-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2024-04-27
2023-07-13
2022-10-05
2018-03-31
2021-01-05
2020-11-08
2020-09-22
2020-09-08
2020-07-02
2020-06-25
2018-07-08
2017-08-07
Książka, czyli kilkaset stron przetrawionego drewna, oblane tuszem i zamknięte w karton. Trzymasz ten przetworzony przedmiot i przebiegasz wzrokiem pierwsze zdanie. Fundament powieści, jak mówił Hemingway. Zaczynasz drugie życie, jak ze słodkim kochankiem. Ale jedne różnią się od siebie. Kochanek odrywa od rzeczywistości. Sprawia, że zapominasz. Działa jak alkohol- krótkie ukojenie. A książka trwale wpływa na ciebie i twoje życie, pozostawia trudno ścieralny ślad.
Najprościej powiedzieć, że "Sto lat samotności" jest opowieścią o rodzie Buendích. Zaczynając od pierwszego, a na ostatnim potomku kończąc. Rozwijając wątek, możemy wspomnieć o niemoralnych miłościach, poświęceniu, wiedzy, pracy, ambicji, prostactwie, grzechach, radościach, wierności, zwątpieniu, lęku. Kontynuowanie tego łańcucha nie nastręcza nam żadnych trudności. Arcydzieło Márqueza porusza niemożliwą do zawarcia w jednym tomie ilość zagadnień. A autor nie snuje filozoficznych rozważań, daleko mu do jakiegokolwiek subiektywizmu. On opowiada historię zwykłych ludzi. Zwykłych ludzi. My jesteśmy zwykłymi ludźmi. Tyle mieści w sobie nasze życie. Mało w tej książce słownikowych złotych myśli, bo to my mamy je tworzyć, skłonieni do refleksji przez szereg inspirujących fragmentów, my mamy wyciągać wnioski, my mamy poszukiwać w zachowaniu postaci przestróg i rad.
O właśnie, postacie.
Jest ich kilkanaście, najwyżej dwadzieścia kilka (mówiąc o najistotniejszych) i z zachowania poszczególnych bohaterów wysuwamy własne konkluzje. Urszula swoim niezwykle silnym charakterem motywuje do pracy. Pułkownik Aureliano straszy przed zbytnią, nierozważną zachłannością władzy. José Arcadio Buendía odciąga od wygórowanej ambicji i fantastycznych planów. Fernanda kpi z dumy. Amaranta ostrzega przed miłością ponad siły. Tyle ich jest, tyle przekazują, tyle haseł afiszują.
"Sto lat samotności" zawiera dziesiątki prawd o naszym świecie i o nas samych. To ty zwrócisz uwagę na jedne, a pominiesz drugie.
Mądre przekazy, mądrymi przekazami, ale nie każdą wartościową lekturę czytamy z zaciekawieniem. W tym przypadku obawa przypadkowego przyśnięcia nie ma racji bytu. Akcję przesycają przygody, zdarzenia, niespodziewane obroty. Fabułę, z ręką na sercu, zaliczam do grona fabuł najbardziej frapujących. Język nie wyniesie cię na szczyt uniesień ani nie pogrzebie w niezłożonej ziemi. A jednak, mimo braku nowatorstwa, o niebo przewyższa konstrukcje używane większość pisarzy. Znajduje się na równi z najlepszymi. Nie nuży, nie wciąga, lecz urzeka. Jak się temu dziwić, skoro do czynienia mamy z noblistą?
Możliwe, że nie wiesz, ale pierwotnie tytuł tego utworu miał brzmieć: "Dom". Poznałam ten fakt w bardzo decydującym momencie. Było to pod koniec treści, kiedy Fernanda próbowała walczyć z popadającym w ruinę domem. I doznałam nagłego olśnienia. Historia Buendích jest alegorią ludzkiego życia! Narodzin, dorastania, stateczności i schyłku.
Na początku wybudowano niewielki dom z łatwo dostępnych materiałów, głównie drewna- narodziny. Następnie był rozbudowany przez Urszulę- dorastanie. Później nastąpił długi okres szczęścia, oczywiście nie wolnego od setek trosk- dorosłość. W końcu budynek zaczął gwałtownie niszczeć i nic nie mogło powstrzymać rozpadu- schyłek. Zmiótł go wiatr- śmierć.
Zachwyciłam się długo wyczekiwanym konstruktywnym wnioskiem i wyszłam poza obręb domu Buendích. Bo czy oprócz ich domu podobny los nie spotyka całego Malcondo, które po osiągnięciu największej świetności w czasach Kompanii Bananów nie stacza się, aby, jak siedzibą rodu Buendích, zamienić się w pył?
Zostało nam omówienie kwestii ostatniej, wzbudzającej we mnie najwięcej niepewności, o której mówię z małą pewnością. Dlaczego akurat sto lat samotności? Autor bardzo często wspomina o tym, że ród Buendích nosił na sobie piętno samotności. Ród istniał około stu lat. Kolejne nawiązanie do ludzi w roli głównej.
Ta książka jest niczym wypolerowane lustro, w którym się przeglądamy. Wyraźnie pokazuje nasz prawdziwy obraz.
