-
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2015-09-05
2023-09-20
2018-02-24
2021-09-22
2021-09-30
2013-08-16
Kiedyś czytałam już książę Zafóna ("Książę Mgły") i bardzo mi się spodobała, więc kiedy nadarzyła się okazja zakupienia dla mnie najsłynniejszej książki pisarza, "Cienia Wiatru", praktycznie za grosze, nie mogłam się powstrzymać.
I zauroczyłam się. Zauroczyłam się Barcelonie, w jej zaułkach. Zauroczyłam się w Cmentarzu Zapomnianych Książek. I zauroczyłam się w słowach autora, przywodzących mi na myśl misternie wykonaną koronką. Zafón to czarodziej słów. Czytelnik rozkoszuje się każdym zdaniem. Jednak "Cień Wiatru" to nie jest jedynie czytadło. Przede wszystkim nie czyta się go szybko, lecz bynajmniej nie jest to czas stracony. Autor w niezwykły sposób zawiera w swojej książce całe obrazy tak, że po minucie lektury czujemy się, jakbyśmy spacerowali uliczkami Barcelony.
Jednak najważniejszy nie jest wcale "Cień Wiatru" Zafóna, tylko "Cień Wiatru" Juliana Caraxa. Książka ta jest przyczyną wielu wydarzeń w życiu głównego bohatera: dorasta z jej historią w tle, aż w końcu czuje, że musi rozwikłać tajemnicy jej autora. To jest według mnie najpiękniejsze w tej powieści: wpływa niepozornej, zapomnianej przez wszystkich książki na życie pojedynczego człowieka, ale też jego rodziny.
Z przyjemnością polecam ten literacki majstersztyk.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/
Kiedyś czytałam już książę Zafóna ("Książę Mgły") i bardzo mi się spodobała, więc kiedy nadarzyła się okazja zakupienia dla mnie najsłynniejszej książki pisarza, "Cienia Wiatru", praktycznie za grosze, nie mogłam się powstrzymać.
I zauroczyłam się. Zauroczyłam się Barcelonie, w jej zaułkach. Zauroczyłam się w Cmentarzu Zapomnianych Książek. I zauroczyłam się w słowach...
2020-11-16
2022-07-11
2019-05-10
2016-04-16
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/04/218-jakub-cwiek-grimm-city-wilk.html
A BAŚŃ STAŁA SIĘ CIAŁEM
Zbudowane na zwłokach olbrzyma i napędzane jego krwią Grimm City to nie jest miejsce dla słabych. Pod smolistym niebem swój raj znaleźli gangsterzy, skorumpowani policjanci, leniwi politycy i wszelakie nieciekawe persony. Oraz pewien brutalny zabójca taksówkarzy. Organy ścigania niezbyt przykładają się do badania sprawy, ale gdy te zbrodnie zostają powiązane z morderstwem oficera policji Wolfa, nikt nie ma wątpliwości, że w mieście pojawił się nowy gracz. Natomiast za sprawą drobnej przysługi oddanej przyjacielowi Alfie Moore staje się najważniejszym świadkiem w śledztwie. Dokąd go to doprowadzi?
Sięgając po Grimm City, oczekiwałam czegoś zupełnie innego. Czegoś zbliżonego do wcześniejszych powieści autora. Czymś oczywistym do napisania w tym sztafażu dla Ćwieka byłaby swobodna wariacja na temat Baśni. Sam pisarz w posłowiu przyznał się, że gdyby powieść napisał kilka lat temu, to taki byłby właśnie efekt. Dlatego niepotrzebnie w zapowiedziach (klik) z niepokojem przywołałam imię Bigby'ego. Bo Grimm city stoi na zupełnie innej półce. A jakiej?
