rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , ,

Z krótkiej notki biograficznej o Baldwinie warto zapamiętać, że był klasykiem „czarnej prozy”, w swojej twórczości zajmował się konfliktami rasowymi i - obok mojej ukochanej Carson McCullers - był jednym z pionierów literackiego obrazu rewolucji seksualnej.

Główny bohater ma problemu z określeniem orientacji i własnej tożsamości. Okłamuje sam siebie, nie dopuszcza prawdy. Spokojne życie zakłóca wewnętrzna obcość. Z Ameryki do Paryża ucieka w poszukiwaniu c z e g o ś. Może pod tym kryć się zrozumienie siebie. Bardziej oczywista jest ucieczka od ojca, od sztucznej relacji.

W Paryżu szybko znajduje szczęcie. Poznaje Hellę, ładną i inteligentną. Pozorne zadowolenie psuje wewnętrzny i niezidentyfikowany niepokój. Bohaterowie czują barierę, której pochodzenia nie potrafią określić. Dziewczyna wyjeżdża do Hiszpanii przemyśleć ich relację. Jest to więc druga podróż w poszukiwaniu siebie w dość krótkim czasie. Zmiana otoczenia - w przypadkach tkwienia przyczyny wewnątrz postaci - rzadko sprzyja rozwiązaniu problemów, szczególnie długotrwałym.

Kolejne miesiące są kluczowe. To czas, w którym wyraźnie objawia się wciąż wypierana prawda o sobie. Wobec kolejnych zdarzeń młodzieńcza przygoda (wspólna noc z przyjacielem) nabiera nowego znaczenia. Współcześnie zachęcano by bohatera do zaakceptowania swojej części homoseksualnej. Jak wtedy wyglądałoby jego życie? Z Giovannim łączyła go miłość, jakiej nie doznał nigdy wcześniej i jakiej już zapewne nie doświadczy nigdy. Te uczucia nie są wyeksponowane. Można się zawahać i stwierdzić, że mieszka z nim, bo sam nie ma pieniędzy. Można zwątpić przy jego oschłym i obcym tonie, ale czytając nabiera się niewzruszonego przekonania o zwykłym, szczerym uczuciu. Dystans mógł wynikać ze wspomnianego już wcześniej strachu przed przyznaniem się przed samym sobą. Bohater mówi ostro i z wyrzutem: „Jak wyobrażasz sobie życie dwóch mężczyzn”. Tego otoczenie nie akceptuje, to budzi powszechną pogardę. Bohatera w głębi duszy brzydzi smród miłości, mimo wszystkich swoich postępków chce uważać się za „czystego”. Stąpa ostrożnie, bez zaangażowania, nie zbliża się zbytnio. Źródło tego postępowania pochodzi z wpajanych przed innych przekonań. Gdyby ktoś powiedziałby mu, że to jest normalne, nie zmagałby się z konfliktem wewnętrznym. Ponadto odstraszał go przykład innych, podobnych sobie. Brzydził go Jacques, żebrający o chociaż pięciominutową rozkosz w ciemności, błagający pieniędzmi o miłość. Usłyszawszy od niego, że są tacy sami, przeraził się. Bo tych słowach urosło tylko pragnienie wyparcia. Szereg sytuacji odstrasza go coraz bardziej. Widząc pogardliwy wzrok marynarza boi się, czy t o nie jest widoczne. Musi się z Giovannim ukrywać, wystawiać na plotki. Dodatkowo jego ojciec oczekiwał po nim ślubu. Bohaterowi łatwiej uznać romans za przelotną fascynację, niż pokonać wszystkie przeszkody, z wieloma pokornie się pogodzić, dla utrzymania związku.

Przybywa Hella, która przemyślała dogłębnie sprawę i postanawia wziąć ślub. Bohater zaś bez słowa opuszcza Giovanniego. Początkowo znajduje siłę do wymuszonego zachwytu narzeczoną, ale później obrzydzenie rośnie niekontrolowanie. Miękkość, bielizna. Stosunki z nią stają się męką. Szuka w niej i innej przelotnej dziewczynie potwierdzenia męskości i go nie znajduje. Hella uważa, że kobietą można być tylko przy mężczyźnie, czy to prawda? Ona sama jednak opuszcza narzeczonego, po zobaczeniu go z marynarzem. Odważnie stwierdza, że kobieta nie może zapomnieć, iż nie musi zgadzać się na cierpienie. Hella kochała rozsądnie. Była gotowa oddać siebie, ale poznając prawdę znalazła dość determinacji do odejścia.

Akcja powieści zaczyna zmierzać w smutnym kierunku. Dochodzi do morderstwa członka starego i znamienitego rodu. W obliczu tej okoliczności na bok odchodzą jego stosunki z młodymi mężczyznami i otaczająca go za życia z tego powodu pogarda. Gazety podkreślają wielkość jego pochodzenia, ludzie buntują się przeciwko szykanowanej i odrzuconej mniejszości. Wobec tej fali nienawiści oskarżony Giovanni nie ma szans. Wyrok wysłany niebieską kopertą. Ustanowiony na młodego Włocha, który nie mógł dłużej wytrzymać poniżania i wstrętu.

Jak dokładnie wygląda jego historia? Przystojny, lubiany barman z tragiczną przeszłością. Żył w maleńkiej wiosce z kochaną przez siebie dziewczyną. Czuł się szczęśliwy do czasu, kiedy ich dziecko urodziło się martwe. Wstrząśnięty ucieka do Paryża i dopiero tu zaczyna zadawać się z mężczyznami, dlaczego? Dopiero tu odkrywa swój homoseksualizm? Nie chce wracać do normalnego życia? Tu jego predyspozycje mogły się rozwinąć? Pragnął własnego upadku? Giovanni lękał się samotności. Błagał bohatera do zostania przy nim. Po jego odejściu nie miał już nic. Najbardziej godna współczucia postać.

Powieść kończy rzucenie skrawków wyroku na wiatr, który zwraca je z powrotem. Tak jak bohater pragnący zacząć życie na nowo, nie zazna spokoju od wspomnień. Przeszłość i wszytko, co wyparte będą wracać.

„ ‚Ja’, którego szukałem, jest dokładnie takie samo jak to, od którego próbowałem tak długo uciekać.”

C.P.

Z krótkiej notki biograficznej o Baldwinie warto zapamiętać, że był klasykiem „czarnej prozy”, w swojej twórczości zajmował się konfliktami rasowymi i - obok mojej ukochanej Carson McCullers - był jednym z pionierów literackiego obrazu rewolucji seksualnej.

Główny bohater ma problemu z określeniem orientacji i własnej tożsamości. Okłamuje sam siebie, nie dopuszcza prawdy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

W stu dwudziestą rocznicę urodzin.

Informacje i cytaty pochodzą głównie z posłowia Zbigniewa Żabickiego zamieszczonego w wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego, 1974 r.

Smuci mnie mała popularność tego pisarza, choć dociekliwiec mógłby wymienić przyczyny takiego stanu. Kruczkowski, mimo że nad wyraz zdolny i interesujący, przegrywa w walce o czytelników z pisarzami wybitniejszymi (to trzeba szczerze zaznaczyć) oraz na polu rywalizacji o „bycie modnym”. Tematyka, metoda literacka i przede wszystkim forma (celuje w dramaty) mogły i mogą nie odpowiadać odbiorcom.

Dwadzieścia lat przed powstaniem „Pierwszego dnia wolności” w głowie autora zrodził się pomysł napisania poematu dramatycznego o Czekaniu. Realizacja tego ograniczyła się do zarysowania kilku scen, ale idea została, zmieniała się, rozrastała. Jej ślady zostały w budowie akcji i w wypowiedziach. Wprowadzono jednak zasadnicze zmiany. Pojawił się dom w małym miasteczku i dopiero co uwolnieni jeńcy. Zamiast Czekania (pojawia się na marginesach) jest konfrontacja ideałów, postaw człowieka z rzeczywistością. Przemiany wynikły z prawdziwej sytuacji (okoliczności i nazwiska nie odpowiadają dokładnie rzeczywistości) oraz z transformacji społecznych i literackich, które nastąpiły od pojawienia się idei. Tu pojawia się pierwszy przełom, a jest nim rozpowszechnienie się filozofii egzystencjalizmu.

W tym okresie do głosu doszli Sartre, Camus, Beckett, Ionesco. Trudno zwięźle i w pełni zreferować filozofię, która kształtowała się na przestrzeni ponad stu lat, zaczynając od Kierkegaarda, idąc przez Jaspersa, Heideggera i kończąc na Sartre’u (najbardziej wpływowy i tworzący utwory najlepiej wpasowujące się w ramy tej filozofii). Kruczkowski podejmuje polemikę nie z konkretnymi wypowiedziami konkretnych twórców, ale z ogólnym zespołem przekonań. Wśród nich wymienić warto przeświadczenie, że jednostkę odgradza przepaść od świata i innych ludzi, a to pociąga za sobą przekonanie, że człowiek, jego postępowanie nie są determinowane przez żadne czynniki zewnętrzne. Jest to ta znamienna dla egzystencjalizmu wolność, powodująca lęki. Egzystencja postawiona sama sobie przed światem, która nie jest warunkowana przez niego, a przez samą siebie (śmierć, skończoność). Śmierć stanowi konieczność wymagającą buntu. Buntu mającego pewną wartość moralną. Egzystencjalizm wytyka jednostce pewną wartość, a jest nią odpowiedzialność za własne postępowanie. Odsuwanie tego oznacza oszukiwanie samego siebie. Konsekwencją nowych myśli była konieczność ponownego i pogłębionego rozpatrzenia problemu wolności, który w utworze Kruczkowskiego jest centralnym tematem.

On sam uważał, że „teatr winien osądzać nasze życie i dawać pełnię głosu przodującym myślom naszego wieku, ukazywać człowieka w procesie historycznym i posilać jego wiarę w możliwość świadomego przekształcania świata, w skuteczność zbiorowych wysiłków”.

Punktem wyjścia dla przemyśleń była dla Kruczkowskiego analiza sytuacji ideologicznej i postaw moralnych w społeczeństwie niemieckim w latach wojny. Nie jest to jednak podstawa ani nie jest to tak zarysowane jak w „Niemcach” (inny utwór tego autora). „Pierwszy dzień wolności” ma ambicje bardziej ogólne, uniwersalne. Nie rekonstruuje zespołu stosunków historycznych, ale sprzyja filozoficznej dyskusji, w tym zaznaczonej już wyżej polemiki z egzystencjalizmem, dokonywanej za pomocą losów postaci, których postępowanie - wbrew zasadzie wolności od czynników zewnętrznych - warunkują konieczności historyczne.

W takim ujęciu spór nie musi ograniczać się tylko do egzystencjalizmu, bo przecież i polski romantyzm (Mickiewiczowski „Dziady” czy „Kordian” Słowackiego) zastanawia się nad granicami wolności i senem tego pojęcia. Można dodać, że Kruczkowski swoją podróż pisarską rozpoczął od powieści „Kordian i cham”.
…………………………………………………………………………………………………

Początek marca 1945 roku. Małe niemieckie miasteczko opuszczone przez wojska hitlerowskie. Położenie frontu nie zostało ustalone. Armia wyzwoleńcza nie zdążyła jeszcze zorganizować sprawnej władzy. Po okolicy snują się rozbite, ale wciąż groźne oddziały nieprzyjaciela. W czasie trwania akcji jest to zatem „ziemia niczyja”. Zabieg ten, świadomy zapewne „tworzy warunki, w których ludzki wybór postępowania jest na pozór niczym nieskrępowany, nieuzależniony od okoliczności zewnętrznych, a więc warunki, w których wybór ten na pozór jest wolny”. W sposób sztuczny powstaje sytuacja, którą egzystencjalizm postrzegał jako naturalną cechę ludzkiego istnienia. Na tym tle Kruczkowski inicjuje konflikt dramatyczny.

Grupka jeńców wyzwolonych z obozu. Wyzwolenie będące kresem cierpień, możliwością powrotu do życia. Oprócz tego oznacza przede wszystkim w o l n o ś ć. Bohaterzy nazywają ją „zbyt późno znalezioną zgubą”, „z którą nie wiemy co zrobić”. Reakcje ukazują różne możliwości wykorzystania tej „zguby”. Najbardziej prymitywna jest reakcja Pawła. Bez pogłębienia pojmuje wolność jako sytuację, w której „c h c e s z znaczy m o ż e s z”. Dla niego ogranicza się to do rozrywki, pijatyk, kart i stosunku z kobietą zredukowanego do zaspokojenia potrzeb fizjologicznych („Myślałem przez pięć lat: wolność - osoba rodzaju żeńskiego”). Nieco inaczej przedstawiają się reakcje Michała i Hieronima. W pierwszym odruchu i oni marzą tylko o spełnieniu potrzeb konsumpcyjnych. Najpierw pragną jedzenia i spania, potem fantazjują o drobnomieszczańskim, spokojnym i dostatnim życiu. Później zaczyna im zależeć na czymś głębszym - ochronie wspólnoty jenieckiej. Dlatego sprzeciwiają się ochronie młodych dziewcząt, bo są N i e m k a m i, pochodzą z wrogiego obozu, już samo należenie do niego czyni je winnymi. Ponadto Michał, który utracił wszystkich bliskich, i który nie ma możliwości odbudowania życia, postanawia oddać się idei i zgłosić na front. Uznaje więc historyczną determinację ludzkiego losu. Bardziej od niego zrezygnowany jest Anzelm. Postać o tyle ciekawa, że przeciwstawia się naszym wyobrażeniom, bo on bardziej wolny czuł się w obozie. Wielki paradoks. Wolny w niewoli. To człowiek, który utracił wiarę w sensowność jakiegokolwiek postępowania. I zgodnie z prawami historii, i przeciw nim. Jego wolność równoważy się z tchórzliwą i samolubną ucieczką, z wyzwoleniem od wszystkiego (przede wszystkim od obowiązków). Dla autora taka postawa jest może i najbardziej niebezpieczną. Rezygnuje ona z działania i zanurza się w jałowej kontemplacji, pesymistyczni nastawia się do wszelkich twórczych działań. Anzelm postrzega życie jako czekanie na nieuchronny kres („W gruncie rzeczy zawsze czekamy tylko”). Wynika to oczywiście z przeżyć wojennych, z obecnej w tamtym czasie „znieczulicy”. Pobyt w obozie daje mu radość, bo jest gwarantem braku troski o chleb, zobowiązania rodzinne i społeczne. Jedyne czego wymaga od siebie to pisanie o rozwoju osobowości. Uszczypliwa ironia ze strony pisarza; o rozwoju osobowości pisze człowiek, którego własna uległa degradacji. Inni bohaterowie osądzają go surowo, jest dla nich wstrętny. Pojawia się nawet ostra reakcja w postaci chęci zabicia.

