-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2016-09-17
2016-01-14
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/02/197-italo-calvino-niewidzialne-miasta.html
Jak głosi tytuł, jest to raczej (a nawet na pewno) zbiór moich refleksji na temat Niewidzialnych miast niż ich moja recenzja rzetelna recenzja. Ale refleksji rzetelnych. Po prostu czasem zderzamy się z czymś nowym, nietypowym. Czymś, co trzeba przetrawić, a nie wystawić ocenkę. Bo mogłabym napisać: Dziwne, przeintelektualizowane, idę po coś z fabułą. I byłaby to święta prawda. Ale mnie coś takiego nie zadowala. Dlatego postaram się zmierzyć z kilkoma swoimi konkluzjami po lekturze.
Gwoli wstępu: na co mi to było. Powody były dwa. Pierwszy: przyjaciółki się zachwycały, otrzymałam egzemplarz pełen zaznaczonych kolorowymi kartusiami cytatów. Drugi: staram się rozwijać literacko, sięgać po rzeczy "inne" oraz klasykę. A tę pozycję chyba można bez większych ceregieli zaliczyć zarówno do pierwszej, jak i drugiej kategorii. Poza tym już od dłuższego czasu ciekawił mnie literacki postmodernizm, przy czym słowo "ciekawił" nie oznacza tu uczucia Jejku, to musi być świetnie! Bo już z góry wiedziałam, że nie zgadzam się z przewagą formy nad treścią. I lektura ta tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Marco Polo przybywa na dwór Kubłaj-chana, by opowiedzieć mu historię pięćdziesięciu pięciu miast. Miast całkowicie zmyślonych, choć nikt nie odważy się o tym powiedzieć. W tym miejscu chciałabym wyrzucić z siebie pierwszą porcję frustracji (będzie ich jeszcze kilka). Bo Italo Calvino jest mistrzem słowa. Z niezwykłym wysublimowaniem odmalowuje na papierze wspaniałe, poetyckie wizje. Tak więc lektura Niewidzialnych miast to z pewnością niesamowite doznanie estetyczne. Jednak to mi nie wystarcza. I tu pojawia się frustracja.
Każdemu miastu autor poświęcił średnio jedną stronę. A w każdym mieście można by umieścić nieskończoną ilość cudownych opowieści. Albo chociaż jedną, najlepiej oddającą jego naturę. Albo może trochę wydłużyć opis... Nie, nie mieści mi się w głowie taka nonszalancja w szastaniu pomysłami. Pomysłami niejednokrotnie genialnymi. Tutaj Calvino jakby starał się każdemu poświęcić jak najmniej miejsca, oszczędzić na słowach, natchniony jakimś chorym minimalizmem. A we mnie jęk zachwytu miesza się z rozdzierającym wrzaskiem Jak mogłeś, jak mogłeś dać to wszystko na zmarnowanie?! Bo posiadam wewnętrzną potrzebę fabuły. A czy istnieje lepszy pomysł na nią, niż miasto stworzone w oparcie o jakąś myśl filozoficzną? A pięćdziesiąt pięć miast? A pięćdziesiąt pięć pomysłów o średniej jakości rewelacyjne? I czy ktoś tego kiedyś użyje? Nie sądzę.*
Zupełnie innego rodzaju problem mam z zamysłem całości i to jemu poświęcę resztę tekstu. Jak wspomniałam, niektóre pomysły mnie zachwyciły. Bo czy nie zachwycać powinna wizja Sofronii, składającej się z dwóch połówek, z których jedna, cyrk, jest stała, a druga prowizoryczna i co jakiś czas rozmontowuje się, by ruszyć w drogę? Albo Baucydą, gdzie mieszkańcy nie dotykają stopami ziemi, by móc kontemplować własną nieobecność?
Denerwowały mnie za to dwie rzeczy, a mianowicie tytuły opowieści i rozmowy Marco Polo z Kubłaj-chanem. Zacznę od tych drugich. Doskonale wiecie (a jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, to teraz się dowiecie), że bardzo nie lubię epatowania "filozofią", "głębią" czy "konceptami" w książkach. Że irytuje mnie to dogłębnie i psuje całą radość lektury. Że wychwycę wszystko (a przynajmniej satysfakcjonującą mnie większość) bez pomocy autora i każda pomoc to dla mnie wyłącznie zbędna pretensjonalność. Że rzadko sięgam po literaturę z gruntu ambitną, bo poszukuję czegoś poza ambicją bycia ambitnym. A gdyby nie niesamowite pomysły Calvino, to Niewidzialne miasta zaliczyłabym do wyżej zaprezentowanej kategorii literatury. Rozmowy jedynych "bohaterów" tej książki otulają kolejne dawki opisów miast. A propos: nie rozumiem też idei samego podziału tekstu na coś, co w powieści nazwano by księgami. Mój jedyny wniosek to taki, że w pierwszych znajdziemy więcej opisów, ale o słabszej jakości, a w dalszych na odwrót. Choć być może to subiektywne wrażenie.
No ale przejdę wreszcie do owych dialogów. O ile pomysły zawarte w opisach niejednokrotnie przemawiały wprost do mojego serca, to rozmowy zdecydowanie prezentowały się zbyt pretensjonalnie. (Czekam na uwagi, że ja prostak i dzieciak, z góry dziękuję za podwyższenie samooceny w związku z posiadaniem prywatnego - albo chociaż wspólnego - hejtera). Podobne zastrzeżenia mam do tytułów opisów. Pogrupowane są według tematyki odniesień, mamy więc m.in. Miasta i pamięć, Miasta i pragnienia, Miasta i znaki, Miasta i oczy czy Miasta i wymiana. Zabieg ciekawy, ale sensowny jedynie wówczas, gdyby miał naprowadzić czytelnika na interpretację. A czy faktycznie miał?