Zgodnie z obietnicami z okładki jest to kryminał noir. Choć bardzo rzadko sięgam po ten gatunek, to darzę go sporą sympatię. Jak zresztą każdy kawałek literatury, który kładzie nacisk na atmosferę. Dlatego też martwiłam się, czy gatunek nie pozostanie tylko dekoracją. Ale nie. Grimm City to pełnokrwisty kryminał i sięgając po nie nie należy oczekiwać czegoś innego. Bardzo podoba mi się Ćwiek w takiej odsłonie. Akcja nie jest szybka, ale skondensowana - te 375 stron to mniej więcej trzy dni intensywnego śledztwa i niespodziewanych zwrotów akcji. Można by narzekać, że samej konwencji autor nie przekształcił w żaden sposób, ale za to dobrze się w nią wpasował i rozwinął w zamian inne elementy. Mi to w zupełności wystarcza.
A co rozwinął? Elementy fantastyczne. Ciężko nawet nazwać je wątkiem, bo fabuła jest jak najbardziej realna. W przeciwieństwie do świata. Już z opisu dowiadujemy się, że Grimm City leży na ciele martwego olbrzyma. Ale to nie wszystko. Baśnie zastąpiły Biblię (Andersen trafił do apokryfów, chlip, chlip), Bajarz Boga, a Handlarz Diabła. Życie każdego z ludzi stanowi opowieść, a kwestia interpretacji tego stwierdzenia zajmuje ważne miejsce w fabule. Poza tym Ćwiek niejednokrotnie puszcza do czytelnika oka, nawiązując postaciami drugoplanowymi i epizodycznymi do tych znanych nam z dzieciństwa. Rozpoznawanie ich sprawia olbrzymią przyjemność.
Postacie nie wyróżniają się zbytnio niczym, a szkoda, bo jakaś zasadnicza różnica zwłaszcza między McShanem a Evansem by się przydała. Moją sympatię wzbudził jednak Mort, będący przedstawicielem grupy dozgonnie wiernych lokajów, aczkolwiek pracujący dla postaci średnio pozytywnej... Na pochwałę zasługuje brak czarno-białych bohaterów oraz niepretensjonalne przedstawienie członków półświatka. I gigantyczny plus za dwuznaczne zakończenie, czyli to, co tygryski lubią najbardziej.
Podsumowując, Grimm City to bardzo dobra i świeża pozycja. Podoba mi się kierunek, którym podąża autor i fakt, że nie jest to początek serii (bo nie jest prawda?). Książkę napisano zręcznie, aczkolwiek Ćwiek mocno ograniczył swój charakterystyczny humor. Z pewnością spodoba się ona fanom fantastycznych kryminałów. Miłośnicy autora nie powinni czuć się zawiedzeni, natomiast ci, którym nie leżała dotychczasowa jego twórczość, mogą spróbować jeszcze raz. Polecam.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/04/218-jakub-cwiek-grimm-city-wilk.html
A BAŚŃ STAŁA SIĘ CIAŁEM
Zbudowane na zwłokach olbrzyma i napędzane jego krwią Grimm City to nie jest miejsce dla słabych. Pod smolistym niebem swój raj znaleźli gangsterzy, skorumpowani policjanci, leniwi politycy i wszelakie nieciekawe...
2017-05-16
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/05/270-jakub-cwiek-grimm-city-bestie.html
Grimm City. Wilk! oczarowało mnie świetnym klimatem (recenzja tutaj). Nie nazwałabym go arcydziełem, ale naprawdę przyjemnym i świeżym kryminałem. (Obserwacja na marginesie: średnio pokonał próbę czasu - po roku zwykle pamiętam więcej szczegółów fabuły). Nic więc dziwnego, że nie mogłam odmówić sobie powrotu do wykreowanego przez Jakuba Ćwieka świata. I otrzymałam kontynuację godną pierwszego tomu.
