-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2014-04-30
2013-08-16
Kiedyś czytałam już książę Zafóna ("Książę Mgły") i bardzo mi się spodobała, więc kiedy nadarzyła się okazja zakupienia dla mnie najsłynniejszej książki pisarza, "Cienia Wiatru", praktycznie za grosze, nie mogłam się powstrzymać.
I zauroczyłam się. Zauroczyłam się Barcelonie, w jej zaułkach. Zauroczyłam się w Cmentarzu Zapomnianych Książek. I zauroczyłam się w słowach autora, przywodzących mi na myśl misternie wykonaną koronką. Zafón to czarodziej słów. Czytelnik rozkoszuje się każdym zdaniem. Jednak "Cień Wiatru" to nie jest jedynie czytadło. Przede wszystkim nie czyta się go szybko, lecz bynajmniej nie jest to czas stracony. Autor w niezwykły sposób zawiera w swojej książce całe obrazy tak, że po minucie lektury czujemy się, jakbyśmy spacerowali uliczkami Barcelony.
Jednak najważniejszy nie jest wcale "Cień Wiatru" Zafóna, tylko "Cień Wiatru" Juliana Caraxa. Książka ta jest przyczyną wielu wydarzeń w życiu głównego bohatera: dorasta z jej historią w tle, aż w końcu czuje, że musi rozwikłać tajemnicy jej autora. To jest według mnie najpiękniejsze w tej powieści: wpływa niepozornej, zapomnianej przez wszystkich książki na życie pojedynczego człowieka, ale też jego rodziny.
Z przyjemnością polecam ten literacki majstersztyk.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/
Kiedyś czytałam już książę Zafóna ("Książę Mgły") i bardzo mi się spodobała, więc kiedy nadarzyła się okazja zakupienia dla mnie najsłynniejszej książki pisarza, "Cienia Wiatru", praktycznie za grosze, nie mogłam się powstrzymać.
I zauroczyłam się. Zauroczyłam się Barcelonie, w jej zaułkach. Zauroczyłam się w Cmentarzu Zapomnianych Książek. I zauroczyłam się w słowach...
2016-04-29
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/05/227-audrey-niffenegger-zakleci-w-czasie.html
Gwoli wstępu pozwolę sobie zwrócić uwagę na tytuł tej recenzji. Żona podróżnika w czasie to dokładne tłumaczenie anglojęzycznego tytuł, które zostało niestety użyte tylko raz. A szkoda, bo brzmi dużo gustowniej. Choć z drugiej strony, sugerowałoby to może coś lepszego niż to, czym powieść jest w rzeczywistości.
Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie...
opis: okładka
Do lektury zasiadałam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony nie sięgam po romanse od tak. Moja do bólu pragmatyczna osoba nie znosi ich z definicji. Książki o miłości - tak, romanse - nie. Z drugiej strony zżerała mnie ciekawość, co takiego jest w tej powieści, że znalazła się na liście 100 BBC. Głębokie rysy psychologiczne? Pełna emocji, trudna, ale realistycznie przedstawiona, relacja między dwojgiem ludzi? Eee. Nope. Niczego takie nie zauważyłam.
Zacznę od bohaterów, bo to oni powinni tu być najważniejsi. I byli, tyle że w takiej wersji to ja ich nie chciałam. Zauważyłam, iż coś jest nie halo już po kilku stronach. Zarysuję sytuację, bo to żaden spoiler: wpada na ciebie całkiem obca dziewczyna, twierdzi, że cię zna i prosi o spotkanie, ty się zgadzasz, spotykacie się wieczorem, ona gada, jakby cię znała od Bóg wie jak dawna, a w końcu mówi, że wie, iż podróżujesz w czasie, że za jakiś czas poznasz ją w dzieciństwie, a w ogóle do będziecie małżeństwem i że ona osobiście nie może się doczekać. Standardowa pierwsza randka. I co robi nasz protagonista: moment na konfuzję i: "hej, to całkiem możliwe, a ona prezentuje się całkiem nieźle, dlaczego by nie spróbować?". Czy tylko mnie tu coś nie gra?
I na tych sześciuset stronach znajdziecie więcej w ten sposób rozwiązanych sytuacji. Autorka posiada wspaniały dar pisania o emocjach, opisując ich zewnętrzne przejawy, a nie zagłębiając się wcale w psychikę bohaterów. Bo i nie ma za bardzo w co. Nie posiadają żadnych charakterystycznych cech, widzimy ich wyłącznie w kontekście swojego związku. Są płytcy i nierealistyczni. Nie chce mi się wierzyć, że Clare od dzieciństwa kochała Henry'ego i nie nawet nie pomyślała o związku z kimś innym. Albo że Henry, który wcześniej skakał z kwiatka na kwiatek, nagle zupełnie się stabilizuje. Niffenegger nie zostawia nawet miejsca na frustrację spowodowaną niespodziewanymi zniknięciami czy na jakieś poważne tarcia między bohaterami. Cierpią razem, cierpią zgodnie, aż to niemożliwe!
Mam problem również z ich wzajemną miłością. Dużo się o niej mówi, ale chyba w ogóle jej nie czuć. Żadnej chemii, niczego. A to przecież WIELKA i PRAWDZIWA miłość. W romansach chyba właśnie o to chodzi, żeby pokazać, jak wspaniały może być związek dwojga ludzi, przekazać ich bliskość i potrzebę bycia ze sobą pomimo przeciwności losu. Przynajmniej ja tak to rozumiem, ale może jestem głupia, naiwna etc. Tutaj jednak niczego takiego nie doświadczymy, ani miłości rozkwitającej, ani dojrzałej. Obserwujemy co najwyżej punkty zwrotne w życiu obojga oraz kolejne problemy, z którymi muszą się zmierzyć. Owszem, autorka, szczególnie pod koniec, raczy nas pewną dawką scen mających teoretycznie wycisnąć nam łzy z oczu. Teoretycznie. Naprawdę spodobała mi się tylko jedna: gdy młody Henry odwiedza osiemdziesięcioletnią Clare. To jedyny moment, gdy Niffenegger choć odrobinę zbliżyła się do tego, czym ta książka powinna być.
Oczywiście na pochwałę zasługuje sam pomysł. Tak oryginalny, niosący ze sobą tyle możliwości... Zupełnie niewykorzystanych. Oprócz wyżej wymienionych mankamentów, w oczy rzucił mi się jeden: realia historyczne. Akcja toczy się właściwie w ciągu czterdziestu lat. Jakże zmieniła się Ameryka w tym czasie! Ileż można by o tym napisać! W sumie nie trzeba by było - wystarczyłaby pewna dawka nadających klimat opisów. Tymczasem tych tutaj prawie nie ma, a całość mogłaby się dziać w przeciągu dziesięciu dni. Tego chyba wyjątkowo autorce nie wybaczę. No i teorii z chorobą genetyczną. Tak, zaburzenie w genomie powoduje, że wszystkie atomy ciała przenoszą się w czasie. I bakterie jelitowe również. Co dzieje się z dodatkowymi produktami przemiany materii, wolę nie wiedzieć. Błagam, ostatni taki shit, to był dodatkowy chromosom u wampirów w pewnej poczytnej serii powieści dla nastolatek. Że też głupota nie jest letalna...
Zaklętych w czasie czyta się szybko. I to chyba ich największa zaleta, gdyż po prostu nie mogłam się doczekać końca tej lektury. Kilkakrotnie chciałam tę książkę odłożyć, ale wytrwałam. W sumie nie wiem, czy słusznie. Język autorki jest lekki, ale zupełnie bez wyrazu, nie powala warsztatem. Jak widać, żeby znaleźć się na jakiejś liście "książek, które trzeba przeczytać" wystarczy mieć w miarę popularną ekranizację. Jednak to wyłącznie moje spostrzeżenia, wy przekonajcie się sami (219 dziesiątek na LC, świat się kończy). Nie polecam.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/05/227-audrey-niffenegger-zakleci-w-czasie.html
Gwoli wstępu pozwolę sobie zwrócić uwagę na tytuł tej recenzji. Żona podróżnika w czasie to dokładne tłumaczenie anglojęzycznego tytuł, które zostało niestety użyte tylko raz. A szkoda, bo brzmi dużo gustowniej. Choć z drugiej...
