-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2022-09-23
2024-05-18
2023-04-28
Chociaż miałam z nim styczność na studiach, jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do prozy ani poezji Dehnela. Aż do momentu, jak przeczytałam opis "Ale z naszymi umarłymi" i stwierdziłam, że ta książka to wszystko, czego potrzebuję.
Czy to dobra książka? Nie wiem. Czy będę ją polecać na lewo i prawo? Chyba niekoniecznie. Na pewno jednak czytając ją, bawiłam się świetnie. Tak, miejscami było nudno, a pewnym momencie satyra nie była już tylko Satyrą, a wręcz SATYRĄ, ale cudownie patrzyło się, jaką skalę absurdu Dehnel osiąga i czekało, jaką granicę przekroczy następnie.
Fabularnie może i bez fajerwerków, ale po co fajerwerki, kiedy ma się zombie Sowińskiego idącego na Moskwę i scenę z obrazem jasnogórskim z ostatniego rozdziału. I jeszcze parę innych smaczków, które z radością wyłapywałam, czy to czysto kulturowych, czy związanych z topografią Krakowa.
Nie polecam, nie odradzam. Dla mnie było wspaniale odświeżająco, wspaniale polsko i wspaniale rozrywkowo.
Chociaż miałam z nim styczność na studiach, jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do prozy ani poezji Dehnela. Aż do momentu, jak przeczytałam opis "Ale z naszymi umarłymi" i stwierdziłam, że ta książka to wszystko, czego potrzebuję.
Czy to dobra książka? Nie wiem. Czy będę ją polecać na lewo i prawo? Chyba niekoniecznie. Na pewno jednak czytając ją, bawiłam się świetnie. Tak,...
2023-10-26
Wspaniale napisana (co za praca tłumaczki!), ze wspaniałymi detalami i buzującymi pod skórą subtelnościami. Ze wspaniałą mieszanką cielesności, homoseksualności i fascynacji śmiercią, ale bez rzucanej w twarz zinternalizowanej homofobii, za to z cywilną perspektywą na II wojnę światową.
Potrzebowałam takiej książki i nie pogniewałabym się, jakby miała z 50 stron więcej.
Wspaniale napisana (co za praca tłumaczki!), ze wspaniałymi detalami i buzującymi pod skórą subtelnościami. Ze wspaniałą mieszanką cielesności, homoseksualności i fascynacji śmiercią, ale bez rzucanej w twarz zinternalizowanej homofobii, za to z cywilną perspektywą na II wojnę światową.
Potrzebowałam takiej książki i nie pogniewałabym się, jakby miała z 50 stron więcej.
2024-04-03
Językowo ciekawa, można by o niej zrobić zajęcia na polonistyce. Fabularnie - czekam, aż milenialsi pokończą terapie i zaczną pisać o czymś nowym.
Językowo ciekawa, można by o niej zrobić zajęcia na polonistyce. Fabularnie - czekam, aż milenialsi pokończą terapie i zaczną pisać o czymś nowym.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-29
Krótka, osobliwa rzecz o przeciekawym punkcie wyjścia i świeżej perspektywie, ale niewiele wychodząca poza to. Jakby pomysłu starczyło tylko na dwa rozdziały, a potem trzeba było coś na szybko wymyślić.
Krótka, osobliwa rzecz o przeciekawym punkcie wyjścia i świeżej perspektywie, ale niewiele wychodząca poza to. Jakby pomysłu starczyło tylko na dwa rozdziały, a potem trzeba było coś na szybko wymyślić.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-20
Zazwyczaj nie interesują mnie sagi rodzinne, ale "Upiorne miejsce" zachęciło do siebie blurbem, a potem przedmową tłumacza i obecnością przypisów (kochamy przedmowy tłumaczy i przypisy). A później już wpadłam w tę lekturę po uszy, chociaż nie jest to rzecz ani łatwa, ani przyjemna.
Nieprzyjemna, bo w tej powieści traumy i szeroko pojęta przemoc (wobec dzieci, zwierząt, kobiet, mniejszości, fizyczna, psychiczna, pełen pakiet) piętrzą się, łapią czytelnika za gardło i tworzą przygnębiającą całość. Autor, zwłaszcza w wątku Tianhonga, ociera się wręcz o trauma p*rn, cudem unikając karykaturalności i pójścia w ślady Hanyi Yanagihary.
Niełatwa, bo jest to powieść gęsta nie tylko ze względu na atmosferę, ale i liczbę wątków, postaci i całą siatkę powiązań, przyczyn i skutków. Z pomocą przybywa tu na szczęście rozpoczynająca książkę rozpiska ważniejszych osób dramatu. Poza tym jednak "Upiorne miejsce" wymaga stałej uwagi - autor odsłania swoje karty powoli, niekoniecznie linearnie i co jakiś czas. Ale też właśnie to rozplątywanie relacji i zależności sprawia, że powieść mimo ciężaru emocjonalnego trzyma czytelnika przy sobie, zagnieżdża się w głowie i nie pozwala się odłożyć.
Mam jednak problem z końcówką, gdzie Chen zamiast katharsis serwuje nam parę plot twistów, niekoniecznie potrzebnych już na tym etapie. I to głównie one zostawiły po sobie trochę kwaśny posmak i obniżyły moją ocenę o gwiazdkę.