Zamordowanie w biały dzień głowy jednej z mafijnych rodzin stawia Grimm City w stan gotowości. Policja w rekordowym czasie znajduje podejrzanego i rusza jeden z największych procesów ostatnich lat. Kiedy miasto koncentruje się na sprawie, na dalszy plan schodzą protesty górników oraz poszukiwania seryjnego mordercy młodych kobiet, zwanego Drwalem. Jednak prowadzący je inspektor Evans nie zamierza odpuścić. Tymczasem do Emetha Braddocka, emerytowanego boksera o pseudonimie "Bestia" i nieformalnego opiekuna jednej z najnędzniejszych dzielnic leżącej się po drugiej stronie mostu, zgłasza się pewien człowiek. Twierdząc, iż kryjówka Drwala może znajdować się właśnie na jego terenie.
Łamanie konwencji czy łamanie powieści?
Gwoli przypomnienia: Grimm City leży w świecie stanowiącym lustrzane odbicie naszego, ale którego osią są opowieści. Bóg jest Bajarzem, a świętą księgą - baśnie. Samemu miastu, leżącemu na zwłokach poległego przed wiekami olbrzyma, najbliżej do Gotham czy międzywojennego Nowego Jorku. Mamy mrok, smog, gangi, skorumpowane władze i atmosferę beznadziei oraz upadku. Czyli po prostu noir. Można by powiedzieć, że ten niby fantastyczny setting "wybija" (tylko) niezły wątek kryminalny, ale nie sposób traktować tych elementów rozdzielnie. Nie istnieją one obok siebie, a nieustannie się przenikają. To samo tyczy się atmosfery i konwencji noir, która nie stanowi wyłącznie dekoracji, a w żywy sposób wpływa na konstrukcję fabuły, zwłaszcza na mało pozytywne zakończenie.
A z ową konstrukcją fabuły mam pewien problem. Z jednej strony rozumiem, co autor chciał osiągnąć (i co osiągnął), a z drugiej nie jestem pewna, czy było warto. Otóż, przez jakieś 2/3 Ćwiek niezwykle zgrabnie żongluje dużą liczbą narracji, gmatwając wątki, budując napięcie i atmosferę. Osobno śledzimy proces, osobno Evansa, osobno Braddocka i jego córkę. Do tego dochodzą fragmenty opisywane z punktu widzenia jednej z ofiar Drwala (co wiąże się ze świetnym motywem tytułowych bestii) oraz licznych bohaterów epizodycznych. Od tej części dosłownie nie sposób się oderwać. W pewnym momencie jednak autor zaczyna bawić się konwencją śledztwa, w którym, jak oczekujemy, wszystkie fragmenty układanki powinny utworzyć spójną całość. I w rezultacie otrzymujemy zakończenie zaskakujące, otwarte (nawet bardziej niż w tomie pierwszym) i ciekawie wpisujące się w pesymistyczną wizję świata. Jednakże za sprawą takiej a nie innej konstrukcji końcowe wydarzenia zdają się rozgrywać zbyt szybko i nie mogę pozbyć się wrażenia, że czegoś tu zabrakło.
Bestie i policjanci
Podobnie jest ze wspomnianym przeze mnie motywem bestii. Jakub Ćwiek połączył stanowczo zbyt często wykorzystywaną postać seryjnego mordercy z archetypem bestii obecnym w baśniach. W świecie, w którym odgrywają one takie znaczenie, takie zestawienie przestaje być tworem czysto akademickim, a może być rozpatrywane bardziej serio. Bestią jest Emeth Braddock, ale jest nią też zupełnie różny od niego Drwal. I w świetle owego kontrastu tożsamość mordercy zdecydowanie zawodzi. Oczekiwałam, że będzie ona ciekawą puentą "teorii bestii", ale... nie. Teoretycznie to również można podciągnąć pod łamanie konwencji. Tylko czy może być ono celem samym w sobie? I czy nie zyskalibyśmy więcej, gdyby jednak nie nastąpiło?