…………………………………………………………………………………………………

Powyższe postaci prezentują różne postawy, jednak najbardziej pogłębionym i filozoficznym bohaterem jest Jan, główna postać dramatu. Jan przeciwstawia się głównie poglądowi Pawła i mówi: „M ó g ł b y m, ale nie c h c ę. Wydaje mi się, że właśnie na tym polega wolność”. Pojmuje ją jako możliwość dokonania wyboru. To tłumaczy dalsze działania bohatera. Wynikało ona z potrzeby odzyskania prawa wyboru postępowania. Jego decyzja o ochronie zagrożonych gwałtem dziewcząt trwale rozbija jeniecką wspólnotę. One same odnoszą się z nieufnością i wrogością. Sytuacja wydaje się być niechciana przez obie strony, a dochodzi do niej w imię idei. W imię udowodnienia sobie, że powróciły stary świat i człowieczeństwo. Jan chce wcielić w życie pewien ideał humanistyczny. Czy nie o tym samym mówi zakończenie „Innego świata” Herlinga - Grudzińskiego?

Skomplikowane jest zachowanie Ingi, jednej z owych dziewcząt. Zachowuje wrogość do Jana mimo jego szczerych chęci i na przekór budzącemu się uczuciu. Gra, jedno uczucie zasłaniając drugim. W obliczu otoczenia miasteczka przez jeden niemiecki oddział Inga wchodzi na wieżę i strzela. Niektórzy dopatrywali się w niej dopełniania hitlerowskich ideałów, ale sam Kruczkowski zaprzeczał temu i zachęcał do spojrzenia na nią, jako na ofiarę okrutności wojny.

Zakończenie domaga się kilku słów komentarza. Błąd Jana tkwi w złudzeniu, że ludzie na tę samą sytuację zareagują jednakowo oraz w założeniu, że wszyscy ustosunkowują się odpowiednio do problemu egzystencji zbiorowości, gdy tymczasem na pierwszym miejscu znalazł się dla nich indywidualizm. W tym tkwi dramat bohatera, w błędnych założeniach. Dlatego ponosi klęskę. Jedna postawa, jedna słuszność upadają w obliczu zróżnicowania jednostek (polemika z marksizmem). Za pewną uznał konieczność złudzoną. W obliczu konieczności rzeczywistej (atak niemieckiego oddziału) dawne podziały zostają przywrócone. Inga testuje granice jego humanizmu. Sprawiedliwość wymierzona przez Jana może być podkreśleniem ironii historii. Ja jednak widzę w tym ślad po uczuciu. W „Mszach i ludziach” Steinbecka sytuacja jest podobna. Sprawiedliwość woli dać za dość przyjaciel niż zupełnie obca osoba.

Podkreślmy jeszcze raz: „Wybór dokonywany przez człowieka musi liczyć się z prawami historii, nie może być utopijny, nie może lekceważyć istniejącej sytuacji dziejowej”.

C.P.

W stu dwudziestą rocznicę urodzin.

Informacje i cytaty pochodzą głównie z posłowia Zbigniewa Żabickiego zamieszczonego w wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego, 1974 r.

Smuci mnie mała popularność tego pisarza, choć dociekliwiec mógłby wymienić przyczyny takiego stanu. Kruczkowski, mimo że nad wyraz zdolny i interesujący, przegrywa w walce o czytelników z pisarzami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Gustaw Flaubert był dziewiętnastowiecznym pisarzem francuskim, uważanym za jednego z największych mistrzów literatury. Pisać zaczął już w wieku ośmiu lat i nigdy nie chciał porzucić tej drogi. Otrzymany po ojcu spadek (aż pół miliona franków) pozwolił mu oddać się całkowicie temu zajęciu. Debiutował utworami o treści erotycznej, a jego pierwszym dojrzałym dziełem była właśnie „Pani Bovary”, swego czasu umieszczona razem z „Salambo” w indeksie ksiąg zakazanych. Znał wielu mistrzów swojej epoki, w tym Wiktora Hugo, Emila Zolę, Charlesa Baudelaire’a, Teofila Gautiera i Iwana Turgieniewa. Słynął z wielkiego przywiązania do pracy twórczej, traktował ją jako codzienny obowiązek i narzucał sobie wysokie wymagania odnośnie precyzji i dyscypliny słowa. Nigdy się nie ożenił, choć przeżył kilka romansów. Jeden z nich - z bardzo wtedy znaną Louise Colet - przybrał formę trwałego dziesięcioletniego związku, który ponoć zakończył sam autor, żeby nie rozpraszać się przy tworzeniu „Pani Bovary”. Pisanie tej powieści było dla Flauberta wielkim wyzwaniem. Pracował nad nią pięć lat w swojej samotni i według opowieści przerwy robił tylko na posiłki i sen. Roland Barthes w "Lekturach" pisze, że bywało, iż Flaubert spędzał całe dni, cyzelując jedno zdanie. Często wątpił i rozpaczał. Wysiłek opłacił się, bo teraz „Pani Bovary” jest uważana za jedno ze sztandarowych dzieł literatury. Była to jedna z ulubionych książek Prousta, Joyce’a, Nabokova, Faulknera.

Emma Rouault, córa wieśniaka wychodzi za mąż za zakochanego w niej do szaleństwa wiejskiego doktora Karola Bovary, po czym przeprowadzają się do Yonville (Małe miasteczko, gdzie każdy zna każdego. Nic się w nim nie działo. Wielką sensacją był zjazd rolniczy i wychwalenie chłopstwa). Emma wychowana na romansach, szybko nudzi się tym życiem, a rosnące pragnienie luksusu i romantycznych uniesień sprowadza tragedie.

Emma jest elementem najciekawszym w całej powieści, najbardziej rozbudowanym, skupiającym wokół siebie całą akcję. Okoliczności łagodzących dla jest późniejszych niemoralnych postępków można szukać w dorastaniu bez matki. Jako panienka wychowywała się w klasztornej szkole, gdzie miała koleżanki z wyższych sfer, umiała rysować, haftować, grać na pianinie. Zachwycała się romansami sir Waltera Scott, marzyła o wielkiej miłości, wzruszeniach. Stworzyła własną wizję idealnego życia i sama czuła się lepsza, uduchowiona. Dlatego nudny, realistyczny mąż nie spełniał jej oczekiwań. Karol był bardzo, bardzo szczęśliwy mając ją przy sobie, a ona mając go u swoich stóp, mimo szczerych chęci, nie mogła go pokochać. I tu dochodzimy do wyjątkowo ciekawego momentu historii. Emma żyje na wsi, w znienawidzonym miejscu, z niechcianym mężem, z wielką monotonią i powoli popada w apatię, czytając pisma kobiece odrywa się od rzeczywistości. Zachowanie Emmy zaczęło mieć wszystkie znamiona depresji. Zniechęcenie, porzucenie muzyki, zaprzestanie dbania o dom i siebie, szybkie męczenie się przy czytaniu, opryskliwość i niechęć do ludzi. Nawet narodziny córki nie zmieniły stanu jej ducha. Jeden z doktorów faktycznie stwierdził u niej chorobę nerwową, ale Emma w nikim nie znalazła zrozumienia. Nikt nie pojął, co przeżywa w sobie, jak brakuje jej czegoś wyjątkowego. To kolejna okoliczność łagodząca. Emma znalazła się na skraju, poczyniła więc skrajne kroki do uratowania siebie. Bez pomocy i wsparcia wybrała złe rozwiązanie, ale nie powinno się winić samotnej, chorej dziewczyny o wejście na złą drogę, do czego pociągnęła ją inna zdeprawowana osoba, wykorzystując jej naiwność i pragnienia. Jeden uczynek pociągnął za sobą drugi i tak jak Makbet Emma przekonała się, że nie ma odwrotu ze ścieżki zbrodni. W jej losach najbardziej uderza mnie ostrzeżenie, do czego prowadzą wysokie wymagania wobec życia i innych, a przecież jest to bardzo widoczne współcześnie. Marzenia są aż tak niebezpieczne? Emma jest postacią początków kapitalizmu, kiedy pieniądz zaczął świadczyć o wartości człowieka i pani Bovary wpadła w tę pułapkę wartości. Wiele jej problemów wynikało z materialnych marzeń. Ona żyła w początkach kapitalizmu, my żyjemy w jego rozkwicie, więc o ile nam łatwiej jest wpaść w zastawione konsumpcyjne sidła. Flaubert przenikliwie, wyrozumiale, bez oceniania oddaje jej cierpienia, a jednak czasami można wyczuć w tonie narratora nutkę ironii - „Chciała jednocześnie umrzeć i mieszkać w Paryżu”.

Opowiadając o tej powieści można poruszyć jeszcze wiele problemów. Warto przeanalizować inne postaci powieści (aptekarza Homaisa, postawy rodziców, losy biednej Berty, winy Rudolfa i Leona) i warto też poświęcić się analizie formy, zachwytom osiągniętej precyzji słowa, doskonałemu realistycznemu obrazowi. Mnie jednak obok Emmy Bovary równie mocno fascynuje Karol Bovary. Postać, która może wzbudzać antypatię i pogardę, ale wśród żywionych w jego kierunku uczuć powinna dominować litość. Mężczyzna nieporadny i uzależniony, najpierw od wpływu matki, później żony. Nie ma w nim stanowczości, nie ma woli niczego, nawet w swoim zawodzie jest niedouczony. Bez polotu, bez talentu, bez marzeń i pragnień; mężczyzna przyziemny. A jednak kontrastuje z Emmą pod względem zadowolenia z życia, bo on odczuwa je w pełni. Jest niemożliwie szczęśliwy, gdy wstaje, pracuje, je, patrzy na żonę i kładzie się wieczorem spać. Nic więcej mu nie potrzeba. Człowiek bardzo prosty, a jednak to on odczuwa pełnię miłości. Jego uczucie do Emmy jest idealne. Spełnia każdą jej zachciankę, oddaje pełnomocnictwo i ani przez chwilę nic nie podejrzewa. Robi dla niej wszystko, nie może bez niej żyć. Emma wiedziała, że Karol wybaczyłby jej całe popełnione zło, ale wolała postąpić jak postąpiła. W Karolu jest wielki smutek po poznaniu prawdy, ma złamane serce, jednak nie kieruje złości na Emmę. Ktoś powie, że był naiwny. Ktoś inny powie, że on ją po prostu kochał, a miłość wybacza wszystko.

„Pani Bovary to ja”. Wielu może powtórzyć to słynne zdanie, będące wyrazem znudzenia i zniechęcenia do doczesnego życia.

C.P.

