-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2015-09-05
2015-12-05
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/12/188-rafal-kosik-felix-net-i-nika-14.html
Zacznę od truizmów: uwielbiam Felixa, Neta i Nikę i uwielbiam Rafała Kosika. I jedno wcale nie wynika z drugiego. Oczywiście, gdy zakochałam się w serii, to autora też jakoś lubiłam. A potem poznałam jego "dorosłe" powieści i się zakochałam. Teraz zaś nawet jednemu jego felietonowi w Nowej fantastyce nie przepuszczę (w sumie to żadnemu tamtejszemu felietonowi nie przepuszczę, są zbyt genialne - przechodzę do nich zaraz po sprawdzeniu wyników konkursów). Nie, to nie jest obsesja. Tylko zadziwiająca zgodność poglądów.
Tak więc nie oczekujcie po moich recenzjach obiektywizmu. Zresztą: kiedy ja ostatnio byłam obiektywna? Ale naprawdę, nawet jeśli ktoś narzeka na nudne elementy w którejś z jego książek, to ja prawdopodobnie ich nie zauważę. Dlatego dla pewności skonfrontujcie moją opinię z kilkoma innymi ;)
A wracając do już do właściwej recenzji - to już 14 tom! Mało która seria wytrzymuje tak długo na przyzwoitym poziomie (bo nawet mangi w pewnym momencie zaczynają wkurzać). Dlatego każdy kolejny tom, oprócz gigantycznej radości, przeraża mnie. Że w końcu okaże się, że to tasiemiec jak każdy inny. Pierwszy raz takiego uczucia doznałam przy okazji tomu dwunastego, czyli Sekrecie Czerwonej Hańczy. Przy Klątwie domu McKillianów było już lepiej, ale wciąż czegoś brakowało. Teraz jest już jednak świetnie i oby tak dalej! :)
Po przygodach z poprzedniego tomu Felix, Net, Nika oraz Laura postanawiają spędzić drugi miesiąc wakacji, dorabiając sobie w Londynie... Z ich szczęściem (i zdolnościami Neta) znalezienie porządnej pracy może okazać się niemożliwe. A jednak! Będą musieli zmierzyć się jednak z olimpiadą informatyczną, epidemią "zmulenia", tajnymi agentami (tak, Mamrot też będzie!), psem corgi, pewnym starym przyjacielem i... Niką. A wszystko po to, by udaremnić spisek na światową skalę.
Łatwo stwierdzić, co stoi za sukcesem akurat tej części. Nie próbuje się ona oderwać od poprzednich, a wręcz przeciwnie: czerpie z nich pełnymi garściami. Pomimo sporego powiewu świeżości, jakim jest nowe miejsce akcji, powracamy do dobrze znanych elementów. Pojawia się Instytut Badań Nadzwyczajnych, agent Mamrot, no i już wspomniany znajomy z przeszłości. Taki miks starego i nowego świetnie zrobił książce. Nie brakuje easter eggów i dyskretnych mrugnięć do zagorzałych fanów serii.
Pojawia się też novum w postaci Laury (dziewczyny Felixa) jako równoprawnej głównej bohaterki. I choć chwilami zdawała się nieco odstawać w tyle za Superpaczką, to nie można odmówić jej ważnej roli, szczególnie w czasie... drobnych problemów z Niką. Za jej sprawą pojawia się też inny ciekawy wątek, tj. zazdrość Neta o Felixa ;) Jedyne, co mnie irytowało, to nieustające negowanie poprzednich przygód przyjaciół. Tak boleśnie nierealistyczne! W końcu jeśli wokół zaczynają dziać się dziwne rzeczy, to większość z nas chyba ponownie rozważyłaby prawdopodobieństwo wcześniejszego pojawienia się podobnych zjawisk...
Jak w każdym tomie także i tutaj znajdziemy coś na kształt morału. I choć ostatnie, co lubię w powieściach dla dzieci i młodzieży, to wszelkiego rodzaju moralitety, to te Kosikowi wychodzą naprawdę zgrabnie. Tym razem zajął się kwestią wolnej woli oraz dobra jednostki w dobie wszechobecnej "tolerancji" i "poprawności politycznej". I choć w świetle całego dorobku fantastyki naukowej to nic odkrywczego, to cieszę się, że ktoś poruszył ten temat w formie dla młodszego czytelnika. Świetnie widać to na przykładzie problemu cztero- i trzymetrowych robotów. (Jak chcecie wyjaśnienia, to przeczytajcie sobie sami ;)). Wniosek wyłania się taki sam jak w przypadku poprzednich tomów: masz mózg, to z niego korzystaj. Kieruj się zdrowym rozsądkiem, a nie tym, co mówią ludzie, którzy uważają się za mądrzejszych od Ciebie. A jak robią coś "dla Twojego dobra" - uciekaj, gdzie pieprz rośnie.
Podsumowując, jest to jedna z lepszych części od dłuższego czasu. Napakowana humorem i akcją. Zawiera wszystko, co tylko może być najlepsze w tym cyklu. Polecam. Nie tylko fanom, bo bez większych trudności tomy można czytać wyrywkowo. Więc jeśli komuś nie podpasował Gang Niewidzialnych Ludzi (pierwsza powieść w serii), to niech spróbuje teraz. A nuż się zakocha :) Ja sama zaś zaczynam odliczanie do książki nr. 15. Nie mogę się doczekać.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/12/188-rafal-kosik-felix-net-i-nika-14.html
Zacznę od truizmów: uwielbiam Felixa, Neta i Nikę i uwielbiam Rafała Kosika. I jedno wcale nie wynika z drugiego. Oczywiście, gdy zakochałam się w serii, to autora też jakoś lubiłam. A potem poznałam jego "dorosłe" powieści i się zakochałam. Teraz zaś nawet...
2015-07-27
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/08/156-trzynascie-kotow-antologia-wszedzie.html
średnia ocen: 6,04/10
ocena końcowa: 7/10
Ostatnio pisałam o dyskryminacji, że to koty są nieodwołalnie związane z literaturą, że psów "używa się" dużo rzadziej. W Trzynastu kotach, antologii sprzed, bagatela, 18 lat [!, sięgając po nią nie spodziewałam się, że to jest takie stare], polscy autorzy [wśród nich Sapkowski, Dukaj, Dębski, Białołęcka, Lewandowski, Kołodziejczak] mierzą się z różnymi kocimi "aspektami". Gorzej lub lepiej. Ale jak już kiedyś pisałam, to właśnie lubię w zbiorkach najbardziej: różnorodne podejścia do tematu.
Ostatnio odchodzę od opisywania każdego opowiadania z osobna. Ale tutaj chyba wrócę do tego mojego zwyczaju:
Eugeniusz Dębski Aaa, kotki dwa [4/10]
Już kilkakrotnie pisałam o tym, że nie powinno dawać się słabych utworów na początek, ale cóż, bywa. Aaa... zaczyna się ciekawie, "naturalistyczna" narracja, ciekawa sprawa. Ale na tym koniec. Opowiadanie samo w sobie dobre, ale nie przekonało mnie. Nic oryginalnego.
Jacek Dukaj Ponieważ kot [8/10]
A tu wręcz odwrotnie. Ze wstydem przyznaję, to moje pierwsze spotkanie z Dukajem. Ale już wiem, dlaczego czytelnicy go uwielbiają. Większość opowiadania to wykład, ale samo założenie... Że przyczyna całego Wszechświata to kot... Jest przerażająco spójne :)
Włodzimierz Kalicki Kot typu Stealth [6,5/10]
Tutaj trochę do "pośmiacia się" dla odmiany. Gwoli charakterystyki wystarczy chyba powiedzieć, że akcja toczy się... w amerykańskim Instytucie Broni Futerkowych. Całość tak absurdalna, że aż świetna. Kocham scenę tłumaczenie, dlaczego to gepardy, a nie inne wielkie koty nadają się właśnie do budowania oddziałów <3
Andrzej Sapkowski Złote popołudnie [9/10]
Jedno z dwóch najlepszych opowiadań w antologii. Ach, jak cudnie poczytać Sapkowskiego w świetnej formie. Wyobraźcie sobie, że Alicja w krainie czarów została opisana z punktu widzenia kota z Cheshire, a do samej krainy trafiają ludzie, którzy przedawkowali pewne specyfiki...
Ewa Białołęcka Usta Boga [4/10]
To jest przyczyna, dlaczego nie lubię klasycznego fantasy. Niby ciekawy pomysł, dobrze napisany, ale wszystko jest zawsze podobne do tej standardowej papki.
Andrzej Zimniak Rozpakuj ten świat, Evitt [9/10]
Świetne. W pierwszej chwili człowiek nie wie, o co dokładnie chodzi. Sam pomysł jest całkiem dziwny, ale w trakcie lektury człowiek stopniowo odkrywa głębszy sens. By w końcu trafić do raju. Z Adamem i Ewą. No i oczywiście kotem.
