji i o względności relacji w ogóle. Ma swoje wady, nie jestem więc w stanie polecić jej każdemu, myślę jednak, że warto ją przeczytać.
PS wciąż jeszcze nie dotarłam do najbardziej polecanej z powieści Whartona, czyli „Ptaśka”, bardzo mnie jednak ciekawi, co sądzicie o niej lub o innych książkach tego autora, z którymi zdarzyło Wam się zetknąć - ja na swoim koncie mam jeszcze tylko „Spóźnionych kochanków”, o których, jeśli uda mi się ich kiedyś powtórzyć, z chęcią napiszę coś więcej, wydają mi się bowiem nawet ciekawsi od omawianych dzisiaj „Wieści”.
Posty z obrazkami także na czymkolwiek.blogspot.com
Trzeba być troszkę nienormalnym, żeby skoro tylko słońce zaczyna przygrzewać choć trochę bardziej, brać do ręki książkę, która na okładce ma bombkę. Taką bomkę bożonarodzeniową, z całą jej świątecznością i grudniowatością. Jeśli jednak nie razi Cię taki rozdźwięk klimatyczny, zaszyj się w cieniu i wybierz się ze mną do starego młyna w dolinie Morvandeau. Ze mną i z...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-03-02
2018-04-06
2018-02-28
2017-11-18
Powieść Lauren Groff. O hippisach. Szczerze wątpię, czy jest coś, co opróżniłoby mój portfel równie szybko. Bo muszę się Wam do czegoś przyznać, najlepiej już na wstępie - zakochałam się w stylu autorki Fatum i furii nieprzytomnie, do tego stopnia, że brałabym w ciemno czegokolwiek by nie napisała, a Arkadia tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że słusznie czynię. Więc jeśli po obiektywizm - nie tędy, to będzie recenzja w stu procentach subiektywna, zresztą chyba o to w tym recenzowaniu chodzi, prawda?
Lutek jest w swoim miejscu zamieszkania niemal żywą legendą - pierwszym dzieckiem urodzonym w hippisowskim raju, nieskażonym złem zewnętrznego świata, od samego początku wychowywanym w komunie. Tak, w komunie, bo właśnie tam toczy się akcja Arkadii, a przynajmniej pierwszej jej połowy. Bo żaden sen nie trwa wiecznie i sen zwany przez swoich mieszkańców Arkadią też ostatecznie musi się skończyć; zabija go przeludnienie, narkomania, alkoholizm i brak wyraźnych zasad. Pytanie brzmi, jak w nowej dla nich rzeczywistości odnajdą się wychowane w Arkadii dzieci z Lutkiem na czele?
Jedną z największych zalet tej powieści jest narracja - niby trzecioosobowa, ale prowadzona z tak bliska, jak jest to tylko możliwe, prawie jakby z ramienia bohatera. Dzięki temu od samego początku niezwykle łatwo jest nam się z Lutkiem utożsamić i świetnie rozumiemy go jako bezkrytyczne dziecko, potem jako nastolatka, a w końcu jako dorosłego, który próbuje zmierzyć się ze wspomnieniem Arkadii. Mimo tej swojej trzecioosobowości, nie jest to też narrator wszechwiedzący, a przynajmniej nie dzieli się swoją wszechwiedzą z czytelnikiem, wręcz przeciwnie - wiemy tyle, ile mały Lutek, a czasem jeszcze odrobinę mniej. Z jednej strony jest to interesujące, z drugiej jednak czasami wkrada się w powieść pierwiastek chaosu i zdarza się, że trudno jest się zorientować, co właściwie dzieje się w danym momencie.
Trzeba przyznać, że skaczemy w czasie nieludzko - powieść zaczyna się w latach 70., kończy w 2018 - i zdawałoby się, że w tym szaleństwie jest metoda, ale po drodze umyka jeden dość ważny element. Otóż, w pewnym momencie Arkadia upada i Lutek musi radzić sobie w zewnętrznym świecie, dostosować do nowych, nieznanych mu warunków. Opis tego właśnie i rozterek człowieka, którego cały świat obrócił się o 180 stopni mógłby być ciekawy, mógłby być poruszający, ale właśnie... Mógłby, bo go w Arkadii fizycznie nie ma. Ta chwila została w powieści zupełnie pominięta i nagle widzimy Lutka kilka lat później, już z córką. A potem pędzimy jeszcze bardziej i zwolnienie tempa następuje dopiero na ostatnich kilkunastu stronach. Gdzie się podział cały ten czas?
Mimo tej usterki, Arkadia czaruje - bogactwem odniesień, delikatnością narracji, a w końcu; subtelnym przedstawieniem samej Arkadii, marzenia kilkudziesięciu osób, utopii, która stopniowo zmienia sie w dystopię. A może utopią nigdy nie była? Niedookreślona, efemeryczna, w wyobrażeniu każdego z jej mieszkańców jest ona czymś innym, wypartym, a jednak definiującym całe ich późniejsze życia. Powieść Groff pozwala znaleźć punkt zaczepienia do rozważań o całym tym beatnickim zamieszaniu - przedstawia coś, pokazuje pewne postawy, ale nie ocenia, rzuca pytaniem: dlaczego to poszło źle? i nie odpowiada.
A to ostatecznie nie jest powieść tylko o tym, bo jest też o miłości, o smutku (o depresji nawet), o życiu w ogóle. I mnie tym swoim rajskim bogactwem urzekła absolutnie, mimo paru usterek. To dojrzałe (choć wbrew temu, kiedy ukazuje się u nas, jest od Fatum i furii wcześniejsze), zaskakujące swoją złożonością dzieło. Co najlepsze, wygląda też przepięknie, a wiadomo powszechnie, że ładne książki czyta się lepiej. Cóż więc więcej - bierzcie to i czytajcie, na osłodę skołatanych literackich serduszek. A gdyby się zdarzyło, że, skończywszy, nie będziecie aż tak, jak ja zachwyceni - napiszcie mi, chętnie porozmawiam.
Toto ukazało się także na czymkolwiek.blogspot.com. Zapraszam po więcej!
Powieść Lauren Groff. O hippisach. Szczerze wątpię, czy jest coś, co opróżniłoby mój portfel równie szybko. Bo muszę się Wam do czegoś przyznać, najlepiej już na wstępie - zakochałam się w stylu autorki Fatum i furii nieprzytomnie, do tego stopnia, że brałabym w ciemno czegokolwiek by nie napisała, a Arkadia tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że słusznie czynię. Więc...
więcej Pokaż mimo to