-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik234
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
To nie jest poradnik, który podpowie Wam jak zaplanować podróż do najdziwniejszych zakątków świata. To nie jest również zbiór obszernych opisów miejsc czy ich historii ani wnikliwa analiza sytuacji gospodarczo-politycznej wybranych państw. Z tego powodu książka Flechtera zapalonym podróżnikom może wydać się mało konkretna, ale… ja tę książkę pokochałam! Dlaczego?
Historie Adama Flechtera są jak książki Malcolma xD w wersji: wydarzyło się naprawdę (z dużą dozą refleksji nad życiem). Zabawne jak książki Janiny Bąk, ale w trochę mniej intensywnym wydaniu (dla wielu Janina to może być za dużo). To duża dawka ironicznego humoru autora (także w stosunku do samego siebie), zmiksowana z trafnymi obserwacjami na temat otaczającej nas rzeczywistości. Do tego wszystkiego czytelnik dowie się kilku ciekawych rzeczy od lokalsów, z którymi Adam Flechter rozmawiał i którzy byli nierzadko jego przewodnikami.
Mikrokoronacje, zderzenie perspektyw mieszkańców Izraela i Palestyny, Chiny w środku zimy, szczegółowe kontrole na lotniskach, żenująca wycieczka po szkole w Ghanie - sporo smaczków jest w tej książce, które Was rozbawią i zaskoczą.
Nie ma co ukrywać - w książce, która ma nieco ponad 300 stron, a mówi o 17 różnych miejscach na świecie, raczej nie ma miejsca na obszerne opisy przyrody i zabytków. Zakładam jednak, ze zupełnie nie taki był cel autora. „Nie jedź tam” to historie, które powodują, że chcesz spakować walizki i przeżyć to, co autor (no może nie wszystko, bo autobus do Wuhan by mnie pokonał).
To również, a może przede wszystkim opowieść o poszukiwaniu siebie, sensu swojego życia, gdy codzienność zaczyna wydawać Ci się monotonna i nie dająca satysfakcji. Autor poprzez podróże i refleksje, które dzięki nim kiełkują w jego głowie, dojrzewa do ważnego wniosku na temat tego, co rzeczywiście w życiu liczy się najbardziej. I choć poszukiwaczem przygód pozostanie chyba na zawsze, to jednak ten BŁYSK, gdy dociera do niego, kim i gdzie jest i rozbicie w głowie murów, które sam stworzył, okazują się cenniejsze niż obejrzane budynki. Bo prawda jest taka (choć raczej trudno o tym w ten sposób myśleć), że „nuda to towar luksusowy”. I choć niektórym refleksje autora mogą wydawać się „płytkie”, to moim zdaniem, najtrafniejsze przemyślenia są właśnie proste, ale uderzające z odpowiednią mocą w ten jeden, czuły punkt.
Żałuję, że książka nie jest wzbogacona zdjęciami. Baaardzo mi ich brakowało momentami. Moja ciekawość się ich domagała. Choć wyobraźnia oczywiście pracowała na pełnych obrotach, to były elementy, które po prostu chciałabym zobaczyć.
„Zauważyłem, że ludzie, którzy często przebywają w towarzystwie obcych, rozwijają w sobie umiejętność sprawiania, by Ci obcy zapominali, że właściwie są obcy.”
„Ludzie pozbawieni w codziennym życiu refleksji na swój temat nie odkryją w magiczny sposób nowych sposobów myślenia czy ukrytych głębin zrozumienia tylko dlatego, że wymienią dom na Rzym albo Gloucester na Gabon.”
„Pewnie wszyscy to robimy: obsadzamy siebie wstecznie w historiach z naszego życia, dając sobie główne role w sukcesach i minimalizując te, które odgrywamy w porażkach; idziemy od naszych działań do usprawiedliwień zamiast odwrotnie.”
To nie jest poradnik, który podpowie Wam jak zaplanować podróż do najdziwniejszych zakątków świata. To nie jest również zbiór obszernych opisów miejsc czy ich historii ani wnikliwa analiza sytuacji gospodarczo-politycznej wybranych państw. Z tego powodu książka Flechtera zapalonym podróżnikom może wydać się mało konkretna, ale… ja tę książkę pokochałam! Dlaczego?
Historie...
Zdaje się, że w obecnych czasach coraz więcej ludzi zaczyna snuć czarne scenariusze. Może nie jest to wyobrażenie końca świata, ale konieczności ucieczki z kraju w obliczu wojny już jak najradziej tak. Jak bardzo lęk może nami sterować? I kiedy lęk staje się paranoją? Czy na KONIEC ŚWIATA można się jakoś przygotować? Główny bohater opowieści Łukasza Krukowskiego próbuje. Czy mu się to udaje?
Na początku nawet po części identyfikowałam się z Arturem, bo został przedstawiony realistycznie. Początkowo fabuła mnie naprawdę intrygowała. Artur studiuje, choć ma do tego dość pobieżny stosunek, obstawia mecze zamiast znaleźć regularną pracę, zaczyna wkręcać się w kryptowaluty. Choć mieszka w stolicy nie od wczoraj, to dopiero po czasie zauważa, że drapacze chmur, wielość biurowców i generalnie rozrastanie się metropolii, zaczyna go przytłaczać i wzbudzać jego niepokój. Lęk próbuje zagłuszyć tabletkami, ale gdy słyszy słowa swojego wykładowcy na temat końca świata - spirala zaczyna się nakręcać. Artur postanawia zostać preppersem, wyjechać z miasta i przygotować się na najgorsze. Czy świat rzeczywiście się skończy?