Gustaw Flaubert był dziewiętnastowiecznym pisarzem francuskim, uważanym za jednego z największych mistrzów literatury. Pisać zaczął już w wieku ośmiu lat i nigdy nie chciał porzucić tej drogi. Otrzymany po ojcu spadek (aż pół miliona franków) pozwolił mu oddać się całkowicie temu zajęciu. Debiutował utworami o treści erotycznej, a jego pierwszym dojrzałym dziełem była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Był Georg Orwell i wszechwidzący Wielki Brat. Był Aldous Huxley i zorganizowana Republika Świata. Była też Margaret Atwood i ubrane na czerwono Podręczne. Setki pisarzy krytykowało już wady otaczającej rzeczywistości. Niektórzy, jak Joseph Heller w „Paragrafie 22”, wyśmiewali mechanizmy rządzące społeczeństwem, ukazując je jako pełne absurdów i pozbawione wszelkiej logiki. Inni snuli przerażające wizje przyszłości, gdzie nie pozwala się jednostkom na indywidualność, wyznacza funkcje i przynależność jeszcze przed narodzeniem. Wśród tych surowych komentatorów spraw bieżących wyraźnie zaznaczył swoją osobę John Steinbeck, pisząc „Grona gniewu”.
Asfaltową szosą szedł żółw. W stanie Oklahoma jest to rzecz zupełnie zwyczajna. Na tej drodze w lat trzydziestych samochody pojawiały się rzadko, dlatego żółw bez obaw kroczył naprzód, nie myśląc o czterokołowym niebezpieczeństwie. Szedł śmiało i pewnie, aż nagle padł na niego ogromny cień, schował się wtedy w swojej twardej skorupce. Bezpiecznie w niej ukryty poczuł, że ktoś owija go kawałkiem materiału i zabiera dalej ze sobą. Osobą, która zakłóciła spokojny żółwi spacer, był Tom Joad. Opuścił on niedawno więzienną celę, gdzie odpracowywał wyrok za zabójstwo, i w nowym, lichym garniturze wracał w rodzinne kąty. Żółwia zabrał, żeby sprawić przyjemność młodszemu rodzeństwu.
Żółw dusił się w ciasnym zawiniątku, ale słabsi nie mają wpływu na decyzje silniejszych. Zmęczony mężczyzna usiadł pod drzewem i spotkał tam starego znajomego, pastora. Gdyby żółw rozumiał ludzką mowę dowiedziałby się, że pastor porzucił dawno swoje zajęcie, bo pewne pokusy okazały się silniejsze od niego. Wciąż jednak z łatwością prawił kazania, co Tom szybko zauważył.
Odnalezieni przyjaciele zawędrowali do osady. Zastali tam tylko jednego sąsiada, który opowiedział im tragiczną historię mieszkających tu do niedawna rolników. Susza i ciągły nieurodzaj skłoniły właścicieli pół do pozbycia się z ziem swoich dzierżawców. Całe rodziny wyjeżdżają teraz do Kalifornii, krainy mlekiem i miodem płynącej, jak głosiły rozdawane wszędzie ulotki. Uciekają przed suszą i kryzysem, w bezpieczne miejsce.
Tom pospieszył do farmy, na której przygotowywano się do dalekiej podróży. Powitano go serdecznie i z miłością. Prawie nic nie uległo zmianie przez te niezliczone miesiące. Może tylko rodzice mieli więcej siwych włosów na skroniach, a rodzeństwo nie było już małymi dziećmi. Atmosfera pozostała ta sama. Rodzinna, dobra, sielska, swobodna, bezpieczna. Kiedy opadły pierwsze emocje i udzielono wszystkich wyjaśnień, Tom również rzucił się wir przygotowań, aby przyspieszyć porę wyjazdu.
Tymczasem żółw, o którym zapomniano, wygramolił się ze zmiętego pakunku i ciekawskim wzrokiem lustrował otoczenie. Patrzył na parę zmęczonych staruszków, lękających się zmiany dotychczasowego miejsca. Obserwował młodą, ciężarną dziewczynę, która żądała od innych szczególnej uwagi. Zauważył młodego chłopca, chcącego wieść samodzielne życie. Spoglądał na zarzynanie wieprza, który dostarczył duży zapas mięsa. Widział wreszcie, jak w pośpiechu ładują do furgonetki bagaże, siebie i odjeżdżają. Żółw zastanawiał się wtedy nad trzema pytaniami. Do czego oni pędzą, czemu chcą szybko porzucić ten dom, wybierając nieznane? Czy ich oczekiwania znajdą potwierdzenie, czy dostatek i szczęście już na nich czekają? Co ich tam spotka? Potem odwrócił się, wkroczył na swoją ścieżkę. A oni odjechali, z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej odcinając się od dotychczasowego życia.

Przekonań Joadów długo nic nie mogło zachwiać. Nie wierzyli ludziom, niszczącym ich utopijne wyobrażenie Kalifornii. Na rozprowadzanych ulotkach wyraźnie było napisane, że potrzebują wielu ludzi do pracy. Można się dziwić uporowi Joadów? My też nie akceptujemy łatwo bolesnej prawdy. Wolimy oszukiwać samych siebie i robimy to tak długo, aż zaczniemy wierzyć w powtarzane kłamstwa, aż fikcja pomiesza się z rzeczywistością. Joadowie mieli dużo słusznych powodów, żeby nie wątpić w swoją pomyślność. Było ich wielu, wszyscy chętni do pracy, zawsze uczciwi, pomocni, pobożni, cnotliwi.
Poczucie wspólnoty dawało im moc tysiąca koni. Byli taranem, który burzył kilkumetrowe mury. Każdy z nich posiadał jakieś umiejętności, dzięki nim mogli wybrnąć z najtrudniejszych sytuacji. Opierali się na sobie wzajemnie, razem tworzyli konstrukcję nie do obalenia. Tylko od samego początku pojawiały się płytkie najpierw, a coraz głębsze potem pęknięcia. Ktoś umierał, ktoś odchodził, ktoś nie chciał dalej tworzyć wspólnoty. Ale więzi rodzinnych nie zniszczy byle silniejszy powiew wiatru, do ich przerwania potrzeba niezmierzonych sił.
Na miejscu ujrzeli widok, który sprostał wszystkim wysnutym wcześniej wyobrażeniom. Sady pełne owoców, plantacje obsypane bawełną. Piękno i bogactwo. Raj, istny raj. Oczarowani zagłębiali się coraz dalej w tę doskonałą krainę. Oto miejsce, w którym zaczną nowe, dostatnie życie.
Nie wiedzą, kiedy coś poszło nie tak. Może już przy wyjeździe z domu, może od tamtej pory problemy ledwie dostrzegalnie żarzyły się, tłumione nadzieją, a teraz wybuchły wysokim płomieniem, podsycone nową iskrą. Rodzina dotarła do jednego z Hooverville. W twarz zajrzało im widmo głodu, biedy i rozpaczy.
Steinbeck nazywa je osiedlem nędzy. Przybysz wznosił tu swój namiot i stawał się obywatelem jednego z Hooverville, nie były one rzadkością. Później dni stawały się do siebie podobne, człowiek wstawał rano, rozjeżdżał po okolicy w nadziei dostania pracy, wydając na benzynę resztę pieniędzy. A wieczorem, kiedy wracał po bezowocnych poszukiwaniach, siadał przy skromnej kolacji i rozprawiał z innymi mężczyznami. Patrzyli na dziesiątki tysięcy akrów ziemi, leżącej odłogiem. Marzyli o choćby pięciu, które zaspokoiłyby wszystkie ich potrzeby. Ale one miały już swoich właścicieli, już nic dla nich nie zostało.
Jednym z ważniejszych, jeśli nie głównym elementem książki, jest surowa, bezwzględna krytyka kapitalizmu i jego następstw. W sposób okrutny pokazane zostały wszystkie wady i paradoksy tego systemu. Pławiących się w bogactwie właścicieli porównano ze skrajnie biednymi robotnikami. Przy fantastycznie opisanym urodzaju pól i sadów ustawiono głodujących ludzi, którym nie pozwalano zrywać owoców ani pracować, bo te owoce przynosiły za mały zysk i musiały zgnić. Miały gnić, bo nie przyniosłyby pieniędzy. Tak bardzo razi nieludzkość ludzi wobec ludzi, aż ma się ochotę zamknąć oczy. Nieczułość na cierpienie innych, bezduszne wyzyskiwanie, intrygi i obłuda, a wszystko by gromadzić coraz więcej. Powiększać kapitał, utrzymywać się na szczycie, nie poświęcając żadnej myśli potrzebującym bliźnim. Steinbeck przemawia w imieniu pokrzywdzonych, woła o pomstę za nich. Ale też i ostrzega przed zgubnym wpływem materializmu, przed tragicznymi skutkami kuszącej chęci posiadania.
„Grona gniewu” oddają wspaniały hołd wszystkim uczciwym, szczerym, wytrwałym, którym przypadło żyć w bezlitosnych dla nich czasach, a mimo to zachowali godność, zasługującą na najwyższy podziw. Byli oni pełni najlepszych chęci, ze skromnymi marzeniami. Przyjechali z dobrym nastawieniem do otoczenia, a powitano ich z nienawiścią i pogardą. Pozbawiono szacunku, wyzywano. Podkładano kłody pod nogi. Zabierano wszelką nadzieję na należną sprawiedliwość. Lecz oni nie poddawali się i szukali pracy, której nie było. Łapali się każdego zajęcia, nie żebrząc od nikogo.
Ważne było, żeby działać razem, bo tylko to pozwalało na przetrwanie, na utrzymanie się w tym miejscu. W rodzinie Joadów rolę spoiwa przejęła Ma Joad. Napotkane trudy uwypukliły najlepsze cechy jej charakteru, wśród nich mądrość, odwagę, wierność i roztropność. Nie pozwoliła swojej rodzinie na rozpad, słusznie zakładając, że to może być jej ostateczny koniec. Pielęgnowała więzy, zapewniające jedność. To ona prowadziła swoją rodzinę podczas kryzysu, któremu nie podołali mężczyźni. Ma Joad wzbudza wielki podziw, staje się cenionym autorytetem, urzekając swoją prawdziwością i skromnością.
Niestety, nie zdołała samodzielnie utrzymać ich w ryzach. Od początku się wyłamywali. Część postanowiła odejść, z własnej woli albo z konieczności. Rozdzielili się i pozostawili wątpliwości dotyczące przyszłych losów tej rodziny. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie, ale oni nie pozwolili nam na użalanie się. W końcowych scenach przebrzmiewa niezłomny duch, którego nie można pokonać. Siła ponownie w nich wstępuje i zyskujemy przekonanie, że ci bohaterowie sobie poradzą.
Ostatnie słowa, ostatnie gesty wielkich ludzi często są przywoływane. Steinbeck zakończył swoje dzieło jednym z najpiękniejszych literackich gestów. Rosasharn karmiąca własną piersią umierającego z głodu mężczyznę. Podsumowuje to treść, stawia kreskę pod szeregiem danych. Postawa Rose of Sharon porusza najczulsze struny, wzbudza dla niej olbrzymi szacunek. Czujemy dumę na myśl o tym, że dojrzała i stała się cudowną kobietą, obdarzoną wyczuciem i instynktem. Młoda dziewczyna podkreśla dobro ludzi biednych, którzy nie mając nic, wciąż chcą pomagać i oddadzą na ten cel każdy ze swoich przymiotów.
Powieść Steinbecka trzeba nazwać arcydziełem. Zapisana historia robi nieporównywalne do niczego wrażenie, wyciskając wieczne piętno. Burzy fundamenty dotychczasowego myślenia i wypełnia je nowym materiałem. Przekonuje do zastanowienia się nie tylko nad czasami minionymi, ale i wiekiem współczesnym, który roi się od błędów i niedoskonałości. Poddaje w wątpliwość słuszność naszych zachowań, zmusza do ich gruntownego przemyślenia. Pozostawia w całkowitej rozsypce, porażonym poczuciem klęski i gniewem, które wyzierają z jej oczu.

C.P.

Był Georg Orwell i wszechwidzący Wielki Brat. Był Aldous Huxley i zorganizowana Republika Świata. Była też Margaret Atwood i ubrane na czerwono Podręczne. Setki pisarzy krytykowało już wady otaczającej rzeczywistości. Niektórzy, jak Joseph Heller w „Paragrafie 22”, wyśmiewali mechanizmy rządzące społeczeństwem, ukazując je jako pełne absurdów i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Nie gódź się” nie jest moim pierwszym spotkaniem z Patti Smith. Już wcześniej, przy różnych okazjach, mogłam poznać jej twórczość artystyczną, muzyczną, poetycką. W poznawaniu jej życia nie ograniczałam się tylko do pisanych bezpośrednio przez nią książek autobiograficznych ani tym bardziej do Wikipedii i innych szczątkowych internetowych artykułów. (Zresztą Patti Smith jest jedną z tych artystek, które w Polsce dużej popularności nie zdobyły i polskie strony piszą o niej niewiele, jeśli już). Otóż Patti Smith często pojawiała się przy okazji czytania, słuchania, oglądania, poznawania kontrkultury lat sześćdziesiątych, chociaż jej aktywność twórcza przypada na lata siedemdziesiąte i dalsze. Dlaczego zatem pojawia się w erze hippisów, wielkiej rewolucji tak często? Po pierwsze była wśród tego obecna, jako świadek i uczestnik. Mając dwadzieścia lat przeprowadziła się do Nowego Jorku i poruszała się w ówczesnym życiu kulturalnym i wywrotowym. Razem ze znanym i kontrowersyjnym fotografem Robertem Mapplethorpe - swoim kochankiem i przyjacielem (ich wspólną historię pięknie i z wielkim uczuciem opisała w „Poniedziałkowych dzieciach”) zamieszkała w słynnym Hotelu Chelsea. Miejscu, do którego od dziesiątków lat przybywali artyści (często czynsz za pokoje z powodu braku pieniędzy opłacali swoimi pracami). Smith poznała tam Boba Dylana, Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, Leonarda Cohena i wielu innych mistrzów. Smith dorastała w duchu kontrkultury, przejęła jej wartości. Stąd, gdy jej wielcy zaczęli odchodzić, ona wyszła z ukrycia. Przejęła pałeczkę i nie pozwoliła przepaść temu, co było dla niej najważniejsze. Wciąż tworzy i występuje. Nazywana babcią punk rocka jest jedną z niewielu, którzy wiedzą czym były tamte lata, i którzy potrafią to oddać równie mocno jak kiedyś. Jej misją było utrwalenie tego i przekazywanie dalej.

W „Nie gódź się” nie spotkałam się również pierwszy raz z tłumaczem, warto podkreślić, że z tłumaczym poezji, piosenek. W tych przypadkach dużo bardziej zwraca się uwagę na translatorską pracę. Filip Łobodziński zaś przekłada w sposób wielce interesujący. Wcześniej zapoznałam się z tym panem w „Dusznym kraju”, zbiorze piosenek Boba Dylana. Wtedy, choć doceniałam w pełni wkład i trud włożony w rozpowszechnienie twórczości noblisty, miałam pewne zastrzeżenia co do zgodności z tekstem. Odchylenia były duże. Oczywiście Łobodziński tłumaczył się tym, że chciał spolszczyć teksty, aby dostarczyć polskiemu czytelnikowi podobnych emocji, jakie odczuć może czytelnik amerykański. Poza tym nadrzędną zasadą Łobodzińskiego jest to, żeby móc zaśpiewać piosenkę po polsku do oryginalnej muzyki. Sztuka to trudna, ale panu Filipowi się udaje. Jak u Dylana, tak i u Patti Smith, czułam rytm tych tekstów. Fantastyczna robota. „Nie gódź się” nadal nie przekonało mnie w pełni do Łobodzińskiego. Porównując tę książkę i „Duszny kraj” można rozpoznać cechy wspólne stylu. I nie jest to spowodowane pokrewieństwem tematów i dusz tych poetów. Niemniej na pana Łobodzińskiego narzekać nie wolno, zasługuje na same pochwały i jestem mu bardzo wdzięczna, że jako jedyny pozwolił nam się w końcu (po z górą pięćdziesięciu latach) z nimi zapoznać.