To właściwe jedynie moje zastrzeżenie. Poza tym jest tylko lepiej. Nie można nie zauważyć zmian, jakie zaszły u bohaterów od pierwszego tomu. Narzekałam wtedy, że, patrząc ogólnie, są oni zwyczajnie nijacy. Teraz sytuacja się znacznie poprawiła. Wybijają się Braddock i jego córka Bekka, więcej miejsca dostała też Palla, na przykładzie której widzimy, z jakimi problemami musi sobie radzić niezależna kobieta-dziennikarka w bardzo męskim świecie Grimm City. Dużo dobrego zdziałało też rozdzielenie Evansa z McShanem, bo wreszcie nie zlewają się w jedną postać.
Po prostu przyjemnie
Mimo zastrzeżeń, pod względem ogólnego poziomu Grimm City. Bestie nie odbiegają od tomu pierwszego. Nie są może dziełem wybitnym, ale wyróżniającym się i dość dobrze napisanym, z lektury którego można czerpać sporą przyjemność. Samo miasto kryje w sobie wciąż sporo potencjału na kolejne tomy (które, jak podejrzewam, za jakiś czas się ukażą), ale mam nadzieję, że autor nie wyjdzie poza trylogię. Co za dużo to niezdrowo. Ale niezależnie od liczby przyszłych tomów Grimm City polecam, zwłaszcza, że obie części można czytać niezależnie od siebie.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/05/270-jakub-cwiek-grimm-city-bestie.html
Grimm City. Wilk! oczarowało mnie świetnym klimatem (recenzja tutaj). Nie nazwałabym go arcydziełem, ale naprawdę przyjemnym i świeżym kryminałem. (Obserwacja na marginesie: średnio pokonał próbę czasu - po roku zwykle pamiętam więcej...
2018-08-08
2015-07-01
2018-07-09
2017-05
2014-02-12
O "Wołaniu Kukułki" zrobiło się już głośno w pierwszych dniach po jej ukazaniu się w Polsce. Więc gdy tylko ujrzałam tę szeroko reklamowaną powieść w bibliotece (nieco ponad miesiąc po jej wejściu na księgarniane półki!), od razu ją wypożyczyłam. I teraz żałuję, bo straciłam na nią mnóstwo czasu.
Po skończeniu lektury muszę przyznać, że sama historia jest bardzo prosta, zbudowana z niemalże samych zbiegów okoliczności, a rozwiązanie jej zajęło prawie 450 stron tylko dlatego, że wszyscy świadkowie wciąż kłamali i zmieniali zeznania. Właśnie rozmowy z nimi sprawiły, że jest to jedna z najbardziej przegadanych książek, jakie przeczytałam. Intryga jest na żałosnym poziomie, zakończenie również. Po grubości spodziewałam się dodatkowego morderstwa gdzieś w połowie, albo może i ich większej ilości, ale autorka zadecydowała zaserwować nam jedno dopiero na samiutki koniec.
Ale przejdźmy do pierwszego wrażenia. Piękna okładka, połączona z inteligentnym językiem pierwszych kilkudziesięciu stron (właśnie on był jednym z największych atutów "Harry'ego Pottera") bardzo mi się spodobały. Po grubości tomu spodziewałam się mocnego rozwinięcia akcji, a tu klops. Po przeczytaniu tej książki właściwie nie wiem, co zajęło tutaj tyle miejsca i mojego czasu. Powieść nie jest ani "wciągająca", ani "cholernie dobra", ani "świetnie napisana", ani "mocna i ambitna", ani w końcu "absorbująca i świetnie skonstruowana" (wszystkie opinie zaczerpnięte jedynie z okładki i skrzydełek książki!). Ani wreszcie nie jest to "wciągająca klimatyczna powieść zanurzona w londyńskiej atmosferze spokojnych uliczek Mayfair, ciasnych barów East Endu i tętniącego życiem Soho". Jestem bardzo ciekawa na jakiej podstawie ktoś stworzył ten opis na okładce, bo w "Wołanie Kukułki" nie ma opisów prawie w ogóle, nawet tam, gdzie byłyby potrzebne, no może za wyjątkiem szczegółowej charakterystyki domu Luli Landry, który swoim wymienianiem sprzętów domowych przypomina mi szkolne wypracowanie.