C.P.
Książka, czyli kilkaset stron przetrawionego drewna, oblane tuszem i zamknięte w karton. Trzymasz ten przetworzony przedmiot i przebiegasz wzrokiem pierwsze zdanie. Fundament powieści, jak mówił Hemingway. Zaczynasz drugie życie, jak ze słodkim kochankiem. Ale jedne różnią się od siebie. Kochanek odrywa od rzeczywistości. Sprawia, że zapominasz. Działa jak alkohol- krótkie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-31
2018-01-14
"Jedynak"
Wybór laureatów literackiej nagrody Nobla od lat wzbudza wiele kontrowersji. Nie obyło się bez nich dwa lata temu, kiedy wyróżniono Boba Dylana, słynnego barda. Część osób poddawała w wątpliwość wartość artystyczną jego tekstów. Media głośno krytykowały pozornie nieodpowiednie zachowanie noblisty. Podsycano wszystkie negatywne opinie. Dodatkowo Dylan jest przecież bardzo obcy polskiej społeczności. Jego twórczość, w czasie największej aktywności, nie wpisywała się w naszą ówczesną sytuację. Znacznie bliższy był Polakom pesymistyczny i zrezygnowany Cohen.
Znaleźli się oczywiście zwolennicy, którzy udowadniali racje przeciwne. Jerzy Jarniewicz w swojej książce o kontrkulturze lat sześćdziesiątych („All you need is love. Sceny z życia kontrkultury”) poświęca Dylanowi cały rozdział. Choć książkę wydano jakiś czas przed wręczeniem nagrody, to Jarniewicz już pisze, że przyznanie jej Dylanowi otworzyłoby literaturę na twórczość, która kiedyś była jej naturalną częścią, a dziś umiejscawiana jest na literackich peryferiach.
Nobel dla Dylana pomógł Filipowi Łobodzińskiemu wydać jedyną, jak na razie, tak dokładną antologię tekstów laureata, zatytułowaną „Duszny kraj”. W pierwszej kolejności tłumacz informuje nas, że Dylan jest nieprzetłumaczalny na polszczyznę. I ma dużo racji. Aluzje zrozumiałe tylko dla amerykańskiego czytelnika. Obce nam idiomy. Próba zachowania rytmu piosenek. Ale te przeszkody występują w każdym obcojęzycznych tekście. Co więc wyróżnia Dylana? Według Łobodzińskiego jest to trudność w dostarczeniu polskiemu odbiorcy takich emocji, jakich mogą doświadczyć czytelnicy oryginału, zachowując jednocześnie melodię utworów. Dlatego spolszcza on niektóre fragmenty, dodaje polskie odpowiedniki i związki frazeologiczne. Ale czy zamienienie tytułowej amerykańskiej autostrady 61 na polską A2, to nie zbytnia przesada? Warto porównać przekłady z oryginałami. Łobodziński tłumaczy i zachowuje najważniejsze elementy, jednak odbiega często od pierwowzorów.
Analizowanie jakiegokolwiek utworu bez najmniejszej wiedzy o autorze i o genezie, przynosi tylko obopólną szkodę. „Frankenstein” M. Shelley staje się bardziej gotycki po poznaniu niesamowicie romantycznych okoliczności jego powstania, „W drodze” J. Kerouaca nie byłaby tą samą powieścią bez znajomości historii życia jednego z najważniejszych bitników.
Tak samo wysokie wymagania stawia nam Dylan. Niektóre z jego tekstów zachwycają przy pierwszym kontakcie. Inne zyskują dopiero po przeczytaniu solidnego opracowania. Łobodziński w „Dusznym kraju” do każdego tłumaczenia załącza komentarz. Nie zawsze jest on jasny, w końcu jednoznaczność to coś, czego Dylanowi na pewno brakuje. Te komentarze wskazują na ślad, którego tropem trzeba podążyć samodzielnie.
Bob Dylan z życiorysem tak interesującym, jak pełnym luk i niedopowiedzeń miewał rozmaite okresy, wyraźnie zaznaczone w swojej twórczości. Od wybitnych protest songów po piosenki świąteczne. Tu złośliwi wytykają infantylność i degradację części dorobku noblisty. Pytają, dlaczego wyróżniono autora dziecięcych rymowanek? W przypadku Dylana należy przesypać jego piosenki przez sito, oddzielając gorsze od lepszych. Należy pamiętać o tych niezwykłych tekstach, które w latach sześćdziesiątych słuchano, powtarzano, uwielbiano. Które dodawały siły zbuntowanemu środowisku, które zachęcały je do kontynuowania zapoczątkowanych przemian, które odzwierciedlały ich uczucia. A także należy pamiętać o dziesiątkach późniejszych perełek, jakie Dylan niejednokrotnie produkował.