Piotr Goraj Ale kyno [3/10]
Bajka deliryczno-depresyjna. Powiedzmy uprzejmie, że jestem młoda i się nie znam. Ale opowiadanie jest naprawdę słabe i ciężko nawet powiedzieć, o czym konkretnie opowiada -_-
Konrad Lewandowski Rydwan Bogini Freyi [6,5/10]
Sama fabuła mocno przeciętna. Ale zamysł... Idea... Teoria poznawalności... I koty jak zwykle będące poza wszelkimi regułami. Jak sam autor pisze, zawartą tu [i jeszcze w opowiadaniu Półmisek] propozycję filozoficzną można traktować całkiem serio. I takie rzeczy Marre ubóstwia *.*
Marcin Wolski Worek [5/10]
Zabawne, ale właściwie mało co wnoszące. Kojarzy mi się z opowiadaniem Pilipiuk pt. Operacja "Jajca" z Rzeźnika drzew. W obu morał jest ten sam: nie kupuj od Azjatów.
Maciej Żerdziński Źrenice [5/10]
Horror z tych, które mnie nie straszą. Jeden z tych dziejących się w alternatywnym świecie ludzkich brudów [czyli tam, gdzie 75% społeczeństwa to zboczeńcy, frustraci itp.]. No i kocich brudów też.
Tomasz Kołodziejczak Dotyk pamięci [4/10]
Powiem: łeee. SF w konwencji fantasy [ten sam problem, co przy Ustach Boga]. Miało mnie wzruszyć, ale jeśli ktoś obiecuje mi coś takiego, to już wiem, że nic takiego się nie wydarzy.
Iwona Żółtowska Marobet [6,5/10]
Wreszcie coś nawiązującego do wrażliwszej strony kota. Tej strony, która przywiązuje się do miejsca. I która zaczyna rozumieć, że jego integralną częścią są właściciele. [Tak, wiem, że koty właścicieli nie miewają, co najwyżej może być na odwrót. Taki skrót myślowy].
Andrzej Sapkowski Muzykanci [7,5/10]
No, to jest horror, którego mogę spróbować się bać, i godne zamknięcie antologii. Są muzykanci z Bremy, szpital psychiatryczny, no i koty. Mniam.
Tak więc widzicie, jak to bywa w przypadku wszystkich antologii, utwory są gorsze lub lepsze, ale te lepsze są na tyle mocne i zapadające w pamięć, że zbiorek odebrałam niezwykle pozytywnie i będę wspominać bardzo przyjemnie. I wam polecać.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/08/156-trzynascie-kotow-antologia-wszedzie.html
średnia ocen: 6,04/10
ocena końcowa: 7/10
Ostatnio pisałam o dyskryminacji, że to koty są nieodwołalnie związane z literaturą, że psów "używa się" dużo rzadziej. W Trzynastu kotach, antologii sprzed, bagatela, 18 lat [!, sięgając po nią nie spodziewałam się, że to jest takie...
2015-06-07
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/06/135-alison-maloney-pod-schodami-zycie.html
W XXI wieku służba domowa jest domeną kilku kamerdynerów, gospodyń czy nianiek, dzięki którym najbogatsze domy w kraju nadal zachowują dawny blask. Za te usługi służba każe sobie jednak słono płacić. Tymczasem jeszcze przed stu laty praca w charakterze pomocy domowej była najbardziej popularną formą zatrudnienia. Biorąc pod uwagę, że w edwardiańskiej Anglii większość społeczeństwa żyła w nędzy, praca w charakterze służącego była zajęciem pożądanym, bo pozwalała nie przymierać głodem. Nie była to jednak prosta ścieżka kariery. Niezależnie od sprawowanej funkcji pomywaczki, gospodyni czy kamerdynera służący musiał być na każde skinienie pana i pani domu przez 24 godziny na dobę. Musiał ciężko pracować od świtu do zmierzchu, otrzymując za to nędzną zapłatę i ciasny, niewygodny pokój, usytuowany zwykle na strychu lub w piwnicy. Podczas gdy pracodawca jadał posiłki składające się z dziewięciu dań, warte tyle, co sześcioletnie zarobki pokojówki, służba dojadała w piwnicy zimne resztki z pańskiego stołu.
[źródło opisu: okładka]
Jak już mogliście się przekonać, jestem miłośniczką epoki wiktoriańskiej. Pod schodami dotyczy zaś następnego niejako okresu, czyli tzw. epoki edwardiańskiej [od imion ówczesnych monarchów brytyjskich]. Zainteresowała mnie jednak ta publikacja, bo potrzebowałam więcej szczegółowej wiedzy właśnie o służbie. Postanowiłam zaryzykować i nie żałuję.
Autorka zrobiła coś bardzo ciekawego i stanowiącego chyba największą zaletę tej książki. Otóż opisując realia, niemal cały czas porównywała je do czasów wcześniejszych (czyli właśnie mojej epoki wiktoriańskiej) oraz współczesnych. Czyli właściwie otrzymałam jedną epokę gratis, a jednocześnie mają skalę porównawczą, dużo łatwiej wejść w dany okres. Bardzo mi się to spodobało.
Książkę podzielono na czytelne rozdziały i jeszcze mniejsze podrozdziały. Pod tym względem było dużo lepiej niż w ostatnich czytanych Kobiecie epoki wiktoriańskiej, gdzie rozdziały były gigantyczne i nic nie można było potem znaleźć, czy Gejszy, gdzie podrozdziały były, ale układały się bez większego sensu i też nic znaleźć nie można było. Tutaj wręcz przeciwnie. Poszczególne części są krótkie i zwarte, poprzerywane czytelnymi infografikami, rycinami oraz fragmentami z gazet czy poradników epoki edwardiańskiej. Bardzo to urozmaica lekturę i jest źródłem najróżniejszych ciekawostek, np. w części poświęconej nakrywaniu do stołu, mamy dwa przepisy [na poncz rzymski i pudding z przepiórek i wołowiny].
Mimo że Alison Maloney wykonała kawał dobrej roboty i ujęła chyba wszystkie możliwe zagadnienia związane z tematem, a dodatkowo ukazała to wszystko w ciekawie formie i ubrała w przystępny język, to czuję chyba niewielki niedosyt. W niektórych momentach miałam wrażenie, że napisano to zbyt skąpo. Najbardziej odczułam to przy guwernantce, której poświęcono tylko nieco ponad pół strony i wbrew moim oczekiwaniom, nie dodano już nic później, jak w przypadku innych posad. A akurat to mnie bardzo interesowało...
Jest to jednak naprawdę dobre opracowanie, skierowane do szerszej grupy odbiorców, a nie tylko tych, których mózg nie przegrzeje się po dwustu stronach nie-wiadomo-czemu trudnego słownictwa. Można się naprawdę dużo dowiedzieć. Polecam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/06/135-alison-maloney-pod-schodami-zycie.html
W XXI wieku służba domowa jest domeną kilku kamerdynerów, gospodyń czy nianiek, dzięki którym najbogatsze domy w kraju nadal zachowują dawny blask. Za te usługi służba każe sobie jednak słono płacić. Tymczasem jeszcze przed stu laty praca w charakterze pomocy domowej była...
2015-06-15
"Kiedyś przecież nadejdzie koniec świata, pogasną gwiazdy i wszystko dobiegnie kresu, nawet życie ich nieznanego ojca. Nastanie nowe niebo i nowa ziemia, ale dla nich nie będzie tam już miejsca. Pozostaną w zimnej ciemności, osierocone na wieczność."
Po Upadku nic nie wygląda tak jak wcześniej. Lód i śnieg pochłonęły cały świat. Po ziemi stąpają wygłodniałe bestie, niebem nie rządzą już ptaki. Miasta stoją niemalże puste – zapuszczają się tam jedynie złomiarze, w poszukiwaniu cennych artefaktów. Śnieżne pustkowia i dzikie ostępy leśne przemierzają grupy myśliwych, desperacko walczących o pożywienie. Pozostali przy życiu ludzie przenieśli się wysoko w góry, gdzie trzymają się ułudy bezpieczeństwa. Doskonale wiedzą, że biada tym, których dopadną światła na przełęczy. Dla większości lepsza jest śmierć...
W takiej rzeczywistości przyszło żyć Kacprowi. Chłopak nawet nie przypuszcza, jakie piekło zgotował mu los. Pogoń za ambicją oraz poczucie obowiązku wobec bliskich każą mu opuścić znaną okolicę. Rozpoczyna swoją podróż. A światła czekają na nieostrożnych wędrowców...
[źródło opisu: okładka]
Zaczną raczej nietypowo jak na siebie, bo od tytułu. Kurde, gdyby nie 1. okładka 2. informacja, że to fantastyka, w życiu bym nie rozpoznała poprawnie gatunku. Dopóki nie zgasną gwiazdy... Mi się to kojarzy z romansem, a wam? W stylu: Dopóki nie zgasną gwiazdy, pozostaniemy razem itd. Z początku taki wybór wydawał mi się idiotyczny i uważałam tak przez większość książki, ale w końcu się dowiedziałam i rozumiem wybór autora. Tak więc nie dziwcie się i nawet nie próbujcie zrażać!