Wszystkie uwagi i smaczki dotyczące Patti Smith i Filipa Łobodzińskiego wylałam, należy więc powiedzieć coś o samych utworach, a wiele ciekawe rzeczy można w nich zauważyć. Zacznę od stałości poglądów. Smith przez całe życie jest wierna zaszczepionym w młodości ideałom, co u osób tamtego pokolenia nie jest częste. Przyszło lato 67, odeszło, zostawiło ślad i na tym by się skończyło. Dzieci kwiaty wróciły do szkół i pracy. Młodość charakteryzuje się buntem i wiarą w idee. Z wiekiem to odchodzi, zapał do wielkich zmian gaśnie. To powtarzało się i powtarza od wieków. Ewolucje, zrywy, formacje zawsze równie nieskuteczne, zawsze upadające i zawsze dyktowane młodocianym zapałem. Smith, o dziwo, nie zrezygnowała. Nadal wierzy w to, w co wierzyła kilkadziesiąt lat temu i to jest absolutnie wyjątkowe i niesamowite.

W opozycji do tego można zarzucić, że Smith nie jest poetką dynamiczną i rozwijającą się w różnych kierunkach, jak choćby wspomniany wyżej Bob Dylan. Urozmaicająca dynamika jest mile widziana, ale Patti ze stabilnością do twarzy. Mamy poczucie, że rozmawiamy z osobą, która wie czego chce, na czym jej zależy i nie zmieni łatwo zdania. Nie na przekór, czy z uporu, ale przez świadome i rozsądne stworzenie swojego światopoglądu i wypróbowanie go już wcześniej. Doskonale widać to na przykładzie przedstawiania śmierci i radzenia sobie z nią. To nie jest Kochanowski i jego wielkie załamanie zakończone ciszą. Patti cierpi w spokojnym smutku, a w późniejszych piosenkach stwierdza równie spokojnie, że wszystkich nas czeka to samo. Jej głębokie przeżywanie, bo przeżywa głęboko i mocno, nie charakteryzuje się gwałtownością. Pisząc o tragedii czy radości, zachowuje zdrowy umiar. Starożytni byliby z niej dumni. Patti Smith jest bardzo dojrzałą artystką i to warto w jej poezji docenić.

Stałość poglądów to stałość poruszanych tematów. Bo chociaż mówi o wielu rzeczach, często przewijają się te same zagadnienia. Dużo o ochronie środowiska, o zniewoleniu przez konsumpcjonizm, o sztuce, byciu sobą. Również elementy pacyfistyczne można napotkać, wielki sprzeciw dla wojny i przemocy. Dużo utworów wyrasta z jej osobistych doświadczeń.

Patti Smith warto poznać. Poczytać, posłuchać. Pozwala ona poczuć przeszłą już kontrkulturę, która gdzieś jest nadal obecna, a nawet nie wiemy, ile jej zawdzięczamy. Osoby takie jak Smith są jej ostatnimi dziećmi. Niech więc przekazują świadectwo, żeby ten czas nie odszedł w niepamięć.

C.P.

„Nie gódź się” nie jest moim pierwszym spotkaniem z Patti Smith. Już wcześniej, przy różnych okazjach, mogłam poznać jej twórczość artystyczną, muzyczną, poetycką. W poznawaniu jej życia nie ograniczałam się tylko do pisanych bezpośrednio przez nią książek autobiograficznych ani tym bardziej do Wikipedii i innych szczątkowych internetowych artykułów. (Zresztą Patti Smith...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Emily Brontë żyła skromnie na plebanii uroczej i spokojnej. Życie od lat najwcześniejszych wiodła nudnawe delikatnie, które człowieka współczesnego o depresję by przyprawiło. Liczne rodzeństwo, czyli cztery siostry i jeden brat, wdziękiem swym i niesamowitym talentem odganiało całą melancholię. Siostry dwie zmarły wcześnie. Brat zdolny malarz przepił pieniądze na studia. Młoda Emily to się uczyła, to pisała, to w szkole nauczała, tworząc z pozostałymi siostrami jedną z ulubionych legend miłośników literatury, legendę sióstr Brontë. Dodać należy, że Emily ziemia szybko lekką się stała, bo padół ziemski opuściła już w wieku 30 lat.

Biografowie i inni z tej paczki lubią zajmować się historią sióstr Brontë, dowodzić autorstwa tych dzieł, obalać utarte wersje wydarzeń. Interesujące to bardzo, ale uznanie autorstwa Emily czyni Wichrowe Wzgórza powieścią jeszcze bardziej romantyczną i gotycką. Dlatego ja nie będę się kłócić.

Szybko i po wierzchu poznając życiorys Emily, szukałam przyczyny zrodzenia się w tej młodziej kobiecie tak upiornej historii. Fizycznie się czuje raz żar, raz chłód, sztuka do osiągnięcia nie lada.
A sam Iwaszkiewicz powiedział: "Piekielna to była wyobraźnia i piekło musiała nosić w sobie ta spokojna pozornie dziewczyna". W trakcie pobieżnych poszukiwań nie znalazłam szczególnej przyczyny, dla której Emily mogła wpaść na pomysł książki do tego stopnia brutalnej i naszpikowanej złem. Dlatego porzuciłam to, zakładając, że nic mi do tego, czytać należy, nie w cudzym życiu grzebać.

Wichrowe Wzgórza to powieść bardzo mroczna. Bardzo, bardzo mroczna. Bardzo, bardzo, bardzo mroczna. Każdy jej element potęguje ten mrok, który niszczy też wszystkie jasne przebłyski dobra. Samo otoczenie jest wprost wymarzone do tła dla kilku zbrodni. Północna Anglia, rozległe wrzosowiska, dwa wielkie dwory położone z dala od miasta. Częściej wietrzno tam i chłodno niż pogodnie. Wszędzie napotykamy tajemnice oraz niedomówienia. O rodzie Earnshawów wiemy tylko, że stary i szanowany. Nie wiemy skąd Heathcliff pochodzi, jak zdobył pieniądze ani ile lat ma. Nie wiemy jak Hindley poznał swoją żonę i kto zacz. Choroby wyniszczające głównych bohaterów to też tajemnice.

Historia ta jest zapisana w formie pierwszoosobowej opowieści, dodaje to autentyczności i wprowadza klimat grozy. Tak były też pisane inne gotyckie powieści, jak Frankenstein.

Najciemniejsze, najgorsze, najbardziej złe są tutaj postacie. U każdej można się dopatrzeć niegodziwych cech, jednak większość to ofiary zasługujące na szczere współczucie. Współczuć można lekkomyślej Izabeli i rozpieszczonemu Lintonowi. Oszukanemu Haretonowi i niszczonemu Hindley'owi. Dwie osoby na współczucie nie zasługują . Dwie postacie złe do szpiku kości, u których jedyną ludzką cechą jest miłość. Miłość toksyczna, śmiertelna, zakazana. Łączyła ona Heathcliffa i Katarzynę.

W Wichrowych Wzgórzach wiele rzeczy zasługuje na szczególną uwagę. Portrety ojców, czyli porównanie Hindleya i Edgara. Oblicza miłości. Losy każdej postaci z osobna, ich częste przemiany i przyczyny tego. Skomplikowane relacje, które ich łączą. Obraz epoki wiktoriańskiej. Ludzkie wady i zalety jakie tu wyeksponowano.

Mnie jednak uczucie tych dwojga, to czym byli interesowało najbardziej. Bo ich miłość była inna od miłości, o których zazwyczaj czytamy. Oni byli ludźmi, którzy nie pasowali do świata, okrutnymi, złymi, egoistycznymi, daleko przekraczając w tym wszelkie granice.

Katarzyna Earnshaw jako dziecko była kapryśna, marudna, nieposłuszna, ale jeśli sprawiła komuś przykrość, starała się go pocieszyć. Pani Dean, główna narratorka, mówiła, że Katy nie mogła być całkiem złym dzieckiem. Czegoś podobnego nie słyszeliśmy o Heathcliffie. W miarę jak dorastał opinie stawały się coraz gorsze. Można było usłyszeć, że nie jest człowiekiem, że jest potworem, a nawet i to dość często, że jest szatanem.

Tych dwoje połączyło uczucie o intensywności silniejszej niż w przypadku Romea i Julii. Romeo i Julia byli różni i zapatrzeni w siebie. Kochali się miłością namiętną, aż do śmierci. Pod jej wpływem zmienili się. Z Heathcliffem i Katarzyną jest inaczej. Oni byli, jak można w książce przeczytać, jedną duszą. Heathcliff targany rozpaczą wykrzykuje, że nie może żyć bez swojej duszy. Pyta Katarzynę, czy chce spocząć w grobie bez swojej duszy. Często Heathcliff powtarza, że są tacy sami. Równie odmienni od reszty, równie nieczuli dla innych. Ich przeznaczeniem jest bycie razem. Jedynie w stosunku do niej widać w nim człowieczeństwo. Wtedy gdy załamany jej chorobą pozwala sobie na chwilę słabości, gdy zadaje sobie ból fizyczny, bo nie potrafi więcej znieść.

Ale nawet ich miłość, uczucie które zalicza się do uczyć dobrych, w ich przypadku jest okrutne. Zadają sobie wzajemny ból, mszczą się, skazują na długie cierpienie. Miłość doprowadza do śmierci, a poczucie winy dręczy przez długie lata. Nie tylko poczucie winy. Również duchy, które dają znać o sobie, potęgując tęsknotę, i nie pozwalając się uchwycić.

Heathcliff i Katarzyna nie pasowali do świata, ale może przez to do siebie. Bezwzględni wobec innych ludzi, gwałtowni, mściwi. Nie żyli w zgodzie z moralnością, humanizmem, sumieniem. Krzywdzili nawet siebie. Czytelnik nie zrozumie tego w pełni. Mają ludzie inne wyobrażenie miłości. Powinna ona chronić od cierpień, nie dokładać ich. Dawać szczęście nie troski. A może nie. Może jeśli jedna dusza drugą spotka następuje reakcja tak silna, że niszczą się one wzajemnie. Tworzy się więź, której najgorsze zło i zbrodnia nie zerwą.

Wichrowe Wzgórza to absolutne arcydzieło. Tyle wystarczy powiedzieć.

C.P.

Emily Brontë żyła skromnie na plebanii uroczej i spokojnej. Życie od lat najwcześniejszych wiodła nudnawe delikatnie, które człowieka współczesnego o depresję by przyprawiło. Liczne rodzeństwo, czyli cztery siostry i jeden brat, wdziękiem swym i niesamowitym talentem odganiało całą melancholię. Siostry dwie zmarły wcześnie. Brat zdolny malarz przepił pieniądze na studia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Policja jest Mrożkowym debiutem dramatycznym. Urodziła się w 1958 (tło historyczne warte uwagi) roku, a ojcem jej - i matką jednocześnie - został mający lat 28, pisarz wciąż młodego pokolenia Sławomir Mrożek. Nim dziecię to przyszło na świat, wiele innych miał już z bardziej lub mniej prawego łoża. Płodziły się w Przekroju i Dzienniku Polskim. Teksty, drodzy moi, szczerze zachwycające się i pełne oddania dla Józefa Stalina. Tak, tak, bywało, że socrealizm w Pana Mrożka utworach wyraźnie się objawiał. Dopiero w słynnym zbiorze opowiadań Słoń (1957) zerwie pisarz z głupotą lat naiwnych. Słonia traktował będzie jako swoją pierwszą poważną książkę.

Kto Mrożkiem zainteresowany poczyta Wikipedię lub jeśli ambitny, przeczyta autobiograficznego Baltazara. A tymczasem przejdziemy do genezy przedmiotu dzisiejszych rozważań, czyli Policji. Dramat to Mrożkowy pierwszy i bijący inne jego dramaty, gdyż powstał w ciągu sześciu dni. Takiego czasu Mrożek ani nie powtórzył, ani nie pobił.
Jak na dramat przystało, wystawiono go na scenie. A było to 27 czerwca 1958 roku i wśród odbiorców spotkał się ze szczerym zachwytem. Scenę podbił, widzów podbił, krytyków podbił. Musi miec coś w sobie Policja, że taki sukces osiągnęła.

Może to przez głęboką metaforę, przesłanie ukryte, treść wpisaną w treść. Można tak pomyśleć, lecz sam Mrożek - ojciec i matka - pisze we wstępie. "Sztuka ta nie zawiera niczego poza tym, co zawiera, to znaczy nie jest żadną aluzją do niczego, nie jest żadną metaforą i nie trzeba jej odczytywać. " Skoro sam rodzic to mówi, wie chyba o co chodzi. Ale, ale. Pamiętamy, że mamy rok 1958. Mamy cenzurę i mamy Mrożka już nie socrealistę. Zagrać trzeba było z cenzorem i grę wygrał Mrożek. Nokaut już we wstępie.