Czułam napięcie i ogromną ciekawość tego, co stanie się dalej. Te emocje to trochę suma apokaliptycznej wizji świata, ciągłych rozmyśleń bohatera i jego paranoi oraz języka, który nie jest wyszukany, ale dobrze pasuje do historii. Pierwszą część książki pochłonęłam błyskawicznie. Niestety, później moje zainteresowanie nią się rozmyło.
Wątek z Jagodą wydał mi się bardzo naciągany i totalnie tego nie poczułam. Byłam nim zaskoczona, ale nie kupowałam tej historii. Moje skumulowane emocje i zaciekawienie zaczęły blaknąć. Nie byłam w stanie przeczytać na raz więcej niż 20 stron, bo… zaczynałam się nudzić. Było zbyt dziwnie. Oczywiście - weird fiction rządzi się swoimi prawami, ale niestety książkę wymęczyłam, a nie doczytałam z przyjemnością.
W moim odczuciu to była bardzo obiecująca książka i bardzo fajnie się zaczynała. Nie spodobał mi się jednak pomysł na rozwinięcie historii. Czy żałuję, że ją przeczytałam? Nie. Czy przeczytałabym ją ponownie? Nie. Czy poleciłabym ją? Tak, fanom apokaliptycznego klimatu i pewnego rodzaju „dziwności” w literaturze - aby sami wyrobili sobie swoją opinię.
Zdaje się, że w obecnych czasach coraz więcej ludzi zaczyna snuć czarne scenariusze. Może nie jest to wyobrażenie końca świata, ale konieczności ucieczki z kraju w obliczu wojny już jak najradziej tak. Jak bardzo lęk może nami sterować? I kiedy lęk staje się paranoją? Czy na KONIEC ŚWIATA można się jakoś przygotować? Główny bohater opowieści Łukasza Krukowskiego próbuje....
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo lubię książki o trudnych tematach - alkoholizm, skomplikowane relacje rodzinne, rozwody etc. Realność takich historii powoduje, ze czytam je uważniej i z ogromnymi emocjami, a lubię, gdy dana historia nie pozwala o sobie zapomnieć. O „Magmie” na pewno nie zapomnę, ale nie w takim kontekście, w jakim myślałam i w jakim bym chciała.
Do czego może doprowadzić nas desperacka potrzeba bycia kochanym? Jak bardzo można zatracić się w relacji? Jak daleko można odejść od siebie samej, stracić osobowość, zepchnąć na dalszy plan własne potrzeby? Jak bardzo ludzie potrafią dopasować się do drugiej osoby tylko po to, aby zyskać jej akceptację? O tym właśnie jest cieniutka i niepozorna książka „Magma” - debiutancka powieść Thory Hjörleifsdóttir.
Niewątpliwie poruszany w książce jest istotny, bo niestety ludzie dość często (szczególnie młodzi), angażują się w relacje, w których dają z siebie wszystko i tak długo, aż zostają puści - tracą siebie, poczucie własnej wartości, swoje cele i marzenia na rzecz zauważenia przez drugą osobę. Forma książki też jest taka, jaką lubię - krótkie sceny i przemyślenia, podzielone na małe części. Niemal strzały, które trafiają czytelnika prosto w serce i pozwalają mu zidentyfikować się być może z tym, co sam kiedyś przeżywał. Niemniej w moim odczuciu język, którym operuje autorka odebrał całą magię tej książce.
„Magna” jest bez dwóch zdań kontrowersyjna. Język jest bardzo dosadny, często wulgarny, ostry. Wywoływał we mnie ciągły dyskomfort. Opisywane sceny były nierzadko obrzydliwe. Z kolei młodzieżowe zwroty nie pozwalały mi na wejście w 100% w historię, bo zwyczajnie ich nie czułam. Domyślam się, że to był celowy zabieg autorki. Styl ten bowiem podkreślał beznadzieję niektórych momentów, frustrację, rezygnację ale i absurdalność pewnych sytuacji z perspektywy osoby trzeciej. Niektóre momenty będą bowiem dla osoby postronnej, nieuwikłanej w opisywaną relację, po prostu chore.
Potencjał ta książka miała ogromny. Mamy tu trudne dzieciństwo, zdrady, gwałt, toksyczny związek, samookaleczenie - sporo jak na cienką książeczkę. I to może też właśnie dlatego ta książka jest trudna w odbiorze - za dużo, za szybko, za gęsto i zbyt dosadnie. Finalnie z „Magmy” bardziej pamietam opisy obrzydliwych sytuacji niż słowa, które były naprawdę ważne.
To książka ważna, ale nie dla mnie. Kocham nietuzinkowa formę i zmyślne operowanie językiem, ale to zdecydowanie nie było to. Za dużo, za bardzo, za skrajnie.
Polecam jednak wyrobić sobie własne zdanie na jej temat. Myślę, że jeśli lubujecie się w literackich skrajnościach - możecie być zadowoleni.
Moja ocena?
Wyjątkowo nie przyznaję tej książce konkretnej oceny, bo nie jestem w stanie. Z jednej strony będę ją pamiętać bardzo długo, a autorka stworzyła coś nietuzinkowego, ale z drugiej to totalnie nie mój klimat. Nie oznacza to jednak, że książka nie zasługuje na wysokie noty. Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii.
Bardzo lubię książki o trudnych tematach - alkoholizm, skomplikowane relacje rodzinne, rozwody etc. Realność takich historii powoduje, ze czytam je uważniej i z ogromnymi emocjami, a lubię, gdy dana historia nie pozwala o sobie zapomnieć. O „Magmie” na pewno nie zapomnę, ale nie w takim kontekście, w jakim myślałam i w jakim bym chciała.
Do czego może doprowadzić nas...