Pora na wnioski z tekstu, który okazał się dłuższy niż mojej głowie. A są one dosyć smutne, bo nie pomógł mi on poradzić sobie z uczuć wewnętrznego rozdarcia, które towarzyszy mi od ponad pół miesiąca. I jeszcze raz przypominam, że to nie jest recenzja. Dlatego też ani nie polecam, ani nie odradzam.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/02/197-italo-calvino-niewidzialne-miasta.html
Jak głosi tytuł, jest to raczej (a nawet na pewno) zbiór moich refleksji na temat Niewidzialnych miast niż ich moja recenzja rzetelna recenzja. Ale refleksji rzetelnych. Po prostu czasem zderzamy się z czymś nowym, nietypowym. Czymś, co trzeba przetrawić,...
2016-09-10
Świetnie wyważony "mix totalny": poetyka z naturalizmem w opisach, niemalże baśniowe przeplatanie się losów rodzin z niezwykle trafnie ukazanymi relacjami międzyludzkimi oraz problemami współczesnego świata. Lubię to!
Świetnie wyważony "mix totalny": poetyka z naturalizmem w opisach, niemalże baśniowe przeplatanie się losów rodzin z niezwykle trafnie ukazanymi relacjami międzyludzkimi oraz problemami współczesnego świata. Lubię to!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-11-16
Cudo. Zanim wzięłam się do lektury, obawiałam się nieco ewentualnej pretensjonalności "Śladów", bo już w "Dygocie" autor dość mocno na jej granicy balansował. Ale udało się (chociaż znów było blisko). Było dobrze. Było świetnie. Sama konstrukcja książki, czyli krótsze opowieści o pozornie niezwiązanych ze sobą osobach, od razu skojarzyła mi się z tym, co uprawia mój ukochany David Mitchell. I choć mu wychodzi o niebo lepiej, to Małeckiemu też nic zarzucić nie mogę. Bardzo podobała mi się atmosfera, dość podobna do tej z "Dygotu", aczkolwiek ze względu na wybraną formę bardziej wyczuwalna. Pozornie zwyczajne ludzkie żywoty, ale... w najmniej odpowiednim momencie pojawia się nuta szaleństwa, obłędu. Czy to dzieje się naprawdę, czy tylko w głowie bohatera? Połączenie tego z pozornie prostym, lecz obrazowym i dynamicznym, stylem autora dało genialny efekt. Jak dla mnie: cud-miód.
Cudo. Zanim wzięłam się do lektury, obawiałam się nieco ewentualnej pretensjonalności "Śladów", bo już w "Dygocie" autor dość mocno na jej granicy balansował. Ale udało się (chociaż znów było blisko). Było dobrze. Było świetnie. Sama konstrukcja książki, czyli krótsze opowieści o pozornie niezwiązanych ze sobą osobach, od razu skojarzyła mi się z tym, co uprawia mój...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-12
Książka wspaniała, błyskotliwa, trafiająca idealnie w punkt. Tylko gdybym nie dostała jej w prezencie, to 40 złotych bym nie buliła na zaskakująco dużą liczbę białych kartek...
Książka wspaniała, błyskotliwa, trafiająca idealnie w punkt. Tylko gdybym nie dostała jej w prezencie, to 40 złotych bym nie buliła na zaskakująco dużą liczbę białych kartek...
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-29
2016-03-09
2016-04-16
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/04/218-jakub-cwiek-grimm-city-wilk.html
A BAŚŃ STAŁA SIĘ CIAŁEM
Zbudowane na zwłokach olbrzyma i napędzane jego krwią Grimm City to nie jest miejsce dla słabych. Pod smolistym niebem swój raj znaleźli gangsterzy, skorumpowani policjanci, leniwi politycy i wszelakie nieciekawe persony. Oraz pewien brutalny zabójca taksówkarzy. Organy ścigania niezbyt przykładają się do badania sprawy, ale gdy te zbrodnie zostają powiązane z morderstwem oficera policji Wolfa, nikt nie ma wątpliwości, że w mieście pojawił się nowy gracz. Natomiast za sprawą drobnej przysługi oddanej przyjacielowi Alfie Moore staje się najważniejszym świadkiem w śledztwie. Dokąd go to doprowadzi?
Sięgając po Grimm City, oczekiwałam czegoś zupełnie innego. Czegoś zbliżonego do wcześniejszych powieści autora. Czymś oczywistym do napisania w tym sztafażu dla Ćwieka byłaby swobodna wariacja na temat Baśni. Sam pisarz w posłowiu przyznał się, że gdyby powieść napisał kilka lat temu, to taki byłby właśnie efekt. Dlatego niepotrzebnie w zapowiedziach (klik) z niepokojem przywołałam imię Bigby'ego. Bo Grimm city stoi na zupełnie innej półce. A jakiej?
Zgodnie z obietnicami z okładki jest to kryminał noir. Choć bardzo rzadko sięgam po ten gatunek, to darzę go sporą sympatię. Jak zresztą każdy kawałek literatury, który kładzie nacisk na atmosferę. Dlatego też martwiłam się, czy gatunek nie pozostanie tylko dekoracją. Ale nie. Grimm City to pełnokrwisty kryminał i sięgając po nie nie należy oczekiwać czegoś innego. Bardzo podoba mi się Ćwiek w takiej odsłonie. Akcja nie jest szybka, ale skondensowana - te 375 stron to mniej więcej trzy dni intensywnego śledztwa i niespodziewanych zwrotów akcji. Można by narzekać, że samej konwencji autor nie przekształcił w żaden sposób, ale za to dobrze się w nią wpasował i rozwinął w zamian inne elementy. Mi to w zupełności wystarcza.