Co w owym dramacie dostrzec można. Mamy policjantów, co noszą wąsy. Chrześcijanie rybkę mieli, policjanci wąsy.
Taki policjant, zwany Naczelnikiem, występuje w akcie pierwszym. Siedzi sobie z Więźniem, który od lat dziesięciu broni swoich przekonań i podsuwanego papierka nie chce podpisać. Po lat dziesięciu Więzień pęka i mówi: "Podpisuję". Policjant dziwi się niezmiernie, że jak to, czemu tak. Tak długo dzielny był Więzień, a teraz co. Podkreślić warto, że jest to więzień ostatni, nie ma więcej więźniów i Więzień to też podaje jako powód swojej metamorfozy wewnętrznej. Zaczyna kraj wychwalać (uwaga ważne) Mówi o pięknej łące, na której pracują zadowileni rolnicy, zakładzie przemysłowym (Naczelik wtrąca, że to krematorium, czym Więzień jest zachwycony, bo świadczy to o tolerancji w kraju), o rozkwicie sztuki, rozwiniętej kolei.

Przemiana Więźnia nie podoba się policjantowi, w końcu to jego ostatni więzień, trzeba go zatrzymać. Różne środki stosuje, chętnie posiłkuje się p r o w o k a c j ą. Dwóch ojców narodu obraża. Wujka Regenta nazywa zboczeńcem, a Infanta małym gówniarzem. Więzień burzy się, ale wiary tym słowom nie daje. Gdyby to kupiec powiedział, to owszem, ale policjanta słychać...

Więzień raczy nas małym monologiem, w którym swoje działanie nowe tłumaczy. Przyczyną zewnętrzną jest rozwój kraju, wewnętrzne są już bardziej interesujące. Więzień czuje się przesycony buntem i wolnością, przejadło mu się ciągle sprzeciwnianie, walka bez szans na powodzenie o idealne idee, których nie osiągnie. Pragnie dyscypliny, ładu, spokoju. Niech się więc policja cieszy, nie ma już więźniów, całkowity porządek osiągnięty ("Po raz pierwszy w dziejach świata ideał porządku w państwie został dosłownie urzeczywistniony, bez najmniejszej reszty.")
Ta przemiana, narodziny nowego człowieka mają coś z innego dramtu, romantycznego tym razem, bo budzą skojarzenia z Gustawem, który stał się Konradem. Więzień jak Gustaw romantycznie patrzył, potem narodził się nowy człek, dużo z patosem mówiący, zmiany w ojczyźnie chcący w prowadzić, w ogóle do poświęceń bardzo chętny.

Dzięki komu utrzymuje się policja, jeśli nie dzięki przestępcom, mordercom, wrogom ideologicznym. Co stanie się jeśli ich zabraknie? Co mają zrobić, żeby móc żyć dalej? P r o w o k o w a ć.
Na scenie pojawia się nowa postać z cechu policyjnego Sierżant. Wraca z misji p r o w o k u j ą c e j. Podburzał lud przeciwko władzy i krytykował państwo, grał wroga władzy. I z rozczarowaniem się spotkał, bo wierny lud zamiast chwycić za broń, zaczął policję wychwalać. Heh.

Jedna trzecia tekstu na nami. Akt drugi z trzech się zaczyna. Zmieniamy miejsce akcji i przenosimy się do domu Sierżanta, zwanego P r o w o k a t o r e m. Przychodzi tu Naczelnik w pelerynie. I znowu coś światać zaczyna, coś się przypomina. Te dialogi skądś znane, do czegoś podobne. Ma Naczelik coś z Wernyhory. Spotyka się z Sierżantem i misję mu daje. Najpierw go oczywiście trochę wychwala, świętym policji nazywa. Przypomina, że zadaniem policji jest p r o w o k o w a n i e. "Bez p r o w o k o w a n i a nie ma aresztowania" Mówi Naczelnik zdenerwowany, że życie policji jest zagrożone, więźnia potrzeba, aresztowania potrzeba, bo co się z nimi stanie? Strach pomyśleć. Dlatego by temu zaradzić, poświęcą Sierżanta. Nic wielkiego nie musi zrobić. Wystarczy, że krzyknie: " Nasz Regent, Wuj naszego Infanta, jest stara świnia ", A oni go zamkną po prostu. Sierżant krzyczy, aresztowany zostaje, policja może żyć dalej.

Akt ostatni już, lecz do końca trochę daleko. Akt ostatni zaczyna się jak akt pierwszy. Znowu więzień, znowu Naczelnik, ale i więzień inny, i Naczelnik inny.
Ciekawe rzeczy dzieją się z byłym Sierżantem. Pojawiają się wręcz problemy z tożsamością, zagubienie. Kim on jest, policjantem czy aresztantem? Czytelnik również zaczyna się zastanawiać, czy grana przez Sierżanta rola nie stała się jego życiem. Mrożek stosuje tu eksperyment mały, choć zastrzegał się, że sztuka eksperymentalna nie jest.
Powtórka rozmowy z aktu jeden. Sierżant, policjant przecież, mówi o fatalnym kolejnictwie! O prześladowaniu artystów! O zmęczonych rolnikach! Regenta nazywa kretynem! Infanta gówniarzem! Policjant to mówi, co wcześniejszy Więźnień mówić powinien. A co robi Naczelnik. On też się zmienia diametralnie i jak wcześniej Więźniowi racji nie przyznawał, bo nie chciał jego zmiany, tak tu też racji nie przyznaje, ale nie dlatego że nie chce zmiany. Tym razem nie zgadza się z głoszonymi przez Sierżanta bzdurami. Jego kraj jest przecież wspaniały, władcy również. Jak łatwo zmienić zdanie, żeby co się chce osiągnąć.

Finał coraz bliżej, na scenę wchodzi postać ostatnia Generał, któremu towarzyszy adiutant, którym jest - rzecz niesłychana - były Więzień. Naczelnik jest oburzony, porucznikiem został były wróg kraju, to szczyt niesprawiedliwości. A jeszcze chwilę temu chciał zrzucić bombę na generała, niebezpieczny jest. Generał, ojciec cierpliwy tłumaczy synowi starszemu, że każdy ma ochotę bombę na kogoś zrzucić. Dlatego adiutant nowy jest bardziej pewny od niego, bo on to pragnienie już zaspokoił.
Rozpoczyna się dyskusja, jak udowodnić winę Sierżanta-Aresztanta. Dowodem ma być zrzucenie bomby. Najpierw słownie pytają, czy chciałby to zrobić. Sierżant nie chce. Układają inny plan. Rozegrają scenkę. Dadzą Sierżantowi popsutą bombę, on ją zrzuci i dowód jest. Bombę faktycznie zrzucają. Bomba wybucha. Upsss...

Następuje wzajemne aresztowanie. Adiutant aresztuje Naczelnika, bo ten miał obowiązek ochrony generała przed zamachami bombowymi, za to Adiutanta zapewniał, że bomba jest popsuta, dlatego zostaje aresztowany do wyjaśnienia sprawy.

Następuje kolejne zdziwienie. Generał zamach przeżył, bo ukrył się w ustępie, ustępie... więc trzeba go zaaresztować za lekkomyślne wystawianie stopnia generała na zamach bombowy.

Wszyscy bohaterowie zaaresztowani. Kto więźniem, kto policją. Kto winny, gdzie sędzia, gdzie racja. Gdzie jest policja.

I te słowa kończące: "Niech żyje wolność!"

Dziękujemy panie Mrożku za tę polityczną utopię.

C.P.

Policja jest Mrożkowym debiutem dramatycznym. Urodziła się w 1958 (tło historyczne warte uwagi) roku, a ojcem jej - i matką jednocześnie - został mający lat 28, pisarz wciąż młodego pokolenia Sławomir Mrożek. Nim dziecię to przyszło na świat, wiele innych miał już z bardziej lub mniej prawego łoża. Płodziły się w Przekroju i Dzienniku Polskim. Teksty, drodzy moi, szczerze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Pędzące kucyki, strzelaniny, sygnały dymne, fajki pokoju oraz tipi, które często jest błędnie nazywane wigwamem. Taki to obraz kultury Indian sławiły tonami produkowane kiedyś powiastki o Dzikim Zachodzie, czytane kiedyś przez dzieci i dorosłych, a wszystko to kiedyś, bo dzisiaj produkcja i czytanie ustało. Nowe gatunki się pojawiły, nowe zabawy i nowa moda, a niech się kultura i społeczeństwo rozwijają, prężnie rozwijają. Nie ma się co martwić o powieści przygodowe, o Juliusza Verne, Jacka Londona czy R. L. Stevensona, oni z klasą wryli się do kanonu i serc czytelników i nic ich stamtąd nie wypchnie.

Karol May wrył się z zadziwiającą skutecznością, ponad 200 mln sprzedanych egzemplarzy zbliża go do pań Christie i Rowling. Więcej osób skojarzy jego nazwisko niż Tomasza Manna. W Niemczech jest chlubą narodu, o której pamiętają, wznawiają wydania jego książek i wystawiają na ich podstawie spektakle. Sondowałam, lecz u nas miłośnika Maya nie znalazłam. W poprzednich pokoleniach owszem byli, teraz mamy ledwo żywe niedobitki, którym został tylko sentyment. Ale może jakiejś zagubionej duszy przyda się to, co napiszę.

Przedstawić Maya i część jego dorobku (czytałam głównie historie o Old Shatterandzie i Winnetou) na jednej stronie jest rzeczą trudną, może nawet niewykonalną, bo wymaga to zanurzenia się w temacie, głębokiego, do samego dna. A to jest płytkie, orientacyjne. May urodził się 25 lutego ooo 1842 roku, pisał więc głównie w wieku XIX, kiedy powieść przygodowa była czytana (spadek popularności zaliczyła dopiero pod koniec XX wieku) i był na nią popyt. May trafił w gusta czytelników, sam nic nowego do literatury nie wniósł. Miał fantazję, miał łatwość pisania i miał wydawców krwiopijców, których fani Maya obrzucają łajnem za zmuszenie go do pisania sensacyjnych romansideł i pisania w ogóle (książek sklecił grubo ponad 100), bo często słyszy się o grafomaństwie Maya. I był grafomanem. Wstydził się wielu książek. Lekko zmieniał te same wątki przemieszane ze sobą w poszczególnych tomach. Różne figurki z tej samej plasteliny. Był też słabym człowiekiem, zaszczutym, na starość zdziwaczał i uwstecznił się. Dlatego wydawcy faktycznie go wykorzystywali, ale i on czerpał z pisania wiele korzyści dla siebie, dla własnej psychiki szczególnie, bo pieniądze były mu podobno potrzebne tylko do usatysfakcjonowania swojej żony.

May powiedział, że wszystko co pisze, jest prawdą. Istnieją te postacie, miejsca, a wydarzenia naprawdę się zdarzyły. Gdy czytelnicy poznawali losy Winnetou, szlachetnego, pięknego, idealnego, wierząc, że czytają fakty nie fikcję, większe czuli przy tym emocje. Zaczęły przychodzić pełne zachwytów listy, pojawił się podziw i szacunek, ktoś go dostrzegł nareszcie. Dostał to czego potrzebował i posunął się w tym jeszcze dalej. Od początku z postacią Old Shatterhanda utożsamił siebie. Na drzwiach jego domu można było przeczytać „Karol May zwany Old Shatterhandem”, pozował do zdjęć w stroju myśliwskim, sprowadził do siebie przedmioty indiańskie, traperskie, prywatnie opowiadał historie podobne do tych pisanych.

Opis zewnętrzny Old Shatterhanda odpowiada wyglądowi Karola Maya. Mały, szczupły, niepozorny. Do tego dodał delikatne dłonie, myślącą twarz, błękitne spojrzenie, liryczne elementy. Z początku każdy nazywał go greenhorem, czyli żółtodziobem, a szybko okazało się, że ten wydelikacony chłopiec ma w tych wątłych ramionach tyle siły, że jednym ciosem powala przeciwnika. Ma oko tak celne, że zawsze trafia, nawet w najmniejsze punkty. Potrafi wybornie jeździć konno. Zna kilka języków (May często wychwalał i wyolbrzymiał swoje wykształcenie). Zalety umysłu, zalety charakteru, ciała, że tylko pozazdrościć. Literatura dała mu możliwość stworzenia siebie na nowo, na napisanie sobie doskonałego przyjaciela i przeżycie setek przygód. W rzeczywistości nie podróżował ani na Zachód, ani na Wschód. Przygotowanie teoretyczne oraz kreatywność pozwoliły mu napisać książki autentyczne i ożywione dla ludzi, którzy nie wiedzieli nic o Dzikim Zachodzie i Indianach.

Eksperci nie polecają twórczości Maya jako kompendium wiedzy. On przetworzył wszystko dla swoich potrzeb, a w tym była walka z uciskiem Indian. Dlatego pominął większość wad, niechlubnych cech, a grubą kreską podkreślił zalety. Kto swoją wiedzę opiera na Mayu nie wie nic.

O treści „Winnetou” nie trzeba pisać. Jest łatwa, przyjemna, nie wymaga wysiłku i niezliczonych interpretacji. Niezwykłe przygody,klimat, moc wyrażeń. To autor potrzebuje uwagi, bo bez niej krytyczni wyśmieją te książki, a nie dociekliwi spłycą i bezmyślnie pochłoną.

Karol May osiągnął sukces, może też szczęście, przynajmniej w niektórych chwilach. Miał wrogów i zwolenników, którzy przyrównywali go do Dumasa albo Sienkiewicza. Napisał kilka dzieł, o których nie powinno się zapominać, w tym „Winnetou”, piękną, czystą opowieść o przyjaźni. Można się czepiać, można zwymyślać i przedstawić dowody na bezwartościowość jego twórczości. Ale chyba uwielbienie czytelników, radość jaką wynoszą z czytania Maya i świadomość, jak bardzo mu to pomagało, to powody wystarczające, żeby zostawić go w spokoju, w świecie jego książek.