Co do bohaterów muszę przyznać, że to udało się J. K. Rowling bardzo dobrze. Cormoran Strike jest jednym z najbardziej wyrazistych bohaterów przeczytanych przeze mnie powieści. Jest tak realistyczny, że aż trochę irytujący w swojej niezależności. Za to bardzo irytująca jest jego asystentka, Robin Ellacott, taka idealna ze swoim byciem we właściwym miejscu o właściwym czasie, urodą, talentem aktorską i wieloma innymi szczególikami, który mają zjednać sobie u czytelnika sympatię. Założę się, że w którymś z następnych tomów tej serii rzuci ona swojego narzeczonego dla Strike'a. Ale może się mylę.
Dużą zaletą było również pokazanie sprzeczności zeznań różnych świadków, sposobów ich wypowiadania się itp. Widać jednak w tym równocześnie dziwną nienawiść autorki do wyższych sfer, mody i rzeczy z tym powiązanych. J. K. Rowling, a raczej Robert Galbraith, w każdym szczególiku przekonuje czytelnika o ogólnym zepsuciu wśród sław, o czym moim zdaniem nie ma bladego pojęcia.
Na końcu muszę zwrócić uwagę na tłumaczenie, które w przypadku "Wołania Kukułki" było zatrważające. Najbardziej irytowały nieustanne spolszczenie: a więc postacie jadły lancz, mieszkały w skłocie (albo skłacie, w każdym razie nie w squacie). Równocześnie goniąc za wysokim poziomem lingwistycznym, tłumaczka przeplatała przekleństwa z tak wysublimowanym słownictwem, że nawet ja chwilami niektórych wyrazów nie rozumiałam, co dopiero przeciętny człowiek, który miałby się nimi posługiwać. Taka sytuacja była m.in. w rozmowie z prawdziwą matką Luli, gdzie dodatkowo ktoś przesadził ze stylizacją językową (aż tak źle chyba nie było w oryginale?), nadając całej scenie groteskowy wygląd.
Podsumowując, książka była wielkim rozczarowaniem. Widać, że to debiut pisarki w tym gatunku i że nie przeczytała w swym życiu chyba zbyt wielu kryminałów, choć mogłaby się dowiedzieć z nich dużo na temat budowania napięcia i ogólnej konstrukcji takich powieści. Ale że tak nie postąpiła, to mamy moim zdaniem efekt marny i niespójny. To doświadczenie nie przybliżyło mnie do sięgnięcia po leżący od długiego czasu na mojej półce "Trafny wybór", który uśpił mnie już po paru stronach. Ogólnie nie polecam, a szczególnie nie polecam fanom "Harry'ego Pottera", bo nie znajdą tam nic w stylu tej serii.
O "Wołaniu Kukułki" zrobiło się już głośno w pierwszych dniach po jej ukazaniu się w Polsce. Więc gdy tylko ujrzałam tę szeroko reklamowaną powieść w bibliotece (nieco ponad miesiąc po jej wejściu na księgarniane półki!), od razu ją wypożyczyłam. I teraz żałuję, bo straciłam na nią mnóstwo czasu.
Po skończeniu lektury muszę przyznać, że sama historia jest bardzo prosta,...
2015-12-20
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/01/191-jaume-cabre-jasnie-pan.html
Barcelona, koniec 1799 roku. W pokoju hotelowym zostaje znaleziona śpiewaczka, słowik z Orleanu, z poderżniętym gardłem i nożem wbitym w serce. Oskarżenie pada na młodziutkiego poetę, który spędził w jej pokoju namiętne chwile, ostatnie w jej życiu. Ciąg niefortunnych wydarzeń splecie ze sobą losy poety i romantyka z losami wszechwładnego sędziego Massó, prezesa Sądu Królewskiego w Barcelonie, człowieka ogarniętego obsesją władzy, zafascynowanego astronomią, a także, na nieszczęście dla siebie, urodą młodych kobiet.