A co rozwinął? Elementy fantastyczne. Ciężko nawet nazwać je wątkiem, bo fabuła jest jak najbardziej realna. W przeciwieństwie do świata. Już z opisu dowiadujemy się, że Grimm City leży na ciele martwego olbrzyma. Ale to nie wszystko. Baśnie zastąpiły Biblię (Andersen trafił do apokryfów, chlip, chlip), Bajarz Boga, a Handlarz Diabła. Życie każdego z ludzi stanowi opowieść, a kwestia interpretacji tego stwierdzenia zajmuje ważne miejsce w fabule. Poza tym Ćwiek niejednokrotnie puszcza do czytelnika oka, nawiązując postaciami drugoplanowymi i epizodycznymi do tych znanych nam z dzieciństwa. Rozpoznawanie ich sprawia olbrzymią przyjemność.
Postacie nie wyróżniają się zbytnio niczym, a szkoda, bo jakaś zasadnicza różnica zwłaszcza między McShanem a Evansem by się przydała. Moją sympatię wzbudził jednak Mort, będący przedstawicielem grupy dozgonnie wiernych lokajów, aczkolwiek pracujący dla postaci średnio pozytywnej... Na pochwałę zasługuje brak czarno-białych bohaterów oraz niepretensjonalne przedstawienie członków półświatka. I gigantyczny plus za dwuznaczne zakończenie, czyli to, co tygryski lubią najbardziej.
Podsumowując, Grimm City to bardzo dobra i świeża pozycja. Podoba mi się kierunek, którym podąża autor i fakt, że nie jest to początek serii (bo nie jest prawda?). Książkę napisano zręcznie, aczkolwiek Ćwiek mocno ograniczył swój charakterystyczny humor. Z pewnością spodoba się ona fanom fantastycznych kryminałów. Miłośnicy autora nie powinni czuć się zawiedzeni, natomiast ci, którym nie leżała dotychczasowa jego twórczość, mogą spróbować jeszcze raz. Polecam.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/04/218-jakub-cwiek-grimm-city-wilk.html
A BAŚŃ STAŁA SIĘ CIAŁEM
Zbudowane na zwłokach olbrzyma i napędzane jego krwią Grimm City to nie jest miejsce dla słabych. Pod smolistym niebem swój raj znaleźli gangsterzy, skorumpowani policjanci, leniwi politycy i wszelakie nieciekawe...
2016-02-13
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/03/205-haruki-murakami-mezczyzni-bez-kobiet.html
Twórczość Harukiego Murakamiego znajdowała się dotąd wysoko na mojej liście haniebnych zaległości. Dotąd. Bo haniebna zaległość została nadrobiona, a ja mam apetyt na więcej.
Ciężko mi napisać, czego oczekiwałam. Z tego, co się dowiedziałam, Murakami bardzo różnorodnym autorem jest. Tak więc najłatwiej napisać, że oczekiwałam czegoś innego. Czegoś, co mnie zaskoczy, powali. I mimo że tego w zasadzie nie otrzymałam, to jestem zadowolona. Bo może nie było to coś innego, ale coś znanego poprowadzonego zupełnie inaczej.
Mężczyźni bez kobiet to generalnie opowiadania obyczajowe. Opowiadania skupiające na relacjach damsko-męskich, opisywanych z perspektywy nietypowej, bo mężczyzn, w których życiu zabrakło przedstawicielek płci przeciwnej. Zabrakło w wyniku bardzo różnych okoliczności - czasem odeszły same, czasem wyrwano je wbrew woli, a kiedy indziej po prostu nigdy się nie pojawiły.
Zaczynamy dosyć zwyczajnym Drive my car, opisujący życie pewnego aktora po śmierci żony. Murakami nie skupia się jednak na tym fakcie, a na sposobie, w jaki mężczyzna ją wspomina. Za życia ignorował jej zdrady, a teraz... Bardzo ciekawy rys psychologiczny głównego bohatera i całkiem przyjemny utwór. Tylko szkoda, że z kilkoma błędami logicznymi (nie zgadza się wiek, w którym bohater się ożenił - 29 czy 30 lat - oraz kwestia, czy sypiał z kimś po śmierci żony - raz spotykał się z kobietami, ale do niczego nie dochodziła, a kiedy indziej dochodziło, ale to był tylko seks. Puff). Yesterday traktuje pewnym młodym mężczyźnie, nie potrafiącym być w związku (świetne tłumaczenie dialektu z Kansai jako gwary poznańskiej, porównanie wydaje się bardzo adekwatne), a Niezależny organ o konsekwencjach porzucenia. Za to w Szeherezadzie poznajemy dziwną więź łączącą starszego pana i pewną kobietą, opowiadającą przedziwne historie ze swojego życia.
I już w tych dwóch ostatnich opowiadaniach wyczuwamy nutkę surrealizmu. O ile poprzednie dość mocno trzymały się ziemi, to im głębiej w las, tym bardziej oddalamy się od utartych ścieżek realizmu. Wciąż fascynuje mnie, co skłoniło wydawcę (prawdopodobnie tego japońskiego) do takiego ułożenia utworów. Wprowadza to w błąd nierozeznanego czytelnika (czyt. mnie), który w połowie zbioru orientuje się, jak bardzo się pomylił co do jego natury. Choć w zasadzie narzekać nie mogę - lubię zarówno "obyczaj", jak i surrealizm.