Jego piosenki z początku lat sześćdziesiątych uważa się za najwybitniejsze dokonania folk rocka, dlatego też okrzyknięto Dylana królem tego gatunku. Z początkiem kształtowania się Ruchu Hippisowskiego Dylan porzuca swój dotychczasowy styl i idzie śladami beatlesów, stając się prekursorem rocka. Bez Dylana rock nie mógłby zaistnieć w całej swojej krasie. Dylan był inspiracją dla najważniejszych muzyków tamtych czasów, jak The Beatles, Jimi Hendrix, Joan Baez, Patti Smith. Był on kopalnią nowej muzyki, jak powiedziała Baez. Wytyczył ścieżki i kroczył nimi odważnie, bo jego wielką misją jest tworzenie, pisanie, występowanie.
Tych, którzy wciąż mają wątpliwości, jakoby piosenka nie mogła być niczym wartościowym, powinno przekonać jedno ze zdań powtarzanych przez Dylana: „Urodziłem się poetą i umrę jako poeta”. Równie sugestywny jest fragment przemówienia noblowskiego: „Dziękuję za odpowiedź na pytanie, czy moje piosenki są literaturą”.
Ten Nobel przypomniał o trochę zapomnianym Dylanie. Sprawił, że nowe rzesze ludzi zainteresowało się jego biografią, jego dorobkiem. Dzięki temu Łobodziński mógł wydać „Duszny kraj”, a już niedługo ukarze się legendarna powieść Dylana „Tarantula", również w przekładzie Łobodzińskiego. Powinniśmy być szczególnie wdzięczni Akademii, bo dzięki niej możemy lepiej Dylana poznać. Może dzięki temu więcej osób przekona się o niezwykłości i fenomenie tego człowieka. Teraz możemy oddać się nie tylko muzyce, ale i słowom, po dziś zapierających dech, wywołujących ciarki i trafiających w najczulsze punkty. Ktoś powiedział kiedyś, że komu znudził się Dylan, ten jest znudzony życiem. I miał ten ktoś rację. Bo poezja Dylana to poezja o życiu, o różnych wymiarach życia.
C.P.
"Jedynak"
Wybór laureatów literackiej nagrody Nobla od lat wzbudza wiele kontrowersji. Nie obyło się bez nich dwa lata temu, kiedy wyróżniono Boba Dylana, słynnego barda. Część osób poddawała w wątpliwość wartość artystyczną jego tekstów. Media głośno krytykowały pozornie nieodpowiednie zachowanie noblisty. Podsycano wszystkie negatywne opinie....
2018-06-05
"Rzadki okaz"
Wśród ludzi wielkich i umysłów niezaprzeczalnie genialnych znajdują się powszechnie znane nazwiska, z których znajomości dumni są amatorzy, bo kojarzenie pisarzy pokroju Tolkiena albo Murakami zdecydowanie dowodzi znakomitego obycia kulturalnego. Jednak w tej samej grupie twórców mieszczą się osoby równie ważne dla światka literackiego, o których zapomniano niestety, z powodów mi nieznanych, a przecież wniosły one nieporównywalnie więcej niż autorzy popularni. Biedne Carson McCullers i Karen Blixen, kto was dziś czyta i docenia…
Bob Dylan miał to szczęście, lub nieszczęście, że usłyszały o nim miliony. Stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci i tylko szczupłej grupce jego nazwisko nie powiedziałoby nic. Osoba sławna, więc zafascynowała wielu i wzbudziła w tłumach chęć dokładnego poznania (pragnienie to nasz kraju ominęło). Rzuciły się sępy na życie tego muzyka i poety i ciągnęły, ssały, śledziły, dręczyły. Ukazały się dziesiątki publikacji o Dylanie (na polskim rynku ciut mniej), setki artykułów (radzę szukać na anglojęzycznych stronach) i kilka filmów dokumentalnych (dostępne w oryginale oczywiście). Zbieranie to pazerne miało cel jeden- odpowiedź na pytanie: Kim jest Bob Dylan?
W szaleństwie swoim, oficjalnie nie potwierdzonym, lecz bliskim, spróbowałam znaleźć odpowiedź. I tak styczeń A.D. 2018 spędziłam na słuchaniu piosenek Dylana, czytaniu wierszy w oryginale i przekładzie Łobodzińskiego, oglądaniu filmów, filmików i wywiadów (poziom A2 nie pomagał mi w pracy) i przeglądaniu publikacji o Dylanie. Mało tego, zgłębiłam nawet dość dokładnie kontrkulturę, żeby wiedzieć, w jakim okresie przyszło mu żyć. Cofnęłam się do bitników, przeszłam przez hippisów i provosów, zahaczyłam też o punk rock. I jedno stwierdziłam po tych niezliczonych godzinach poszukiwań. Boba Dylana nie można przejrzeć ani zrozumieć. Znajdziesz fakty, znajdziesz opinie, wypowiedzi samego Dylana i nic one nie dadzą, bo tu sprzeczność goni sprzeczność. Za dużo domysłów i niezgodności. Zdarzenia, których uzasadnienia nie sposób znaleźć. Zachowania, których nie można wytłumaczyć. No cóż, rzekł kiedyś Bobby: „Nie jestem tym, za kogo mnie macie”. Gombrowicz mówił o ciągłym stwarzaniu i dostosowywaniu formy. Ten noblista robił to wiele razy. Przemiana z chłopca z małego miasteczka w gwiazdę folku. Z muzyka folkowego w mentora i przewodnika tłumów. Zerwanie z wizerunkiem guru i przeistoczenie w prekursora rocka. Aż do odcięcia się od dotychczasowej sławy, zaszycia z rodziną i przejścia po kilku latach na katolicyzm. Bob Dylan to nie Robert Zimmerman. Na pewnym koncercie powiedział: „Cześć, dziś jest Halloween, więc przyszedłem do was w masce Boba Dylana”. On szuka siebie do dziś i po drodze sprawdzał, lub nawet był, wieloma osobowościami. A mimo tego ciągłego braku stabilizacji, nie umiem nazwać go zagubionym. On paradoksalnie ma wszystko pod kontrolą.