Dopóki nie zgasną gwiazdy nazwałam świeżym powiewem wśród postapokalips i chyba nie ja jedyna. No bo powiedzcie sami, jakie są wasze pierwsze skojarzenia? Radioaktywność, mutanty, życie pod ziemią itd. A Piotr Patykiewicz wyniósł nas z tuneli na szczyty gór. Sceneria jest niesamowicie oryginalna i sam tylko ten fakt powinien zachęcić fanów gatunku do sięgnięcia po tę pozycję. Ale na tym się nie kończy. Autor niezwykle dokładnie skonstruował swój świat, tworząc wielowymiarową rzeczywistość i nie skąpiąc nam wielu smaczków. Możemy dowiedzieć się, jak "apokalipsa" wpłynęła na religię i inne przejawy życie społecznego. Kocham takie rzeczy!
Piotr Patykiewicz bardzo powoli wprowadza nas w swój świat. Czyli akcja idzie raczej w żółwim tempie. Z początku zapoznajemy się realiami, więc to aż tak nie przeszkadza, ale mniej więcej po środku poczułam się już znużona. Na szczęście po kilkudziesięciu stronach znów zaczęło dziać się ciekawiej i do końca już nie mogłam się po prostu oderwać od książki.
"Nadchodzi czas, kiedy kiedy śmierć okaże się ucieczką słabych, a życie wybiorą tylko najodważniejsi."
No właśnie. Zakończenie. Mocno zagmatwane, filozoficzne i mało co wyjaśniające. Jeśli wczujecie się w historię, to lekturę zakończycie z Shit na ustach. Ja jednak od początku czułam, że to nie o fabułę przede wszystkim chodzi. No bo jeśli nie ma jakiegoś wątku przewodniego, całego clue, to albo to kiepska książka, albo taka z głębszym przesłaniem. Piotrowi Patykiewiczowi udało się uzyskać efekt tego drugiego.
Przed lekturą obawiałam się, że pójdzie to w stronę raczej młodzieżówki, ze względu na młody wiek głównego bohatera. Na szczęście nie. Autor oszczędził nam typowych dla tego wieku rozterek, zastępując je głównym dylematem: poznać prawdę czy pozostać szczęśliwym w niewiedzy. Odniosłam wrażenie, że ten wewnętrzny konflikt reprezentują dwaj członkowie rodziny Kacpra: starszy brat Staszek, wioskowy sygnalista, który pomiędzy służbowymi wiadomościami otrzymuje Wiedzę przez duże "W" oraz ich ojciec, myśliwy, którego jedynym celem jest utrzymać przy życiu rodzinę.
Na koniec wypada jeszcze wspomnieć o szacie graficznej. Ta jest wspaniała. Największą reklamą dla tej książki była z pewnością okładka. Rafał Szłapa trafia do grona moich ulubionych ilustratorów. On też stworzył wspaniałe obrazki wewnątrz, które zachwyciły mnie grubą, wyrazistą kreską.
"Dopóki nie zgasną gwiazdy" to z pewnością książka warta uwagi, wyróżniająca się na tle innych. Jestem niezmiernie ciekawa innych pozycji autora. Gorąco polecam.
"Kiedyś przecież nadejdzie koniec świata, pogasną gwiazdy i wszystko dobiegnie kresu, nawet życie ich nieznanego ojca. Nastanie nowe niebo i nowa ziemia, ale dla nich nie będzie tam już miejsca. Pozostaną w zimnej ciemności, osierocone na wieczność."
Po Upadku nic nie wygląda tak jak wcześniej. Lód i śnieg pochłonęły cały świat. Po ziemi stąpają wygłodniałe bestie, niebem...
2015-10-03
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/10/171-dariusz-sypen-dzungla-swietne.html
XXIII wiek. Ludzie skolonizowali Marsa, mało kto jednak nazywa go swoim domem. Terraformacja udała się tylko do pewnego stopnia, mieszkańców nękają choroby i problemy psychiczne, relacje społeczne zaczynają przypominać te z czasów średniowiecza, a dawne jednostki administracyjne zamieniły się we wrogo nastawione do siebie zony, szykujące się do wojny.
Sytuacja na Czerwonej Planecie komplikuje się jeszcze bardziej, gdy pojawia się na niej dziwny roślinopodobny twór, zwany „dżunglą”. Czym jest? Co jego rozwój oznacza dla przyszłości planety i ludzkości? Dwójka głównych bohaterów – każde na własną rękę i z innych powodów – odkrywa, czym jest dżungla i co tak naprawdę kryje się za zapomnianym projektem naukowym, który nagle zostaje wznowiony.
[źródło opisu: okładka]
Dżungla to debiutancka powieść Dariusza Sypenia. Ze skrzydełka okładki dowiadujemy się, że wcześniej publikował w kilku magazynach literackich i na portalach internetowych. A więc forma krótka. Swoją drogą, chętnie bym się z nią zapoznała. Bo jeśli chodzi o Dżunglę, to właśnie forma tu leży. Coś co sprawdziłoby się w opowiadaniu, może okazać się niewystarczające by "zrobić" powieść.
Ale zacznijmy od pozytywów. A pozytyw jest jeden: Dżunglę mogę nazwać najlepszym science fiction, jakie od dłuższego czasu czytałam [Lema wykluczając]. O Marsie pisano niby dużo, zaś akcja większości z tych utworów odnosiła się do kolonizacji [Marsjanin Andy'ego Weira niech będzie wyjątkiem wykluczającym regułę]. Teoretycznie więc trudno wynaleźć w tym temacie coś świeżego, zmuszającego czytelnika do refleksji. Ale Dariuszowi Sypeniowi się to udało.
Najbardziej zafrasowała mnie myśl o tym, że Ziemia jest jedynym środowiskiem właściwym dla człowieka. Mieszkańcy Marsa cierpią na rozmaite choroby psychiczne, czują wewnętrzną pustkę, a surowy krajobraz planety śmiertelnie ich przytłacza. Wprowadzenie kwarantanny w związku z pojawieniem się dżungli, uświadamia im, jak mocno pragną wrócić "do domu". Nigdy nie rozważałam problemu kolonizacji innych planet [nawet gigantycznej sceptyczce się to czasem zdarza] od tej strony. I to będę autorowi pamiętać już zawsze, choćby pisał najgorszy chłam, w co z resztą wątpię.
Spodobał mi się też obraz sztucznej inteligencji opartej na połączeniu cybertechnologii i tkanek nerwowych rośliny [mam nadzieję, że nic nie pokręciłam]. Oryginalny i dosyć logiczny. Równocześnie zawiodłam się na innym elemencie, o którym wzmiankowano w blurbie, o którym wspominali bohaterowie, a którego sama raczej nie stwierdziłam. A mowa o relacjach społecznych rodem ze średniowiecza. Całe szczęście, że choć miałam na nie smaka, to nie odczułam specjalnie ich braku. Ale denerwuje mnie porównywanie przez wykształcone postacie braku demokracji z feudalizmem, ponieważ do tego trzeba by sprowadzić średniowiecze. W Zonach mamy zaś do czynienia z klasyczną oligarchią, ba!, większości obywateli nie przeszkadza to zbytnio, bo póki nie ma wojen, to i życie można nazwać znośnym.
Znośnym, gdyby nie tytułowa Dżungla. Od razu po zapoznaniu się z opisem książki skojarzyła mi się ona z Chagą Iana McDonalda [której akcja dzieje się na Ziemi, ale występujący tam twór jest zaskakująco do tego marsjańskiego], a Chaga z kolei z Lemowskim Solaris, więc przywołano u mnie bardzo miłe wspomnienia, choć podniesiono również wysoko poprzeczkę. Tutaj większość rozwiązań trąciła znajomym, za to zabrakło bezpośredniego kontaktu, a właściwie Kontaktu. Z drugiej strony autor ciekawie przedstawia irracjonalny chwilami lęk mieszkańców Marsa, lęk przed nieznanym. Udało mu się uniknąć zawiłej analizy; wzrusza jedynie grunt umysłu czytelnika [wow, sama siebie nie poznaje po takich metaforach!], ponownie zachęcając go do refleksji.
Problemom poruszanym w powieści poświęciłam dużo więcej miejsca niż zamierzałam, ale mówi się trudno. I z zaciśniętymi zębami przechodzi do właściwej powieści. A z niej wieje... nudą? Nie, to byłoby chyba zbyt duże uproszczenie. Bo momentami Dżungla wciągała mnie jak mało kiedy. Były to jednak raczej fragmenty, o których wspomniałam wcześniej, niż właściwa akcja. Bo jej de facto prawie nie było. Naliczyłam całe trzy sceny na niej się skupiające i nie wypadły najlepiej. Czuć, że nie jest to najmocniejsza strona Dariusza Sypenia. Od początku nie chodziło o szybki bieg wydarzeń czy nawet nie o plot twisty. Co nie zmienia faktu, że chętnie zobaczyłabym odrobinę dynamiki, szczególnie na pierwszych 100 stronach, które w zasadzie służą wyłącznie zapoznaniu się z głównymi bohaterami i nie dzieje się tam nic kluczowego.