Czy jedno zdarzenie może odmienić czyjeś życie? Czy doświadczenia jednej osoby mogą silnie oddziaływać na kolejne pokolenia? Michel Laub kreśli przed nami historię, która w poruszający sposób pokazuje czytelnikowi, że tak. Czasem bardziej, niż może nam się wydawać. Choć wątek Auschwitz jest tutaj wiodący, to nie jest to typowa literatura obozowa. To książka o relacjach, poczuciu winy i trudnych konsekwencjach ludzkich działań i wyborów.
Pewnego dnia, na własnej imprezie urodzinowej João zostaje ofiarą wypadku, który spowodowali jego koledzy. Jednak to nie on jest narratorem książki lecz… jego oprawca, będący jednocześnie głównym bohaterem książki. Opowiada on o tym, jak potoczyło się życie jego i kolegi i jaki wpływ na ich dalsze losy miał ten feralny moment.
Autor w swojej książce pokusił się o rozprawianie na temat wpływu konkretnych momentów na dalsze życie człowieka nie tylko przez pryzmat wypadku, ale i wplótł w tę historię wspomnienia z Auschwitz dziadka narratora. To o tyle ciekawy zabieg, że zazębiają nam się różne perspektywy i oddziaływanie jednego pokolenia na drugie. Dowiadujemy się, jak pamięć dziadka, która była pełna obrazów z obozu, zmieniały codzienność ojca bohatera, ale i jego samego. Widzimy także jak sam ojciec wpływał na syna i jak trudno jest myślec o drugiej osobie bez ciężaru historii, której był częścią.
„Można nienawidzić ocalonego z Auschwitz tak jak nienawidził tata? Czy jest dozwolone czuć tę nienawiść w czystej formie, nie popadając w ani jednej chwili w pokusę zelżenia jej z powodu Auschwitz nie czując winy za przedkładanie własnych emocji nad coś takiego jak wspomnienia z Auschwitz?”
To książka gęsta od trudnych emocji - wstydu za swoje uczynki i to, że jest się odmiennym od reszty grupy; poczucia winy, która potrafi gnębić i roztrajać ludzką psychikę całe lata oraz strach o bliskich w chorobie. Niezwykle trafnie autor ujmuje rozmyślenia na temat tego na ile historia, której nie byliśmy uczestnikiem (obozy zagłady), powinna wpływać na to, jak wyrażamy się o innych.
W „Dziennikach upadku” pojawia się jeszcze wiele innych wątków - alkoholizmu czy trudności w budowaniu relacji oraz podejścia do historii, która w pewnym momencie będzie tylko kartką w książce. Nie są one jednak bardzo obszernie opisywane. To raczej wtrącenia, coś co autor zasiewa w głowie czytelnika, aby zarysować tło całej sytuacji. Zrozumienia historii nie ułatwiają ogromne przeskoki czasowe, ale domyślam się, że są one celowym zagraniem, aby pokazać możliwie najszerzej wpływ wydarzeń z młodości na dorosłe życie.
Z całą pewnością mogę stwierdzić, że książka ma ciekawą formę - to miks zapisów z dzienników dziadka i ojca z opisami przemyśleń głównego bohatera. Osobiście nie odczułam ciężaru długich zdań o których wspomina sporo osób. Jedyne co mi przeszkadzało to powtórzenia. Momentami miałam wrażenie, że czytam to samo, co przeczytałam kilka stron wcześniej.
Specyficzna jest to książka. Nie należy do lekkich i przyjemnych. Potrzebuje odpowiedniego momentu. Niemniej jest godna uwagi i wyrobienia sobie własnej opinii na jej temat.
Po lekturze „Dzienników upadku” zostaję z myślę o tym, jak ogromny wpływ na Twoje życie może mieć nie to, jak inni zachowywali się wobec Ciebie, ale jak Ty zachowywałeś się wobec innych.
Czy jedno zdarzenie może odmienić czyjeś życie? Czy doświadczenia jednej osoby mogą silnie oddziaływać na kolejne pokolenia? Michel Laub kreśli przed nami historię, która w poruszający sposób pokazuje czytelnikowi, że tak. Czasem bardziej, niż może nam się wydawać. Choć wątek Auschwitz jest tutaj wiodący, to nie jest to typowa literatura obozowa. To książka o relacjach,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lubię opowieści o relacjach międzyludzkich, nieśpieszną akcję i zmuszanie czytelnika do refleksji, dlatego dość szybko polubiłam się z twórczością Therese Bohman. Czytałam „Utonęła” oraz „Ta druga”, więc przyszedł czas na sięgnięcie po kolejny tytuł: „O zmierzchu” (na „Andromedę” czekam). I tym razem również autorka mnie nie zawiodła!
Karolina Andersson - główna bohaterka jest historyczką sztuki w średnim wieku, pracującą w środowisku akademickim. Po długoletnim, niezbyt szczęśliwym związku mieszka sama i choć cieszy się zawodowym uznaniem, to prywatnie nie czuje się spełniona. Pewnego dnia dostaje pod opiekę młodego doktoranta, który twierdzi, że dokonał wielkiego odkrycia w dziedzinie malarstwa. Czy to szansa na zawodowy rozgłos i ważny krok w życiu Karoliny?
Choć to książka o poszukiwaniu miłości i bezpieczeństwa, historie dłuższych i krótszych związków i romansów, to na próżno szukać tu romantycznych ckliwości. Autorka wykreowała bohaterkę, którą łatwo jest polubić i obdarzyć sporą dozą empatii. Jest zwyczajną babką z rozterkami, które mogą targać każdym z nas. Kto z nas bowiem nie potrzebuje drugiej osoby, przy której czułby się bezpiecznie? Kto z nas nie zastanawiał się nad tym, czy jego związek ma sens i czy w ogóle jako człowiek jest szczęśliwy? „O zmierzchu” to historia kobiety, która wciąż trafia na nieodpowiedni moment, by być kochana. Gdy nadzieja w niej płonie i widzi już światełko w tunelu - pociąg odjeżdża bez niej. To sytuacja, w której mógłby znaleźć się każdy z nas i chyba to w tej książce jest najlepsze - mimo, że to fikcja literacka, to bardzo autentyczna.