Dylana ukształtowały olbrzymie rzesze twórców wszelkiego rodzaju. Pominę większość i skupię się tylko na jednej grupie, której znajomość konieczna jest przy czytaniu recenzowanej/tłumaczonej/opisywanej tu „Tarantuli”. Boba nazywa się często jedynym dzieckiem bitników, i nie można temu zaprzeczyć. Podobno Allen Ginsberg, autor genialnego poematu „Skowyt” i kilku tysięcy listów, słysząc po raz pierwszy Dylana, zapłakał. Wzruszył się, bo poczuł, że oto jest godny spadkobierca spuścizny Beat Generation. „Tarantulą” nasz bohater udowodnił, że Ginsberg się nie mylił.
(Co prawda, często wymienia się jako ostatniego żyjącego bitnika Toma Waitsa, ale Boba nie powinno się pomijać)
Najważniejszych bitników, ojców założycieli, było trzech: Jack Kerouac, William S. Burroughs i Allen Ginsberg. Każdy z nich stworzył dzieło, które uważane jest za kwintesencję omawianego ruchu. Były to powieści „W drodze” i „Nagi lunch” oraz właśnie „Skowyt”. W tych trzech tekstach zawarto wszystko, co było charakterystyczne dla bitników. Anarchię słowa i poglądów, całkowitą swobodę i wrogość wobec konsumpcjonizmu. Z ich idei wyrósł później Ruch Hippisowski. Ta trójka zapoczątkowało wielkie przemiany z lat sześćdziesiątych. Lecz i oni mieli swoich mentorów, między innymi Artura Rimbauda. Wszystko z czegoś wynika.
„Tarantula” zaczyna się od słów: „aretha/ w szafie grającej zza szyby szybująca królowa hymnu & hymenu wsączona w rankę po transfuzji na bani nasłuchiwała ułomnie słodkiej fali dźwięków”. I cóż można tu powiedzieć. Dalsza część jest pomieszana (uwaga, słowo klucz) jeszcze bardziej i nie łatwo doszukać się w treści jakiegoś sensu. Ale znajomość biografii Dylana ułatwia nam trochę zrozumienie ogólnego tematu utworu. Większa część tej „powieści” powstała w 1964 roku, kiedy Bob postanowił wyruszyć w podróż po Ameryce trasą, którą pokonali bohaterowie książki „W drodze”. Zabrał więc trzech przyjaciół i wspólnie wprowadzili plan w życie. W czasie tej podróży powstało m.in. Mr. Tambourine Man. „Tarantula” to zapis wspomnień, trochę przypominających sen i trochę pogmatwanych.
Język, sposób w jaki ją napisano, jest elementem najważniejszym, bo on wyróżnia „Tarantulę” spośród wszystkich innych powieści. I tu znowu pojawiają się bitnicy, którzy nie mieli wpływu tylko na fabułę i genezę. Dylan zastosował tutaj skrajny surrealizm i technikę cut up, która polega na dowolnym mieszaniu zdań i dłuższych wypowiedzi. Podobnie tworzył William S. Burroughs w „Nagim lunchu”, obrazy nie mające nic wspólnego z rzeczywistością, absurdalnie zestawione sytuacje. U Burroughsa jest jednak więcej części do złapania, treść opowiada jakąś historię, można się czegoś uchwycić i nie wypaść z toru. U Dylana wszystko się rozlazło, tu nie ma oparcia, dlatego trudniej ją ogarnąć, a są długie fragmenty, gdzie to jest zupełnie niemożliwe. Dylan jako bardzo dobry poeta zrobił coś jeszcze. Wprowadził w tę prozę rytm, co przypieczętowało ostatecznie jej wyjątkowość. W swoim braku kryteriów „Tarantula” jest dziełem idealnym.
Ta wycieczka dla wielu okaże się mordęgą, łamaniem dotychczasowego sposobu postrzegania literatury. Nie można czytać „Tarantuli” jak zwykłą książkę, nie można jej oceniać jak zwykłą książkę i nie można jej nazwać zwykłą książką. To mały wybryk natury i ukłon wielki należy oddać w stronę Boba Dylana. Jednego z najlepszych, a może i najlepszego, żyjącego poety.
C.P.