2016-06-08
Dotąd Erica-Emmanuela Schmitta czytałam tylko raz. Był to oczywiście "Oskar i pani Róźa", moja lektura i naprawdę genialna pozycja. Później niby widziałam w bibliotece sporo jego książek, ale jakoś nie wypożyczyłam żadnej. Kiedy już zdecydowałam się to zrobić, nie wiedziałam, co wybrać. Skończyło się na "Historiach miłosnych", bo 1) uwielbiam opowiadania, 2) opowiadania najlepiej obrazują umiejętności pisarza, 3) lubię, gdy autorzy tzw. literatury ambitnej piszą o miłości. Tylko, że pomyliłam się w kwestii ostatniej. Proza Erica-Emmanuela Schmitta nie jest ambitna. Choćby nie wiem, jak się starał.
Staruszka wspomina swoją miłość do księcia, pewna kobieta po kilkudziesięciu latach małżeństwa zabija swojego męża, inna codziennie przychodzi z kwiatami na dworzec. Odette kocha swojego ulubionego pisarza, pewien aktor pragnie odnaleźć księżniczkę, z którą niegdyś spędził jedną noc, Helene uczy się, czym jest prawdziwa miłość, mężczyzna prowadzi podwójne życie, a jedno rozstanie prowadzi do całej lawiny wydarzeń...
W zasadzie zbiór dużo by zyskał, gdyby wyrzucić wszystkie owe starania. Bo największą wadą tej książki jest pretensjonalność. Pretensjonalność objawiająca się na wielu poziomach. Pierwszy to oczywiście fabularny. O miłości pisano dużo (oj, za dużo) i wydaje mi się, że obecnie najlepszym sposobem na ujęcie tematu jest prostota. Schmitt w wielu przypadkach jednak przekombinował. W większości opowiadań sięga po nieprawdopodobieństwo, która poznałam w "Oskarze i pani Róży". I właściwie sprawdziło się ono słownie raz (o tym jednym razie za chwilę). A to dlatego, że wymyślne wymysły połączone są z wyjątkowym ubóstwem rozwiązań fabularnych. Co się za tym określeniem kryje? W ośmiu opowiadaniach otrzymujemy min. cztery ataki serca, względnie udary mózgu* (nie liczę dwóch zawałów u jednego bohatera, to by było zbyt proste), jakieś trzy nowotwory, trzy opowiadania związane z wypoczynkiem nad Morzem Północnym i również w trzech głównym bohaterem oraz równocześnie narratorem jest pisarz, którego możemy utożsamiać z autorem (choć mam nadzieję, że to moja nadinterpretacja, bo taka laurka jak w "Odette Jakkażdej" godna jest wyłącznie Katarzyny Michalak). SERIO?! Pierwszy raz spotykam się chyba z czymś takim. Większość autorów chyba pojęła, że choćby utwory w zbiorku zahaczały o podobną problematykę, to powinny się nieco różnić. Schmitt jednak nie.
Drugą rzeczą pretensjonalną jest dla mnie forma opowiadań. Z jednej strony bardzo prosty styl i język, które mnie, osobę zawsze głodną odrobiny kunsztu literackiego, nieco rozczarowały. Z drugiej jednak autor kilkukrotnie sili się na dziwną pseudopoetyckość przywodzącą na myśl twórczość Coelho. Choć mnie najbardziej drażniło coś innego. Przedstawię to na przykładzie "Zbrodni doskonałej", najlepszego utworu w zbiorze i obiektywnie naprawdę dobrego. To właśnie o niej wspominałam wyżej. To nie jest historia codzienna, ale naprawdę ciekawie odnosi się do sfery uczuciowej i właśnie czegoś takiego oczekiwałam od "Historii miłosnych" (ale otrzymałam wyłącznie tutaj. Prawdopodobnie powinnam to jakoś wyeksponować. Ale nie mam już sił). Otóż (nie chcę Wam spoilerować) w czasie procesu poznajemy całą prawdę i widzimy bohaterki reakcję bohaterki na nią. I bum!, tu należałoby by skończyć. Tymczasem autor/narrator zaczyna zagłębiać się w jej psychikę, co daje nam... nic. Jakby Schmitt uznał, iż miejsce do refleksji jest zbędne i że jego czytelnicy nie zrozumieją nic, jeśli nie poda im się tego na porcelanowym półmisku i to przybrane zwiędłą sałatą... (<-- taka uwaga, co do jakości owych wywodów). Takie zabiegi pojawiają się częściej, aczkolwiek w tym przypadku ubodły mnie najbardziej, gdyż połączono je ze świetną całością. Należy się zdecydować: albo pisze się ambitnie, albo dla mas, które uznaje się za głupie.
Wypadałoby jeszcze osobno skomentować sztukę dołączoną do zbiorku, czyli "Tektonikę uczuć". I właśnie to robię: patologia.
Pod koniec recenzji znów pojawia się ten problem: co jest ze mną nie tak? Tylu osobom się podobało, a ja... przeczytałam. Bo czyta się szybko, bo duża czcionka, bo siedziałam na wykładzie sama nie wiem o czym i w drugiej połowie ktoś się zmiłował i włączył światło... Ale ja naprawdę chciałam czegoś lepszego. Nie polecam, może z wyjątkiem owej "Zbrodni doskonałej". A do Schmitta już raczej nie wrócę.
Dotąd Erica-Emmanuela Schmitta czytałam tylko raz. Był to oczywiście "Oskar i pani Róźa", moja lektura i naprawdę genialna pozycja. Później niby widziałam w bibliotece sporo jego książek, ale jakoś nie wypożyczyłam żadnej. Kiedy już zdecydowałam się to zrobić, nie wiedziałam, co wybrać. Skończyło się na "Historiach miłosnych", bo 1) uwielbiam opowiadania, 2) opowiadania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-13
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/07/149-cyrk-nocy-co-jesli-iluzja-jest.html
A CO JEŚLI ILUZJA JEST PRAWDZIWĄ MAGIĄ?
"Cyrk pojawia się znikąd."
Le Cirque des Reves nocami zachwyca widzów po obu stronach Atlantyku. W namiotach w biało-czarne paski kryją się magiczne wizje, niesamowici iluzjoniści, akrobaci oraz rzeczy, o którym wam się nawet nie śniło. To niezwykłe miejsce staje się areną zmagań dwójki magików, Celii i Marca, którzy od dzieciństwa przygotowywali się do tej rywalizacji pod okiem surowych nauczycieli. Ich uczucie może pokrzyżować plany mentorów, ale zakochani nie wiedzą, że zwycięzca może być tylko jeden.
Dawno nie sięgałam chyba po książkę, będąc bombardowana przez innych recenzentów takimi sprzecznymi opiniami. Chodzi o jedną kwestię: czy Cyrk nocy nastrojowy jest czy nie. Dlatego zastanawiałam się, czy nie książki tej nie będę musiała zaliczyć do WIELKICH PORAŻEK i przypominać sobie o tym każdego dnia, gdy będę spoglądała na półkę. Pewna nie byłam jeszcze po kilkudziesięciu stronach. Ale później, sama nie wiem kiedy, takową zyskałam. I dałam się porwać magii bez reszty.
"Najtrudniej odczytuje się czas. Może dlatego, że zmienia tak wiele."