Choć książka jest cienka, to nie można powiedzieć, że nic się w niej nie dzieje. Bohaterka wpada w sidła namiętności nie raz, a to rozmywa jej perspektywę, co w pewnym momencie okazuje się- może mieć dramatyczny wpływ na jej karierę. Jak potoczą się jej losy?
Tłem do całej akcji jest świat sztuki i środowisko akademickie, które nie zawsze okazuje się intelektualną elitą. Czytelnikowi towarzyszą w wyobraźni okładki kolejnych książek, obrazy i dyskusje na temat sztuki, ale i obleśni koledzy po fachu i rozbawieni studenci nauk o sztuce.
Lubię lekkie pióro Theresy Bohman - jej książki są lekkie, co nie oznacza banalne. Nie ma tu udziwnień w formie i przeintelektualizowania, bo wciąga sama historia. Sporo „pauzowych” książek mnie ostatnio męczyło zbyt dużą dawką erudycji, upchniętej w jednej książce. Lektura „O zmierzchu” była przyjemnością.
Lubię opowieści o relacjach międzyludzkich, nieśpieszną akcję i zmuszanie czytelnika do refleksji, dlatego dość szybko polubiłam się z twórczością Therese Bohman. Czytałam „Utonęła” oraz „Ta druga”, więc przyszedł czas na sięgnięcie po kolejny tytuł: „O zmierzchu” (na „Andromedę” czekam). I tym razem również autorka mnie nie zawiodła!
Karolina Andersson - główna bohaterka...
Piętro, który jest nauczycielem, wdaje się w romans ze swoją uczennicą Teresą. Związek jest burzliwy - pełen wzlotów i gorszych momentów oraz bardzo intensywny. W pewnym momencie kochankowie wyjawiają sobie swoje największe tajemnice. Ta, zdradzona przez nauczyciela trzyma go za gardło przez całe życie i mimo, że układa sobie życie z inną kobietą, to obawa przed splamieniem honoru wciąż powraca. Szczególnie, że wraz z upływem czasu ma coraz więcej do stracenia. Czy Teresa wyjawi sekret Pietro i pogrzebie jego osiągnięcia?
Autor powoli buduje postać głównego bohatera. Poznajemy jego słabości i oczekiwania. Widzimy jego niepewność siebie, którą skrzętnie skrywa za rozwijającą się karierą pisarza (a raczej „pisarza”, bo mowa tu o publikacjach naukowych). Obserwujemy jak małe grzeszki i tajemnice wpływają na jego decyzje i relacje. Wraz z kolejnymi stronami książki widzimy, że nie jest tak krystaliczny, jak mogło się wydawać, a momentami to wręcz egoista. Targają nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony pożądanie, z drugiej przywiązanie do żony; jest rozbuchana ambicja ale i poczucie misji. Czy znajdzie w tym wszystkim złoty środek?
Pietro mimo wyjątkowej relacji, jaka łączyła go z Teresą, zakochuje się w innej kobiecie i zakłada z nią rodzinę. Wówczas w tle rysuje się również druga ważna postać - żony, która chce dorównać mężowi. Kobiety, która pragnie realizacji zawodowej i angażuje się w to całym sercem, co nie przynosi jednak oczekiwanych rezultatów. Przyglądamy się rewidowaniu priorytetów i szukaniu na nowo sensu swojej codzienności w kontrze do kariery męża. Obserwujemy, jak bycie tłem dla swojej drugiej połowy może być frustrujące, a decyzje podjęte na fali emocji - rozczarowujące.
W książce Starnone znajdziemy wiele nawiązań do stanu włoskiej oświaty o której pisze główny bohater. To smutna refleksja nad tym, że szkoła wspiera najlepszych, a odbiera szansę stania się nimi tym słabszym, którzy owego wsparcia potrzebują. To tło całej narracji może spowodować, że tytuł zainteresuje nauczycieli i osoby pracujące w obszarze edukacji.
Książka Domenico Starnone wywoływała we mnie mieszane uczucia. Na początku mnie wciągnęła. Później zaczęła nużyć, a przeskok czasowy wybił mnie z rytmu. Jednak mimo tego do samego końca trzymała mnie w lekkim napięciu. Nie jest to łatwa i przyjemna książka - bez wątpienia w „pauzowym” stylu. Zakończenie może lekko rozczarowywać, ale osobiście nie miałam poczucia straconego czasu.
Piętro, który jest nauczycielem, wdaje się w romans ze swoją uczennicą Teresą. Związek jest burzliwy - pełen wzlotów i gorszych momentów oraz bardzo intensywny. W pewnym momencie kochankowie wyjawiają sobie swoje największe tajemnice. Ta, zdradzona przez nauczyciela trzyma go za gardło przez całe życie i mimo, że układa sobie życie z inną kobietą, to obawa przed splamieniem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na rynku w obszarze rozwoju zawodowego od dawna znajdują się różnorakie testy, matryce i modele, które pozwalają nam zrozumieć, co jest naszą mocną stroną, a co słabszą i jak możemy to wykorzystać, planując naszą karierę i/lub zarządzając zespołem. Jeśli kiedykolwiek interesowałeś się tym tematem, to pewnie znasz takie pojęcia jak FRIS, DiSC czy talenty Gallupa. A to tylko kilka z dostępnych na rynku. Patrick Lencioni w książce „6 typów osobowości zawodowych” zaproponował swój model - w jego przypadku - 6 rodzajów osobowości zawodowych.