W swoistej drugiej części książki (według mnie lepszej) znajdziemy trzy opowiadania: Kino, Zakochanego Samsę oraz tytułowych Mężczyzn bez kobiet. Pierwszy z wymienionych symbolicznie pokazuje proces godzenia się tytułowego bohatera z odejściem żony. Przynajmniej ja to tak odebrałam. Metafory można czytać na różne sposoby, a ja z doświadczenia wiem, że robię to inaczej niż większość. Jednak w obliczu takiej interpretacji opowiadanie podoba mi się jeszcze bardziej, więc nie zamierzam jej porzucać. Zakochany Samsa odwraca koncept zawarty w jednym z utworów Kafki, w którym Gregor Samsa budzi się w ciele robaka. Jak można się domyślić, tu mamy sytuację odwrotną. Robak zostaje Samsą i spotyka kobietę. Sama historia świetna, ale zafascynowały mnie dwuznaczne okoliczności. Obok dzieje się coś dziwnego, ale co? Wreszcie Mężczyźni bez kobiet. Tutaj główny bohater na wieść o śmierci swojej dawnej miłości zaczyna wspominać wspólne chwile i przyczyny rozstania. Głębokie i zaskakująco poetyckie. Me gusta.
Murakami tworzy zaskakująco barwnych i plastycznych bohaterów. Takich, którzy mogliby mieszkać na sąsiedniej ulicy. Widzimy, jak ich charaktery wpływają na ich decyzje i sposób odbioru rzeczywistości. Autor rozpatruje dość zwyczajne sytuacje w nietypowy sposób, w nienachalny sposób zmuszając czytelnika do refleksji. Pomimo wspólnego tematu każde opowiadanie jest inne i równie ważne. Mogą się podobać mniej lub bardziej, ale żadnemu nie da się zarzucić zbędności. Razem tworzą spójną i intrygującą całość.
Sposób pisania Murakamiego jest specyficzny. Z pozoru prosty, zarówno językowo i stylistycznie. Ale dzięki temu udaje mu się budować ciekawe dwuznaczności, symbolikę i metafory. Czyta się bardzo szybko i łatwo, a sposób przedstawiania historii powoduje, że nie sposób się oderwać. Im więcej czasu mija od lektury, tym większą satysfakcję czuję. I tym większy apetyt względem innych książek Murakamiego. A nuż trafi do elitarnego kręgu moich ulubionych pisarzy? Nie wiem, jak Mężczyźni bez kobiet mają się do reszty różnorodnej twórczości autora, ale z czystym sumieniem mogę polecić tę pozycję osobom chcącym rozpocząć z nim przygodę.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/03/205-haruki-murakami-mezczyzni-bez-kobiet.html
Twórczość Harukiego Murakamiego znajdowała się dotąd wysoko na mojej liście haniebnych zaległości. Dotąd. Bo haniebna zaległość została nadrobiona, a ja mam apetyt na więcej.
Ciężko mi napisać, czego oczekiwałam. Z tego, co się dowiedziałam, Murakami...
2016-11-02
Co do samej treści: "Nie-boska" mnie pokonała i przypomniała, dlaczego od zawsze twierdzę, że nie znoszę romantyzmu. Ale chciałam raczej wspomnieć o pochodzącym z 1952 wydaniu. Nigdy nie sądziłam, że w przypisach do dramatu romantycznego spotkam uwagi o "kołach reakcyjnych" itp. Komunistyczny klucz interpretacyjny jest może z dzisiejszego punktu widzenia przerażający, ale tak głęboko mnie zafascynował, że nie mogłam się oderwać i z zapartym tchem czekałam na kolejne komentarze autorów opracowania. Polecam ;)
Co do samej treści: "Nie-boska" mnie pokonała i przypomniała, dlaczego od zawsze twierdzę, że nie znoszę romantyzmu. Ale chciałam raczej wspomnieć o pochodzącym z 1952 wydaniu. Nigdy nie sądziłam, że w przypisach do dramatu romantycznego spotkam uwagi o "kołach reakcyjnych" itp. Komunistyczny klucz interpretacyjny jest może z dzisiejszego punktu widzenia przerażający, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-07
2016-05-17
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/06/234-swietlana-aleksijewicz-czasy-secondhand.html
Ukończywszy "Czarnobylską modlitwę" od razu zapragnęłam poznać inne książki Swietłany Aleksijewicz. Padło na "Czasy second-hand". Lekturę bardzo różną od poprzedniej, bo dwa razy grubszą i skupiającą się wokół zupełnie innego typu wydarzeń. Ale niemal równie świetną.
Nie no, szczerze mówiąc, "Czarnobylska modlitwa" podobała mi się bardziej. Przede wszystkim pod względem rozmiaru. Dotąd spotykałam się raczej z reportażami do 400 stron, więc ten to spora odmiana. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że można by tę książkę nieco odchudzić. To bezpośrednio wiąże się z problemem drugim, czyli drobnym zamętem. Widać, że układając wypowiedzi swoich bohaterów Aleksijewicz używała jakiegoś systemu (chociażby dlatego, że książkę podzielono na dwie części), ale pomimo prób rozgryzienia go nie doszłam w końcu do wyjaśnienia. Według mnie część relacji spokojnie można by przerzucić. Choć z drugiej strony, po co rozgryzać rzecz czysto techniczną? Bo taki podział powinien mieć realne zadanie. A upoetyzowawszy go, autorka rozminęła się z tą zasadą.