Pierwszy moim potencjalnym zarzutem było użycie narracji w czasie teraźniejszym. Bo nadal uważam, że w [o]powieściach historycznych czy nastrojowych takowej używać się nie powinno. Pasuje do szybkich akcji czy minimalizmu trącącego filozofią, ale gdy chcesz opowiedzieć historie to nie używaj jej z pewnością. I z początku miałam przez to straszny problem, by wbić się w fabułę. Może musiałam się przestawić, sama nie wiem. Ale po zakończonej lekturze muszę z całą stanowczością stwierdzić, że Erin Morgenstern za pomocą tej właśnie narracji "zrobiła" najlepszą atmosferę. Minimalizm stał się prostotą i lekkością, a nawet oszczędną elegancją. Chciałabym wyciągnąć tę umiejętność na przyszłość.
"Przedstawienie bez publiczności nie jest nic warte."
Akcja rozwija się bardzo powoli, acz nieubłaganie, przez kilkadziesiąt lat. To między innymi ten upływ czasu nadaje wydarzeniom surrealizmu. Najpierw możemy obserwować dwa odmienne, niemal przeciwstawne, sposoby nauki, które powoli przekształcają się w rywalizację, początkowo anonimową, później bardzo osobistą. Przy czym widzimy ją dosyć wyrywkowo - autorka skupia się na specyficznej relacji pomiędzy Celią a Markiem oraz na przeplataniu się ich dzieł, które tworzą spójną, zaskakującą całość.
Erin Morgenstern udało się zbudować niesamowity, niepokojący nastrój. Tak, ta historia to prawdziwa baśń. Umieszczona została w epoce, ale zdaje się ją tylko muskać, jakby przy mocniejszym dotyku czar mógł prysnąć. Przy tym wszystkim bardzo spodobało mi się podejście autorki do magii. Nie tłumaczy jej, tylko tworzy przed czytelnikiem hipnotyzujące, poetycko-oniryczne obrazy. Mało komu udałoby się stworzyć taki efekt. Cyrk jest zbiorem takich wizji, toksycznych w swym pięknie, co widzimy w postaci Chandresha. Tu, w przeciwieństwie do tradycyjnych pokazów, pragnie się udowodnić, że magia jest iluzją, a nie na odwrót.
"Przeszłość zostaje w tobie tak samo jak cukier puder na palcach. Niektórym udaje się jej pozbyć, ale ona ciągle tam jest, wydarzenia i rzeczy, które doprowadziły cię w miejsce, gdzie jesteśmy dzisiaj."
Można by się spodziewać, że będziemy mieli do czynienia z wieloma bohaterami, ale nie. Większość cyrkowców, zgodnie z założenia twórców pojedynku, jest jedynie tłem. Jednak ci, którym poświęcono trochę czasu, otrzymali proste acz charakterystyczne wnętrze ożywione kapką "tego czegoś" i tajemnicy.
Całość dzieje się na trzech planach czasowych: mamy właściwą historię pojedynkę, Bailey'a, który odwiedza cyrk w 1902 roku, a którego zaczyna łączyć z nim dziwna więź, oraz nas samych, czytelnika, która niespiesznie spaceruje pomiędzy cyrkowymi namiotami w biało-czarne pasy. Wszystkie te elementy łączą się na koniec w jedną, wspaniałą całość, sprawiającą, że historia trwa nadal, a koniec łączy się z początkiem. To właśnie takie finały sprawiają, iż magia danego utworu pozostaje w czytelniku na długo.
"Ludzie widzą to, co chcą zobaczyć. W większości przypadków to, co im się wmawia."
Oczywiście nie wszystko jest idealne. Sięgając po Cyrk Nocy, radzę nie nastawiać się na romans, bo to jedyny element, w którym atmosfera zawiodła. Między Celią a Marciem nie czuje się tej chemii. [Nie mówię o iskrach, bo takowe się pojawiły]. Aczkolwiek cieszę się, że przynajmniej wątek miłosny nie wyszedł na pierwszy plan.
"Rozbić jest łatwo, uświadamiam sobie. Prawdziwą sztuką jest scalić."
Cyrku Nocy nie czyta się szybko, ale za to równo. Warto jednak sięgnąć po tę książki, bo to niezwykła uczta dla wyobraźni. Chciałabym, aby większa liczba autorów pisała o magii z taką magią. Cieszę się, że mimo obaw wzięłam się za tę pozycję i nie przerwałam lektury. Teraz będę mogła codziennie spoglądać grzbiet tego cudnego wydania i z rozmarzeniem wspominać przeżycia związane z poznawaniem tej historii. I tego wam też życzę.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/07/149-cyrk-nocy-co-jesli-iluzja-jest.html
A CO JEŚLI ILUZJA JEST PRAWDZIWĄ MAGIĄ?
"Cyrk pojawia się znikąd."
Le Cirque des Reves nocami zachwyca widzów po obu stronach Atlantyku. W namiotach w biało-czarne paski kryją się magiczne wizje, niesamowici iluzjoniści, akrobaci oraz rzeczy, o którym wam się nawet nie śniło. To...
2016-11-26
To moja trzecia powieść Jane Austen (po "Dumie i uprzedzeniu" oraz "Rozważnej i romantycznej") i zdecydowanie najsłabsza. Czytałam z niesłabnącym zapałem, lecz całość wydawała wydawała się po prostu zbiorem średnio angażujących czytelnika wydarzeń. Brakowało mi epizodów-perełek i fantastycznych bohaterów drugoplanowych oraz epizodycznych (ci tutaj źli nie są, ale np. do Compbellów z "Rozważnej..." im daleko), które tak zachwycały mnie w poprzednich dwóch książkach. Wszystko to docenia się dopiero dzięki niemalże-końcowej retrospekcji i analizie zachowań (bez spoilerów). Tak więc choć lekturę zaliczę do bardzo przyjemnych, to nieco się na niej zawiodłam.
To moja trzecia powieść Jane Austen (po "Dumie i uprzedzeniu" oraz "Rozważnej i romantycznej") i zdecydowanie najsłabsza. Czytałam z niesłabnącym zapałem, lecz całość wydawała wydawała się po prostu zbiorem średnio angażujących czytelnika wydarzeń. Brakowało mi epizodów-perełek i fantastycznych bohaterów drugoplanowych oraz epizodycznych (ci tutaj źli nie są, ale np. do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-26
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/04/220-w-sniezna-noc.html
Czasem chcę się zapchać literackim fast foodem, odpocząć od głębi psychologicznej, odprężyć się przy bezmyślnym czytadle. I wtedy sięgam po amerykańskie młodzieżówki, znane jako literatura young adult. Najlepiej te "dziewczyńskie", oparte na romansie. Czasem moje oczekiwania zostają w pełni zaspokojone (a nawet otrzymuję więcej, jak w przypadku Eleonory i Parka - recenzja), a czasem wręcz przeciwnie (patrz: Musimy coś zmienić - recenzja). Podobna motywacja kierowała mnie przy wyborze W śnieżną noc. I w zasadzie czuję, że swój cel osiągnęłam.
Jest to zbiór trzech mikropowieści (?) o nastoletniej miłości. Akcja wszystkich toczy się w zasypanym zwałami śniegu miasteczku Gracetown w Wigilię Bożego Narodzenia. Niesprzyjające warunki pogodowe i kilka nietypowych wydarzeń odmienią życie kilkorga bohaterów.
Po krótkim zastanowieniu stwierdzam, że właściwie nie warto recenzować każdej opowieści z osobna. Są po prostu zbyt do siebie podobne. Naprawdę, po raz kolejny przeraża mnie amerykański sposób produkcji pisarzy. Tych trzech mikropowieści nie da się w zasadzie odróżnić. Gdyby napisał je ten sam autor, pod względem stylu i języka nie zmieniłyby się wcale. Styl historyjek określiłabym jako zerowy. To znaczy ktoś je napisał, całkiem sprawnie, lekko i zabawnie, ale nie mają żadnych walorów artystycznych/estetycznych. Język natomiast jest prosty i młodzieżowy. Warto też wspomnieć o samej formie opowieści. Teoretycznie to mikropowieści, są podzielone na rozdziały itd. Tyle że objętość to zasługa wyłącznie olbrzymiej czcionki i ogółem napęczniałej szary graficznej. Wystarczyłoby tylko nieco przeredagować te historie, aby zmieniły się w opowiadania o łącznie długości mniejszej niż sto stron... Ale wówczas nie sprzedałoby się to za 34,90 zł.