Co jakiś czas lubię sięgnąć po książkę z kategorii biznesowe/rozwojowe. Warto wygospodarować trochę przestrzeni na autorefleksję i rozwój. Pomagają w tym profesjonalne testy. Osobiście robiłam m.in. test FRIS oraz identyfikowałam swoje talenty wg Gallupa. Oczywiście rynek daje o wiele więcej możliwości, ale… tak naprawdę wnioski z takich testów bardzo się pokrywają. Oczywiście w ich efekcie otrzymasz inną matrycę, w inny nieco sposób zostaniesz opisany/a, ale zazwyczaj będą to bardzo powtarzalne informacje. Czy zatem Patrick Lencioni wymyślił coś nowego?
Sam zaproponowany przez niego model pracy z geniuszami jest rozsądny i ma sens, ale tak naprawdę w świecie biznesu, to nie jest nic nadzwyczaj nowego. To nie jest wymyślenie koła na nowo. Oczywiście - dla początkujących menadżerów czy osób rozpoczynających swoją karierę, może to być ciekawy kąsek. Także dla działów HR poszukujących innych od dotychczasowych sposobów pracy z pracownikami. Dla mnie to kolejny model na którym autor robi biznes. Wszak książka to jedno, ale testy diagnostyczne, certyfikacje trenerów etc. to solidny zarobek…
Niestety, ale książka „6 typów osobowości zawodowych” nie przypadła mi do gustu. Pierwsze 50 stron nie niosą według mnie za sobą żadnej wartości - są przegadane, nudne, a autor na siłę próbuje być zabawny. To zlepek totalnie nieinteresujących faktów z jego życia oraz rozmów, które są niejako zapisem burzy mózgów w oparciu o którą powstał zaproponowany przez autora model. Moim zdaniem jednak ta książka mogłaby mieć 50 stron i wynikałoby z niej to samo. Oczywiście, dla niektórych ta tzw. „opowieść biznesowa” będzie wartościowym tłem, wyjaśnieniem przyczyn i kontekstu powstania modelu, ale dla mnie to było po prostu za dużo lania wody. Dodatkowo rozdziały są często ultrakrótkie, rozstrzelone na osobne strony, co na siłę zwiększa objętość publikacji (proszę, bądźmy eko!!!).
Reasumując - polecam osobom, które mają pęd do poznawania nowych teorii i modeli i testowania ich w praktyce, trenerom czy HR-owcom, którzy chcą być na bieżąco. Jeśli jednak lubisz czyste „mięso”, konkrety to albo skup się na innych publikacjach albo od razu przejdź do końcówki książki.
Na rynku w obszarze rozwoju zawodowego od dawna znajdują się różnorakie testy, matryce i modele, które pozwalają nam zrozumieć, co jest naszą mocną stroną, a co słabszą i jak możemy to wykorzystać, planując naszą karierę i/lub zarządzając zespołem. Jeśli kiedykolwiek interesowałeś się tym tematem, to pewnie znasz takie pojęcia jak FRIS, DiSC czy talenty Gallupa. A to tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są historie, które mimo niewielu słów wywołują lawinę emocji. Podążając za kolejnymi idealnie dopracowanymi zdaniami, przyglądamy się trudnym relacjom rodziny, która rozpada się kawałek po kawałku. Perspektywy każdej z osób przeplatają się i dopełniają obrazu, który mimo wielu pęknięć, przypomina dramaty rozgrywające się za wieloma zamkniętymi drzwiami. Nikt ich nie słyszy, choć dusze rozrywane są na kawałki. To krzyk niezrozumienia i poszukiwanie sensu w tym, co wydaje się go nie mieć.
Trucizny w tej opowieści sączą się cieniutkim strumieniem, ale wlewają do serca sporo goryczy. Różne perspektywy przedstawione w opowieści pokazują, jak inaczej może wyglądać ta sama sytuacja, w zależności od tego jaką rolę w rodzinnym teatrze otrzymał jego bohater. Majstersztykiem jest pokazanie tego, jak na kwaśne i pełne dramatów dzieciństwo patrzą dzieci. Jak starają się zapamiętać to, co dobre, wypychając z pamięci wszystko to, co bolało - fizycznie i psychicznie.
Debiut Piotra Dardzińskiego bardzo mnie zaskoczył. To mikropowieść po której przeczytaniu od razu zaczęłam sprawdzać, czy autor napisał inną książkę. Bardzo przypadł mi do gustu jego styl. Zdania pełne mądrości, ale nie przeintelektualizowane. Język momentami dość dosadny, ale dobrze zgrywający się z historią. Czytając „Trucizny” czuje się erudycję autora, ale nie jest to przerost formy nad treścią. Sposób pisania nie odbiera sensu historii, nie tworzy mgły, która utrudnia jej odbiór.
Absolutnie polecam każdemu, kto kocha dobrze skonstruowane teksty i docenia detale. Książka może nie spodobać się osobom, które lubią dłużej wczuwać się w historię, gdzie bohaterowie są budowani powoli i szczegółowo. A może będzie wręcz przeciwnie - „Trucizny” będą miłą odmianą od dotychczasowych lektur?