Wspomniałam o wadach na początek, aby później się nimi nie przejmować. Co jest największą zaletą prozy Aleksijewicz? Wymieniłabym dwie równorzędne. Pierwsza to obiektywizm. Ona nie ocenia, pozwala wypowiedzieć się każdej ze stron, nie stygmatyzując i nie oceniając. Dzięki temu pokazuje, jak niezwykle wielowymiarowym zdarzeniem (a raczej ich ciągiem i plątaniną) był upadek Związku Radzieckiego. Że i tak źle, i tak niedobrze. Ważne jest też samo przybliżenie tematu Pierestrojki i jej konsekwencji. Wiedza wielu przedstawicieli młodszego, czytaj: mojego, pokolenia kończy się na tym, że "No była. Upadł ten zły ZSRR". Natomiast "Czasy secondhand" pozwalają nie tylko bliżej przyjrzeć się problemowi, ale też w ogóle go poznać. Na równi wypowiadają się "czerwoni" oraz zwolennicy demokracji. Możemy poczuć zarówno nostalgię za sowiecką jednością, jak i zachłysnąć się wolnością.
Z drugiej strony mamy ludzi. Nie znajdziemy tu bezosobowych relacji i naukowych rozpraw. Rozmówcy Aleksijewicz opowiadają o tym, jak żyli "przed" i jak żyją "po". Jeśli tak jak ja cenisz sobie realistycznych, dobrze nakreślone postacie, nie sięgaj po literaturę piękną, a po literaturę faktu. Jej bohaterowie mówią wprost, jednak nie da się ukryć, że ich wypowiedzi zostały przez autorkę nieco przeredagowane. Historie często słabo wykształconych ludzi zmieniła ona w Literaturę. Zresztą nie pierwszy raz. Jednocześnie nie zatraciła specyfiki stylu każdej osoby. Od razu wczuwamy się w sposób myślenia oraz opowiadania narratora. Jednoczymy się z nim, niezależnie, czy chodzi o opowieści tchnące rozpaczą, czy te przepełniające nadzieją.
Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że "Czasy secondhand" to książka, którą każdy powinien przeczytać. A przynajmniej każdy interesujący się współczesnym światem i tym, dlaczego wygląda on tak, jak wygląda. Polecam.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/06/234-swietlana-aleksijewicz-czasy-secondhand.html
Ukończywszy "Czarnobylską modlitwę" od razu zapragnęłam poznać inne książki Swietłany Aleksijewicz. Padło na "Czasy second-hand". Lekturę bardzo różną od poprzedniej, bo dwa razy grubszą i skupiającą się wokół zupełnie innego...
2016-06-15
2016-09-03
2016-08-02
2016-04-22
Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Przyznaję: najpierw obejrzałam film. A później jeszcze kilka razy. No zakochałam się po prostu. Ale o książce dowiedziałam się dopiero po fakcie! Uwierzcie!... I pewnie dotąd poprzestałabym na tym, gdyby nie tknęło mnie sprawdzić, czy książka nie znalazła się w mojej bibliotece. I była... Długo bałam się, że Służące nie spełnią moich oczekiwań. (Znacie to uczucie, gdy książka leży na stosiku, a wy nie sięgacie po nią, bo lękacie się rozczarowania?). Bo liczyłam na bardzo wiele. Ale nieoczekiwanie zostałam całkowicie zaspokojona i oryginał okazał się odpowiednio lepszy od ekranizacji. Diabelnie bliski ideału.
Akcja "Służących" rozgrywa się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na amerykańskim Południu. W czasach, gdy Martin Luter King walczył o zniesienie segregacji rasowej. Skeeter, córka plantatora bawełny, wraca po studiach do rodzinnego miasteczka. I postanawia napisać książkę o czarnoskórych kobietach pracujących w domach białych rodzin. Dwie służące, Aibileen i Molly, zgadzają się opowiedzieć jej o swoich doświadczeniach. Wbrew pozorom zadanie, którego podjęły się bohaterki, okazuje się bardzo ryzykowne. Jednak odwaga i determinacja trzech kobiet zapoczątkuje nieodwracalną zmianę w ich własnym życiu oraz w życiu mieszkańców miasta.
źródło opisu: merlin.pl
Chciałam napisać coś w stylu "najmocniejszą stroną książki jest", ale ciężko wybrać jeden element. Mógłby to być sam charakter powieści. Autorka nie bawi się w interpretacje problemu segregacji rasowej (jak Harper Lee w Idź, postaw wartownika - recenzja - choć tam zostało to zrobione po mistrzowsku), ale nie tworzy też mdłego czytadła z gatunku: "och, jak ci czarni mieli źle". To sugestywny obraz społeczeństwa amerykańskiego południa na początku lat sześćdziesiątych. Autorka ciepło i niejednokrotnie z humorem ukazuje problemy ówczesnych kobiet, niezależnie od ich koloru skóry. Owszem, tytułowe służące wysuwają się na pierwszy plan, ale tylko pozornie. Żadna z grup nie zostaje wyróżniona - wszystkie bohaterki są równe i każda ma swoje problemy. Bardzo podoba mi się taka równość, bo nie przepadam za pozycjami skupiającymi się wyłącznie na Afroamerykanach.
"Stuart potrzebuje "przestrzeni" oraz "czasu", zupełnie jakby to była lekcja fizyki, a nie związek dwojga ludzi."