Jeśli chodzi o same fabuły, to one również mają pewne cechy wspólne. Jeśli chodzi o autorów, to bliżej poznałam tylko Johna Greena (moje recenzje jego książek znajdziecie tutaj) - Maureen Johnson przewinęła się jedynie jako współautorka niektórych opowiadań z Kronik Bane'a (klik), a Lauren Myracle w ogóle nie kojarzę. Dla mnie charakterystyczną cechą powieści Johna Greena, oprócz specyficznego humoru, jest nierealność opowiadanych historii. To nie są typowe historie przeciętnych nastolatków, co zawsze delikatnie mnie irytowało. I tutaj również wszystkie "powieści" zaliczają się do tej kategorii. Można to lubić albo nie. Ja chyba zachowam stosunek ambiwalentny.
Opowiastki same w sobie są jednak bardzo przyjemne. Idealne dla kogoś szukającego odprężającej lektury i komu nie przeszkadza drobny (albo spory) brak logiki w działaniach bohaterki pierwszej powieści. Najmocniejszym elementem całość jest z pewnością sposób, w jaki poszczególne historie przenikają się i łączą. Jak bohaterowie ukazywani są z różnych punktów widzenia. Reasumując, będzie to miła lektura dla miłośniczek young adultów. Reszta może sobie chyba odpuścić.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/04/220-w-sniezna-noc.html
Czasem chcę się zapchać literackim fast foodem, odpocząć od głębi psychologicznej, odprężyć się przy bezmyślnym czytadle. I wtedy sięgam po amerykańskie młodzieżówki, znane jako literatura young adult. Najlepiej te "dziewczyńskie", oparte na romansie....
2013-09-13
Chyba pierwszy typowy romans, który mi się spodobał.
Klasyka gatunku.
Opowieść o pogoni za sławą i nieszczęściu bogactwa.
Na koniec płakałam.
Polecam.
Chyba pierwszy typowy romans, który mi się spodobał.
Klasyka gatunku.
Opowieść o pogoni za sławą i nieszczęściu bogactwa.
Na koniec płakałam.
Polecam.
2014-03-19
Noah Calhoun odczytuje starej kobiecie pamiętnik, zawierający wspomnienia o miłości, która rozkwitła po zakończeniu II wojny światowej. Razem przeżywają wzloty i upadki pary zakochanych, jakby to była ich własna historia...
Po "Pamiętnik" sięgnęłam zauroczona filmem i świetnymi opiniami moich koleżanek. Tak, przyznaję się, najpierw obejrzałam film, ale dopiero później dowiedziałam się, że była to ekranizacja. Chociaż nie jestem, fanką pełnokrwistych romansów, to przeczytałam w życiu kilka dobrych pozycji z tego gatunku i dałam się zniechęcić tak łatwo. Dlatego, gdy zauważyłam tę powieść w bibliotece, ani przez moment się nie zawahałam.
Zaczyna się świetnie. Moja ukochana narracja w czasie teraźniejszym, piękny, wysublimowany język. Kończy się pierwszy rozdział, a ja... spadam na ziemię. W filmie, o ile pamiętam (oglądałam go już jakiś czas temu), pokazano w słodki sposób powoli rozkwitającą miłość. Tego samego spodziewałam się po powieści. A tu przenosimy się do czasów po wojnie. Noah wciąż nie potrafi się zakochać, Allie ma niedługo wyjść za mąż za kogoś o swojej pozycji, ale nie, najpierw musi jeszcze raz zobaczyć się ze swoim ukochanym. I wcale nie wyżywam się z sarkazmem na romantycznej historii, tylko autentycznie takie odniosłam wrażenie. Ogólnie wszystko opisywane jest niezwykle dokładnie, dochodzimy do połowy książki i... cały czas stoimy w jednym miejscu i minęły chyba trzy dni. Tu czara goryczy się przelała i zamknęłam z hukiem książkę, stwierdzając, że nie zamierzam marnować na to coś czasu. A musicie wiedzieć, że zdarza mi się to niezwykle rzadko.
Ogólnie rzecz biorąc, wątpię, czy kiedykolwiek doczytam "Pamiętnik" lub spojrzę przychylnym wzrokiem na którąś pozycję Nicholasa Sparksa, z których ta wydała mi się najstrawniejsza. Może tylko czasem będę zastanawiać się, jakim cudem autor upchnął resztę tej historii w połowie książki... Cóż. Plus ode mnie za piękny język, ale chyba nie o to głównie chodzi. Rozumiem, że fanom gatunku na pewno się to spodoba, ale ja osobiście nie polecam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/
Noah Calhoun odczytuje starej kobiecie pamiętnik, zawierający wspomnienia o miłości, która rozkwitła po zakończeniu II wojny światowej. Razem przeżywają wzloty i upadki pary zakochanych, jakby to była ich własna historia...
Po "Pamiętnik" sięgnęłam zauroczona filmem i świetnymi opiniami moich koleżanek. Tak, przyznaję się, najpierw obejrzałam film, ale dopiero później...
2014-09-01
Pierwsza część znacznie lepsza - ta zbyt kiczowata i mniej śmieszna. Ale dodatek o kaktusie uroczy <3
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Pierwsza część znacznie lepsza - ta zbyt kiczowata i mniej śmieszna. Ale dodatek o kaktusie uroczy <3
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
2015-04-04
więcej moich tekstów na: miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
W 1904 roku w Wiedniu dochodzi do serii morderstw, które poruszają miejscową społeczność. Wszystkie ofiary są modelkami artystów, młodymi i pięknymi kobietami o wątpliwej reputacji, należącymi do La Maison des Mannequins, instytucji stworzonej przez kochankę i muzę jednego z najbardziej znanych malarzy: piękną i enigmatyczną Inés. I choć Montero nie wymienia nazwiska konkretnego malarza, jego charakter i usposobienie wskazują na postać Gustava Klimta.
Wyznaczony do przeprowadzenia śledztwa detektyw Karl Sehlackman wkracza w świat luksusu i wiedeńskiej secesji oraz w najniższe sfery upadającego imperium. Rozwiązanie najmroczniejszej zagadki w jego policyjnej karierze jest trudniejsze, niż przypuszczał. Głównymi podejrzanymi są bowiem: jego przyjaciel, książę Hugo von Ebenthal, i kobieta, w której zakochał się bez pamięci...
Powieść osadzona w intrygującym świecie modelek i malarzy z początku XX wieku, której główną bohaterką jest kobieta wyprzedzająca swoją epokę, kobieta, której ciała pragnęli wszyscy, ale tylko jeden zdołał obnażyć jej duszę.
[źródło opisu: okładka]
Akcja powieści dzieje się w dwóch planach czasowych. Wydarzenia w pierwszym rozpoczynają się wraz z przybyciem Hugona von Ebenthala do Wiednia, za to w drugim przenosimy się kilka miesięcy wprzód do momentu zaginięcia Ines. Mimo że zagadka kryminalna odgrywa tutaj pierwsze skrzypce, to w pewnym momencie staje się tylko miejscem, gdzie zaczynamy poznawać tajemnicę zmysłowej Ines. Nie spodobało mi się to. Oczekiwałam sprawnie poprowadzonej tajemnicy zza kulis artystycznej elity ówczesnego świata, ale autorka nie potrafiła się na nic zdecydować, tak więc otrzymaliśmy mieszankę przeciętnego kryminału, poprawnej obyczajówki, niewciągającej zagadki, miernego romansu i powieści historycznej nie najwyższych lotów.
[Ironia to dobre miejsce, żeby się ukryć, jedno z wielu substytutów ciszy.]