Są historie, które mimo niewielu słów wywołują lawinę emocji. Podążając za kolejnymi idealnie dopracowanymi zdaniami, przyglądamy się trudnym relacjom rodziny, która rozpada się kawałek po kawałku. Perspektywy każdej z osób przeplatają się i dopełniają obrazu, który mimo wielu pęknięć, przypomina dramaty rozgrywające się za wieloma zamkniętymi drzwiami. Nikt ich nie słyszy,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Główna bohaterka jest świeżo upieczoną mamą, która mieszka ze swoim malutkim dzieckiem i mężem na odludziu. Poznajemy jej codzienność, gdzie rutyna przeplata się z przytłoczeniem, rozczarowaniem i niezaspokojonymi żądzami, a tłem do tego jest uczucie samotności, niezrozumienia i obojętności wobec tego, co dzieje się wokół. To książka o macierzyństwie dalekim od instagramowych ideałów, których oczekuje wiele matek, o szukaniu swojego „ja” między pieluchami a niespełniających oczekiwań mężem.
Przyznam, że początek nawet mnie rozśmieszył - trochę odnalazłam w nim siebie. Ironia oraz dosadne przemyślenia i język wyraźnie rysowały w mojej głowie obraz głównej bohaterki, którą starałam się zrozumieć. Później jednak zaczęło być mrocznie i przytłaczająco. Dalej było już tylko zagubienie, znużenie i oczekiwanie, aż w owej historii zadzieje się coś, co wybije mnie z zalewającej mnie fali niezrozumiałych zdań. Niestety, nic tego niezbyt przyjemnego uczucia nie zmieniło.
Kocham pauzowe książki, ale ta moim zdaniem jest przeintelektualizowana. Za dużo dbałości o form®, choć sens jaki chce przekazać nam autorka jest moim zdaniem jak najbardziej ważny i powinniśmy o trudnych początkach macierzyństwa głośno mówić. „Zgiń kochanie” jest jednak napisana dość bełkotliwie. Chaotycznie. Osobiście momentami nie mogłam się połapać co jest jawą, a co snem. Co autorka robi, a co chciałaby zrobić. I zakładam, że taki był zamysł autorki w budowaniu postaci, ale w pewnych momentach znacząco utrudniało to odbiór treści książki i gubiło jej sens. To była lektura trudna i męcząca. Być może nie był to dobry moment w moim życiu na tę książkę.
Główna bohaterka jest świeżo upieczoną mamą, która mieszka ze swoim malutkim dzieckiem i mężem na odludziu. Poznajemy jej codzienność, gdzie rutyna przeplata się z przytłoczeniem, rozczarowaniem i niezaspokojonymi żądzami, a tłem do tego jest uczucie samotności, niezrozumienia i obojętności wobec tego, co dzieje się wokół. To książka o macierzyństwie dalekim od...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wyobraź sobie, że w pewnym momencie wszystko i wszyscy zdają się uświadamiać Ci, że nie kontrolujesz tego, co robisz - nie pamiętasz o prezencie dla koleżanki, o wizycie znajomych, o tym, gdzie zaparkowałaś samochód. Twój stres wzmaga fakt, że Twoja mama chorowała na demencję. A przecież do tej pory wiodłaś szczęśliwe życie… Co się stało? B.A. Paris kolejny raz wciąga nas w środek historii, od której nie sposób się oderwać.
Akcja książki zaczyna się od dramatycznego wydarzenia - główna bohaterka Cass Anderson mija w lesie kobietę, która siedzi sama w zaparkowanym samochodzie w środku lasu i to w czasie burzy i… nie udziela jej pomocy. Następnego dnia dowiaduje się, że owa kobieta została zamordowana. Cass zaczynają wewnętrznie zabijać wyrzuty sumienia - jak mogła po prostu odjechać? Może, gdyby wysiadła i podeszła do auta, to kobieta nadal by żyła? Uczucie bezsilności zaczyna zjadać ją od środka, a kłopoty z pamięcią powodują, że można uznać, iż postradała zmysły. Czy rzeczywiście tak jest?
B.A. Paris potrafi świetnie budować napięcie i zmuszać czytelnika do poszukiwań odpowiedzi, co tak naprawdę się stała. Chwilę przed przesłuchaniem tego audiobooka, czytałam poradnik na temat demencji. To było ciekawe połączenie - poszukiwałam bowiem u głównej bohaterki oznak choroby i naprawdę jej współczułam. Wokół niej jednak działo się o wiele więcej, niż mogła przypuszczać. Tego jednak dowiadujemy się w drugiej części książki.
Przez całą książkę zastanawiałam się nad tym, czy główna bohaterka wpadła w depresję, choruje na demencję, czy popadła w paranoję. Szukałam różnych oznak w najdrobniejszych zachowaniach. W pewnym momencie cień podejrzeń, który pojawił się w mojej głowie, padł we właściwym kierunku, ale takiego zakończenia jednak się nie spodziewałam.
Dobra książka na oderwanie się od rzeczywistości. Jeśli szukasz historii, która Cię wciągnie - polecam „Na skraju załamania”. Lepsza niż „Uwięziona”, którą skończyłam chwilę później.
Wyobraź sobie, że w pewnym momencie wszystko i wszyscy zdają się uświadamiać Ci, że nie kontrolujesz tego, co robisz - nie pamiętasz o prezencie dla koleżanki, o wizycie znajomych, o tym, gdzie zaparkowałaś samochód. Twój stres wzmaga fakt, że Twoja mama chorowała na demencję. A przecież do tej pory wiodłaś szczęśliwe życie… Co się stało? B.A. Paris kolejny raz wciąga nas w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ojciec alkoholik, matka, która miota się między chwilami normalności a praniem ciuchów męża ubrudzonych wymiocinami, babcia, która chce wierzyć w to, że zięć nie jest najgorszy. A dla tego wszystkiego tłem jest mała miejscowość - szara, wybudowana na tradycyjnych zasadach za którymi wszyscy podążamy, choć nie wiedzą już dlaczego, przepełniona znudzonymi nastolatkami szukających uciechy w gnębieniu innych. Jak wygląda dzieciństwo w rodzinie dysfunkcyjnej?