C.P.

Dopisek dla tych, co już zdążyli zarzucić, że za dużo o autorze, a za mało o książce. Wolałam przedstawić autora, bo jego problemy nie są często poruszane, a miał wiele kompleksów i lęków. Męczył się z ludźmi, wolał swoje książki, wolał siebie z tych książek. Jego zadufanie wynikało ze strachu i słabości. Ludziom warto się czasami przyjrzeć dokładniej, chcieć ich poznać. A o książce nie miałam co napisać, dobra powieść podróżnicza. Mam nadzieję, kochani, że to wystarczy.

Pędzące kucyki, strzelaniny, sygnały dymne, fajki pokoju oraz tipi, które często jest błędnie nazywane wigwamem. Taki to obraz kultury Indian sławiły tonami produkowane kiedyś powiastki o Dzikim Zachodzie, czytane kiedyś przez dzieci i dorosłych, a wszystko to kiedyś, bo dzisiaj produkcja i czytanie ustało. Nowe gatunki się pojawiły, nowe zabawy i nowa moda, a niech się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

"Rzadki okaz"

Wśród ludzi wielkich i umysłów niezaprzeczalnie genialnych znajdują się powszechnie znane nazwiska, z których znajomości dumni są amatorzy, bo kojarzenie pisarzy pokroju Tolkiena albo Murakami zdecydowanie dowodzi znakomitego obycia kulturalnego. Jednak w tej samej grupie twórców mieszczą się osoby równie ważne dla światka literackiego, o których zapomniano niestety, z powodów mi nieznanych, a przecież wniosły one nieporównywalnie więcej niż autorzy popularni. Biedne Carson McCullers i Karen Blixen, kto was dziś czyta i docenia…

Bob Dylan miał to szczęście, lub nieszczęście, że usłyszały o nim miliony. Stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci i tylko szczupłej grupce jego nazwisko nie powiedziałoby nic. Osoba sławna, więc zafascynowała wielu i wzbudziła w tłumach chęć dokładnego poznania (pragnienie to nasz kraju ominęło). Rzuciły się sępy na życie tego muzyka i poety i ciągnęły, ssały, śledziły, dręczyły. Ukazały się dziesiątki publikacji o Dylanie (na polskim rynku ciut mniej), setki artykułów (radzę szukać na anglojęzycznych stronach) i kilka filmów dokumentalnych (dostępne w oryginale oczywiście). Zbieranie to pazerne miało cel jeden- odpowiedź na pytanie: Kim jest Bob Dylan?

W szaleństwie swoim, oficjalnie nie potwierdzonym, lecz bliskim, spróbowałam znaleźć odpowiedź. I tak styczeń A.D. 2018 spędziłam na słuchaniu piosenek Dylana, czytaniu wierszy w oryginale i przekładzie Łobodzińskiego, oglądaniu filmów, filmików i wywiadów (poziom A2 nie pomagał mi w pracy) i przeglądaniu publikacji o Dylanie. Mało tego, zgłębiłam nawet dość dokładnie kontrkulturę, żeby wiedzieć, w jakim okresie przyszło mu żyć. Cofnęłam się do bitników, przeszłam przez hippisów i provosów, zahaczyłam też o punk rock. I jedno stwierdziłam po tych niezliczonych godzinach poszukiwań. Boba Dylana nie można przejrzeć ani zrozumieć. Znajdziesz fakty, znajdziesz opinie, wypowiedzi samego Dylana i nic one nie dadzą, bo tu sprzeczność goni sprzeczność. Za dużo domysłów i niezgodności. Zdarzenia, których uzasadnienia nie sposób znaleźć. Zachowania, których nie można wytłumaczyć. No cóż, rzekł kiedyś Bobby: „Nie jestem tym, za kogo mnie macie”. Gombrowicz mówił o ciągłym stwarzaniu i dostosowywaniu formy. Ten noblista robił to wiele razy. Przemiana z chłopca z małego miasteczka w gwiazdę folku. Z muzyka folkowego w mentora i przewodnika tłumów. Zerwanie z wizerunkiem guru i przeistoczenie w prekursora rocka. Aż do odcięcia się od dotychczasowej sławy, zaszycia z rodziną i przejścia po kilku latach na katolicyzm. Bob Dylan to nie Robert Zimmerman. Na pewnym koncercie powiedział: „Cześć, dziś jest Halloween, więc przyszedłem do was w masce Boba Dylana”. On szuka siebie do dziś i po drodze sprawdzał, lub nawet był, wieloma osobowościami. A mimo tego ciągłego braku stabilizacji, nie umiem nazwać go zagubionym. On paradoksalnie ma wszystko pod kontrolą.

Dylana ukształtowały olbrzymie rzesze twórców wszelkiego rodzaju. Pominę większość i skupię się tylko na jednej grupie, której znajomość konieczna jest przy czytaniu recenzowanej/tłumaczonej/opisywanej tu „Tarantuli”. Boba nazywa się często jedynym dzieckiem bitników, i nie można temu zaprzeczyć. Podobno Allen Ginsberg, autor genialnego poematu „Skowyt” i kilku tysięcy listów, słysząc po raz pierwszy Dylana, zapłakał. Wzruszył się, bo poczuł, że oto jest godny spadkobierca spuścizny Beat Generation. „Tarantulą” nasz bohater udowodnił, że Ginsberg się nie mylił.

(Co prawda, często wymienia się jako ostatniego żyjącego bitnika Toma Waitsa, ale Boba nie powinno się pomijać)

Najważniejszych bitników, ojców założycieli, było trzech: Jack Kerouac, William S. Burroughs i Allen Ginsberg. Każdy z nich stworzył dzieło, które uważane jest za kwintesencję omawianego ruchu. Były to powieści „W drodze” i „Nagi lunch” oraz właśnie „Skowyt”. W tych trzech tekstach zawarto wszystko, co było charakterystyczne dla bitników. Anarchię słowa i poglądów, całkowitą swobodę i wrogość wobec konsumpcjonizmu. Z ich idei wyrósł później Ruch Hippisowski. Ta trójka zapoczątkowało wielkie przemiany z lat sześćdziesiątych. Lecz i oni mieli swoich mentorów, między innymi Artura Rimbauda. Wszystko z czegoś wynika.

„Tarantula” zaczyna się od słów: „aretha/ w szafie grającej zza szyby szybująca królowa hymnu & hymenu wsączona w rankę po transfuzji na bani nasłuchiwała ułomnie słodkiej fali dźwięków”. I cóż można tu powiedzieć. Dalsza część jest pomieszana (uwaga, słowo klucz) jeszcze bardziej i nie łatwo doszukać się w treści jakiegoś sensu. Ale znajomość biografii Dylana ułatwia nam trochę zrozumienie ogólnego tematu utworu. Większa część tej „powieści” powstała w 1964 roku, kiedy Bob postanowił wyruszyć w podróż po Ameryce trasą, którą pokonali bohaterowie książki „W drodze”. Zabrał więc trzech przyjaciół i wspólnie wprowadzili plan w życie. W czasie tej podróży powstało m.in. Mr. Tambourine Man. „Tarantula” to zapis wspomnień, trochę przypominających sen i trochę pogmatwanych.

Język, sposób w jaki ją napisano, jest elementem najważniejszym, bo on wyróżnia „Tarantulę” spośród wszystkich innych powieści. I tu znowu pojawiają się bitnicy, którzy nie mieli wpływu tylko na fabułę i genezę. Dylan zastosował tutaj skrajny surrealizm i technikę cut up, która polega na dowolnym mieszaniu zdań i dłuższych wypowiedzi. Podobnie tworzył William S. Burroughs w „Nagim lunchu”, obrazy nie mające nic wspólnego z rzeczywistością, absurdalnie zestawione sytuacje. U Burroughsa jest jednak więcej części do złapania, treść opowiada jakąś historię, można się czegoś uchwycić i nie wypaść z toru. U Dylana wszystko się rozlazło, tu nie ma oparcia, dlatego trudniej ją ogarnąć, a są długie fragmenty, gdzie to jest zupełnie niemożliwe. Dylan jako bardzo dobry poeta zrobił coś jeszcze. Wprowadził w tę prozę rytm, co przypieczętowało ostatecznie jej wyjątkowość. W swoim braku kryteriów „Tarantula” jest dziełem idealnym.

Ta wycieczka dla wielu okaże się mordęgą, łamaniem dotychczasowego sposobu postrzegania literatury. Nie można czytać „Tarantuli” jak zwykłą książkę, nie można jej oceniać jak zwykłą książkę i nie można jej nazwać zwykłą książką. To mały wybryk natury i ukłon wielki należy oddać w stronę Boba Dylana. Jednego z najlepszych, a może i najlepszego, żyjącego poety.

C.P.

"Rzadki okaz"

Wśród ludzi wielkich i umysłów niezaprzeczalnie genialnych znajdują się powszechnie znane nazwiska, z których znajomości dumni są amatorzy, bo kojarzenie pisarzy pokroju Tolkiena albo Murakami zdecydowanie dowodzi znakomitego obycia kulturalnego. Jednak w tej samej grupie twórców mieszczą się osoby równie ważne dla światka literackiego, o których zapomniano...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"Płynna myśl"

Co za ciekawą osóbką była Virginia Woolf. Wielka ikona mody (jak każda dama nosiła często przy sobie trzy kreacje), obdarzona nietuzinkowym poczuciem humoru (udział w Dreadnought Hoax coś o tym mówi), członkini słynnej Grupy Bloomsbury (ostoi angielskich intelektualistów, przeważnie różnej orientacji). Feministka, czołowa przedstawicielka literatury modernistycznej i jedna z najlepszych pisarek dwudziestego wieku. Od najwcześniejszych lat prześladowana przez powracającą wciąż depresję. Sama przyznawała, że ma materiał na szczęście (w pełni doceniano jej twórczość, obracała się w elitarnym towarzystwie, miała wielu wiernych przyjaciół), że może być wesoła, ale nie potrafi być szczęśliwa. Zaskakując i oburzając wszystkich wokół, długo szła przez życie, walcząc ze sobą, z innymi, ze światem, ze wszystkim, aż ugięły się pod nią kolana i skoczyła w fale. Fale, które zawsze towarzyszyły jej krokom.

Te zmarszczki na powierzchni wody, tę bryzę wiejącą z jej strony, ten monotonny, groźny szum przejrzała, doznała i zrozumiała w pełni tylko Virginia. Zahipnotyzowana tajemną mocą żywiołu opisała go dokładnie, zamknęła w nim przyczynę i skutki. W Pani Dalloway czarowała nas lepkimi metaforami, od których włosy dęba stawały. W Falach pociągnęła nas na środek wzburzonego morza kolei ludzkiego losu. A co zrobiła w Do latarni morskiej? Tutaj w fale, w życie nas przeistoczyła.

Gdy czytasz to co Virginia pisze, płyniesz. Płyniesz po masach wody, które tworzy autorka. Czule, bezpiecznie otulony miękką treścią z niepokojem patrzysz w zachmurzone niebo, przekaz, wydźwięk trochę przytłaczający. Głos oddano myślom bohaterów i morskim wiatrom. Utkana jest fabuła z ich przemyśleń, obserwacji, wspomnień. Fachowo rzecz nazywa się strumień świadomości. James Joyce i William Faulkner się nim między innymi zajmowali. Forma ta nie odeszła z końcem modernizmu i nadal niektórzy budują fabułę przy jej użyciu. Czy to Bob Dylan w "Tarantuli", czy Philip Roth w "Kompleksie Portnoya", czy też Gombrowicz w "Trans-Atlantyku". Na cóż, po cóż zaśmiecać sobie przeciążoną i tak pamięć tymi suchymi faktami. W zrozumieniu powieści potrzebne są tylko wrażliwość i zdolność do jałowego rozmyślania o wątpliwym sensie życia.

"Do latarni morskiej", dzięki swojej genialnej konstrukcji, przelewa się między palcami. Ta książka wodą się staje! Zamknęła Virginia między kartkami wodę po prostu, niemożliwego dokonała. Chlapnęła nią na papier. Zmieniła koncepcję czasu, czyniąc ją płynem słonym, słodkim i gorzkim. Pływa swobodnie między jednym zdarzeniem a drugim. Od myśli do myśli. Od postaci do postaci. Lunetę przykłada nam do oka i chaotycznie, lecz pewnie prowadzi przez dzieje rodziny Ramsay'ów. Zbliżają się jej członkowie i ich goście. To naga powieść, obnażona całkowicie, pozbawiona tajemnic. Bohaterowie odsłaniają siebie i pozostałych jednocześnie. Nam tylko, bo wiedzą oni, że z ludźmi nie można rozmawiać na poważne tematy. Zasznurowane mają usta dumą, wstydem i strachem, więc między sobą milczą. Depczą po niedopowiedzeniach. Kłócą się z wnętrzem i powłoką. Tylko gdy sami zostają, pozbywają się tych warstw ciężkich i zmęczeni kurczą się do własnych rozmiarów. Przeraża Virginia swoim zrozumieniem ludzkiej mentalności. Ona wie o tobie wszystko i pokaże ci jaki jesteś. Punkt czuły będzie przyciskała, aż łzy popłyną.

Virginia tłumaczy, dlaczego niektórych spraw tłumaczyć nie można. W monologach wewnętrznych przewijają się pytania i problemy, które dręczą nasze przeciętne umysły, nie mogące się z nimi uporać. Mówi o miłości, ambicjach, planach, obowiązkach. Możliwe bardzo, że cały sens życia, a raczej jego brak, streściła w tych dwustu stronach. Bohaterów zagubionych i zaszczutych, zostawiła zagubionymi i pewnymi.