Mamy trzy narratorki: niezależną Skeeter, będącą główną przyczyną całego zamieszania; pyskatą Minny oraz muszącą poradzić sobie ze stratą syna Aibileen. To z ich punktów widzenia poznajemy całą historię. Ale poza nimi mamy również moc ciekawych postaci drugoplanowych. Raczej czarno-białych (to nie jest jedna z tych pozycji szafujących dwuznacznością moralną), ale niezmiennie budzących emocje. Według mnie ciężko napisać takie, kiedy targetem są osoby 18+. Tutaj się udało. Nie jest to szczyt psychologii stosowanej, ale na pewno coś wspaniałego. A Celia pozostała moją ulubioną bohaterką - jak pokochałam ją w filmie (świetna rola Jessici Chestain), tak lektura moje uczucia tylko wzmocniła.
"Chyba wtedy zrozumiałam, co to wstyd i jaki ma kolor. Wstyd nie jest czarny jak brud, chociaż wcześniej tak myślałam. Wstyd ma kolor nowego białego mundurka, co na jego kupno twoja matka prasowała rzeczy przez całe noce. Jest biały bez smużki ani plamki."
Choć Służące zaskakują obszernością, to momentalnie wciągają. Czyta się szybko i, pomimo niespiesznej akcji, bardzo równo. Autorka zaryzykowała i zastosowała w narracji stylizację językową. Nie lubię tego rozwiązania, zazwyczaj tylko irytuje i wydaje się sztuczne. Tutaj również błędy niewykształconych bohaterek wydają się nieco wygenerowane automatycznie, ale nie przeszkadza to aż tak w lekturze. A przynajmniej nie przy aż przy pozostałych zaletach.
"Zawsze zakładałam, że szaleństwo jest ponure i pełne goryczy, ale tak naprawdę przenika człowieka do głębi i jest cudowne, o ile naprawdę się w nim wytarzać."
Jeśli chodzi o samo porównanie z filmem, to napiszę tak: ekranizacja jest bardzo wierna. Jak wspomniałam, powieść kwalifikuje się już raczej do tych grubych i nie sposób było upchać to wszystko w trwającym dwie i pół godziny obrazie. Wyrzucono kilka wątków pobocznych, ale niestety przepadło również trochę scen lepiej ukazujących motywacje i charaktery postaci. W książce są one dużo lepiej uargumentowane. Sprawia to, że fani filmu nie powinni rozczarować się lekturą.
"[...] bo tak to już jest z modlitwami. Są jak elektryka, wprawia w ruch różne rzeczy."
Służące to genialne babskie czytadło nie tylko dla bab. Oryginalnie ujęto oklepany temat, a całość opowiedziano z wielką swadą. Książka jest może nieco zbyt optymistyczna, ale w tym "niefajnym świecie" czasem chyba warto przeczytać coś bezpretensjonalnie ciepłego, nieco wzruszającego i napawającego nadzieją. Tak można najkrócej scharakteryzować tę powieść. Polecam wszystkim, a sama czekam na kolejne dzieło Kathryn Stockett.
Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Przyznaję: najpierw obejrzałam film. A później jeszcze kilka razy. No zakochałam się po prostu. Ale o książce dowiedziałam się dopiero po fakcie! Uwierzcie!... I pewnie dotąd poprzestałabym na tym, gdyby nie tknęło mnie sprawdzić, czy książka nie znalazła się w mojej bibliotece. I była... Długo bałam się, że Służące nie spełnią moich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-04
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/06/230-neil-gaiman-ksiega-cmentarna-tak-mi.html
Do "Księgi cmentarnej" podchodziłam ze sporą rezerwą. Autor kilka razy zachwycił mnie swoją twórczością, ale nie potrafię zapomnieć, jak zraziłam się do niego na kilka lat przy pierwszym naszym spotkaniu. A była to właśnie książka dla młodszego czytelnika, czyli "Koralina". Nie, nie spodobała mi się. Właściwie ciężko mi po upływie czasu powiedzieć, co aż tak mnie zniechęciło, ale dowiedziałam się jednego: to nie moja bajka. Jednak opis "Księgi cmentarnej" brzmiał tak wspaniale, że nie mogłam się powstrzymać. I nie żałuję.
Kiedy małemu dziecku udaje się uciec przed mordercą zamierzającym zabić całą rodzinę, kto mógłby przypuszczać, że schronienia udzieli mu miejscowy cmentarz? Wychowany przez zamieszkujące go duchy, zjawy i widma, Nik musi uczyć się życia od umarłych. Ale wciąż grozi mu niebezpieczeństwo, bo morderca nie ustaje w wysiłkach, żeby dokończyć swoje zadanie...
źródło opisu: okładka
Powieść ta powinna być wzorem dla innych, jak pisać dla dzieci oraz młodzieży. Jak zainteresować zarówno młodszego, jak i starszego czytelnika. Historia wspaniale się rozwija - najpierw mamy mocne zawiązanie akcji, następnie wraz z dojrzewającym Nikim przeżywamy luźno powiązane ze sobą przygody, a atmosfera coraz bardziej się zagęszcza, by w końcu dojść do wielkiego finału i... dorosłości. Właśnie takie zakończenie (nie chcę pisać o tym za dużo) (i kilka innych sytuacji) sprawia, że jest to niezwykle mądra książka.
Gaimanowi udało się również stworzyć fantastycznych bohaterów. Niesamowite są kreacje duchów - każdy czymś się wyróżnia i każdy budzi sympatię. Tak samo Nik - choć nie przepadam (no dobrze, nie znoszę) protagonistów w książkach młodzieżowych, to on naprawdę przypadł mi do gustu. Kibicowałam mu oraz jego bardzo nietypowej rodzinie. To prawdziwy talent sprawić, by zblazowany czytelnik wciągnął się w historię jak małe dziecko.