Książkę Wiktorii Bieżuńskiej zabrałam ze sobą na majówkę, choć po okładce mogłam przypuszczać, że do lekkich należeć nie będzie. Z każdą kolejną przeczytaną stroną czułam narastające poczucie niesprawiedliwości. Niemy krzyk młodej, bezimiennej bohaterki rósł we mnie i podchodził mi do gardła. Ścisk w żołądku towarzyszy lekturze tej książki nieustannie.
To smutna opowieść o tym, jak dziecko przerzucane z marginesu niewidzialności do środka rodzinnych burz i z powrotem, próbuje odnaleźć w codzienności jakąkolwiek normalność. Gdy rodzice na siebie wrzeszczą, kłócą się o kolejną rzecz, a ojciec znów pije po kątach, ona próbuje chwytać się małych rzeczy - rysowania z ojcem, wizyty w bibliotece, zabawy z koleżanką…
„Przechodząc przez próg zagwiżdżę” to także książka o dzieciństwie w latach 90-tych - przygotowania do pierwszej komunii, odklepywanie formułek spowiedzi, lekcje gry na fortepianie, które nie cieszą, poznawanie swojego ciała w poczuciu wstydu, weekendowe sprzątanie. To obraz rodzin, w których dziecko jest tłem najważniejszych wydarzeń, a nie jego bohaterem. Rodzin, w których „dzieci i ryby głosu nie mają”. Gdzie tracą swoją podmiotowość, a postępowanie w poprzek oczekiwaniom rodziców, kończy się laniem i łzami. Dziecko ma być posłuszne i skromne. Nie powinno przeszkadzać i zabierać głosu w sprawach dorosłych. Do momentu, w którym któreś z nich wymusza opowiedzenie się po ich stronie w sporze na linii matka-ojciec, a każda z odpowiedzi będzie w 50% tą niewłaściwą.
Wiktoria Bieżuńska napisała świetną, przejmującą opowieść, która do głębi poruszy tych, którzy choć w części zaznali podobnych jak główna bohaterka emocji. Jeśli dorastaliście w latach 90-tych, to pewnie odnajdziecie też wiele wspólnego z rzeczywistości, w której się wychowywała. Nie jest to lektura, którą czyta się dla relaksu, a ta, która ma wywołać w was emocje i rezonować jeszcze długi po przeczytaniu.
„We śnie nie widzę siebie. Jestem wszędzie i nigdzie, w nieokreślonej przestrzeni koloru mosiądzu, koloru świętych obrazów. Jestem kręgiem, w którym unosi się biała figura Maryi, szare popiersie chłopca w golfie i Ada, w piżamie, z rozpuszczonymi włosami do pasa.”
Ojciec alkoholik, matka, która miota się między chwilami normalności a praniem ciuchów męża ubrudzonych wymiocinami, babcia, która chce wierzyć w to, że zięć nie jest najgorszy. A dla tego wszystkiego tłem jest mała miejscowość - szara, wybudowana na tradycyjnych zasadach za którymi wszyscy podążamy, choć nie wiedzą już dlaczego, przepełniona znudzonymi nastolatkami...
więcej mniej Pokaż mimo to
Główna bohaterka traci ważnego dla siebie przyjaciela. Poza smutkiem, pustką i wspomnieniami pozostaje jej także… wielki dog arlekin. Kto inny miałby się nim zająć - pierwsza żona? A może druga? Córka? No cóż…
Książka Sigrid Nunez jest bardzo w „pauzowym” stylu - historia bez wartkiej akcji, ale za to z wieloma momentami refleksji. Ładna okładka i pies mogą wywoływać oczekiwanie ckliwiej, pięknej historii o relacji człowieka i psa, ale niech Was to nie zwiedzie - to nie jest łatwa i lekka książka. To nie jest książka, która będzie Was bawić i relaksować. Raczej w wielu momentach wywoła dyskomfort, smutek i pewnego rodzaju ból.
W historii odnajdujemy czystą relację człowieka ze zwierzęciem. Oddanie, lojalność, brak egoistycznych pobudek - przyjaźń w pięknej postaci. Przeplatana jest ona jednak wieloma wątkami z literatury i cytatami, które czasem wywołują wręcz ciarki na plecach. To oryginalne podejście do tematu. Czy zwierzęta potrafią kochać ludzi? Co myślą? Wiele pytań o istotę relacji człowieka ze zwierzętami pada z ust bohaterki.
Dodatkowo to ciekawy obraz nowojorskiego światka pisarzy, a także rozważania na temat tego, co popycha ludzi do popełnienia samobójstwa. Tematy mocne. Ich połączenie z wątkiem przyjaźni psa z człowiekiem może wydawać się nieco dziwne, ale autorka wszystko ubrała w spójną całość.
Z książki bije niezwykła erudycja. Krótkie zdania mają swoje właściwe miejsce, są przemyślane. Żadne z nich nie jest dziełem przypadku. Świetnie dobrane cytaty pogłębiają temat. To bez wątpienia tytuł, który usatysfakcjonuje tych, którzy lubią podczas czytania się wysilić, otrzymać intelektualnie coś więcej, niż tylko błogie oderwanie od rzeczywistości.
Wiele jest głosów, że książka jest przekombinowana, przeintelektualizowana, sztucznie napompowana. Rzeczywiście, można mieć taki jej odbiór. Ale tylu ilu jest krytyków, tyle jest głosów zachwytu. Nie jest to bowiem książka dla każdego. Myślę, że zainteresuje tych, którzy piszą lub chcą pisać. Tych, którzy celowo sięgają po literaturę wymagającą i tych, którzy traktują przyjaźń ze zwierzętami jako coś głębszego niż relację uprzyjemniającą życie.