Wspomniałam o głównych bohaterach. Ani Daniel, ani Francesca nie chwycili mnie za serce. Rozumiem, że autor z rozmysłem nie kreował ich na wyjątkowe jednostki, ale nie przypadli mi do gustu. Francesca wydała mi się płytka i irytująca, a seksoholizm Daniela [nigdzie nie zostało to tak określone, ale ja wiem swoje] był raczej zbędny. Od ról, jakie odgrywali w całej historii, ważniejsze okazało się to, że dzięki nim mogliśmy w ogóle dowiedzieć się o pewnych sprawach. Równie ciekawy mógłby być punkt widzenia Luizy [czy jak ją kto chce nazywać], choć wymagałoby pewnej zręczności, by utrzymać w jej wypadku napięcie.
Jak napisałam w tytule: świetne science fiction zapakowaną w przeciętną powieść. Do wymienionych wyżej zarzutów mogę dorzucić jeszcze, że minimalistyczny język i narracja skutecznie utrudniają wciągnięcie się w samą fabułę. Opisów nie ma albo porażają schematycznością. Ale jako że zepchnęłam ją na dalszy plan, to ciężko mi Dżunglę ocenić negatywnie. Jest to co najmniej powieść porządna i porządne science fiction. Jego fani mogą sięgać po tę pozycję w ciemno. Reszta niech się lepiej wcześniej zastanowi. Jednocześnie intryguje, co w przyszłości Dariusz Sypeń nam za serwuje. I już teraz deklaruję się, że z chęcią to przeczytam :)
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/10/171-dariusz-sypen-dzungla-swietne.html
XXIII wiek. Ludzie skolonizowali Marsa, mało kto jednak nazywa go swoim domem. Terraformacja udała się tylko do pewnego stopnia, mieszkańców nękają choroby i problemy psychiczne, relacje społeczne zaczynają przypominać te z czasów średniowiecza, a dawne jednostki administracyjne...
2015-08-06
2015-12-28
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/01/randall-munroe-what-if-co-gdyby-czy.html
CZY ŚWIETNA KSIĄŻKA POPULARNONAUKOWA MOŻE WCISKAĆ KIT?
Dobrze, gwoli wstępu, przybliżę tym, którzy w jakiś sposób uchronili się przed What if?, o czym właściwie jest ta książka. Randall Munroe, były fizyk z NASA, odpowiada na absurdalne i hipotetyczne pytania w sposób całkowicie (a przynajmniej z grubsza) poważny, rozpatrując ewentualne konsekwencje. Całość opatruje bardzo charakterystycznymi i bardzo zabawnymi rysunkami własnego autorstwa.
O książce tej usłyszałam dzięki magazynie Focus, na krótko przed tym, jak przestałam kupować to czasopismo (głównie dlatego, że coraz mniej się tam wiedzy pojawiało). Opublikowano tam odpowiedź na jedno z najciekawszych pytań w książce tj. Co by się stało, gdybyśmy stworzyli układ okresowy pierwiastków z cegieł w kształcie sześcianów, a każda cegła byłaby zbudowana tylko z jednego pierwiastka? No i się zakochałam. Gdy jeszcze dowiedziałam się, że artykuł pochodzi z książki, która ma się niedługo ukazać, i że znajdę tam jeszcze więcej niesamowitych problemów - byłam kupiona.
Dostałam ją dopiero na święta, ale niemal od razu wzięłam się do lektury. I muszę powiedzieć (tfu!, napisać), że jest to wyjątkowo dobra książka popularnonaukowa. Nie tylko pod względem udanego połączenia humoru z przystępnie przedstawioną wiedzą. Randall Munroe włożył naprawdę dużo wysiłku w znalezienie odpowiedzi na zamieszczone w książce pytania. Na sporą część z nich można by odpowiedzieć naprawdę krótko. Autor jednak rozpatruje najróżniejsze aspekty i konsekwencje znalezionych rozwiązań. Bo o ile równoczesne hop całej ludzkości zgromadzonej na jak najmniejszej powierzchni nie skutkowałoby absolutnie niczym, to jakby później miała ona wrócić do swoich domów? Są chyba jednak łatwiejsze skutki na zniszczenie naszej cywilizacji.
Część poruszanych kwestii wydaje się naprawdę absurdalna. Te najdziwniejsze zgromadzono w króciutkich, jednostronicowych rozdzialikach Dziwne (i niepokojące) pytania z What if? Skrzynka odbiorcza nr x. Tam autor nie bawi się już tłumaczenie i kwituje każde pytanie jednym celnym memem (plus opcjonalnie dzwoni na policję). Najbardziej za serce chwycił mnie ten opatrzony tekstem: A.J., w uznaniu twoich wysiłków na rzecz ratowania Czarnobyla przyznajemy ci nagrodę w kategorii "Na Boga, co miałeś na myśli?!". (Zdjęć do recenzji nie dodaję, bo najgorsze, co może być, to zdjęcie pomiędzy każdym akapitem). Nie jest to jednak szczyt możliwości Randalla Munroe. Na zawsze w mej pamięci pozostanie obrazek przedstawiający ojca? czytającemu dziecku bajkę przed snem: A potem 92. świnka zbudowała dom ze zubożonego uranu, a wilk na to: "O rety!". I jak tu tego nie kochać?
Nie wszystko jest jednak takie kolorowe. O ile przeważające pytania związane z fizyką czy rachunkiem prawdopodobieństwa opracowane są naprawdę rzetelnie i wyczerpująco, to czytając jedną odpowiedź, otwierałam moje piękne oczy coraz szerzej. Samo pytanie brzmiało niewinnie: Gdyby kobieta posiadała plemniki powstałe z jej własnych komórek macierzystych i sama się zapłodniła, to jakie byłoby jej pokrewieństwo z własną córką? Autor słusznie postanowił w nieco uproszczony sposób przedstawić zasady dziedziczenia i współczynniku wsobności. O ile do tego drugiego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, to cóż za shit prezentujesz nam w części pierwszej?! Dziedziczenie zostało sprowadzone do cech z Dungeons & Dragons. I w sumie pomysł sam w sobie bardzo ciekawy. No i nie mam w zasadzie zastrzeżeń do zastąpienia poziomu genów chromosomami. Jednak to, co działo się dalej wprowadziło mnie w prawdziwe osłupienie.
(Nie, obiecuję nie tłumaczyć, jak jest naprawdę. Chyba że chcecie. Wtedy piszcie w komentarzach ;)). Otóż w zawiłej teorii Randalla Munroe cecha może być zapisana albo jako liczba, albo jako mnożnik (np. x2). Jeśli po rodzicach odziedziczymy dwie liczby, to się one dodają; jeśli liczbę mnożnik - następuję mnożenie; ale jeśli odziedziczymy dwa mnożniki, to wynik końcowy wynosi 1. Nie muszę dodawać, że im wyższa liczba, tym lepiej. W przypadku chowu wsobnego (dwa spokrewnione osobniki, czyli bardzo małe różnice w DNA) mnożniki (które są rzadsze od zwykłych liczb) częściej będą się niwelować. I to prowadzi do różnych skrzywień i wad u organizmów w ten sposób poczętych. Tylko że to nie ma nic do rzeczywistości. Randall Munroe wpadł w pułapkę zbytniego uproszczenia - tak poupraszczał, że efekt końcowy całkowicie mija się z prawdą.
Koleżanka niedawno nazwała to "bólem - tu nie całkiem dowolne 4 litery - spowodowanym zbyt dużą wiedzą". Ale jak go nie mieć, kiedy o zasadach dziedziczenia Polacy uczą się w trzeciej gimnazjalnej? (No dobra, wprost o genetycznych przyczynach wad osobników z chowu wsobnego mówi się na podstawie w pierwszej licealnej, ale jeśli ktoś zna podstawy, to wszystko można ładnie wydedukować).
Jednak oprócz tego "przykrego incydentu", pozostałe 57 artykułów jest naprawdę wspaniale. Napisane lekko, z humorem i dystansem, wciąga jak najlepsze czytadło. Randall Munroe udowadnia, że nauka nie musi zajmować się rzeczami nudnymi, że jest ona integralną częścią naszego życia i że pozwala ona rozpatrywać największe pozornie bzdury całkiem serio. Pozostaje mi tylko polecić i poprosić, abyście nie robili tego w domu. Bo jak wspomniałam powyżej, ludzkość można zniszczyć dużo łatwiej.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/01/randall-munroe-what-if-co-gdyby-czy.html
CZY ŚWIETNA KSIĄŻKA POPULARNONAUKOWA MOŻE WCISKAĆ KIT?
Dobrze, gwoli wstępu, przybliżę tym, którzy w jakiś sposób uchronili się przed What if?, o czym właściwie jest ta książka. Randall Munroe, były fizyk z NASA, odpowiada na absurdalne i hipotetyczne...
