-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2024-01-26
2023-12-31
2024-04-06
2018-11-05
2018-06-05
Najpierw obejrzałam pierwszych 10 minut filmu. Potem stwierdziłam, że jest zbyt dobry, by oglądać go bez znajomości kontekstu, czyli "Pani Dalloway". Przeczytałam ją więc, a potem w moje łapki wpadły "Godziny" - bestsellerowa powieść nagrodzona Pulitzerem i PEN/Faulkner Award. I jakkolwiek dobra nie okaże się jej ekranizacja, to nie pożałuję, że odwlokłam jej oglądanie, by przeczytać książkę.
Ciąg dalszy na:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/07/354-godziny.html
Najpierw obejrzałam pierwszych 10 minut filmu. Potem stwierdziłam, że jest zbyt dobry, by oglądać go bez znajomości kontekstu, czyli "Pani Dalloway". Przeczytałam ją więc, a potem w moje łapki wpadły "Godziny" - bestsellerowa powieść nagrodzona Pulitzerem i PEN/Faulkner Award. I jakkolwiek dobra nie okaże się jej ekranizacja, to nie pożałuję, że odwlokłam jej oglądanie, by...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-27
2020-07-27
2023-08-10
2019-08-08
2015-09-05
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki tajemniczej śmierci jednego z mnichów. Sprawa jest nagląca, gdyż za kilka dni w opactwie ma się odbyć ważna debata teologiczna, w której wezmą udział dostojnicy kościelni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele. Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje się, że wyjaśnienia mrocznego sekretu należy szukać w klasztornej bibliotece. Bogaty księgozbiór, w którym nie brak dzieł uważanych za niebezpieczne, mieści się w salach tworzących labirynt. Intruz może tam łatwo zabłądzić, a nawet - jak krążą słuchy - postradać zmysły.
[źródło opisu: lubimyczytac.pl]
Powieści historyczne można miksować z bardzo wieloma gatunkami. Najczęściej podejmowanym połączeniem [oprócz romansów historycznych] jest kryminał historyczny, którego jestem miłośniczką, aczkolwiek poświęcam mu stanowczo zbyt mało czasu. A gdy już chwilę pobędzie się w tym gatunku, to po prostu trzeba sięgnąć po Imię róży. Obojętnie czy książkę [bo wiem, że nie każdemu dane będzie przez nią przebrnąć], czy film. Po prostu trzeba.
Wspomniałam o PRZEBRNIĘCIU i słowo to w recenzji tej książki jest słowem kluczowym. Gdy zasiadasz do lektury, od razu zakochujesz się w stylizowanym języku i powolnej narracji. Po około dwudziestu stronach zaczynasz czuć dezorientację, a po trzydziestu pragniesz umrzeć [lub przynajmniej przerwać lekturę]. Sam autor w posłowiu pisze, że zdaje sobie sprawę, że pierwsze 100 stron to próba wielkiej cierpliwości. Ale inaczej nie mógł i każdy, kto PRZEBRNĘŁAM wie, że bez stylizacji to nie byłoby to. Ja PRZEBRNĘŁAM dopiero za drugim razem, by potem stwierdzić, że wcale się tak źle nie czyta. A stylizacja nie ogranicza się do garstki archaizmów i wielkiej garchy latynizmów [wydawcy niech będą dzięki za słowniczek!]. Inny jest też sposób wypowiadania się, a co za tym idzie, konstrukcji książki. Niektórych dłuższych fragmentów nie PRZEBRNĘŁAM i musiałam ominąć, ale całościowo się udało ;)
Powieść ta ma budowę kilkukrotnie szkatułkową, tj. ktoś przytacza przytoczoną historię itd. Właściwym narratorem jest Adso z Melku, który u schyłku życia opisuje wydarzeniach, w których brał udział jako nowicjusz benedyktyński. Mamy więc narrację pierwszoosobową, prowadzoną przez naiwnego, bądźmy szczerzy, młodzieńca, który dopiero wkracza w dorosłe życie. Więc momentami każdy normalny czytelnik będzie miał go dosyć. Narracja takowa dała jednak pisarzowi ogromny wachlarz ciekawych rozwiązań i Umberto Eco wykorzystał je idealnie. Przede wszystkim chłopiec nie wie jeszcze za dużo o świecie, sytuacji politycznej i ludzkiej psychice. O wszystkim dowiadujemy się wraz z narratorem, a szczegółów do poznania jest mnóstwo. Całe szczęście za przewodnika służy nam franciszkanin, Wilhelm z Baskerville.
Tu warto zatrzymać się na chwilę przy tym i reszcie bohaterów. Bo charaktery tych Eco odmalowuje znakomicie. Nie udziwnia, ale każdemu daje coś takiego, co wyróżnia go spośród innych i sprawia, że klasztor staje się miejscem niezwykle barwnym. Adsa, mimo że jest narratorem, ciężko nazwać główną postacią. To właśnie Wilhelm z Baskerville zadziwia swoją charyzmą i inteligencją [doprawioną dozą pychy nieco zbyt dużej jak na skromnego zakonnika przystało].