Postaci są dobrze skonstruowane, ale kompletnie nie przyciągają uwagi, sprawiając wrażenie pozbawionych głębi (ale naprawdę tak nie jest). A szkoda, bo autorka zdawała się skupiać właśnie na epizodach "odsłaniających duszę bohaterów", tym samym szczędząc czytelnikom szczegółów śledztwa. Wstawiła nawet opisy przeżyć wewnętrznych mordercy, aczkolwiek w połączeniu z jego poznaną na koniec tożsamością nie wniosło to zbyt wiele (szczególnie że zabójca musiał się wygadać i w rezultacie ciut się powtórzyło). Ale akurat rozwiązanie nieco mnie zaskoczyło. Albo zaskoczyłoby, gdybym choć trochę się wciągnęła.
Akcja biegnie niespiesznie i tak też czyta się Złotą skórę. Nieprzydługie opisy okraszone są zgrabnym oraz eleganckim językiem i jest to chyba najmocniejsza strona tej powieści. No może poza szatą graficzną, która jest obłędna i to nie ogranicza się tylko do okładki. Jak to często bywa, że przeciętna książka otrzymuje takie piękne opakowanie. Powieść czyta się jednak bardzo przyjemnie i fanki romansów historycznych (bo mimo wszystko tak bym właśnie to określiła) na pewno będą zadowolone.
więcej moich tekstów na: miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
W 1904 roku w Wiedniu dochodzi do serii morderstw, które poruszają miejscową społeczność. Wszystkie ofiary są modelkami artystów, młodymi i pięknymi kobietami o wątpliwej reputacji, należącymi do La Maison des Mannequins, instytucji stworzonej przez kochankę i muzę jednego z najbardziej znanych malarzy: piękną...
2015-06-20
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/06/140-wichrowe-wzgorza-miosc-nie.html
Pan Lockwood wprowadza się do położonego na wrzosowiskach Drozdowego Gniazda. Postanawia odwiedzić pana Heathcliffa, od którego wynajął dom, w jego posiadłości: Wichrowych Wzgórzach. Zastaje domostwo zimne, nieprzyjazne, zamieszkane przez okropnych ludzi. Wkrótce potem jego gospodyni opowiada mu historię tych ziem. Historię o wielkiej miłości i jeszcze większej nienawiści. Historię, która nadal się toczy.
Niektóre rodzaje książek bardzo ciężko ocenić. Do takich zaliczam właśnie szeroko pojętą klasykę. Bo są to pozycje, które przez dziesiątki, a nawet setki lat wpływały na twórców i wyobraźnię czytelników. Jedne "przeterminowały się", a drugie wciąż przerażają swoją aktualnością. Nawet jeśli są dobre, to zazwyczaj nie przemawiają do człowieka XXI w. tak jak współczesne mu powieści.
Tak też jest w przypadku Wichrowych Wzgórz. Książkę, przy wszystkich jej walorach, czyta się ciężko. Akcja idzie do przodu bardzo powoli, a lektury nie ułatwia trącące myszką tłumaczenie [wiem o nowszym i mam nadzieję, że jest pod tym względem lepsze]. Przez książkę przebrnęłam z trudem.
Wichrowe wzgórza to właściwie powieść psychologiczna. Mamy do czynienia z wieloma różnorodnymi, ale niezmiennie świetnie skonstruowanymi, charakterami. Na pierwszy plan wybija się oczywiście miłość Katarzyny i Heathcliffa. To ich uczucie [a w sumie nawet sama obecność Heathcliffa] jest siłą sprawczą dla całej rodzinnej tragedii. Tutaj muszę przytoczyć tytuł recenzji. Bo to odróżnia Wichrowe Wzgórza od wielu innych podobnych powieści. Miłość tych dwojga nie jest czysta. Jest gwałtowna, toksyczna i uwydatnia wszystkie ich najgorsze cechy, a w dłuższej perspektywie rzutuje na kilka pokoleń rodzin Earnshawów, Lintonów oraz Heathcliffów. Cały związany z tym koszmar kończy się dopiero po śmierci udręczonego Heathcliffa.
Wiążę się z nim pewna ciekawa sprawa. Nie wiem jak inni czytelnicy. ale ja, przy całej jego bezduszności i wewnętrznym wręcz źle, nie przestawałam mu kibicować. Nawet, gdy dręczył innych, swoją żonę, syna czy synową, nie przestawałam życzyć mu, by kiedyś zaznał jednak szczęścia. Czy to autorka zawarła gdzieś między wierszami pragnienie współczucia dla tej udręczonej duszy, a może to moje własne skrzywienie?
Wichrowe Wzgórza to książka niezwykła, inna od wszystkich, jakie czytałam. Według mnie to jedna z tych pozycji, z którą każdy powinien się zapoznać. Polecam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/06/140-wichrowe-wzgorza-miosc-nie.html
Pan Lockwood wprowadza się do położonego na wrzosowiskach Drozdowego Gniazda. Postanawia odwiedzić pana Heathcliffa, od którego wynajął dom, w jego posiadłości: Wichrowych Wzgórzach. Zastaje domostwo zimne, nieprzyjazne, zamieszkane przez okropnych ludzi. Wkrótce potem jego gospodyni...
2015-10-14
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/10/175-rainbow-rowell-eleonora-park.html
Na pewno znacie mnie jako osobę pierwszą do krytykowania young adultów [jestem targetem, to mogę, jasne?!]. Właściwie to za wszystko. A co z chwaleniem? Przyznam się, że niestety czasem mi się zdarza. I tak jest w przypadku Eleonory i Parka. Sięgając po tę książkę, miałam nadzieję na po prostu dobre czytadło. I właśnie to dostałam. Ale w kategorii lekturek na dwa popołudnia nie dłużej Eleonora i Park nie mają sobie równych.
Eleonora… nie sposób jej nie zauważyć: rude włosy, dziwne ciuchy. Czyta mu przez ramię. Uważa Romea i Julię za bogate dzieciaki, które dostawały wszystko, co chciały. Najbardziej nie lubi weekendów, bo spędza je bez niego.
Park… Dobrze mu w czerni. Denerwuje się, gdy musi prowadzić samochód w obecności taty. Uwielbia imię Eleonory i nie skróciłby go ani o sylabę. Wie, która piosenka jej się spodoba, zanim ona zacznie jej słuchać. Śmieje się z jej dowcipów, zanim ona dotrze do puenty.
Oto tocząca się w ciągu jednego roku szkolnego opowieść o dwojgu szesnastolatkach urodzonych pod nieszczęśliwą gwiazdą – dość mądrych, by zdawać sobie sprawę, że pierwszej miłości prawie nigdy nie udaje się przetrwać, ale na tyle odważnych i zdesperowanych, by dać jej szansę.
[źródło opisu: okładka]
Zacznę od głównych bohaterów. Blurb nie wyczerpuje ich cech charakterystycznych oraz dziwactw i dalsza recenzja również ich nie wyczerpie. Ale... Chwila. Czy to oznacza?... Że bohaterowie young adult mogą być oryginalni i realistyczni w swoim zachowaniu?... ... Sama nie wierzę w to, co piszę. Ale to prawda. Eleonora i Park są tak przejaskrawieni i dziwni, jak mogą być tylko prawdziwi ludzie. Odniosłam wrażenie, że dzięki temu niemal każdy czytelnik może znaleźć w nich "coś swojego". Jednocześnie ich indywidualizm ma znaczny wpływ na ich postępowanie. Taka nieoczywista dla niektórych autorów oczywistość. Więc cieszmy się z małych rzeczy.
"Nie mógłby kupić Eleonorze pióra. Albo zakładki. Nie żywił wobec niej uczuć zakładkowych."