2015-09-16
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/167-wojciech-cejrowski-rio-anaconda.html
Wojciech Cejrowski wyrusza na poszukiwania jednego z ostatniego odizolowanych od cywilizacji plemion, Indian Carapana. Po drodze przemierza Kolumbię i poznaje szamańskie sekrety.
Pana Cejrowskiego uwielbiam. Jego książki połykam, chichrając się bezwstydnie, a do niedawna niedzielne śniadanie bez entej powtórki Boso przez świat to nie było to [teraz dają po prostu w porze pośniadaniowej]. Książki czytam w kolejność bardzo dowolnej, ale, poza małymi zastrzeżeniami, podobają mi się zawsze.
Ale w przypadku Rio Anaconda takowych nie mam. Lubię książki podróżnicze, a najfajniejsze w nich jest to, jak bardzo różni się poziom językowych ich autorów. Czasami brzmią jak poloniści, czasem dość mocno potocznie. Lalki w ogniu zachwyciły mnie "powieściowymi", poetyckimi opisami, a książki WC... to po prostu książki WC. Składają się z krótkich felietono-rozdziałów, ułożonych w mniej lub bardziej tematyczne księgi. Jako że rozdzialiki mają do 6 stron długości i każdy z nich jest inną, krótką historią [albo omówieniem innego problemu, na przykład kleszczy], to nie sposób się nudzić.
W tym przypadku ważne jest, że układają się one w spójną całość. Niezwykle ucieszyło mnie to, ponieważ ostatnio czytany przeze mnie Podróżnik WC [poprawione wydanie pierwszej książki autora], okazał się zlepkiem krótkich historyjek z niemal całego świata. A ja lubię, gdy książka stanowi całość [chyba że zaznaczone jest, że to zbiór]. Tutaj otrzymujemy opowieść o powolnym zagłębianiu się w dzicz: zaczynamy od klimatu Kolumbii w ogóle, potem lecimy [dosłownie] do miasteczka na końcu świata, idziemy do indian w miarę ucywilizowanych, a na końcu do tych raczej nieucywilizowanych. Każde z tych miejsc jest odkrywane jednakowo i to chwyciło mnie właśnie za serce.
Jednak najlepsza w Rio Anaconda jest... magia. Tak, w tej książce pojawia się magia, czary, sztuczki szamańskie, czy jak kto to woli nazywać. I czytelnik ma się nigdy nie dowiedzieć, ile w tym prawdy, ile "ziółkowych wizji", a ile inwencji twórczej autora. Nawet jeśli to tylko to ostatnie, to i tak niesamowicie pasuje do całości. Do aury tajemnicy i niedomówień. Do Indian Carapana po prostu.
Jak w każdej książce o Indianach, tak i tutaj nasuwa się smutna refleksja o ich wymieraniu. Póki mogą, odchodzą w głąb dżungli, ale kiedyś i to będzie niemożliwe. I wtedy przywiozą [im] aparaty fotograficzne, ubrania, proszki, co piorą i trują ryby. Lekarstwa, które leczą te kilka chorób, na które ja nie mam sposobu, a przy okazji wiele innych chorób, na które oni sami nie mają rady. W imię cywilizacji. Której Carapana nie chcą i nie potrzebują.
Słowem, jest to świetna książka podróżnicza i przezabawne czytadło. Pochłaniałam ją w pośpiechu, chcąc poznać jak najwięcej anegdotek. Wojciech Cejrowski przy okazji śmiesznych dykteryjek zapoznaje czytelnika z mnóstwem ciekawych faktów na temat Indian i skłania do namysłu. Całości dopełnia gawędziarska forma i barwne zdjęcia. Jak najbardziej polecam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/167-wojciech-cejrowski-rio-anaconda.html
Wojciech Cejrowski wyrusza na poszukiwania jednego z ostatniego odizolowanych od cywilizacji plemion, Indian Carapana. Po drodze przemierza Kolumbię i poznaje szamańskie sekrety.
Pana Cejrowskiego uwielbiam. Jego książki połykam, chichrając się bezwstydnie, a do niedawna...
2015-11-16
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/12/183-michael-crummey-sweetland.html
Osadę Chance Cove na wysepce Sweetland zamieszkuje kilkadziesiąt osób, które z trudem wiążą koniec z końcem po zapaści nowofundlandzkiego rybołówstwa. Nic dziwnego, że złożona przez rząd propozycja sowitej rekompensaty za opuszczenie podupadającej mieściny na krańcu świata wywołuje wśród byłych rybaków ogromne poruszenie. Jedynym warunkiem jest jednomyślna zgoda wszystkich mieszkańców na przeprowadzkę. Plany sąsiadów krzyżuje Moses Sweetland, emerytowany latarnik uparcie sprzeciwiający się opuszczeniu ukochanej wyspy. Gdy zbliża się termin ostatecznej decyzji, narastająca niechęć mieszkańców Chance Cove daje Sweetlandowi podstawy do obaw o własne życie. Splot konfliktów, tragedii oraz wciąż żywych bolesnych wspomnień popchnie go do szalonego postanowienia, w wyniku którego świadomie skaże się na nieodwołalną izolację…
[źródło opisu: okładka]
Sweetland zainteresowało mnie już w czasie przeglądania majowych zapowiedzi. No ale jak to u mnie bywa: dobrze zapowiadających się książek pojawia się zbyt wiele, więc dość szybko o tej zapomniałam. Ale gdy pod koniec października zobaczyłam ją na półce z nowościami w bibliotece, wzięłam w ciemno. I nie pożałowałam.
Sweetland zostało wewnątrz podzielone na dwie części: Królewski Tron oraz Dom Latarnika. I nie jest to bynajmniej rozdział przypadkowy, gdyż te połowy różnią się od siebie niemal wszystkim. Z początku otrzymałam to, czego oczekiwałam: niespieszne opisy życia na wyspie, trochę miejsca poświęconego każdemu mieszkańcowi, a wszystko doprawione strawną dawką pieprznego humoru. I to by w zasadzie mi wystarczyło. Nie potrzebuję szybkiej akcji (nie znajdziecie jej na pewno) i tutaj chyba nie dało się zastosować niczego innego niż właśnie to leniwe tempo. Momentami robi się nawet nudnawo. Autorowi jednak zawsze udaje się z tego wybrnąć, zazwyczaj dzięki retrospekcji. To kolejny powód, przez który książki nie czyta się szybko... ale od pewnego momentu wciąga ona do ostatniej literki.
Od tego momentu będę balansowała na granicy spoileru. Po ponownym przejrzeniu stwierdzam, że chyba jej nie przekroczyłam. Moim zdaniem nie da się jednak w pełni wyjaśnić geniuszu tej pozycji, nie odwołującej do jej drugiej połowy. Zapoczątkowuje ją tragedia, która odziera Sweetland z resztek sielankowości i zmienia światopogląd głównego bohatera o sto osiemdziesiąt stopni. Niewyróżniająca się historyjka o starym pryku niepotrafiącym wyobrazić sobie życia gdzie indziej zmienia się w głęboki dramat psychologiczny. Nagle ważny staje się średnio eksponowany wątek pogróżek i czytelnik przestaje rozpoznawać, co jest obiektywnym faktem, a co dzieje się wyłącznie w głowie Mosesa. Dzielimy z nim całą samotność, kiełkujące szaleństwo i wszystkie demony przeszłości. Powieść zaczyna uwierać, lecz jednocześnie nie pozwala odłożyć finału na następny dzień. I tego samego wieczora z wysuszonymi na wiór oczami dochodzimy do punktu kulminacyjnego i kończymy książkę z poczuciem zagubienia, absolutnej pustki w głowie i zwyczajnej niewiedzy. Wymęczeni psychicznie możemy czuć się oszukani. Aczkolwiek część czytelników na pewno przyzna mi rację, że wraz z wyjaśnieniem wszystkiego, powieść traci połowę swojej siły rażenia.
Czytając Sweetland, ani na moment nie oddalamy się postaci Mosesa Sweetlanda. Zaraz na początku, jeden z urzędnik pragnących nakłonić mieszkańców do przeprowadzki, pyta mężczyznę, czy jego przywiązanie do rodzinnego lądu wiąże się ze zbieżnością brzmienia jego nazwiska i nazwy wyspy. Jednak próżno szukać w Sweetlandzie tego typu przemyśleń. To człowiek wrażliwy, ale prosty. Jego prawdziwą głębię i motywacje działań odkrywamy stopniowo, wraz z retrospekcjami, które tworzą sporą część powieści.
Styl autora niezwykle mi odpowiada. Michael Crummey nie bawi się w poetykę, jest drobiazgowy i naturalistyczny w opisach. Jednocześnie potrafi budować emocje czy napięcie. Stworzył powieść wielowymiarową i ambitną, lecz w zupełnie nienachalny sposób. Brakowało mi tego m.in. w prozie jego rodaczki, Alice Munro (o jej opowiadaniach za jakiś czas), która zbyt często zahaczała o pretensjonalność. Tu tego nie znajdziemy.