"Rzadki okaz"
Wśród ludzi wielkich i umysłów niezaprzeczalnie genialnych znajdują się powszechnie znane nazwiska, z których znajomości dumni są amatorzy, bo kojarzenie pisarzy pokroju Tolkiena albo Murakami zdecydowanie dowodzi znakomitego obycia kulturalnego. Jednak w tej samej grupie twórców mieszczą się osoby równie ważne dla światka literackiego, o których zapomniano...
2018-01-05
2019-07-29
2018-04-03
2020-03-06
2017-12-10
Był Georg Orwell i wszechwidzący Wielki Brat. Był Aldous Huxley i zorganizowana Republika Świata. Była też Margaret Atwood i ubrane na czerwono Podręczne. Setki pisarzy krytykowało już wady otaczającej rzeczywistości. Niektórzy, jak Joseph Heller w „Paragrafie 22”, wyśmiewali mechanizmy rządzące społeczeństwem, ukazując je jako pełne absurdów i pozbawione wszelkiej logiki. Inni snuli przerażające wizje przyszłości, gdzie nie pozwala się jednostkom na indywidualność, wyznacza funkcje i przynależność jeszcze przed narodzeniem. Wśród tych surowych komentatorów spraw bieżących wyraźnie zaznaczył swoją osobę John Steinbeck, pisząc „Grona gniewu”.
Asfaltową szosą szedł żółw. W stanie Oklahoma jest to rzecz zupełnie zwyczajna. Na tej drodze w lat trzydziestych samochody pojawiały się rzadko, dlatego żółw bez obaw kroczył naprzód, nie myśląc o czterokołowym niebezpieczeństwie. Szedł śmiało i pewnie, aż nagle padł na niego ogromny cień, schował się wtedy w swojej twardej skorupce. Bezpiecznie w niej ukryty poczuł, że ktoś owija go kawałkiem materiału i zabiera dalej ze sobą. Osobą, która zakłóciła spokojny żółwi spacer, był Tom Joad. Opuścił on niedawno więzienną celę, gdzie odpracowywał wyrok za zabójstwo, i w nowym, lichym garniturze wracał w rodzinne kąty. Żółwia zabrał, żeby sprawić przyjemność młodszemu rodzeństwu.
Żółw dusił się w ciasnym zawiniątku, ale słabsi nie mają wpływu na decyzje silniejszych. Zmęczony mężczyzna usiadł pod drzewem i spotkał tam starego znajomego, pastora. Gdyby żółw rozumiał ludzką mowę dowiedziałby się, że pastor porzucił dawno swoje zajęcie, bo pewne pokusy okazały się silniejsze od niego. Wciąż jednak z łatwością prawił kazania, co Tom szybko zauważył.
Odnalezieni przyjaciele zawędrowali do osady. Zastali tam tylko jednego sąsiada, który opowiedział im tragiczną historię mieszkających tu do niedawna rolników. Susza i ciągły nieurodzaj skłoniły właścicieli pół do pozbycia się z ziem swoich dzierżawców. Całe rodziny wyjeżdżają teraz do Kalifornii, krainy mlekiem i miodem płynącej, jak głosiły rozdawane wszędzie ulotki. Uciekają przed suszą i kryzysem, w bezpieczne miejsce.
Tom pospieszył do farmy, na której przygotowywano się do dalekiej podróży. Powitano go serdecznie i z miłością. Prawie nic nie uległo zmianie przez te niezliczone miesiące. Może tylko rodzice mieli więcej siwych włosów na skroniach, a rodzeństwo nie było już małymi dziećmi. Atmosfera pozostała ta sama. Rodzinna, dobra, sielska, swobodna, bezpieczna. Kiedy opadły pierwsze emocje i udzielono wszystkich wyjaśnień, Tom również rzucił się wir przygotowań, aby przyspieszyć porę wyjazdu.
Tymczasem żółw, o którym zapomniano, wygramolił się ze zmiętego pakunku i ciekawskim wzrokiem lustrował otoczenie. Patrzył na parę zmęczonych staruszków, lękających się zmiany dotychczasowego miejsca. Obserwował młodą, ciężarną dziewczynę, która żądała od innych szczególnej uwagi. Zauważył młodego chłopca, chcącego wieść samodzielne życie. Spoglądał na zarzynanie wieprza, który dostarczył duży zapas mięsa. Widział wreszcie, jak w pośpiechu ładują do furgonetki bagaże, siebie i odjeżdżają. Żółw zastanawiał się wtedy nad trzema pytaniami. Do czego oni pędzą, czemu chcą szybko porzucić ten dom, wybierając nieznane? Czy ich oczekiwania znajdą potwierdzenie, czy dostatek i szczęście już na nich czekają? Co ich tam spotka? Potem odwrócił się, wkroczył na swoją ścieżkę. A oni odjechali, z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej odcinając się od dotychczasowego życia.
Przekonań Joadów długo nic nie mogło zachwiać. Nie wierzyli ludziom, niszczącym ich utopijne wyobrażenie Kalifornii. Na rozprowadzanych ulotkach wyraźnie było napisane, że potrzebują wielu ludzi do pracy. Można się dziwić uporowi Joadów? My też nie akceptujemy łatwo bolesnej prawdy. Wolimy oszukiwać samych siebie i robimy to tak długo, aż zaczniemy wierzyć w powtarzane kłamstwa, aż fikcja pomiesza się z rzeczywistością. Joadowie mieli dużo słusznych powodów, żeby nie wątpić w swoją pomyślność. Było ich wielu, wszyscy chętni do pracy, zawsze uczciwi, pomocni, pobożni, cnotliwi.