[źródło opisu: okładka]
Gdyby sugerować się wyłącznie opisem Jaśnie pana, należałoby rozpatrywać go jako kryminał. Kto jednak zagłębił się w lekturę choć na pięćdziesiąt stron, ten wie, że byłoby to niezwykle krzywdzące, mylne i w ogóle bez sensu, gdyż wątek kryminalny stanowi tylko pretekst dla całej historii, prowadzonej niespiesznie i wymagającej od czytelnika sporej cierpliwości. Jaume Cabré ustanowił sobie za punkt honoru oddać barwny i pełen szczegółów obraz Bercelony końca XVIII w. oraz jego społeczeństwa. Po raz pierwszy miasto to nie jest przedstawione jako cud na ziemi, ale średnio ładne piekiełko jak wiele innych miejsc. Autor nie omieszkuje sięgnąć po kontrowersję, skonfundować czytelnika całkowitym zepsuciem. Pozwala poznać nam ówczesne życie z wielu nietypowych punktów widzenia: sędziego ze specyficznym spojrzeniem na sprawiedliwość, bigotki oraz dziwnie niepasującego do reszty bohaterów poety skazanemu wyłącznie za sprawą pewnej koperty, o której istnieniu zdążył zapomnieć. I kilku innych podobnych indywiduów.
Jeśli chodzi o sferę psychologiczną i stylistyczną, jestem zachwycona. Autor dopieścił wszystko w najmniejszych szczegółach. Massó jest wspaniały: mimo że odrzuca wieloma przymiotami swego charakteru, okazuje się wspaniałym, inteligentnym przewodnikiem po epoce. Z biegiem akcji (choć raczej są to tip-topki) możemy coraz bardziej zagłębiać się w jego pełną szczegółów osobowość, spajającą całą historię. Tworzenie złych i spaczonych do gruntu bohaterów jest trudnym zadaniem, ale Cabré udało się to znakomicie. Plastycznie opisał również upadek ze szczytów władzy, gdy nagle wszystkie układy zawodzą, a intrygi zostają przejrzane oraz jak odbiera to człowiek nieprzygotowany do przegranej.
Wspomniałam o wysokim poziomie stylistycznym i tak jest w rzeczywistości. Autor świetnie operuje słowem, a niektóre fragmenty to prawdziwe perełki. Mnie urzekł ten, w którym przez parę stron zapoznajemy się z opisem, który można by streścić jako Każdy zdradzał każdego. Cabré podał to jednak w taki sposób, że nawet zdrowy rozsądek nie ośmieli się zapytać: Kurczę, naprawdę nie ma lepszego tematu? Ale później przychodziły fragmenty, kiedy tego głosu nie mogło nic przytłumić. Bo jest to książka wyjątkowo rozwlekła i wymagająca, jak już wcześniej wspomniałam, sporej dawki cierpliwości. Nikłe postępy głównego wątku zaczynają w pewnym momencie irytować i uczucie to nie opuściło mnie już do końca lektury. Bo ozdobniki nagle przestały wystarczać i pragnęłam choć kilku stron krwistej fabuły.
Nie jest to również lektura dla każdego ze względu na... niezwykle obrazowe opisy zepsucia. Nie jestem jakąś purytanką, ale obiecałam sobie nie brać się świadomie za pozycje zbyt emanujące kontrowersyjnością. Ta zdecydowanie do takich należy. Jeśli więc zaliczacie się do osób o raczej "delikatnej" pod tym względem konstytucji, odpuście sobie Jaśnie pana.
Podsumowując, jest to dobra powieść. Ale jak widać, wspaniały obraz epoki, styl, postacie nie wystarczą - kluczowym elementem powieści pozostaje fabuła. Polecam miłośnikom powieści historycznym z widocznym rysem psychologicznym oraz obyczajowym. I nie bierzcie tego mimo wszystko za kryminał, błagam!