Dla kogo więc jest Sweetland? Dla wielbicieli otwartych zakończeń, klaustrofobicznych narracji i niespiesznej akcji. Dosyć wąskie grono. Ale jego członkom na pewno się spodoba. Sama zaś nie mogę się doczekać, by sięgnąć po inne książki Crummey'a.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/12/183-michael-crummey-sweetland.html
Osadę Chance Cove na wysepce Sweetland zamieszkuje kilkadziesiąt osób, które z trudem wiążą koniec z końcem po zapaści nowofundlandzkiego rybołówstwa. Nic dziwnego, że złożona przez rząd propozycja sowitej rekompensaty za opuszczenie podupadającej mieściny na...
2015-04-16
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Los nigdy nie był łaskawy dla Salomei Klementyny Przygody. Pewnego dnia, gdy matka po raz kolejny usiłuje uświadomić ją w kwestii Salkowej seksualności, dziewczyna idzie za radą babci i postanawia przeprowadzić się do Wrocławia. Tam zamieszkuje u osobliwych, rozmnażających się w dziwny sposób staruszek, zaczyna sypiać w jednym łóżku z papugą, a to dopiero początek kłopotów... Bo prawdziwy Sajgon zaczyna się, gdy jej własny brat postanawia koniecznie utopić ją w Wiśle. To nie jest normalne!
Do tej książki podchodziłam niepewnie, jak do każdej książki humorystycznej. Bo z nimi to zazwyczaj wóz albo przewóz: są śmieszne albo głupie. A nawet jeśli śmieszne, to mogą nie posiadać fabuły. Pod tym względem Nomen Omen jest ideałem.
[Zwymyślała taksówkarza od serca, obficie plując jadem, świętym oburzeniem i resztkami wody z Odry.]
Jej największą zaletą jest chyba emanujące każdą dziurą ciepło. Z takim nagromadzeniem humoru łatwo było przeholować i popaść w zbytnią sarkastyczność czy wręcz złośliwość. A jednak tak się nie stało. Zacznijmy od głównej bohaterki. Salka jest prawdziwą ofiarą losu, w życiu na pewno doświadczyłaby wiele hejtu, ale u czytelnika wywołuje tylko ten pełen współczucia uśmiech. To samo tyczy się Niedasia: to prawdziwy pasożyt społeczny, ale i tak nie sposób nie czuć do niego sympatii. Jak i do pozostałych postaci: rozmnażających się sióstr Bolesnych, Bartka stanowiącego kwintesencję studenta filologii czy nieco mnie przerażającej Basi. Humoru jest naprawdę dużo i to wysokim poziomie. I mówiąc tak, nie mam na myśli dowcipów zrozumiałych jedynie dla filologów. Chodzi mi o brak żartów zboczonych, rodem z rynsztoka. Wreszcie można pośmiać z czegoś, co nie jest fragmentem anatomii ludzkiego ciała.
[Człowiek człowiekowi panią z dziekanatu.]
Przy tym autorce udało się nie zgubić fabuły. Jest lekka i niezobowiązująca, świetnie komponuje się z pozostałymi elementami powieści. Mimo że przez większość czasu dominuje śmieszno-absurdalna atmosfera, to znalazło się też miejsce na rozliczanie z historią i nie tylko. Bardzo pozytywnie mnie to zaskoczyło, bo oczekiwałam głupiutkiej historyjki, a książka okazała się dużo głębsza!
[Ach, rozumiem... Znaczy nie rozumiem, ale zaczynam się przyzwyczajać.]
Nomen Omen oczarował(o) mnie pod każdym względem. Książkę połknęłam w jeden dzień, co wydaje w nawale obowiązków wydaje mi się niewykonalne. I obiecuję, że wy również się nie oderwiecie :)
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Los nigdy nie był łaskawy dla Salomei Klementyny Przygody. Pewnego dnia, gdy matka po raz kolejny usiłuje uświadomić ją w kwestii Salkowej seksualności, dziewczyna idzie za radą babci i postanawia przeprowadzić się do Wrocławia. Tam zamieszkuje u osobliwych, rozmnażających się w dziwny sposób staruszek, zaczyna sypiać w jednym łóżku z...
2015-03-06
więcej moich tekstów na: miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Po dwustu latach Przemysł II odzyskuje koronę. Na Królestwo jednak pada cień. Król zostaje brutalnie zamordowany. Granice przekraczają margrabiowie brandenburscy. Wojownicy starych bogów ostrzą groty strzał. Od północy na kraj patrzą żelaźni bracia, kierując ostrza mieczy w chrześcijan. W Królestwie narasta przerażenie i zamęt. Nad pustym tronem złowieszczo kołują herbowe bestie, a jedyny obrońca zamordowanego władcy tkwi w lochu. Nadchodzi wojna, z której nikt nie wyjdzie z honorem. Nie ma świętości nawet wśród duchownych. Ktoś jednak czuwa nad rozbitym krajem...
[źródło opisu: okładka]
Po ukończeniu pierwszego tomu, Korony śniegu i krwi, wprost nie mogłam się doczekać, by sięgnąć po następny. Udało się dopiero po kilku miesiącach... i oczywiście nie miałam czasu. Porcjowałam więc lekturę przez dwa tygodnie i dawno tak nie cieszyłam się z możliwości powolnego "delektowania się" lekturą.
Z góry napiszę: ta część jest słabsza od poprzedniej, co z resztą można łatwo zauważyć po ocenie. Ale nie do końca jest się czym przejmować, bo kontynuację prawie nigdy nie dorównują poprzednikom. Tym razem brakowało mi jakiegoś spoiwa. Uprzednio była to postać Przemysła i dzięki niemu tocząca się przez wiele lat historia nie rozpadła się (a ryzyko było spore). Tym razem akcja trwała tylko dziesięć lat, ale jako że Przemysł zginął śmiercią niezbyt naturalną (TO NIE JEST SPOILER! HISTORIA JEST NAJOKRUTNIEJSZYM SPOILEREM!), to tutaj brakowało jako takich ram.
Teraz zauważyłam, że ostatnio zapomniałam o jednym ważnym aspekcie tej serii: jeśli nie przepadasz za scenami łóżkowymi (znaczy część nie dzieje się w łóżku, więc mam problem z nazwą) i szeroko pojętym seksem - nie sięgaj po to. Wcześniej mnie to tak nie raziło, ale tutaj w kilku momentach czułam się nieswojo... i ogółem budziło to we mnie niesmak. I ktoś kiedyś wspomniał o kobiecej delikatności w tych kwestiach...
Ale to koniec wad. Autorka po raz kolejny powaliła mnie genialnym rysem postaci i różnorodnością bohaterów. Tym razem Jakuba Świnki było jakby trochę mniej, ale polubiłam Jakuba de Guntersberga (kto by nie lubił skrytobójców?) i jego małą pomocnicę oraz zakonnice-księżniczki z ich nadmiernym zamiłowaniem do dynastycznych plotek.
Jak zwykle czuję się olśniona pomysłami. Jeszcze nie do końca przekonał mnie Michał Zaremba, ale jestem ciekawa, co z tego wyniknie. Za to wątek niewidzialnej korony jest równie wspaniały jak idea żywych herbów. I wreszcie tytuł ma coś do treści książki.
Jedno jest pewne: tę serię można albo kochać, albo nienawidzić. Niektórzy twierdzą, że nie wolno tak traktować polskiej historii. Ale dzięki niej polubiłam (i zrozumiałam!) rozbicie dzielnicowe, które na lekcjach wydawało mi się wyjątkowo męczące. A do polskich władców, poprzez ukazanie ich jako ludzi, którymi przecież w końcu byli, nabrałam większego jeszcze szacunku. To trzeba poznać i wyrobić sobie własną opinię.
więcej moich tekstów na: miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Po dwustu latach Przemysł II odzyskuje koronę. Na Królestwo jednak pada cień. Król zostaje brutalnie zamordowany. Granice przekraczają margrabiowie brandenburscy. Wojownicy starych bogów ostrzą groty strzał. Od północy na kraj patrzą żelaźni bracia, kierując ostrza mieczy w chrześcijan. W Królestwie narasta...
2015-05-27
2015-07-01
2015-10-11
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/10/174-liza-dalby-opowiesc-murasaki.html
Lizę Dalby poznałam przy okazji lektury jej najsławniejszej książki, Gejszy. Zachwyciła mnie wówczas przyjemnym sposobem pisania oraz przede wszystkim niesamowitą wiedzą na temat Japonii, jej kultury i historii. Dlatego gdy przypadkiem znalazłam w bibliotece Opowieść Murasaki, [fascynujący dział - antropologia, etnografia] nie wahałam się ani chwili.
Jest to opowieść o Murasaki Shikibu, żyjącej na przełomie X i XI w. w Japonii, damie dworu cesarzowej Shōshi, małżonki cesarza Ishijō. Murasaki przede wszystkim była jednak poetką i autorce uznawanej za pierwszą na świecie powieść, Opowieści o księciu Genjim.