Poczucie wspólnoty dawało im moc tysiąca koni. Byli taranem, który burzył kilkumetrowe mury. Każdy z nich posiadał jakieś umiejętności, dzięki nim mogli wybrnąć z najtrudniejszych sytuacji. Opierali się na sobie wzajemnie, razem tworzyli konstrukcję nie do obalenia. Tylko od samego początku pojawiały się płytkie najpierw, a coraz głębsze potem pęknięcia. Ktoś umierał, ktoś odchodził, ktoś nie chciał dalej tworzyć wspólnoty. Ale więzi rodzinnych nie zniszczy byle silniejszy powiew wiatru, do ich przerwania potrzeba niezmierzonych sił.
Na miejscu ujrzeli widok, który sprostał wszystkim wysnutym wcześniej wyobrażeniom. Sady pełne owoców, plantacje obsypane bawełną. Piękno i bogactwo. Raj, istny raj. Oczarowani zagłębiali się coraz dalej w tę doskonałą krainę. Oto miejsce, w którym zaczną nowe, dostatnie życie.
Nie wiedzą, kiedy coś poszło nie tak. Może już przy wyjeździe z domu, może od tamtej pory problemy ledwie dostrzegalnie żarzyły się, tłumione nadzieją, a teraz wybuchły wysokim płomieniem, podsycone nową iskrą. Rodzina dotarła do jednego z Hooverville. W twarz zajrzało im widmo głodu, biedy i rozpaczy.
Steinbeck nazywa je osiedlem nędzy. Przybysz wznosił tu swój namiot i stawał się obywatelem jednego z Hooverville, nie były one rzadkością. Później dni stawały się do siebie podobne, człowiek wstawał rano, rozjeżdżał po okolicy w nadziei dostania pracy, wydając na benzynę resztę pieniędzy. A wieczorem, kiedy wracał po bezowocnych poszukiwaniach, siadał przy skromnej kolacji i rozprawiał z innymi mężczyznami. Patrzyli na dziesiątki tysięcy akrów ziemi, leżącej odłogiem. Marzyli o choćby pięciu, które zaspokoiłyby wszystkie ich potrzeby. Ale one miały już swoich właścicieli, już nic dla nich nie zostało.
Jednym z ważniejszych, jeśli nie głównym elementem książki, jest surowa, bezwzględna krytyka kapitalizmu i jego następstw. W sposób okrutny pokazane zostały wszystkie wady i paradoksy tego systemu. Pławiących się w bogactwie właścicieli porównano ze skrajnie biednymi robotnikami. Przy fantastycznie opisanym urodzaju pól i sadów ustawiono głodujących ludzi, którym nie pozwalano zrywać owoców ani pracować, bo te owoce przynosiły za mały zysk i musiały zgnić. Miały gnić, bo nie przyniosłyby pieniędzy. Tak bardzo razi nieludzkość ludzi wobec ludzi, aż ma się ochotę zamknąć oczy. Nieczułość na cierpienie innych, bezduszne wyzyskiwanie, intrygi i obłuda, a wszystko by gromadzić coraz więcej. Powiększać kapitał, utrzymywać się na szczycie, nie poświęcając żadnej myśli potrzebującym bliźnim. Steinbeck przemawia w imieniu pokrzywdzonych, woła o pomstę za nich. Ale też i ostrzega przed zgubnym wpływem materializmu, przed tragicznymi skutkami kuszącej chęci posiadania.
„Grona gniewu” oddają wspaniały hołd wszystkim uczciwym, szczerym, wytrwałym, którym przypadło żyć w bezlitosnych dla nich czasach, a mimo to zachowali godność, zasługującą na najwyższy podziw. Byli oni pełni najlepszych chęci, ze skromnymi marzeniami. Przyjechali z dobrym nastawieniem do otoczenia, a powitano ich z nienawiścią i pogardą. Pozbawiono szacunku, wyzywano. Podkładano kłody pod nogi. Zabierano wszelką nadzieję na należną sprawiedliwość. Lecz oni nie poddawali się i szukali pracy, której nie było. Łapali się każdego zajęcia, nie żebrząc od nikogo.
Ważne było, żeby działać razem, bo tylko to pozwalało na przetrwanie, na utrzymanie się w tym miejscu. W rodzinie Joadów rolę spoiwa przejęła Ma Joad. Napotkane trudy uwypukliły najlepsze cechy jej charakteru, wśród nich mądrość, odwagę, wierność i roztropność. Nie pozwoliła swojej rodzinie na rozpad, słusznie zakładając, że to może być jej ostateczny koniec. Pielęgnowała więzy, zapewniające jedność. To ona prowadziła swoją rodzinę podczas kryzysu, któremu nie podołali mężczyźni. Ma Joad wzbudza wielki podziw, staje się cenionym autorytetem, urzekając swoją prawdziwością i skromnością.