Jednak pomimo tych przymiotów, nie udaje mu się rozwiązać zagadki morderstw. A przynajmniej nie w sposób, jaki można by oczekiwać. Bo przez przypadek. Światłe umysły zawodzą u Umberto Eco i on sam stwierdza, że z tego powodu nie powinno się uznawać Imienia róży za kryminał. Ja jednak wiem swoje i pełne szczegółów, wciągające śledztwo uważam za dobry powód, by książkę nazwać kryminałem.
Ale morderstwa to tylko jedna strona medalu. Drugą jest dyskusja na temat ubóstwa Jezusa. Eco dość mocno wchodzi na grząski, teologiczny grunt i czuje się na nim bardzo pewnie. Ciekawie przedstawia różne punkty widzenia, często w tych samych stronnictwach. Ten wątek doskonale przeplata się ze zbrodniami, stanowiąc dla nich ciekawą przeciwwagę oraz tworząc coś niezwykle oryginalnego. Oszołomił mnie również mnogością herezji, sposobem opowiadania o nich. Cóż, z lekcji kojarzyłam może z cztery, a w rzeczywistości było ich tyle, że zarówno sami zainteresowani, jak i ich potępiciele nie orientowali w niuansach poszczególnych doktryn.
Akcja, jak już się pewnie domyśliliście, jest raczej powolna. Siedem dni zajęło ponad 550 pocketowych stron. Ale jak już wspomniałam, pierwsze 100 uodporniło mnie na wszelką nudę. Dlatego nie ocenię Imienia róży jako wydłużonej do granic możliwości, przegadanej powieści, ale jako powoli snutą, wciągającą po uszy opowieść. Zadziwiające, że tak niewiele może robić tak wielką różnicę ;)
Rozpisałam się, rozpisałam i teraz stwierdzam, że zapomniałam dokończyć opisywania zalet narracji Adsa. Cóż, o dobrej książce można pisać dużo. Już kilka razy wspominałam, że duży nacisk autor postawił na SNUCIE. Uzyskaliśmy w ten sposób historię bardzo intymną. Czasem wybiegamy odrobinę w przód, ale tylko trochę, by poczuć lekkie zaciekawienie. Zazwyczaj uznawane jest to za błąd, chyba że... mamy do czynienia z tego typu wspomnieniami, wtedy wybiegi stają się ważnym elementem budowania nastroju. Tę samą funkcję pełnią opisowe tytuły rozdziałów, tzw. na początku mamy Dzień pierwszy. Pryma. Kiedy docieramy do stóp opactwa i Wilhelm daje dowód swojej przenikliwości. Tak, akcja podzielona jest na części dnia życia zakonnego. Ale nie o tym chciałam pisać. Gdy byłam młodsza, nie lubiłam tego typu konstrukcji. Teraz zaś rozumiem, jakim cudem jest w tytule teoretycznie streścić rozdział, ale jednocześnie nie ujawnić nic, rozpalając wyobraźnię czytelnika do czerwoności :3
Dla mnie jest to absolutne arcydzieło i każdego będę zachęcać, by nie sięgnął. Nie wymagam, aby dokończył - każdy ma inny stopień odporności - ale spróbować wypada. Pod względem warsztatu jest to prawdziwy majstersztyk, a każdy problem ukazywany jest wielowymiarowo. Po tym wszystkim należy jedynie pogratulować tłumaczowi.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w...
2014-04-01
Lata dwudzieste. David Martin od zawsze marzy o tym, aby zostać pisarzem. Najpierw pracuje w podrzędnej gazecie, by wreszcie móc pracować w swoim ukochanym zawodzie. Kupuje starą, opuszczoną willę i przyjmuje niezwykle intratną ofertę od tajemniczego wydawcy, Andreasa Corelliego. Być może te dwie decyzje na zawsze zmienią życie jego i jego bliskich.
Kurczę, jestem mocno niezadowolona ze swojego opisu. Zupełnie nie oddaje atmosfery tej powieści. Już dużo lepszy byłby ten z okładki, ale ja lubię wszystko robić sama. A więc o czym właściwie jest "Gra Anioła"? Jest historią całego życia głównego bohatera. Zaczynając od dzieciństwa, a kończąc na... (nie zamierzam spoilerować), poznajemy dogłębnie jego duszę, by w każdej chwili mógł nas czymś zadziwić. Bo jest on prawdziwym bohaterem z krwi i kości.
Zafón stworzył opowieść mroczną i mglistą. Tak się ją właśnie czyta. Traktuję to jako swego rodzaju pomost pomiędzy "Cmentarzem Zapomnianych Książek" a "Trylogią mgły". Do tego pierwszego pasuje realistyczną (do pewnego momentu) fabułą, a do tego drugiego - niezwykłą atmosferą. Niby powinno się to zaliczyć do fantastyki, ale coś nie pozwala. Jezu... Pierwszy raz nie wiem, co napisać - nie potrafię wyrazić swoich odczuć wobec tej książki słowami. To trzeba przeczytać.