"Genji" [pozwolę sobie skrócić tytuł w ten sposób] nie jest wyłącznie historią o romansach idealnego księcia. Bliżej mu do powieści psychologicznej. Lizie Dalby udało się przedstawić dywagacje Murasaki na temat jej postaci. Widzimy, jak zmieniają się z biegiem czasu i jak ta historia wpływa na poetkę. Jednocześnie nie otrzymujemy całej historii, tak więc gdy któreś polskie wydawnictwo łaskawie zdecyduje się przetłumaczyć "Genjego", będę mogła z przyjemnością zagłębiać się w tę opowieść. Sama Murasaki również została dogłębnie przeanalizowana przez autorkę. Cóż, nie było to trudne z mnogością analiz na temat wydanych na Zachodzie [a mu wciąż nie mamy nawet właściwej powieści!]. Autorka realistycznie ukazała przemianę Murasaki w przeciągu kilkudziesięciu lat, uzasadniając, w jaki sposób poetka skończyła jako rozczarowana życiem, zgorzkniała mniszka. To właśnie to, pomijając niezwykłą intymność pamiętnika, sprawia, że książkę czyta się tak dobrze.
Bo czyta się świetnie. Obawiałam się, czy Liza Dalby poradzi sobie z formą powieści, jako że znałam ją z książki popularnonaukowej, ale ona umiejętnie snuje swoją opowieść, mimo ograniczeń pamiętnika. Akcję przeplata trafnymi przemyśleniami Murasaki, opisami życia i etykiety tamtych czasów oraz wierszami, nie zaburzając jednocześnie jej płynności. Czytelnik ma wrażenie obcowania raczej z autobiografią niż powieścią pisaną dziesięć wieków po wydarzeniach.
Wspomniałam o życiu w tamtym okresie. I tu po raz kolejny muszę pochylić głowę przed autorką za jej wiedzę. Książkę warto przeczytać zarówno ze względu na historię Murasaki, jak i na obraz Japonii w niej przedstawionej. Liza Dalby przybliża nam nie tylko kulturę i obyczaje okresu Heian, ale i sposób myślenia ówczesnych [a z pewnością i późniejszych] Japończyków, tak różny od naszego. Po lekturze nadal wydaje mi się on egzotyczny, jednakże łatwiejszy do zrozumienia. I wciąż intrygujący.
Opowieść Murasaki to wielopłaszczyznowa, ale bardzo przystępna lektura. Polecam ją każdemu, a szczególnie osobom zainteresowanym Japonią oraz historią literatury. A sama czekam na dwa tłumaczenia: Kimona Lizy Dalby oraz oczywiście Opowieści o księciu Genjim. Może kiedyś się doczekam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/10/174-liza-dalby-opowiesc-murasaki.html
Lizę Dalby poznałam przy okazji lektury jej najsławniejszej książki, Gejszy. Zachwyciła mnie wówczas przyjemnym sposobem pisania oraz przede wszystkim niesamowitą wiedzą na temat Japonii, jej kultury i historii. Dlatego gdy przypadkiem znalazłam w bibliotece Opowieść Murasaki,...
2015-12-31
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/01/195-mariusz-urbanek-genialni.html
Stefan Banach, Hugo Steinhaus, Stanisław Ulam, Stanisław Mazur, Antoni Łomnicki i wielu innych uczonych tworzyło w latach międzywojennych tzw. lwowską szkołę matematyczną. Współpracując ze sobą, bądź rywalizując, przeciwstawiając matematykom z Warszawy i Krakowa, dokonali wielu odkryć, zdobyli sławę, zaszczyty i zrobili międzynarodowe kariery wykładowców, a Ulam został współtwórcą pierwszej bomby atomowej. Ich burzliwe losy, osiągnięcia, kariery naukowe i pozanaukowe, dramatyczne dzieje kończące się w wielu przypadkach śmiercią od kul hitlerowskich okupantów, opisuje Urbanek na tle zmieniającego się życia politycznego i kulturalnego Polski w czasie dwudziestolecia międzywojennego, w trakcie i po II wojnie światowej.
źródło opisu: okładka
Mariusz Urbanek, opisując lwowską szkołę matematyczną, skupia się przede wszystkim na postaciach Stefana Banacha, Hugona Steinhausa, Stanisława Ulama i Stanisława Mazura, jako na osobach o największych dokonaniach i najbarwniejszych życiorysach. Są to równocześnie jednostki doskonale prezentujące różnorodność tego matematycznego światka. Lubiący sobie popić, "wyluzowany" Banach, purysta językowy starej daty - Steinhaus, pacyfista budujący bomby atomowe, czyli Ulam oraz komunista-idealista Mazur. Pozwalają nam oni też opisać wiele innych wybitnych postaci, które stawały na drodze naszych bohaterów.
Mariusz Urbanek pisze niezwykle lekko i przystępnie. Biografia wciąga jak czytadło. Dzieje się tak również za sprawą ciekawych bohaterów. Ich życiorysy dają pełny obraz tych burzliwych czasów. Autor nie skupia się na okresie międzywojennym - towarzyszy matematykom do końca ich życia. Nie oszczędza też na zabawnych anegdotkach i osobistych przemyśleniach bohaterów. Ciekawie odmalowuje ich psychiki. Jest to przy tym książka zwięzła i treściwa - dłużyzn nie doświadczysz.
W tym wszystkim gubi się jednak... matematyka. Rozumiem, że opisywane osoby zajmowały się dosyć abstrakcyjnymi jej zagadnieniami. Jednak jeśli coś jest wymienione, o same nazwy. W całej książce znajduje się tylko jeden opis paradoksu. A przecież w tytule lwowscy matematycy nazwani są genialnymi! Autor jednak nigdzie nie próbuje nawet nas o tym przekonać. Szczegółowo opisuje "humanistyczne dokonania" Steinhausa, ale ledwo zająknie się o znacznie większych osiągnięciach z dziedziny matematyki!
Zauważyłam również inny problem, z którym spotkałam się już w biografiach, tj. brak obiektywizmu w opisywaniu osób. Czuć, że Mariusz Urbanek jest zachwycony wybitnymi matematykami. Gdy Mazur dopiero po pół roku orientuje się, że jego córka (a propos, tancerka i choreografka, Krystyna Mazurówna) rzuciła szkoła, traktowane jest to jako coś typowego dla roztrzepanego, szalonego naukowca. Dla mnie jednak to obraz człowieka tak pochłoniętego pracą, że niemającego czasu dla rodziny... Ale ja to ja. Może w innej rodzinie uznano by to za urocze.
Pomimo wszystko jest to książka dobra. Nie wyjątkowo specjalistyczna, ot, dobry rys środowiska i pożyteczna acz bardzo przyjemna lektura. Osób posiadających pewną wiedzę w temacie raczej nic nie zaskoczy, ale może zainteresować wielu innych. Polecam.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/01/195-mariusz-urbanek-genialni.html
Stefan Banach, Hugo Steinhaus, Stanisław Ulam, Stanisław Mazur, Antoni Łomnicki i wielu innych uczonych tworzyło w latach międzywojennych tzw. lwowską szkołę matematyczną. Współpracując ze sobą, bądź rywalizując, przeciwstawiając matematykom z Warszawy i Krakowa,...
2015
Ciekawe, ale przez irytującego, wszędzie wtrącającego swoje trzy grosze i głupawą opinię autora tego nie da się czytać!
Ciekawe, ale przez irytującego, wszędzie wtrącającego swoje trzy grosze i głupawą opinię autora tego nie da się czytać!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-25
2015-01-12
2015-04-29
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Opis zawiera nieco spoilerów z pierwszego tomu!
Akcja powieści rozpoczyna się krótko po zakończeniu pierwszego tomu: Cinder [dodajmy, że cyborg i Lunarka] znajduje się w więzieniu i odlicza dni do przekazania jej w ręce królowej Levanny. Dzięki pomocy doktora Erlanda udaje jej się uciec w towarzystwie Carswella Thorne'a, skazanego za kradzież statku kosmicznego. Dziewczyna musi jak najszybciej zrozumieć swoje nowe zdolności i wykorzystać dla ratowania Ziemi [dobra, brzmi to idiotycznie, ale wcale nie jest złe].
Tymczasem na terenie Francji ginie babcia Scarlet Benoit. Dziewczyna wie, że z jej zniknięciem wiąże się postać obcego w rodzinnym miasteczku Wilka. Nie ufa mu, ale gdy ten zgadza zaprowadzić ją do porywaczy, wyrusza z nim w podróż. Nie wie, że jej rodzina skrywa wiele sekretów...
Po część pierwszą sięgnęłam w listopadzie, nie spodziewając się niczego wyjątkowo. Cinder spodobała mi się jednak niezmiernie, dlatego dziwię się, że po kontynuację sięgam dopiero teraz. Pewnie jak zwykle z obawy, że sequel nie dorówna zupełnie oryginałowi, co zdarza się dość często. Na szczęście pomimo drobnych zawirowań tak się nie stało i książkę połknęłam w jeden dzień.