Niestety, nie zdołała samodzielnie utrzymać ich w ryzach. Od początku się wyłamywali. Część postanowiła odejść, z własnej woli albo z konieczności. Rozdzielili się i pozostawili wątpliwości dotyczące przyszłych losów tej rodziny. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie, ale oni nie pozwolili nam na użalanie się. W końcowych scenach przebrzmiewa niezłomny duch, którego nie można pokonać. Siła ponownie w nich wstępuje i zyskujemy przekonanie, że ci bohaterowie sobie poradzą.
Ostatnie słowa, ostatnie gesty wielkich ludzi często są przywoływane. Steinbeck zakończył swoje dzieło jednym z najpiękniejszych literackich gestów. Rosasharn karmiąca własną piersią umierającego z głodu mężczyznę. Podsumowuje to treść, stawia kreskę pod szeregiem danych. Postawa Rose of Sharon porusza najczulsze struny, wzbudza dla niej olbrzymi szacunek. Czujemy dumę na myśl o tym, że dojrzała i stała się cudowną kobietą, obdarzoną wyczuciem i instynktem. Młoda dziewczyna podkreśla dobro ludzi biednych, którzy nie mając nic, wciąż chcą pomagać i oddadzą na ten cel każdy ze swoich przymiotów.
Powieść Steinbecka trzeba nazwać arcydziełem. Zapisana historia robi nieporównywalne do niczego wrażenie, wyciskając wieczne piętno. Burzy fundamenty dotychczasowego myślenia i wypełnia je nowym materiałem. Przekonuje do zastanowienia się nie tylko nad czasami minionymi, ale i wiekiem współczesnym, który roi się od błędów i niedoskonałości. Poddaje w wątpliwość słuszność naszych zachowań, zmusza do ich gruntownego przemyślenia. Pozostawia w całkowitej rozsypce, porażonym poczuciem klęski i gniewem, które wyzierają z jej oczu.
C.P.
Był Georg Orwell i wszechwidzący Wielki Brat. Był Aldous Huxley i zorganizowana Republika Świata. Była też Margaret Atwood i ubrane na czerwono Podręczne. Setki pisarzy krytykowało już wady otaczającej rzeczywistości. Niektórzy, jak Joseph Heller w „Paragrafie 22”, wyśmiewali mechanizmy rządzące społeczeństwem, ukazując je jako pełne absurdów i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Krótkie opowiadanie Ernesta Hemingwaya jest najstraszliwszą ze zmór prześladujących gimnazjalistów. Kiedy polonistka podaje do wiadomości: "Możecie wypożyczać z biblioteki Starego człowieka i morze" wśród uczniów podnosi się zgodny jęk rozpaczy. No bo mają czytać kilkadziesiąt stron o starcu łowiącym rybę? Biedactwa. Gdy dowiedziałam się, że "Stary człowiek i morze" znika z kanonu lektur, pierwszy raz od miesięcy skakałam z radości. Nareszcie tak cenna książka zostanie ochroniona przed bezmyślnymi komentarzami głupkowatej młodzieży. Jednak znaczy to również, że będziemy słyszeć o niej coraz rzadziej. Ze względu na wysoki stopień odchylenia od dzisiejszych trendów czytelniczych i kłopotów ze wznowieniem wydania, "Stary człowiek i morze" będzie przywoływany coraz rzadziej.
Akcja opowiadania jest monotonna. Nie licząc chwili przed wpłynięciem w morze i wspomnienia o trzydniowym siłowniu się na rękę, treść opisuje głównie zmagania Santiaga z marlinem. Chociaż fabule brak dynamiczności, można zachwycić się stylem utworu. Sposobem, w jaki Hemingway przedstawia wysiłek Santiaga, jego myśli. Charakterystyczny jest bardzo, inny zupełnie. Język stanowi jeden z ważniejszych elementów w wyznaczaniu artyzmu utworu. Dobry pisarz posługuje się stylem różniącym się od wszystkich pozostałych. Hemingway mówi prosto i rzeczowo. Omija ozdobniki, metafory, wieloczłonowe zdania. Ta prostota ma mnóstwo uroku.
Język i fabuła to jedno. Nie urzekają większości i można to zrozumieć. Ale jak nie pochylić czoła w niemym hołdzie dla autora za wymowę tego utworu? Nadszedł czas na interpretację.
Szczęście mają Ci, którzy mogli omawiać ją na lekcji. Będąc tylko trzynastoletnią dziewczynką z chęcią głębszego poznania, nie zauważyłabym całej jej wyjątkowości.
Po skończeniu tej książki wiedziałam jedno- nie można się poddawać. Jesteśmy silni, niezwykle mocni i niepokonani. Jeżeli upadniemy powinniśmy wstać, otrzeć łzy i kulejąc iść przed siebie. Tak zachowuje się Santiago. Pomimo ponad osiemdziesięciu dni niepowodzenia on dalej robi to, co kocha. Co jest sensem jego życia. Wypływa w ukochane, choć bezlitośnie morze, żeby złowić ryby. Ilu z nas jest do tego zdolnych? Ilu z nas załamuje się po pierwszym niepowodzeniu? Dlaczego nie wyczerpujemy naszej wiary i nadziei, i siły do końca?