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/01/191-jaume-cabre-jasnie-pan.html
Barcelona, koniec 1799 roku. W pokoju hotelowym zostaje znaleziona śpiewaczka, słowik z Orleanu, z poderżniętym gardłem i nożem wbitym w serce. Oskarżenie pada na młodziutkiego poetę, który spędził w jej pokoju namiętne chwile, ostatnie w jej życiu. Ciąg...
2013-07-09
2013-07-06
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki tajemniczej śmierci jednego z mnichów. Sprawa jest nagląca, gdyż za kilka dni w opactwie ma się odbyć ważna debata teologiczna, w której wezmą udział dostojnicy kościelni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele. Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje się, że wyjaśnienia mrocznego sekretu należy szukać w klasztornej bibliotece. Bogaty księgozbiór, w którym nie brak dzieł uważanych za niebezpieczne, mieści się w salach tworzących labirynt. Intruz może tam łatwo zabłądzić, a nawet - jak krążą słuchy - postradać zmysły.
[źródło opisu: lubimyczytac.pl]
Powieści historyczne można miksować z bardzo wieloma gatunkami. Najczęściej podejmowanym połączeniem [oprócz romansów historycznych] jest kryminał historyczny, którego jestem miłośniczką, aczkolwiek poświęcam mu stanowczo zbyt mało czasu. A gdy już chwilę pobędzie się w tym gatunku, to po prostu trzeba sięgnąć po Imię róży. Obojętnie czy książkę [bo wiem, że nie każdemu dane będzie przez nią przebrnąć], czy film. Po prostu trzeba.
Wspomniałam o PRZEBRNIĘCIU i słowo to w recenzji tej książki jest słowem kluczowym. Gdy zasiadasz do lektury, od razu zakochujesz się w stylizowanym języku i powolnej narracji. Po około dwudziestu stronach zaczynasz czuć dezorientację, a po trzydziestu pragniesz umrzeć [lub przynajmniej przerwać lekturę]. Sam autor w posłowiu pisze, że zdaje sobie sprawę, że pierwsze 100 stron to próba wielkiej cierpliwości. Ale inaczej nie mógł i każdy, kto PRZEBRNĘŁAM wie, że bez stylizacji to nie byłoby to. Ja PRZEBRNĘŁAM dopiero za drugim razem, by potem stwierdzić, że wcale się tak źle nie czyta. A stylizacja nie ogranicza się do garstki archaizmów i wielkiej garchy latynizmów [wydawcy niech będą dzięki za słowniczek!]. Inny jest też sposób wypowiadania się, a co za tym idzie, konstrukcji książki. Niektórych dłuższych fragmentów nie PRZEBRNĘŁAM i musiałam ominąć, ale całościowo się udało ;)
Powieść ta ma budowę kilkukrotnie szkatułkową, tj. ktoś przytacza przytoczoną historię itd. Właściwym narratorem jest Adso z Melku, który u schyłku życia opisuje wydarzeniach, w których brał udział jako nowicjusz benedyktyński. Mamy więc narrację pierwszoosobową, prowadzoną przez naiwnego, bądźmy szczerzy, młodzieńca, który dopiero wkracza w dorosłe życie. Więc momentami każdy normalny czytelnik będzie miał go dosyć. Narracja takowa dała jednak pisarzowi ogromny wachlarz ciekawych rozwiązań i Umberto Eco wykorzystał je idealnie. Przede wszystkim chłopiec nie wie jeszcze za dużo o świecie, sytuacji politycznej i ludzkiej psychice. O wszystkim dowiadujemy się wraz z narratorem, a szczegółów do poznania jest mnóstwo. Całe szczęście za przewodnika służy nam franciszkanin, Wilhelm z Baskerville.