Marissa Meyer kontynuuje swoją zabawę baśniowymi konwencjami, ale ciągle dużo bardziej przekonuje mnie Cinder. Wątek i postać Scarlet zbyt przypominają te z innych młodzieżówek. A co dotyczy Wilka i spółki - już trochę za dużo fiction w tym science fiction i zaczynamy popadać fantasy. Nic do tego nie mam, ale jako umysł ścisły i ceniący sobie logikę błagam o odrobinę nauki w tym wszystkim. Z nowych bohaterów warto jeszcze zwrócić uwagę na Thorne'a - gość jest po prostu rozwalający.
Jak już wspomniałam, podczas lektury powstały drobne zawirowania i gdzieś w środku lektura zaczęła mi się nieco nużyć [ale i tak przeczytałam to w jeden dzień]. I obwiniam o to Scarlet. Jednak na ostatnich kilkudziesięciu stronach fabuła podźwignęła się na równe nogi, akcja przyspieszyła i już do ostatnich stron nie mogłam się oderwać.
Nie oszukujmy się: to nie jest literatura ambitna. Jednak Saga księżycowa posiada w sobie to połączenie akcji, kochanych bohaterów [kocham księcia Kaia *.*], barwnego świata i humoru w odpowiednich proporcjach, które czynią z niej świetne czytadło [powtarzam po raz trzeci: jeden dzień!]. Teraz będę na wieki żałowała, że kolejnych tomów nie wydano po polsku. Tak, średnia ocen ponad 8 na LC, ale po co to dalej wydawać?! Tak czy inaczej, polecam.
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Opis zawiera nieco spoilerów z pierwszego tomu!
Akcja powieści rozpoczyna się krótko po zakończeniu pierwszego tomu: Cinder [dodajmy, że cyborg i Lunarka] znajduje się w więzieniu i odlicza dni do przekazania jej w ręce królowej Levanny. Dzięki pomocy doktora Erlanda udaje jej się uciec w towarzystwie Carswella Thorne'a, skazanego za...
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki tajemniczej śmierci jednego z mnichów. Sprawa jest nagląca, gdyż za kilka dni w opactwie ma się odbyć ważna debata teologiczna, w której wezmą udział dostojnicy kościelni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele. Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje się, że wyjaśnienia mrocznego sekretu należy szukać w klasztornej bibliotece. Bogaty księgozbiór, w którym nie brak dzieł uważanych za niebezpieczne, mieści się w salach tworzących labirynt. Intruz może tam łatwo zabłądzić, a nawet - jak krążą słuchy - postradać zmysły.
[źródło opisu: lubimyczytac.pl]
Powieści historyczne można miksować z bardzo wieloma gatunkami. Najczęściej podejmowanym połączeniem [oprócz romansów historycznych] jest kryminał historyczny, którego jestem miłośniczką, aczkolwiek poświęcam mu stanowczo zbyt mało czasu. A gdy już chwilę pobędzie się w tym gatunku, to po prostu trzeba sięgnąć po Imię róży. Obojętnie czy książkę [bo wiem, że nie każdemu dane będzie przez nią przebrnąć], czy film. Po prostu trzeba.
Wspomniałam o PRZEBRNIĘCIU i słowo to w recenzji tej książki jest słowem kluczowym. Gdy zasiadasz do lektury, od razu zakochujesz się w stylizowanym języku i powolnej narracji. Po około dwudziestu stronach zaczynasz czuć dezorientację, a po trzydziestu pragniesz umrzeć [lub przynajmniej przerwać lekturę]. Sam autor w posłowiu pisze, że zdaje sobie sprawę, że pierwsze 100 stron to próba wielkiej cierpliwości. Ale inaczej nie mógł i każdy, kto PRZEBRNĘŁAM wie, że bez stylizacji to nie byłoby to. Ja PRZEBRNĘŁAM dopiero za drugim razem, by potem stwierdzić, że wcale się tak źle nie czyta. A stylizacja nie ogranicza się do garstki archaizmów i wielkiej garchy latynizmów [wydawcy niech będą dzięki za słowniczek!]. Inny jest też sposób wypowiadania się, a co za tym idzie, konstrukcji książki. Niektórych dłuższych fragmentów nie PRZEBRNĘŁAM i musiałam ominąć, ale całościowo się udało ;)
Powieść ta ma budowę kilkukrotnie szkatułkową, tj. ktoś przytacza przytoczoną historię itd. Właściwym narratorem jest Adso z Melku, który u schyłku życia opisuje wydarzeniach, w których brał udział jako nowicjusz benedyktyński. Mamy więc narrację pierwszoosobową, prowadzoną przez naiwnego, bądźmy szczerzy, młodzieńca, który dopiero wkracza w dorosłe życie. Więc momentami każdy normalny czytelnik będzie miał go dosyć. Narracja takowa dała jednak pisarzowi ogromny wachlarz ciekawych rozwiązań i Umberto Eco wykorzystał je idealnie. Przede wszystkim chłopiec nie wie jeszcze za dużo o świecie, sytuacji politycznej i ludzkiej psychice. O wszystkim dowiadujemy się wraz z narratorem, a szczegółów do poznania jest mnóstwo. Całe szczęście za przewodnika służy nam franciszkanin, Wilhelm z Baskerville.
Tu warto zatrzymać się na chwilę przy tym i reszcie bohaterów. Bo charaktery tych Eco odmalowuje znakomicie. Nie udziwnia, ale każdemu daje coś takiego, co wyróżnia go spośród innych i sprawia, że klasztor staje się miejscem niezwykle barwnym. Adsa, mimo że jest narratorem, ciężko nazwać główną postacią. To właśnie Wilhelm z Baskerville zadziwia swoją charyzmą i inteligencją [doprawioną dozą pychy nieco zbyt dużej jak na skromnego zakonnika przystało].
Jednak pomimo tych przymiotów, nie udaje mu się rozwiązać zagadki morderstw. A przynajmniej nie w sposób, jaki można by oczekiwać. Bo przez przypadek. Światłe umysły zawodzą u Umberto Eco i on sam stwierdza, że z tego powodu nie powinno się uznawać Imienia róży za kryminał. Ja jednak wiem swoje i pełne szczegółów, wciągające śledztwo uważam za dobry powód, by książkę nazwać kryminałem.
Ale morderstwa to tylko jedna strona medalu. Drugą jest dyskusja na temat ubóstwa Jezusa. Eco dość mocno wchodzi na grząski, teologiczny grunt i czuje się na nim bardzo pewnie. Ciekawie przedstawia różne punkty widzenia, często w tych samych stronnictwach. Ten wątek doskonale przeplata się ze zbrodniami, stanowiąc dla nich ciekawą przeciwwagę oraz tworząc coś niezwykle oryginalnego. Oszołomił mnie również mnogością herezji, sposobem opowiadania o nich. Cóż, z lekcji kojarzyłam może z cztery, a w rzeczywistości było ich tyle, że zarówno sami zainteresowani, jak i ich potępiciele nie orientowali w niuansach poszczególnych doktryn.
Akcja, jak już się pewnie domyśliliście, jest raczej powolna. Siedem dni zajęło ponad 550 pocketowych stron. Ale jak już wspomniałam, pierwsze 100 uodporniło mnie na wszelką nudę. Dlatego nie ocenię Imienia róży jako wydłużonej do granic możliwości, przegadanej powieści, ale jako powoli snutą, wciągającą po uszy opowieść. Zadziwiające, że tak niewiele może robić tak wielką różnicę ;)
Rozpisałam się, rozpisałam i teraz stwierdzam, że zapomniałam dokończyć opisywania zalet narracji Adsa. Cóż, o dobrej książce można pisać dużo. Już kilka razy wspominałam, że duży nacisk autor postawił na SNUCIE. Uzyskaliśmy w ten sposób historię bardzo intymną. Czasem wybiegamy odrobinę w przód, ale tylko trochę, by poczuć lekkie zaciekawienie. Zazwyczaj uznawane jest to za błąd, chyba że... mamy do czynienia z tego typu wspomnieniami, wtedy wybiegi stają się ważnym elementem budowania nastroju. Tę samą funkcję pełnią opisowe tytuły rozdziałów, tzw. na początku mamy Dzień pierwszy. Pryma. Kiedy docieramy do stóp opactwa i Wilhelm daje dowód swojej przenikliwości. Tak, akcja podzielona jest na części dnia życia zakonnego. Ale nie o tym chciałam pisać. Gdy byłam młodsza, nie lubiłam tego typu konstrukcji. Teraz zaś rozumiem, jakim cudem jest w tytule teoretycznie streścić rozdział, ale jednocześnie nie ujawnić nic, rozpalając wyobraźnię czytelnika do czerwoności :3
Dla mnie jest to absolutne arcydzieło i każdego będę zachęcać, by nie sięgnął. Nie wymagam, aby dokończył - każdy ma inny stopień odporności - ale spróbować wypada. Pod względem warsztatu jest to prawdziwy majstersztyk, a każdy problem ukazywany jest wielowymiarowo. Po tym wszystkim należy jedynie pogratulować tłumaczowi.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toListopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w...