Rybakowi udaje się i dobry Bóg nagradza heroiczny wyczyn staruszka, który po kolejnych kilku dniach ciągnięcia linki uśmierca, z ogromnym żalem, rybę. Widzicie? Starając się, możecie osiągnąć swój cel. Tylko poprzez ciężką pracę nasze marzenie może się spełnić. Ale cóż to? Co za zawistne potwory pojawiają się na horyzoncie? Rekiny. Ludzie. Zazdroszczą ci sukcesu i pożerają twoją zdobycz. Santiago traci marlina, z którego tak się cieszył, którego tak bardzo pragnął, którego tak dzielnie bronił. Czy ciebie nie spotkało nic podobnego? Szybko odebrane marzenie? Inne wyobrażenie marzenia? Połów tej ryby był dla mnie od początku symbolem wędrówki do celu. Motywatorem do pokonywania własnych słabości. Hemingway uświadamia nam naszą wielkość. Przygotowuje na porażki i uczy radzić sobie z nimi. Te wnioski samodzielnie wysunęłam po przeczytaniu "Starego człowieka i morze".
Podczas lekcji polskiego nauczycielka zwróciła moją uwagę na bardzo istotny element, który można szeroko rozwinąć. Symbolika. To zagadnienie poszerzyło mój punkt widzenia w znacznym stopniu. Opowiadanie jest przecież nimi przesycone. (Hemingway pisząc ten utwór nie myślał o umieszczeniu ich w treści. To było nie zamierzone. Piękny przykład, że inni wiedzą więcej o nas niż my sami) Czy jest sens tłumaczyć każdy z symboli? Napomnę o kilku wybranych. Santiago- człowiek dążący do celu. Marlin- cel. Walka z marlinem- osiąganie celu. Ocean- życie. Latające ryby- ludzie wolni itd.
Oprócz zagadnienia, dotyczącego pokonywania słabości i symboliki, warto skupić się na jeszcze dwóch punktach. Po pierwsze przyjaźni Santiaga z Manolinem. Stary człowiek bardzo często wspominał chłopca. Mówił, że żałuje, iż nie ma go z nim. To dziecko było dla niego swego rodzaju bodźcem do dalszego działania. Każdy z nas czuje więcej sił, zapału do pracy, wiedząc, że ma obok siebie osobę, dla której jest ważny. Dzięki Manolinowi Santiago nie załamywał się w najbardziej krytycznych momentach, dalej parł do przodu. Obraz chłopca w umyśle dodawał mu energii. Jednak to nie wszystkie korzyści płynące z dobrych relacji międz nimi. Santiago prócz wsparcia mentalnego, otrzymał pomoc fizyczną. Manolin rozmawiał z nim, przynosił jedzenie oraz przynęty, przykrywał go kocem, gdy ten zasnął. A co otrzymał w zamian? Miłość, wiedzę, przyjaźń. Zapewne miał świadomość tego, ile wart jest dla rybaka. Fragment, w którym Santiago budzi chłopca ze snu jest wyjątkowo wzruszający. Ma w sobie coś nieuchwytnego, emanuje osobliwymi uczuciami. Relację miedzy tym dwojgiem można śmiało podawać jako przykład przyjaźni idealnej. Wiele nas uczą.
I powoli zbliżamy się do końca, linia mety majaczy na horyzoncie. Nie zapomnijmy o Martinie, właścicielu karczmy, postaci epizodycznej i często niezauważalnej. Bo co on takiego zrobił? W czasach, w których wszyscy jesteśmy nastawieni na posiadanie, zysk, majątek, dokarmiał biednego rybaka, choć wiedział, że nie otrzyma zapłaty. Wykazał się dobrem i miłosierdziem. Udowodnił, że dobrzy ludzie istnieją. Obronił nas wszystkich przed zarzutem zezwierzęcenia.
Mam tylko piętnaście lat i to, co piszę stanowi ułamek z całego przekazu utworu. Osoby w moim stadium rozwoju nie potrafią zgłębiać tak bogatych dzieł bez szkody dla autora. Po przeczytaniu książki podobnej do tej, jedna myśl błąka się mi po głowie. Przeciętna i zwyczajna jestem, niewiele wiem, zerem jestem w porównaniu do tych genialnych umysłów. Czy to się kiedyś zmieni? Miejmy nadzieję, że wytrwałą pracą, jak Santiago, dobrnę do niewyraźnego jeszcze celu.
C.P.
Krótkie opowiadanie Ernesta Hemingwaya jest najstraszliwszą ze zmór prześladujących gimnazjalistów. Kiedy polonistka podaje do wiadomości: "Możecie wypożyczać z biblioteki Starego człowieka i morze" wśród uczniów podnosi się zgodny jęk rozpaczy. No bo mają czytać kilkadziesiąt stron o starcu łowiącym rybę? Biedactwa. Gdy dowiedziałam się, że "Stary człowiek i morze"...
więcej Pokaż mimo to