Miłość ich jest słodka w sposób, w jaki może być tylko ta pierwsza, nastoletnia. Powoli przechodzimy z fazy fascynacją w coś głębszego. Jednocześnie ciekawie został wpleciony wątek świadomości bohaterów, że nie ma czegoś takiego jak jedyna, prawdziwa miłość. A przynajmniej, że nie bywa nią pierwsze uczucia. Sytuację obserwujemy z dwóch perspektyw tak, że nie ma mowy o związku przypominającym raczej onanizację do zdjęcia ukochanego, jak w przypadku niektórych młodzieżówek. Rainbow Rowell umie w niesamowity sposób przekazywać czytelnikowi uczucia swoich bohaterów, co jest jednym z głównych powodów, dla których od książki nie można się oderwać.
A wszystko dzieje się we wspaniałym roku 1986. Sięgając po Eleonorę i Parka, sądziłam, że akcja toczy się współcześnie. Czekała mnie miła niespodzianka. Autorka cofnęła się do swojej młodości [a przynajmniej tak wynika z moich zdolności matematycznych]. Okres, który kojarzył mi się w wydaniu amerykańskim dosyć kiczowato, nabrał teraz swoistego uroku. Muzyka, komiksy, baterie kończące się walkmanie... Tym latom można odmówić odrobiny klasy, ale klimatu - nigdy.
"Eleonora miała rację - nigdy nie wyglądała ładnie. Wyglądała jak dzieło sztuki, a sztuka nie może być po prostu ładna; sztuka ma wywoływać emocje."
Autorce udaje się w łatwostrawny sposób dotknąć kilku nastoletnich problemów, m.in. gnębienia w szkole czy wątpliwości co do natury miłości przyszywanego rodzica. Jednak ważniejsze miejsce zajmuje przemoc domowa i to ona jest motorem napędowym większości zdarzeń. Nie zamierzam nikogo oszukiwać, że w powieści znajdziemy szczegółową analizę psychiki osoby doświadczonej tym zjawiskiem. Ale Rainbow Rowell zajęła się zagadnieniem subtelnie acz sugestywnie. Dzieci kulące się, słysząc hałasy zza ściany. Dzieci, które mówiły "tato" do oprawcy swojej matki, bo był jej mężem.
"Wielkie brązowe oczy, pełne usta... Wyglądały trochę jak u Jokera - to znaczy zależy, kto go rysował - były szerokie i kształtne. Nie takie jak u szaleńca, oczywiście... Park musi pamiętać, by nigdy nie mówić jej czegoś takiego. Zdecydowanie nie brzmiałoby to jak komplement."
Ostatnim gigantycznym plusem będzie zakończenie. Autorka nie pokusiła się o zamknięcie historii w żaden banalny sposób. W zasadzie nie zamknęła jej prawie wcale. I za to dziękuję. Wyjątkowa książka zasługuje na oryginalne zakończenie, nawet jeśli oznacza to jego braku. Teraz przez wieczność będę mogła zastanawiać się, co oznaczają te 2 słowa [i mieć nadzieję, że w oryginale były to 3].
"A ty wyglądasz jak ty - powiedział - tylko na cały regulator."
Podsumowując, mogę wyłącznie napisać, że Eleonorę i Parka czyta się świetnie. Po części za sprawą inteligentnego, zabawnego języka [mam nadzieję, że nieco wam go przybliżyłam, zasypując toną cytatów] i lekkiego pióra, a po części krótkich, dynamicznie skonstruowanych rozdziałów. No i fabuły, która wciąga po uszy, jest słodka, ale w żadnym przypadku mdła. Spodoba się zarówno nastolatkom, jak i starszym czytelni(cz)kom, którzy pragną wrócić na kilka godzin do czasów swojej młodości. Polecam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/10/175-rainbow-rowell-eleonora-park.html
Na pewno znacie mnie jako osobę pierwszą do krytykowania young adultów [jestem targetem, to mogę, jasne?!]. Właściwie to za wszystko. A co z chwaleniem? Przyznam się, że niestety czasem mi się zdarza. I tak jest w przypadku Eleonory i Parka. Sięgając po tę książkę, miałam nadzieję na...
2015-10-27
2016-06-23
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/07/244-jane-austen-rozwazna-i-romantyczna.html
Zauważyłam, że "Rozważna i romantyczna" to chyba najbardziej krytykowana powieść Jane Austen. Jednak mnie ona w ogóle nie zawiodła i prawdę mówiąc nie rozumiem połowy argumentów "na nie". Bo przeczytawszy "Dumę i uprzedzenie" (recenzja tutaj), wiedziałam, czego się po tej książce spodziewać. I nie zawiodłam się.
"Podczas każdej oficjalnej wizyty powinno być obecne dziecko jako zapasowy temat rozmowy". (Mój ulubiony cytat z całej książki. Tak bardzo do dziś prawdziwy, że aż boli).
Zgodnie z tytułem głównymi bohaterkami powieści są dwie siostry: rozważna Eleonora i romantyczna Marianna. Po śmierci ojca rodzinną rezydencję dziedziczy ich przyrodni brat, a one wraz z matką i młodszą siostrą Małgorzatą przeprowadzają się do małego domku w hrabstwie Devon.
"Zgodziła się z tym wszystkim, ponieważ uznała, że jej rozmówca nie zasługuje na komplement racjonalnego sprzeciwu".
W zasadzie to tyle jeśli chodzi o zawiązane akcji. Której jest w "Rozważnej i romantycznej" wyjątkowo mało. W ogóle czytanie prozy Austen może sprawiać spore problemy. Otóż czytasz, sobie czytasz, mija trochę czasu, dosyć wiele się dzieje (autorka miała bardzo zwięzły styl), patrzysz na liczę przeczytanych stron i okazuje się, że jest ich piętnaście. No może dwadzieścia. Zachłysnąwszy się na początku, połknęłam ich siedemdziesiąt, ale za to w ciągu następnego tygodnia czytałam może po kilkanaście dziennie. I to wyłącznie pchana nadzieją i życzeniem: "Błagam, jakiś plot twist?". Paradoksalnie ktoś wysłuchał mojej prośby (wow!) i bohaterki po stronie sto pięćdziesiątej wyruszyły do Londynu, gdzie ich życie uczuciowe pokomplikowało się jeszcze bardziej. A ja wreszcie się wciągnęłam.
"Czasem dla ludzkiego spokoju dobre wychowanie więcej znaczy niż dobre serce".
Co do samej tematyki... TAK, to jest dziewiętnastowieczny romans. TAK, oni będą gadali tylko o tym, kto z kim, dlaczego i rocznych dochodach. TAK, to dlatego tę książkę się czyta. Więc nie marudźcie już, bo mnie zęby bolą. Naprawdę wielu czytelników narzeka na monotematyczność "Rozważnej i romantycznej". Co zabawne, w czasie lektury ani przez moment tak nie pomyślałam. Austen po raz kolejny pokazała barwny świat arystokracji angielskiej z początku dziewiętnastego wieku. I niezwykle złośliwie oraz surowo się z nim rozprawiła. Dostaje się chyba każdemu bohaterowi. Raz czy dwa przyszła mi do głowy myśl: "ciekawe, jak mnie skwitowałaby autorka?" i nie była to myśl przyjemna.
"Zmuszona za młodu do rozwagi, z wiekiem dojrzała do romantyczności: to naturalne konsekwencje nienaturalnego początku".
Jedyny element, który jest wyraźnie słabszy niż w "Dumie i uprzedzeniu", to główni bohaterowie. Tutaj są o niebo mniej charakterystyczni i nie budzili już u mnie takiej sympatii (w zasadzie byli mi obojętni), a ich perypetie miłosne niemal w ogóle nie angażowały mnie emocjonalnie. Główne cechy protagonistek to te tytułowe. Aczkolwiek podobała mi się końcowa zamiana ról (bez spoilerów), gdzie to Eleonorze przydarzyła się historia jak z powieści, a Marianna postąpiła rozsądni i... dało to jej to szczęście. Austen zabawiła się niejako stworzonym przez nią samą schematem i wyszło jej to świetnie. Jednocześnie znajdziemy sporo perełek wśród postaci drugoplanowych. Do moich ulubionych z pewnością zaliczają się państwo Campbellowie: wiecznie niezadowolony mąż i żona kwitująca każde jego gderanie jako "niesamowicie zabawne". I czy to nie jest związek idealny?