Ale nie dzieje się tak bez powodu. Gaiman pisze niezwykle lekko i ze swadą. Składa niby dobrze znane motywy w nową, świetną całość. Atmosfera oczarowuje. Pod tym względem książka bardzo podobna jest do "Nigdziebądź", ale autorowi udaje się uniknąć tych kilku błędów, które znalazły się we wcześniejszej powieści. No i dla dzieci pisać jest sto razy trudniej niż dla dorosłego. Jednak Gaimanowi to udało się bezbłędnie. Tą konstatacją zakończę recenzję. Oczywiście jak najbardziej polecam.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/06/230-neil-gaiman-ksiega-cmentarna-tak-mi.html
Do "Księgi cmentarnej" podchodziłam ze sporą rezerwą. Autor kilka razy zachwycił mnie swoją twórczością, ale nie potrafię zapomnieć, jak zraziłam się do niego na kilka lat przy pierwszym naszym spotkaniu. A była to właśnie książka...
2016-12-22
2016-11-05
Poniżej znajdziecie opinię napisaną krótko po lekturze. Zamieszczam również jednak link do recenzji późniejszej - dłuższej i nieco odmiennej we wnioskach :)
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/01/320-male-zycie.html
Przez pierwsze pięćdziesiąt stron się denerwowałam. Że język prosty, że stylistycznie nie porywa, a w ogóle to, ile można czytać jedną stronę. A potem odkryłam, że siła "Małego życia" tkwi w sposobie prowadzenia samej opowieści, który urzeka i maksymalnie wciąga. Jak nigdy dałam się porwać emocjonalnemu rollercoasterowi (jak nigdy dobrze zrobionemu).
Zauważyłam też coś ciekawego w związku z dużym wątkiem gejowskim. Już drugi raz w karierze (pierwszy to "Will Grayson, Will Grayson") zdarzyło mi się, że wydawnictwo jakoś nie wspomniało o nim w blurbie (ani gdziekolwiek indziej). Gdyby choć delikatnie o nim napomknięto, to z pewnością inaczej podchodziłabym do początku. Ale i tak... to jest najlepiej zrobiony tego typu wątek, jaki dotąd spotkałam. Serio. Zero stereotypizacji (a ona pojawia się często nawet wbrew dobrym intencjom autora) i zero taniego sentymentalizmu. To samo tyczy się problemu związku, w którym jedna osoba przeszła wielką traumę. Zazwyczaj unikam tych wszystkich tragicznych wspomnień i patologicznych przeszłości, bo łatwo je przerysować i tylko mnie wkurzyć (a wkurzam się, jak pewnie wiecie, bardzo szybko). Tutaj nic takiego nie miało miejsca. I za to dziękuję.
Mam jednak dwa zastrzeżenia. Pierwsze: to miała być opowieść o czworgu przyjaciół. No i była. Chwilami. Rzadko. Autorka skupiła się na jednym, no i na drugim tak przy okazji. Najbardziej poszkodowany został Malcolm, a naprawdę ciekawie by było poczytać o tym, jak stopniowo układa sobie życie (a nie dowiedzieć, że w międzyczasie to zrobił). Drugi problem bierze się z faktu, że akcja toczy się przez dwadzieścia lat, a mógłby być to rok. Rozumiem, że autorka chciała skupić się na relacjach międzyludzkich, ale trochę przesadziła.
Ups, rozpisałam się. No ale 800 stron = dużo myśli. Ogólnie polecam.
Poniżej znajdziecie opinię napisaną krótko po lekturze. Zamieszczam również jednak link do recenzji późniejszej - dłuższej i nieco odmiennej we wnioskach :)
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/01/320-male-zycie.html
Przez pierwsze pięćdziesiąt stron się denerwowałam. Że język prosty, że stylistycznie nie porywa, a w ogóle to, ile można czytać jedną stronę. A...
2016-04-29
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/05/227-audrey-niffenegger-zakleci-w-czasie.html
Gwoli wstępu pozwolę sobie zwrócić uwagę na tytuł tej recenzji. Żona podróżnika w czasie to dokładne tłumaczenie anglojęzycznego tytuł, które zostało niestety użyte tylko raz. A szkoda, bo brzmi dużo gustowniej. Choć z drugiej strony, sugerowałoby to może coś lepszego niż to, czym powieść jest w rzeczywistości.
Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie...
opis: okładka
Do lektury zasiadałam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony nie sięgam po romanse od tak. Moja do bólu pragmatyczna osoba nie znosi ich z definicji. Książki o miłości - tak, romanse - nie. Z drugiej strony zżerała mnie ciekawość, co takiego jest w tej powieści, że znalazła się na liście 100 BBC. Głębokie rysy psychologiczne? Pełna emocji, trudna, ale realistycznie przedstawiona, relacja między dwojgiem ludzi? Eee. Nope. Niczego takie nie zauważyłam.
Zacznę od bohaterów, bo to oni powinni tu być najważniejsi. I byli, tyle że w takiej wersji to ja ich nie chciałam. Zauważyłam, iż coś jest nie halo już po kilku stronach. Zarysuję sytuację, bo to żaden spoiler: wpada na ciebie całkiem obca dziewczyna, twierdzi, że cię zna i prosi o spotkanie, ty się zgadzasz, spotykacie się wieczorem, ona gada, jakby cię znała od Bóg wie jak dawna, a w końcu mówi, że wie, iż podróżujesz w czasie, że za jakiś czas poznasz ją w dzieciństwie, a w ogóle do będziecie małżeństwem i że ona osobiście nie może się doczekać. Standardowa pierwsza randka. I co robi nasz protagonista: moment na konfuzję i: "hej, to całkiem możliwe, a ona prezentuje się całkiem nieźle, dlaczego by nie spróbować?". Czy tylko mnie tu coś nie gra?