Główna bohaterka traci ważnego dla siebie przyjaciela. Poza smutkiem, pustką i wspomnieniami pozostaje jej także… wielki dog arlekin. Kto inny miałby się nim zająć - pierwsza żona? A może druga? Córka? No cóż…
Książka Sigrid Nunez jest bardzo w „pauzowym” stylu - historia bez wartkiej akcji, ale za to z wieloma momentami refleksji. Ładna okładka i pies mogą wywoływać...
To była trudna książka. Dużo w niej było emocji, które targają czytelnikiem w trakcie lektury. Powodowało to, nie byłam w stanie się od niej oderwać. Niemniej te wszystkie historie, które są prawdziwe sprawiały, że czasem zadawałam sobie pytanie: a co, gdybym ja znalazła się na miejscu tej żony? Jak bym wówczas zareagowała? Czy byłabym w stanie wybaczyć? Czy umiałabym nadal utrzymywać kontakt z osobą, która przez lata była mi bliska i która tak bardzo mnie oszukała? Te małe dramaty, o których na co dzień się nie mówi, rozgrywają się w polskich domach po cichu. Zarówno żony, jak i mężowie cierpią i często nie wiedzą, gdzie i jak poszukiwać ratunku lub choćby zrozumienia.
Maria Mamczur w swojej książce przytacza historie żon, które po latach zorientowały się lub dowiedziały, że ich mężowie są gejami. Czytamy słowa tych kobiet i zderzamy się z ogromnym bólem, rozczarowaniem, niezrozumieniem i wstydem. Wstydem, że inni dowiedzą się, o sytuacji mówiąc: jak mogła tego nie zauważyć? Ale i wstydem wynikającym z myśli: dlaczego wybrał akurat mnie? Czy byłam zbyt słaba, a może za mało kobieca, atrakcyjna?
Zdaje się, że łatwiej byłoby im jednak zmierzyć się z „klasyczną zdradą”, gdzie mężczyzna znajduje inną kobietę. Ale mąż gej? Uważają, że były oszukiwane przez cały związek, że zostały potraktowane instrumentalnie - jako przykrywka. I niestety nierzadko to rzeczywiście prawda. Czasem jednak okazuje się, że mąż gej nie wiedział, nie miał pewności, chciał żyć „normalnie” - mieć dzieci, żonę…
Dużo w tej książce poczucia niesprawiedliwości - z jednej strony ze strony żon, które nie potrafią odciąć się od przeszłości i wybaczyć, z drugiej ze strony mężów, którzy chcieliby być szczęśliwi, ale konwenanse, środowisko, katolickie rodziny nie pozwalają im na coming out.
Uważam, że poniekąd jako społeczeństwo sami dopuszczamy do takich patologicznych sytuacji. Nietolerancja objawiająca się agresją wobec osób o odmiennej orientacji seksualnej powoduje, że mężczyzna, który czuje, że szczęśliwszy byłby z drugim mężczyzną, nie chce się ujawniać w obawie przed społecznym ostracyzmem. Takie życie jest trudne, wystawia go na wieczną walkę. Stąd niektórzy z nich wolą się ukrywać, żyć w niesatysfakcjonujących związkach tylko po to, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Czy to fair, że dzieje się to kosztem kobiety, która kocha i chce mieć szczęśliwą rodzinę? Nie. Ale czy to do końca wina męża geja, który boi się, ze po odkryciu wszystkich kart straci całe dotychczasowe życie?
Myślałam, że lektura tej książki da mi odpowiedź na pytanie „dlaczego?”, ale opisywane sytuacje i ich różnorodność powodują, że to niemożliwe. Starałam się zrozumieć obie strony. Było mi cholernie przykro, gdy czytałam zarówno opowieści żon jak i mężów. Skala cierpienia jest przeogromna. Nie chcę sobie nawet wyobrażać ile takie sytuacje kosztują emocji i jak odbija się to na zdrowiu psychicznym bohaterów takich historii.
Maria Mamczur zbudowała tę książkę głównie na tym, co opowiedziały jej żony gejów i mężczyźni, którzy tłumaczyli, dlaczego stało się tak, jak się stało. Do tego możemy przeczytać ogłoszenia z różnych forów, gdzie mężczyźni szukają kobiet (najlepiej lesbijek) do związków-przykrywek, zapoznać się z garstką danych statystycznych i poznać opinie ekspertów z zakresu psychiatrii i seksuologii. Mniej jest tutaj refleksji czy opinii autorki, ale wydaje mi się, że zajęcie w tej sprawie obiektywnego stanowiska, jest zwyczajnie niemożliwe. Forma może nie spełnić oczekiwań wielu osób, szczególnie bardziej zorientowanych w temacie. Nie jest to bowiem naukowa, mocna pozycja i bardzo rzetelne podejście, a raczej zlepek różnych wypowiedzi.
Polecam Wam tę książkę, jeśli lubicie wątki psychologiczne i trudne tematy. We mnie ta książka rezonuje do dziś i ilekroć przypominam sobie poszczególne wątki, czuję ścisk w żołądku i po ludzku - ogromne współczucie. Jeśli jednak temat ten nie jest Wam obcy, spodziewacie się bardziej naukowego lub nowatorskiego podejścia - możecie być rozczarowani.
To była trudna książka. Dużo w niej było emocji, które targają czytelnikiem w trakcie lektury. Powodowało to, nie byłam w stanie się od niej oderwać. Niemniej te wszystkie historie, które są prawdziwe sprawiały, że czasem zadawałam sobie pytanie: a co, gdybym ja znalazła się na miejscu tej żony? Jak bym wówczas zareagowała? Czy byłabym w stanie wybaczyć? Czy umiałabym nadal...
więcej Pokaż mimo to