"Czasem ustala się opinię o człowieku na podstawie tego, co sam o sobie mówił, a jeszcze częściej na podstawie tego, co inni o nim mówili, nie zostawiając sobie czasu na namysł i osąd".
Fascynuje mnie warstwa językowa powieści. Tłumaczenie dość mocno trąci myszką i pamiętam, jak bardzo narzekałam na nie przy okazji "Dumy i uprzedzenia". Tu natomiast odebrałam je jako urocze i budujące genialny klimat. Jak dwa lata użerania się z literaturą zmieniają człowieka...
"Pieniądze mogą dać szczęście tylko tam, gdzie nie może ono przyjść z innego źródła".
To chyba tyle. "Rozważna i romantyczna" nie jest aż tak dobra jak "Duma i uprzedzenie", ale odstaje od niej naprawdę nieznacznie. Mi się podobała bardzo. Jak w przypadku wielu pozycji klasycznych stopień satysfakcji z lektury zależy od odpowiedniego podejścia. Więc zaopatrzcie się w nie i czytajcie.
Zapraszam do dyskusji i wygodniejszej lektury:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/07/244-jane-austen-rozwazna-i-romantyczna.html
Zauważyłam, że "Rozważna i romantyczna" to chyba najbardziej krytykowana powieść Jane Austen. Jednak mnie ona w ogóle nie zawiodła i prawdę mówiąc nie rozumiem połowy argumentów "na nie". Bo przeczytawszy "Dumę i uprzedzenie"...
2015-11-11
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/11/182-sandy-hall-musimy-cos-zmienic.html
Zdanie w tytule powiedział na pewno jakiś mądry człowiek, jednak nie pomnę obecnie jego danych osobowych. Mnie przyszło ono do głowy mniej więcej po dziesięciu stronach lektury Musimy coś zmienić. Wsłuchajcie się w tę smutną opowieść ku własnej przestrodze.
Na początek skrótowo o tym, co nam obiecuje okładka. Historię dwóch stworzonych dla siebie nastolatków, którym we wspólnym szczęściu przeszkadza obustronna chorobliwa nieśmiałość. Nic nadzwyczajnego. Ale uwaga! Autorka podjęła się opowiedzieć to wszystko inaczej, bo z punktu widzenia czternastu osób (i nie tylko). Mamy więc bliskich głównych bohaterów, ale też kierowcę autobusu, wykładowczynię kreatywnego pisania czy... ławkę i wiewiórkę.
Z góry zaznaczę, że nie oczekiwałam po tej książce niczego nadzwyczajnego. Ot, lekkiej i zabawnej lekturki na dwa wieczory. I to z rozkosznie gigantyczną czcionką. No bo pomysł bardzo ciekawy i w zasadzie co się mogło nie udać? Ano za pisanie mogła się zabrać osoba... która pisać zasadniczo nie potrafi. Znaczy składa literki i buduje całkiem logiczne zdania, ale co z tego, gdy... No dobra pozwolę sobie zacytować trzy pierwsze akapity:
- Załatwię nam podrobione dowody osobiste - mówię do Lei w drodze na zajęcia w pierwszym dniu szkoły.
- Co? To nielegalne! - odpowiada.
Choć dzielimy pokój w akademiku od zaledwie czterech dni, nie jestem zaskoczona jej reakcją. Myślę, że pierwsze dni college'u naprawdę zbliżają ludzi. Mam wrażenie, że znamy się całe życie.
Poza oczywistą pustką psychologiczną... czujecie to? Ten styl bez stylu i wyjaśnianie wszystkiego czytelnikowi, który-jest-przecież-głupiutką-czternastolatką. Wszyscy uwydatnia ta nieszczęsna narracja w czasie teraźniejszym... Ta mniej marudna część Was stwierdzi może, że da się to jednak czytać. Ale jeśli kolejne pięćdziesiąt kolejnych stron będzie wyglądało identycznie? Zdanie po zdaniu? Ja wytrzymałam 46 (a dokładnie 34, odliczywszy strony początkowe i podziękowania), do końca pierwszego z dziesięciu miesięcy. Moje poczucie literackiego smaku zostało brutalnie zgwałcone. Choć może przejęło się nieco za bardzo. Przecież, jak pisałam, kilka akapitów autocharakterystyki w najgorszym wydaniu sklejonych z drętwymi dialogami to jeszcze literatura nie jest.
Tutaj na myśl (bardzo przykrą myśl) przychodzi mi inna książka, która skrzywdziła mnie w tym roku. Mechaniczne pająki. Coś tak złego, że moje biedne, dziurawe zęby bolą. Ale tam... występowało zjawisko literatury. Zdeptane i wynaturzone, ale występowało. Styl do bólu grafomański, całość zwyczajnie głupia i najeżona błędami logicznymi... nie wiem, czy przejdzie mi to przez palce... pozowała na literaturę. W Musimy coś zmienić literatury, nawet najbardziej upodlonej nie ma. Sama pustka. Próżnia. I tyleż zostało w mojej głowie. (Nie licząc tony niesmaku, który wlazł w każdy kąt i gdy próbuję coś ogarnąć, to na nowo zaczyna unosić się w powietrzu).
Może przejdę więc do charakterów. Śmiech na sali. Jak wspomniałam, królują te okropne dialogi (które byłyby może nieco lepsze, gdyby nie poupychane wszędzie "mówi", "pyta"), okraszone ciężkostrawną dawką myśli bohaterów, podanych kawa na ławę, jeszcze w tej paskudnej, nie pasującej nijak do narracji pierwszoosobowej w czasie teraźniejszym, mowie zależnej. Mimo wszystkich wyżej wymienionych przeciwności losu bohaterowie po prostu czują, że między Leą a Gabe'm "coś jest". Bardzo niepokoją mnie te urojenia, gdyż sama za Chiny bym tak nie powiedziała. Ale to jest książka i co ałtor sobie wymyśli, stanie się prawdą.
Reasumując, gdyż nie mam siły pisać więcej (a mogłabym, oj, mogła). Mogłabym doczytać to do końca. Ale w wieku lat szesnastu miałabym zmarszczki mimiczne od nieustannego krzywienia się. A o co, jak o co, ale o urodę to ja dbam.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/11/182-sandy-hall-musimy-cos-zmienic.html
Zdanie w tytule powiedział na pewno jakiś mądry człowiek, jednak nie pomnę obecnie jego danych osobowych. Mnie przyszło ono do głowy mniej więcej po dziesięciu stronach lektury Musimy coś zmienić. Wsłuchajcie się w tę smutną opowieść ku własnej...
Jeszcze pamiętam te emocje podczas czytania. Niesłychanie dobre czytadło i świetna forma. Kocham!
Jeszcze pamiętam te emocje podczas czytania. Niesłychanie dobre czytadło i świetna forma. Kocham!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-13
Pochodząca z Włoch Gemma spędziła całą jugosłowiańską wojnę domową w Sarajewie. Teraz, na zaproszenie swojego starego przyjaciela, Gojka, wraca tam z synem. Wraca do przeszłości, wojennego koszmaru, starych znajomych oraz wspomnień utraconej miłości życia.
Po książkę tę sięgnęłam zachwycona filmem, który powstał na jej podstawie.Właściwie nie wiedziałam, że była jakaś książka, póki nie zauważyłam tego charakterystycznego tytułu, przeglądając nowości w bibliotece. Więc wzięłam. I co otrzymałam.