Na początku postawiła Virginia niedokończoną podróż do latarni. Zaczęte relacje i urazy. Potem dopuściła do głosu czas pod postacią zniszczenia. Zgniły książki, zbutwiały deski. A po latach nastąpił wielki powrót. W gronie pomniejszonym wróciło dawne towarzystwo. Dokończono rozpoczęty obraz, przeżyto wizję. Dopłynięto do latarni, do mamy. Nienawiść się dopełniła. Między dzieckiem a rodzicem, bo te rany najgorsze są ze wszystkich. Piętnują na wieki. Bolą i trwają. Wie o tym Virginia i ostrzega, by się pohamować w czynionych gestach i wymawianych słowach. Gdyby ludzie czytali ze zrozumieniem takie książki, lepsze mieliby pojęcie o tym, gdzie i z kim żyją.

Virginia Woolf dobrą pisarką była. Portrety psychologiczne bohaterów są dokładne, jakby na podstawie analizy Freuda. Opisy uczuć i krajobrazów wywołują bezwolne ochy i achy, okrzyki jakieś nieartykułowane. Niech Bóg ma w opiece każdego, kto przerwie skupionemu czytelnikowi lekturę tej książki. Że nudna może się wydawać, nie przeczę. Ale to klasyka, literatura wyższych lotów i stawia wysokie wymagania. Warto się dla niej pomęczyć ciupkę. Pozwolić Virginii, która mruga do nas i mówi: "Ja też wiem jak trudne i piękne jest życie", poprowadzić się po nieskończonym oceanie jej wyobrażeń.

C.P.

"Płynna myśl"

Co za ciekawą osóbką była Virginia Woolf. Wielka ikona mody (jak każda dama nosiła często przy sobie trzy kreacje), obdarzona nietuzinkowym poczuciem humoru (udział w Dreadnought Hoax coś o tym mówi), członkini słynnej Grupy Bloomsbury (ostoi angielskich intelektualistów, przeważnie różnej orientacji). Feministka, czołowa przedstawicielka literatury...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

"Jedynak"

Wybór laureatów literackiej nagrody Nobla od lat wzbudza wiele kontrowersji. Nie obyło się bez nich dwa lata temu, kiedy wyróżniono Boba Dylana, słynnego barda. Część osób poddawała w wątpliwość wartość artystyczną jego tekstów. Media głośno krytykowały pozornie nieodpowiednie zachowanie noblisty. Podsycano wszystkie negatywne opinie. Dodatkowo Dylan jest przecież bardzo obcy polskiej społeczności. Jego twórczość, w czasie największej aktywności, nie wpisywała się w naszą ówczesną sytuację. Znacznie bliższy był Polakom pesymistyczny i zrezygnowany Cohen.

Znaleźli się oczywiście zwolennicy, którzy udowadniali racje przeciwne. Jerzy Jarniewicz w swojej książce o kontrkulturze lat sześćdziesiątych („All you need is love. Sceny z życia kontrkultury”) poświęca Dylanowi cały rozdział. Choć książkę wydano jakiś czas przed wręczeniem nagrody, to Jarniewicz już pisze, że przyznanie jej Dylanowi otworzyłoby literaturę na twórczość, która kiedyś była jej naturalną częścią, a dziś umiejscawiana jest na literackich peryferiach.

Nobel dla Dylana pomógł Filipowi Łobodzińskiemu wydać jedyną, jak na razie, tak dokładną antologię tekstów laureata, zatytułowaną „Duszny kraj”. W pierwszej kolejności tłumacz informuje nas, że Dylan jest nieprzetłumaczalny na polszczyznę. I ma dużo racji. Aluzje zrozumiałe tylko dla amerykańskiego czytelnika. Obce nam idiomy. Próba zachowania rytmu piosenek. Ale te przeszkody występują w każdym obcojęzycznych tekście. Co więc wyróżnia Dylana? Według Łobodzińskiego jest to trudność w dostarczeniu polskiemu odbiorcy takich emocji, jakich mogą doświadczyć czytelnicy oryginału, zachowując jednocześnie melodię utworów. Dlatego spolszcza on niektóre fragmenty, dodaje polskie odpowiedniki i związki frazeologiczne. Ale czy zamienienie tytułowej amerykańskiej autostrady 61 na polską A2, to nie zbytnia przesada? Warto porównać przekłady z oryginałami. Łobodziński tłumaczy i zachowuje najważniejsze elementy, jednak odbiega często od pierwowzorów.

Analizowanie jakiegokolwiek utworu bez najmniejszej wiedzy o autorze i o genezie, przynosi tylko obopólną szkodę. „Frankenstein” M. Shelley staje się bardziej gotycki po poznaniu niesamowicie romantycznych okoliczności jego powstania, „W drodze” J. Kerouaca nie byłaby tą samą powieścią bez znajomości historii życia jednego z najważniejszych bitników.

Tak samo wysokie wymagania stawia nam Dylan. Niektóre z jego tekstów zachwycają przy pierwszym kontakcie. Inne zyskują dopiero po przeczytaniu solidnego opracowania. Łobodziński w „Dusznym kraju” do każdego tłumaczenia załącza komentarz. Nie zawsze jest on jasny, w końcu jednoznaczność to coś, czego Dylanowi na pewno brakuje. Te komentarze wskazują na ślad, którego tropem trzeba podążyć samodzielnie.

Bob Dylan z życiorysem tak interesującym, jak pełnym luk i niedopowiedzeń miewał rozmaite okresy, wyraźnie zaznaczone w swojej twórczości. Od wybitnych protest songów po piosenki świąteczne. Tu złośliwi wytykają infantylność i degradację części dorobku noblisty. Pytają, dlaczego wyróżniono autora dziecięcych rymowanek? W przypadku Dylana należy przesypać jego piosenki przez sito, oddzielając gorsze od lepszych. Należy pamiętać o tych niezwykłych tekstach, które w latach sześćdziesiątych słuchano, powtarzano, uwielbiano. Które dodawały siły zbuntowanemu środowisku, które zachęcały je do kontynuowania zapoczątkowanych przemian, które odzwierciedlały ich uczucia. A także należy pamiętać o dziesiątkach późniejszych perełek, jakie Dylan niejednokrotnie produkował.

Jego piosenki z początku lat sześćdziesiątych uważa się za najwybitniejsze dokonania folk rocka, dlatego też okrzyknięto Dylana królem tego gatunku. Z początkiem kształtowania się Ruchu Hippisowskiego Dylan porzuca swój dotychczasowy styl i idzie śladami beatlesów, stając się prekursorem rocka. Bez Dylana rock nie mógłby zaistnieć w całej swojej krasie. Dylan był inspiracją dla najważniejszych muzyków tamtych czasów, jak The Beatles, Jimi Hendrix, Joan Baez, Patti Smith. Był on kopalnią nowej muzyki, jak powiedziała Baez. Wytyczył ścieżki i kroczył nimi odważnie, bo jego wielką misją jest tworzenie, pisanie, występowanie.

Tych, którzy wciąż mają wątpliwości, jakoby piosenka nie mogła być niczym wartościowym, powinno przekonać jedno ze zdań powtarzanych przez Dylana: „Urodziłem się poetą i umrę jako poeta”. Równie sugestywny jest fragment przemówienia noblowskiego: „Dziękuję za odpowiedź na pytanie, czy moje piosenki są literaturą”.

Ten Nobel przypomniał o trochę zapomnianym Dylanie. Sprawił, że nowe rzesze ludzi zainteresowało się jego biografią, jego dorobkiem. Dzięki temu Łobodziński mógł wydać „Duszny kraj”, a już niedługo ukarze się legendarna powieść Dylana „Tarantula", również w przekładzie Łobodzińskiego. Powinniśmy być szczególnie wdzięczni Akademii, bo dzięki niej możemy lepiej Dylana poznać. Może dzięki temu więcej osób przekona się o niezwykłości i fenomenie tego człowieka. Teraz możemy oddać się nie tylko muzyce, ale i słowom, po dziś zapierających dech, wywołujących ciarki i trafiających w najczulsze punkty. Ktoś powiedział kiedyś, że komu znudził się Dylan, ten jest znudzony życiem. I miał ten ktoś rację. Bo poezja Dylana to poezja o życiu, o różnych wymiarach życia.

C.P.

"Jedynak"

Wybór laureatów literackiej nagrody Nobla od lat wzbudza wiele kontrowersji. Nie obyło się bez nich dwa lata temu, kiedy wyróżniono Boba Dylana, słynnego barda. Część osób poddawała w wątpliwość wartość artystyczną jego tekstów. Media głośno krytykowały pozornie nieodpowiednie zachowanie noblisty. Podsycano wszystkie negatywne opinie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Książka, czyli kilkaset stron przetrawionego drewna, oblane tuszem i zamknięte w karton. Trzymasz ten przetworzony przedmiot i przebiegasz wzrokiem pierwsze zdanie. Fundament powieści, jak mówił Hemingway. Zaczynasz drugie życie, jak ze słodkim kochankiem. Ale jedne różnią się od siebie. Kochanek odrywa od rzeczywistości. Sprawia, że zapominasz. Działa jak alkohol- krótkie ukojenie. A książka trwale wpływa na ciebie i twoje życie, pozostawia trudno ścieralny ślad.

Najprościej powiedzieć, że "Sto lat samotności" jest opowieścią o rodzie Buendích. Zaczynając od pierwszego, a na ostatnim potomku kończąc. Rozwijając wątek, możemy wspomnieć o niemoralnych miłościach, poświęceniu, wiedzy, pracy, ambicji, prostactwie, grzechach, radościach, wierności, zwątpieniu, lęku. Kontynuowanie tego łańcucha nie nastręcza nam żadnych trudności. Arcydzieło Márqueza porusza niemożliwą do zawarcia w jednym tomie ilość zagadnień. A autor nie snuje filozoficznych rozważań, daleko mu do jakiegokolwiek subiektywizmu. On opowiada historię zwykłych ludzi. Zwykłych ludzi. My jesteśmy zwykłymi ludźmi. Tyle mieści w sobie nasze życie. Mało w tej książce słownikowych złotych myśli, bo to my mamy je tworzyć, skłonieni do refleksji przez szereg inspirujących fragmentów, my mamy wyciągać wnioski, my mamy poszukiwać w zachowaniu postaci przestróg i rad.

O właśnie, postacie.

Jest ich kilkanaście, najwyżej dwadzieścia kilka (mówiąc o najistotniejszych) i z zachowania poszczególnych bohaterów wysuwamy własne konkluzje. Urszula swoim niezwykle silnym charakterem motywuje do pracy. Pułkownik Aureliano straszy przed zbytnią, nierozważną zachłannością władzy. José Arcadio Buendía odciąga od wygórowanej ambicji i fantastycznych planów. Fernanda kpi z dumy. Amaranta ostrzega przed miłością ponad siły. Tyle ich jest, tyle przekazują, tyle haseł afiszują.

"Sto lat samotności" zawiera dziesiątki prawd o naszym świecie i o nas samych. To ty zwrócisz uwagę na jedne, a pominiesz drugie.

Mądre przekazy, mądrymi przekazami, ale nie każdą wartościową lekturę czytamy z zaciekawieniem. W tym przypadku obawa przypadkowego przyśnięcia nie ma racji bytu. Akcję przesycają przygody, zdarzenia, niespodziewane obroty. Fabułę, z ręką na sercu, zaliczam do grona fabuł najbardziej frapujących. Język nie wyniesie cię na szczyt uniesień ani nie pogrzebie w niezłożonej ziemi. A jednak, mimo braku nowatorstwa, o niebo przewyższa konstrukcje używane większość pisarzy. Znajduje się na równi z najlepszymi. Nie nuży, nie wciąga, lecz urzeka. Jak się temu dziwić, skoro do czynienia mamy z noblistą?

Możliwe, że nie wiesz, ale pierwotnie tytuł tego utworu miał brzmieć: "Dom". Poznałam ten fakt w bardzo decydującym momencie. Było to pod koniec treści, kiedy Fernanda próbowała walczyć z popadającym w ruinę domem. I doznałam nagłego olśnienia. Historia Buendích jest alegorią ludzkiego życia! Narodzin, dorastania, stateczności i schyłku.

Na początku wybudowano niewielki dom z łatwo dostępnych materiałów, głównie drewna- narodziny. Następnie był rozbudowany przez Urszulę- dorastanie. Później nastąpił długi okres szczęścia, oczywiście nie wolnego od setek trosk- dorosłość. W końcu budynek zaczął gwałtownie niszczeć i nic nie mogło powstrzymać rozpadu- schyłek. Zmiótł go wiatr- śmierć.

Zachwyciłam się długo wyczekiwanym konstruktywnym wnioskiem i wyszłam poza obręb domu Buendích. Bo czy oprócz ich domu podobny los nie spotyka całego Malcondo, które po osiągnięciu największej świetności w czasach Kompanii Bananów nie stacza się, aby, jak siedzibą rodu Buendích, zamienić się w pył?

Zostało nam omówienie kwestii ostatniej, wzbudzającej we mnie najwięcej niepewności, o której mówię z małą pewnością. Dlaczego akurat sto lat samotności? Autor bardzo często wspomina o tym, że ród Buendích nosił na sobie piętno samotności. Ród istniał około stu lat. Kolejne nawiązanie do ludzi w roli głównej.

Ta książka jest niczym wypolerowane lustro, w którym się przeglądamy. Wyraźnie pokazuje nasz prawdziwy obraz.