I na tych sześciuset stronach znajdziecie więcej w ten sposób rozwiązanych sytuacji. Autorka posiada wspaniały dar pisania o emocjach, opisując ich zewnętrzne przejawy, a nie zagłębiając się wcale w psychikę bohaterów. Bo i nie ma za bardzo w co. Nie posiadają żadnych charakterystycznych cech, widzimy ich wyłącznie w kontekście swojego związku. Są płytcy i nierealistyczni. Nie chce mi się wierzyć, że Clare od dzieciństwa kochała Henry'ego i nie nawet nie pomyślała o związku z kimś innym. Albo że Henry, który wcześniej skakał z kwiatka na kwiatek, nagle zupełnie się stabilizuje. Niffenegger nie zostawia nawet miejsca na frustrację spowodowaną niespodziewanymi zniknięciami czy na jakieś poważne tarcia między bohaterami. Cierpią razem, cierpią zgodnie, aż to niemożliwe!
Mam problem również z ich wzajemną miłością. Dużo się o niej mówi, ale chyba w ogóle jej nie czuć. Żadnej chemii, niczego. A to przecież WIELKA i PRAWDZIWA miłość. W romansach chyba właśnie o to chodzi, żeby pokazać, jak wspaniały może być związek dwojga ludzi, przekazać ich bliskość i potrzebę bycia ze sobą pomimo przeciwności losu. Przynajmniej ja tak to rozumiem, ale może jestem głupia, naiwna etc. Tutaj jednak niczego takiego nie doświadczymy, ani miłości rozkwitającej, ani dojrzałej. Obserwujemy co najwyżej punkty zwrotne w życiu obojga oraz kolejne problemy, z którymi muszą się zmierzyć. Owszem, autorka, szczególnie pod koniec, raczy nas pewną dawką scen mających teoretycznie wycisnąć nam łzy z oczu. Teoretycznie. Naprawdę spodobała mi się tylko jedna: gdy młody Henry odwiedza osiemdziesięcioletnią Clare. To jedyny moment, gdy Niffenegger choć odrobinę zbliżyła się do tego, czym ta książka powinna być.
Oczywiście na pochwałę zasługuje sam pomysł. Tak oryginalny, niosący ze sobą tyle możliwości... Zupełnie niewykorzystanych. Oprócz wyżej wymienionych mankamentów, w oczy rzucił mi się jeden: realia historyczne. Akcja toczy się właściwie w ciągu czterdziestu lat. Jakże zmieniła się Ameryka w tym czasie! Ileż można by o tym napisać! W sumie nie trzeba by było - wystarczyłaby pewna dawka nadających klimat opisów. Tymczasem tych tutaj prawie nie ma, a całość mogłaby się dziać w przeciągu dziesięciu dni. Tego chyba wyjątkowo autorce nie wybaczę. No i teorii z chorobą genetyczną. Tak, zaburzenie w genomie powoduje, że wszystkie atomy ciała przenoszą się w czasie. I bakterie jelitowe również. Co dzieje się z dodatkowymi produktami przemiany materii, wolę nie wiedzieć. Błagam, ostatni taki shit, to był dodatkowy chromosom u wampirów w pewnej poczytnej serii powieści dla nastolatek. Że też głupota nie jest letalna...
Zaklętych w czasie czyta się szybko. I to chyba ich największa zaleta, gdyż po prostu nie mogłam się doczekać końca tej lektury. Kilkakrotnie chciałam tę książkę odłożyć, ale wytrwałam. W sumie nie wiem, czy słusznie. Język autorki jest lekki, ale zupełnie bez wyrazu, nie powala warsztatem. Jak widać, żeby znaleźć się na jakiejś liście "książek, które trzeba przeczytać" wystarczy mieć w miarę popularną ekranizację. Jednak to wyłącznie moje spostrzeżenia, wy przekonajcie się sami (219 dziesiątek na LC, świat się kończy). Nie polecam.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/05/227-audrey-niffenegger-zakleci-w-czasie.html
Gwoli wstępu pozwolę sobie zwrócić uwagę na tytuł tej recenzji. Żona podróżnika w czasie to dokładne tłumaczenie anglojęzycznego tytuł, które zostało niestety użyte tylko raz. A szkoda, bo brzmi dużo gustowniej. Choć z drugiej...
Świetny, "mięsny" styl. Genialny opis relacji braci (plus chapeaux bas za stworzenie czterech charakterów, które nie są ani identyczne, ani różne w przerysowany sposób). I niesamowicie dobrze pokazana odmienność kulturowa (jak w scenie z syczeniem na matkę: "Czy ty na mnie właśnie syknąłeś?"). Tak się jakoś zawsze trafia, że w okresach, gdy nie mam zbyt czasu na lekturę, zawsze trafi mi się takie cudeńko i mogę się nim powoli delektować.
Świetny, "mięsny" styl. Genialny opis relacji braci (plus chapeaux bas za stworzenie czterech charakterów, które nie są ani identyczne, ani różne w przerysowany sposób). I niesamowicie dobrze pokazana odmienność kulturowa (jak w scenie z syczeniem na matkę: "Czy ty na mnie właśnie syknąłeś?"). Tak się jakoś zawsze trafia, że w okresach, gdy nie mam zbyt czasu na lekturę,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to