Otrzymałam dobre babskie czytadło, takie jakie spodoba się niemal każdej babie, obojętnie, czy czyta takie na co dzień, czy nie (ja zaliczam się raczej do tej drugiej grupy). Oczekiwałam więcej wątku wojennego, szczególnie, że w recenzjach czytałam o licznych retrospekcjach. I faktycznie jest ich kilka razy więcej niż narracji dotyczącej czasu teraźniejszego. Ale na wojnę musiałam czekać przez pół książki. Stało się tak, ponieważ pierwsza połowa to historia miłości Gemmy oraz Diega. Chwilami trochę mnie to nużyło. Czy przy takiej ilości retrospekcji nie można było zrobić jej na dwóch poziomów. I tak nie zagmatwałoby to już bardziej fabuły, bo...
Autorka stosuje czasy dosyć swobodnie. Teraźniejszość jest na szczęście tylko w teraźniejszym, ale przeszłość to już "jak było tej Pani wygodnie". Przyzwyczaiłam się, że przy narracji w czasie teraźniejszym, retrospekcje są w przeszłym, ale jak widać chyba tak być nie musi. Zamierzałam już dać niższą ocenę, ale na szczęście przyzwyczaiłam się.
"Na szczęście", bo ta książka naprawdę wciąga. Historia jest świetna i naprawdę dobrze się czyta. Połączenie wątku wojennego z wątkiem braku możliwości posiadania dzieci jest niezwykle interesujące.
Postacie są dosyć charakterystyczne, ale nie jestem pewna, czy na pewno dobrze wykreowane. Gemma jest przez większość czasu tak wkurzająca i egoistyczna, że miałam ochotę dać jej w mordę (naprawdę!). Inni bohaterowie chyba też. Jej przeciwieństwem jest Diego. Denerwowała mnie jego bierność. We wszystkim słuchał się żony, mimo że mu się to nie podobało. Typowe małżeństwo! (sarkazm) Z ich syna, Pietro, przez większość czasu na siłę robiono rozwydrzonego nastolatka. Miałam wrażenie, że autorka zupełnie nie rozumie młodzieży i dlatego jego zachowania są takie niezrozumiałe. Polubiłam natomiast bohaterów drugoplanowych: Gojka i Giuliana. Szkoda tylko, że tego drugiego było tak mało.
Jak już wspomniałam, książka czyta się bardzo przyjemnie i jest jedno z lepszych "babskich czytadeł" w mojej karierze. Może niektóre wydarzenia były "na siłę", sieroty z Czarnobyla nie wiedziały, co to szafa (!), ale przymykam na to oko. Jeśli ktoś jest nieprzekonany, to polecam film. Wywalono wszystkie niepotrzebny lub głupie sceny, dano więcej wojny i ogólnie poprawiono. Polecam i jedno, i drugie.
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Pochodząca z Włoch Gemma spędziła całą jugosłowiańską wojnę domową w Sarajewie. Teraz, na zaproszenie swojego starego przyjaciela, Gojka, wraca tam z synem. Wraca do przeszłości, wojennego koszmaru, starych znajomych oraz wspomnień utraconej miłości życia.
Po książkę tę sięgnęłam zachwycona filmem, który powstał na jej podstawie.Właściwie nie wiedziałam, że była jakaś...
2014-08-26
Z pozoru głupie i naiwne, ale czyta się bardzo dobrze. Przyjemne i urocze.
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Z pozoru głupie i naiwne, ale czyta się bardzo dobrze. Przyjemne i urocze.
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Przełom XVIII i XIX wieku. Elżbieta Bennet wraz rodzicami i czterema siostrami mieszka w posiadłości Longbourn w hrabstwie Hertfordshire. Dziewczęta muszą dobrze wyjść za mąż, by, wedle prawa majoratu, po śmierci ojca i przejęciu majątku przez ich krewnego, pastora Collinsa, móc utrzymać matkę i ewentualne niezamężne siostry. Problemem dla nich może być jednak brak posagu i dosyć przeciętne pochodzenie. Niespodziewanie pobliską posiadłość kupuje niezwykle zamożny pan Bingley. Sąsiad wkrótce wyprawia bal, na którym Elżbieta poznaje jego przyjaciela, pana Darcy'ego...
Do tej książki podchodziłam z rezerwą. Staram się od czasu do czasu przeczytać coś z klasyki romansu (w ten sposób poznałam "Wielkiego Gatsby'ego"), więc wcześniej czy później musiałam trafić na tę pozycję. Z początku czytanie szło mi opornie. Nieco przegadane dialogi, kompletny brak opisów, archaiczny język i ogólnie powolne tempo akcji nie zachęcały. Więc lekturę przerwałam, by powrócić do niej po jakimś miesiącu.
I dałam się wciągnąć. Odkryłam całość jakby na nowo. Świetny klimat, chociaż opisów wciąż trochę brakowało. Mieszane uczucia miałam tylko co do głównej bohaterki. Elżbieta jest taka... Fakt, na tle innych dziewcząt wypada pozytywnie, ale nie zmienia to faktu, że jej impulsywność oraz pozorna niedostępność potrafią zirytować. Pokochałam za to państwa Bennet. Matkę raczej za sposób przedstawienia jej charakteru i sposoby myślenia, w którym nie była odosobniona. Ale pan Bennet był, mało literackie słowo, rozwalający. Niektóre jego wypowiedzi w stosunku do żony po prostu rozkładały na łopatki. Ale i tak najlepszy był Darcy. Chociaż nie mam skłonności do zakochiwania się w bohaterach książkowych to on był po prostu boski *_* Zaczęłam rozumieć Elżbietę.
Skoro jesteśmy przy tym, to nie sposób nie wspomnieć w romansie o wątku miłosnym. A on był całkiem... przyjemny. Dużym zaskoczeniem było to, że współczesne Jane Austen autorki nie pochwalały chyba jeszcze miłości od pierwszego wrażenia. Tytułowa duma i uprzedzenie Elżbiety w stosunku do Darcy'ego była świetnie przedstawiona, aż momentami chciałam krzyczeć: NO POWIEDZ MU, IDIOTKO, ŻE GO KOCHASZ I BĄDŹCIE JUŻ RAZEM DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE!!! Na szczęście tego nie zrobiłam. Oczywiście chwilami następowały u mnie chwile zwątpienia w jakość powieści, ale kilka rozdziałów dalej autorka znowu serwowała nam jakieś zaskakujące wydarzenie.
Jane Austen przedstawiła też, raczej niechcący, świetne wprowadzenie w świat drobnego ziemiaństwa w owych czasach i w mentalność tamtych ludzi. Praktycznie każdy bohater reprezentuje inny charakter i mentalność. Doskonale też opisała moim zdaniem panujące konwenanse. Najbardziej widać to po ucieczce Lidii - kiedy wyszła ona za Wickhama, nikt już praktycznie nie miał jej tego za złe, mimo że groziło to zniszczeniem reputacji wszystkich sióstr. Właśnie dzięki temu przystępnemu ukazaniu realiów powieść ta jest tak popularna obecnie.
Jednak jaki był największy mankament książki? Język i tłumaczenie. O zgrozo. "Dumę..." przetłumaczono na polski po raz pierwszy w latach pięćdziesiątych i ten przekład jest nadal najpopularniejszy. Jednak jest ono tak kiepskie, że głowa boli. Wszystko wina stylizacji językowej, która z marnym językiem tłumaczki stworzyło małego koszmarka dla uczniów. Po prostu trąci myszką.
Jednakże książkę bardzo polecam, chociaż może nie jako lekturę. Ta pozycja jest po prostu obowiązkowa dla każdego mola książkowego, ale należy przeczytać ją z własnej woli. Z przyjemnością sięgnę po inne książki autorki oraz po ekranizację, szczególnie, że uwielbiam Keirę Knightley.
Przełom XVIII i XIX wieku. Elżbieta Bennet wraz rodzicami i czterema siostrami mieszka w posiadłości Longbourn w hrabstwie Hertfordshire. Dziewczęta muszą dobrze wyjść za mąż, by, wedle prawa majoratu, po śmierci ojca i przejęciu majątku przez ich krewnego, pastora Collinsa, móc utrzymać matkę i ewentualne niezamężne siostry. Problemem dla nich może być jednak brak posagu i...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to