Tak jak w pierwszym tomie, "Cieniu Wiatru", mamy tu pokazaną przemianę głównego bohatera, jego dojrzewanie. Jest tu jednak miejsce na pewną zadumę, dowolność interpretacji (znowu nie potrafię tego po ludzku napisać!). Gdyby porównać te dwie pozycje, to zajęłyby u mnie tę samą pozycję. Dlaczego? W tej drugiej momentami się nudziłam, co w pierwszej mi się nie zdarzało. Czasami przyczyny bywają prozaiczne ;)
Jeśli do czegoś można by się przyczepić (ale to czepianie byłoby niezwykle czepialskie) to realizm. Niby opowieść osadzona dokładnie w rzeczywistości, ale historia tak nieprawdopodobna, że kurczę. Ale ja aż tak czepialska nie jestem, więc nie bierzemy tego w ogóle pod uwagę.
Lektura "Gry Anioła" była niezwykle przyjemna. Rozkoszowałam się każdym słowem autora. Opisy pisania książek wydają się tak (po raz kolejny używam tego słowa) realistyczne, że gdybym była głupia, to doszukiwałam się tu jakichś elementów autobiograficznych. To one chyba zasługują najbardziej na wyróżnienie. Nie czyta się tego szybko, ale czas spędzony w ten sposób wydawała mi się niezwykle "luksusowy" jak przejażdżka zabytkowym samochodem. W dodatku to niejednoznaczne zakończenie... Kocham takie chwyty! Kocham Zafóna! Kocham czytać! Nic więcej dodawać nie trzeba.
PS. Zauważam, że ostatnio mam niebywałe szczęście do świetnych pozycji książkowych i aby tak dalej.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/
Lata dwudzieste. David Martin od zawsze marzy o tym, aby zostać pisarzem. Najpierw pracuje w podrzędnej gazecie, by wreszcie móc pracować w swoim ukochanym zawodzie. Kupuje starą, opuszczoną willę i przyjmuje niezwykle intratną ofertę od tajemniczego wydawcy, Andreasa Corelliego. Być może te dwie decyzje na zawsze zmienią życie jego i jego bliskich.
Kurczę, jestem mocno...
2024-03-01
2024-03-01
2024-02-17
2018-06-17
Proszę, nie pozwalajcie mi chwalić książki przed jej połową, bo ostatnio za każdym razem, gdy to czynię, druga połowa usilnie stara się wymazać moje wszelkie wcześniejsze pozytywne wspomnienia. Tak było w przypadku Twardego światła - debiutanckiej książki kanadyjskiego pisarza Michaela Crummey'ego, w swojej twórczości opowiadającego o dawnej i współczesnej Nowej Fundlandii. Wcześniej czytałam już trzy jego późniejsze powieści, z czego recenzje "Sweetland" oraz "Dostatku" znajdziecie na blogu. Ale do meritum. Co poszło nie tak w przypadku "Twardego światła"? Zapraszam.
Ciąg dalszy na:
https://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/06/351-twarde-swiatlo.html
Proszę, nie pozwalajcie mi chwalić książki przed jej połową, bo ostatnio za każdym razem, gdy to czynię, druga połowa usilnie stara się wymazać moje wszelkie wcześniejsze pozytywne wspomnienia. Tak było w przypadku Twardego światła - debiutanckiej książki kanadyjskiego pisarza Michaela Crummey'ego, w swojej twórczości opowiadającego o dawnej i współczesnej Nowej Fundlandii....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-07-19
2015-08-06
2021-05-06
2020-09-29
Ostatnio doszłam do wniosku, że od pisania o klasykach i hiperpopularnych książkach, na których temat mam mało popularne zdanie, bardziej wolę pisanie o mało popularnych książkach i mało popularnych książkach z mało popularnych wydawnictw. Czuję się wtedy jak rzeczniczka wszelkich mniejszości tego świata i bardziej niż kiedykolwiek indziej czuję sens pisania dla tych w zapędach dwustu czytelników każdego wpisu. Dlatego dziś przynoszę Wam moją pierwszą książkę z wydawnictwa Amaltea i pierwszą czeską powieść o zdecydowanie zbyt długiego czasu, czyli – "Guwernantkę" Vladimíra Macury.
Ciąg dalszy na:
https://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/11/372-guwernantka.html
Ostatnio doszłam do wniosku, że od pisania o klasykach i hiperpopularnych książkach, na których temat mam mało popularne zdanie, bardziej wolę pisanie o mało popularnych książkach i mało popularnych książkach z mało popularnych wydawnictw. Czuję się wtedy jak rzeczniczka wszelkich mniejszości tego świata i bardziej niż kiedykolwiek indziej czuję sens pisania dla tych w...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to