Tu warto zatrzymać się na chwilę przy tym i reszcie bohaterów. Bo charaktery tych Eco odmalowuje znakomicie. Nie udziwnia, ale każdemu daje coś takiego, co wyróżnia go spośród innych i sprawia, że klasztor staje się miejscem niezwykle barwnym. Adsa, mimo że jest narratorem, ciężko nazwać główną postacią. To właśnie Wilhelm z Baskerville zadziwia swoją charyzmą i inteligencją [doprawioną dozą pychy nieco zbyt dużej jak na skromnego zakonnika przystało].
Jednak pomimo tych przymiotów, nie udaje mu się rozwiązać zagadki morderstw. A przynajmniej nie w sposób, jaki można by oczekiwać. Bo przez przypadek. Światłe umysły zawodzą u Umberto Eco i on sam stwierdza, że z tego powodu nie powinno się uznawać Imienia róży za kryminał. Ja jednak wiem swoje i pełne szczegółów, wciągające śledztwo uważam za dobry powód, by książkę nazwać kryminałem.
Ale morderstwa to tylko jedna strona medalu. Drugą jest dyskusja na temat ubóstwa Jezusa. Eco dość mocno wchodzi na grząski, teologiczny grunt i czuje się na nim bardzo pewnie. Ciekawie przedstawia różne punkty widzenia, często w tych samych stronnictwach. Ten wątek doskonale przeplata się ze zbrodniami, stanowiąc dla nich ciekawą przeciwwagę oraz tworząc coś niezwykle oryginalnego. Oszołomił mnie również mnogością herezji, sposobem opowiadania o nich. Cóż, z lekcji kojarzyłam może z cztery, a w rzeczywistości było ich tyle, że zarówno sami zainteresowani, jak i ich potępiciele nie orientowali w niuansach poszczególnych doktryn.
Akcja, jak już się pewnie domyśliliście, jest raczej powolna. Siedem dni zajęło ponad 550 pocketowych stron. Ale jak już wspomniałam, pierwsze 100 uodporniło mnie na wszelką nudę. Dlatego nie ocenię Imienia róży jako wydłużonej do granic możliwości, przegadanej powieści, ale jako powoli snutą, wciągającą po uszy opowieść. Zadziwiające, że tak niewiele może robić tak wielką różnicę ;)
Rozpisałam się, rozpisałam i teraz stwierdzam, że zapomniałam dokończyć opisywania zalet narracji Adsa. Cóż, o dobrej książce można pisać dużo. Już kilka razy wspominałam, że duży nacisk autor postawił na SNUCIE. Uzyskaliśmy w ten sposób historię bardzo intymną. Czasem wybiegamy odrobinę w przód, ale tylko trochę, by poczuć lekkie zaciekawienie. Zazwyczaj uznawane jest to za błąd, chyba że... mamy do czynienia z tego typu wspomnieniami, wtedy wybiegi stają się ważnym elementem budowania nastroju. Tę samą funkcję pełnią opisowe tytuły rozdziałów, tzw. na początku mamy Dzień pierwszy. Pryma. Kiedy docieramy do stóp opactwa i Wilhelm daje dowód swojej przenikliwości. Tak, akcja podzielona jest na części dnia życia zakonnego. Ale nie o tym chciałam pisać. Gdy byłam młodsza, nie lubiłam tego typu konstrukcji. Teraz zaś rozumiem, jakim cudem jest w tytule teoretycznie streścić rozdział, ale jednocześnie nie ujawnić nic, rozpalając wyobraźnię czytelnika do czerwoności :3
Dla mnie jest to absolutne arcydzieło i każdego będę zachęcać, by nie sięgnął. Nie wymagam, aby dokończył - każdy ma inny stopień odporności - ale spróbować wypada. Pod względem warsztatu jest to prawdziwy majstersztyk, a każdy problem ukazywany jest wielowymiarowo. Po tym wszystkim należy jedynie pogratulować tłumaczowi.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toListopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w...