C.P.

Książka, czyli kilkaset stron przetrawionego drewna, oblane tuszem i zamknięte w karton. Trzymasz ten przetworzony przedmiot i przebiegasz wzrokiem pierwsze zdanie. Fundament powieści, jak mówił Hemingway. Zaczynasz drugie życie, jak ze słodkim kochankiem. Ale jedne różnią się od siebie. Kochanek odrywa od rzeczywistości. Sprawia, że zapominasz. Działa jak alkohol- krótkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Krótkie opowiadanie Ernesta Hemingwaya jest najstraszliwszą ze zmór prześladujących gimnazjalistów. Kiedy polonistka podaje do wiadomości: "Możecie wypożyczać z biblioteki Starego człowieka i morze" wśród uczniów podnosi się zgodny jęk rozpaczy. No bo mają czytać kilkadziesiąt stron o starcu łowiącym rybę? Biedactwa. Gdy dowiedziałam się, że "Stary człowiek i morze" znika z kanonu lektur, pierwszy raz od miesięcy skakałam z radości. Nareszcie tak cenna książka zostanie ochroniona przed bezmyślnymi komentarzami głupkowatej młodzieży. Jednak znaczy to również, że będziemy słyszeć o niej coraz rzadziej. Ze względu na wysoki stopień odchylenia od dzisiejszych trendów czytelniczych i kłopotów ze wznowieniem wydania, "Stary człowiek i morze" będzie przywoływany coraz rzadziej.

Akcja opowiadania jest monotonna. Nie licząc chwili przed wpłynięciem w morze i wspomnienia o trzydniowym siłowniu się na rękę, treść opisuje głównie zmagania Santiaga z marlinem. Chociaż fabule brak dynamiczności, można zachwycić się stylem utworu. Sposobem, w jaki Hemingway przedstawia wysiłek Santiaga, jego myśli. Charakterystyczny jest bardzo, inny zupełnie. Język stanowi jeden z ważniejszych elementów w wyznaczaniu artyzmu utworu. Dobry pisarz posługuje się stylem różniącym się od wszystkich pozostałych. Hemingway mówi prosto i rzeczowo. Omija ozdobniki, metafory, wieloczłonowe zdania. Ta prostota ma mnóstwo uroku.

Język i fabuła to jedno. Nie urzekają większości i można to zrozumieć. Ale jak nie pochylić czoła w niemym hołdzie dla autora za wymowę tego utworu? Nadszedł czas na interpretację.

Szczęście mają Ci, którzy mogli omawiać ją na lekcji. Będąc tylko trzynastoletnią dziewczynką z chęcią głębszego poznania, nie zauważyłabym całej jej wyjątkowości.

Po skończeniu tej książki wiedziałam jedno- nie można się poddawać. Jesteśmy silni, niezwykle mocni i niepokonani. Jeżeli upadniemy powinniśmy wstać, otrzeć łzy i kulejąc iść przed siebie. Tak zachowuje się Santiago. Pomimo ponad osiemdziesięciu dni niepowodzenia on dalej robi to, co kocha. Co jest sensem jego życia. Wypływa w ukochane, choć bezlitośnie morze, żeby złowić ryby. Ilu z nas jest do tego zdolnych? Ilu z nas załamuje się po pierwszym niepowodzeniu? Dlaczego nie wyczerpujemy naszej wiary i nadziei, i siły do końca?
Rybakowi udaje się i dobry Bóg nagradza heroiczny wyczyn staruszka, który po kolejnych kilku dniach ciągnięcia linki uśmierca, z ogromnym żalem, rybę. Widzicie? Starając się, możecie osiągnąć swój cel. Tylko poprzez ciężką pracę nasze marzenie może się spełnić. Ale cóż to? Co za zawistne potwory pojawiają się na horyzoncie? Rekiny. Ludzie. Zazdroszczą ci sukcesu i pożerają twoją zdobycz. Santiago traci marlina, z którego tak się cieszył, którego tak bardzo pragnął, którego tak dzielnie bronił. Czy ciebie nie spotkało nic podobnego? Szybko odebrane marzenie? Inne wyobrażenie marzenia? Połów tej ryby był dla mnie od początku symbolem wędrówki do celu. Motywatorem do pokonywania własnych słabości. Hemingway uświadamia nam naszą wielkość. Przygotowuje na porażki i uczy radzić sobie z nimi. Te wnioski samodzielnie wysunęłam po przeczytaniu "Starego człowieka i morze".

Podczas lekcji polskiego nauczycielka zwróciła moją uwagę na bardzo istotny element, który można szeroko rozwinąć. Symbolika. To zagadnienie poszerzyło mój punkt widzenia w znacznym stopniu. Opowiadanie jest przecież nimi przesycone. (Hemingway pisząc ten utwór nie myślał o umieszczeniu ich w treści. To było nie zamierzone. Piękny przykład, że inni wiedzą więcej o nas niż my sami) Czy jest sens tłumaczyć każdy z symboli? Napomnę o kilku wybranych. Santiago- człowiek dążący do celu. Marlin- cel. Walka z marlinem- osiąganie celu. Ocean- życie. Latające ryby- ludzie wolni itd.

Oprócz zagadnienia, dotyczącego pokonywania słabości i symboliki, warto skupić się na jeszcze dwóch punktach. Po pierwsze przyjaźni Santiaga z Manolinem. Stary człowiek bardzo często wspominał chłopca. Mówił, że żałuje, iż nie ma go z nim. To dziecko było dla niego swego rodzaju bodźcem do dalszego działania. Każdy z nas czuje więcej sił, zapału do pracy, wiedząc, że ma obok siebie osobę, dla której jest ważny. Dzięki Manolinowi Santiago nie załamywał się w najbardziej krytycznych momentach, dalej parł do przodu. Obraz chłopca w umyśle dodawał mu energii. Jednak to nie wszystkie korzyści płynące z dobrych relacji międz nimi. Santiago prócz wsparcia mentalnego, otrzymał pomoc fizyczną. Manolin rozmawiał z nim, przynosił jedzenie oraz przynęty, przykrywał go kocem, gdy ten zasnął. A co otrzymał w zamian? Miłość, wiedzę, przyjaźń. Zapewne miał świadomość tego, ile wart jest dla rybaka. Fragment, w którym Santiago budzi chłopca ze snu jest wyjątkowo wzruszający. Ma w sobie coś nieuchwytnego, emanuje osobliwymi uczuciami. Relację miedzy tym dwojgiem można śmiało podawać jako przykład przyjaźni idealnej. Wiele nas uczą.

I powoli zbliżamy się do końca, linia mety majaczy na horyzoncie. Nie zapomnijmy o Martinie, właścicielu karczmy, postaci epizodycznej i często niezauważalnej. Bo co on takiego zrobił? W czasach, w których wszyscy jesteśmy nastawieni na posiadanie, zysk, majątek, dokarmiał biednego rybaka, choć wiedział, że nie otrzyma zapłaty. Wykazał się dobrem i miłosierdziem. Udowodnił, że dobrzy ludzie istnieją. Obronił nas wszystkich przed zarzutem zezwierzęcenia.

Mam tylko piętnaście lat i to, co piszę stanowi ułamek z całego przekazu utworu. Osoby w moim stadium rozwoju nie potrafią zgłębiać tak bogatych dzieł bez szkody dla autora. Po przeczytaniu książki podobnej do tej, jedna myśl błąka się mi po głowie. Przeciętna i zwyczajna jestem, niewiele wiem, zerem jestem w porównaniu do tych genialnych umysłów. Czy to się kiedyś zmieni? Miejmy nadzieję, że wytrwałą pracą, jak Santiago, dobrnę do niewyraźnego jeszcze celu.

C.P.

Krótkie opowiadanie Ernesta Hemingwaya jest najstraszliwszą ze zmór prześladujących gimnazjalistów. Kiedy polonistka podaje do wiadomości: "Możecie wypożyczać z biblioteki Starego człowieka i morze" wśród uczniów podnosi się zgodny jęk rozpaczy. No bo mają czytać kilkadziesiąt stron o starcu łowiącym rybę? Biedactwa. Gdy dowiedziałam się, że "Stary człowiek i morze"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"Czas płynie i nas piętnuje"

Każdy kontakt z utworem należącym do klasyki pozostawia po sobie wciąż powracające echo. Zderzenie z nowatorskim stylem Virginii Woolf, na który składają się oryginalne metafory i niesamowicie rozległe zdania od początku gwarantuje poczucie niepospolitych wrażeń. Ten tekst wymaga pokory i szacunku.

Po kilku stronach poczułam bieg akcji i mogłam w nią wsiąknąć. Wieloczłonowe zdania zachwycały mnie. Zachwycały mnie również te przepiękne metafory, nie podobne do żadnych innych.

Po oswojeniu się z językiem powieści skupiłam się na treści i przekazie.

W utworze dużą rolę odgrywa czas. Bardzo często biją zegary, zazwyczaj Big Ben. Wydarzenia rozgrywają się w ciągu jednego dnia, ale większą część stanowią nawiązywania do przeszłości. Pani Dalloway wspomina swoje życie towarzyskie, przyjaciół i miłości z czasów, gdy mieszkała w Bourton. Podobne czyni Piotr Walsh. Septimus wciąż widzi widmo przyjaciela z czasów wojny. Jeżeli chodzi o zagadnienie przemijania, czasu, przeszłości wysunęłam wyraźnie przebijający się wniosek, otóż podejmowane przez nas decyzje, zdarzenia z naszym udziałem, są istotną, nieodłączną częścią teraźniejszości. Proste bardzo, ale na przykładzie życia pani Dalloway uświadamiamy sobie tego wagę. Bo czy Klarysa nie rozmyśla o tym, jak by to było, gdyby poślubiła Piotra? Czy przyczyną szaleństwa Septimusa nie jest trauma wojenna? To jest jeden punkt, dotyczący interpretacji. Ale pójdźmy dalej, to nie koniec.

Klarysa to główna bohaterka, jednak większa część fabuły nie jest poświęcona jej rozważaniom. Pojawia się szereg pomniejszych postaci. Autorka czasami ukazuje nam myśli zwykłego przechodnia. I te zabiegi skłaniają do wyciągnięcia dalszych wniosków. Nie mamy możliwości poznać dokładnie innych ludzi i oni nie mogą dokonać tego względem nas. Notabene, podobny ustęp pojawił się w książce. Młoda dziewczyna idzie parkiem i spotyka Recję z Septimusem. Zastanawia się, dlaczego ta kobieta ma taką smutną minę. Chwilę później Woolf dopuszcza nas do myśli Recji, która zauważa tę dziewczynę i wydaje jej się ona zagubiona. Arcydzieło!

Na szczególną uwagę zasługuje postać Septimusa. Szaleńca, który ma wizje przyjaciela Evansa, poległego w czasie wojny. Czytając opis jego samobójstwa pomyślałam, że Woolf mogła chcieć zwrócić naszą uwagę na okrutność ludzi. Na to, do czego mogą doprowadzić drugiego, jak bardzo mogą go zniszczyć. Tak pomyślałam, ale nie wiem, czy moje skojarzenie zaakceptowałaby Virginia.

Wymowa książki jest w gruncie rzeczy przygnębiająca. Miłość, która się nie ziściła. Obłąkanie dobrego, przykładnego, kochającego męża. Bieda, nieudane życie pani Kellman. Krytyka fałszu i hipokryzji. Jednak w czasie czytania nie odczuwamy smutku. Sądzę, że to dzięki stylowi. Pogodnemu i radosnemu. Znalazłam swoiste wytłumaczenie dla niezliczonej ilości porównań do fal, mórz, oceanów, natury. Może te sielskie, delikatne obrazy miały kontrastować, złagodzić tragiczne wydarzenia? Mogło tak być. Te elementy przetaczają się przez inne utwory Woolf, ale mimo wszystko pasują do przedstawionej tezy.

Każdy, znający choć pobieżnie biografię autorki, wie, że była ona feministką. "Pani Dalloway" nie jest przykładem powieści feministycznej, choć znalazłam kilka aluzji do tego tematu. Przede wszystkim w osobie Elżbiety, córki pani Dalloway, która mówi, że może być kimkolwiek zechce; lekarzem bądź farmerem. Innych, mniej wyraźnych przykładów, nie będę podawać.

Przytoczone wyżej konkluzje to główne punkty mojej interpretacji. Bo ta wspaniała książka jest niezwykle bogata i mogłabym drążyć i drążyć jej treść. Przecież mamy podany obraz Londynu, na którym możemy się skupić. Obraz społeczeństwa; zakłamanego i pustego. Można przeanalizować postawę każdej, nawet nieistotnej postaci. Ale wtedy moja opinia ciągnęła by się i ciągnęła. A po co się starać, skoro nikt tego nie przeczyta?

Biorąc przykład z Holdena z "Buszującego w zbożu", mogę powiedzieć, że do Virginii Woolf bardzo chętnie bym zatelefonowała, mając taką możliwość oczywiście.

Virginia napisała powieść słusznie uznawaną za arcydzieło. Ona i jej dzieła nigdy nie pójdą w zapomnienie, bo kolejne pokolenia będą odkrywały aktualność przekazów jej twórczości.

C.P.

"Czas płynie i nas piętnuje"

Każdy kontakt z utworem należącym do klasyki pozostawia po sobie wciąż powracające echo. Zderzenie z nowatorskim stylem Virginii Woolf, na który składają się oryginalne metafory i niesamowicie rozległe zdania od początku gwarantuje poczucie niepospolitych wrażeń. Ten tekst wymaga pokory i szacunku.

Po kilku stronach poczułam bieg akcji i...

więcej Pokaż mimo to