Zazwyczaj nie interesują mnie sagi rodzinne, ale "Upiorne miejsce" zachęciło do siebie blurbem, a potem przedmową tłumacza i obecnością przypisów (kochamy przedmowy tłumaczy i przypisy). A później już wpadłam w tę lekturę po uszy, chociaż nie jest to rzecz ani łatwa, ani przyjemna.
Nieprzyjemna, bo w tej powieści traumy i szeroko pojęta przemoc (wobec dzieci, zwierząt,...
2024-01-31
Zaczynając "Śmierć Viveka", podchodziłam do tej książki trochę nieufnie, obawiając się, czy mnie za bardzo nie sponiewiera. Tymczasem okazało się, że to lektura bardzo w mojej strefie komfortu, a ponadto przywodzi mi na myśl "Dni naszego życia" Mikity Franko, mojego ulubieńca sprzed dwóch lat.
Czemu? Bo podobnie jak Franko, Emezi trzyma czytelnika przy swojej powieści, żonglując momentami pełnymi czułości i tymi łamiącymi serce, a całości stale towarzyszy atmosfera zbliżającego się nieszczęścia. Tyle, że w "Dniach..." nieszczęście nie nadeszło, a tu już się wydarzyło i poznajemy dopiero jego genezę i konsekwencje.
I jejku, o ilu rzeczach jest to książka. O odkrywaniu siebie, o życiu w Nigerii, o patriarchacie, o niefortunnym lokowaniu uczuć, o wątpliwych decyzjach. O wstydzie i strachu. O braku umiejętności porozumiewania się. O miłości matki do dziecka. O żałobie. A ta mieszanka jest tak podana, że czytałam z takim trochę zapartym tchem.
Moja sympatia do tej pozycji nie jest jednak bezwarunkowa. Przede wszystkim dobrze by jej zrobiło jakieś posłowie albo co najmniej parę przypisów, które nadałyby kontekstu temu, co czytamy. Redakcja chyba trochę przeceniła czytelników, zarówno pod względem znajomości Nigerii, jak i gotowości do googlowania różnych rzeczy w trakcie czytania. Brakowało mi tu takiego opracowania tekstu, jakie robią chociażby Tajfuny, a myślę, że wszyscy by na tym zyskali. Bo o ile powieść broni się sama, tak wskazanie czytelnikowi kierunku poszerzania wiedzy dodałoby jej do tego walorów edukacyjnych i lepiej umiejscowiło w rzeczywistości.
Mimo to "Śmierć Viveka" rozgaszcza się w moim serduszku i
życzę sobie więcej takich lektur w tym roku.
Zaczynając "Śmierć Viveka", podchodziłam do tej książki trochę nieufnie, obawiając się, czy mnie za bardzo nie sponiewiera. Tymczasem okazało się, że to lektura bardzo w mojej strefie komfortu, a ponadto przywodzi mi na myśl "Dni naszego życia" Mikity Franko, mojego ulubieńca sprzed dwóch lat.
Czemu? Bo podobnie jak Franko, Emezi trzyma czytelnika przy swojej powieści,...
2023-12-19
2023-12-03
"Noce za nocami" jest jak dobre, internetowe opko. Ma niski próg wejścia i bohaterów, których się całkiem lubi i których widać, że autorka traktuje z dużą czułością. Mamy solidne obsadzenie w miejscu (w końcu moja znikoma znajomość topografii Warszawy się przydała!), jak i w czasie. Mamy odwołania do popkulturowych wizji wampirów, rozmowy o emocjach, zgodzie i nawet fragment, że miłość nie jest plasterkiem na traumy.
Ale skoro już czytamy internetowe opko, to musimy je wziąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. To jest z całymi jego dłużyznami, ckliwymi monologami, ekspozycjami i opisami z piekła rodem. Na bogów, czemu ta książka jest taka długa? Tak, czyta się ją całkiem przyjemnie, za wiele nie wymaga, szybko mija, ale w połowie miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy. Ponadto jak na dłoni widać momenty, gdzie autorka zmagała się z imperatywem fabularnym, chociaż wszyscy na sali, tj. ona, czytelnik i sami bohaterowie widzieli, że to się nie trzyma kupy. Brakuje mi tu jakichś niuansów, zostawienia paru rzeczy w domyśle, jednego solidnego zakończenia zamiast trzech, redaktora, który by powiedział "wiem, że to twoje dziecko, wiem, że boli, ale musimy jeszcze nad tym popracować".
Będę jednak miała oko na autorkę, bo queerowe New Adult w polskich realiach można policzyć na palcach lewej dłoni Nikifora, a "Noce za nocami" to w końcu debiut. Z radością przeczytam za dwa lata coś równie miłego, ale mniej rozwleczonego i lepiej zredagowanego.
"Noce za nocami" jest jak dobre, internetowe opko. Ma niski próg wejścia i bohaterów, których się całkiem lubi i których widać, że autorka traktuje z dużą czułością. Mamy solidne obsadzenie w miejscu (w końcu moja znikoma znajomość topografii Warszawy się przydała!), jak i w czasie. Mamy odwołania do popkulturowych wizji wampirów, rozmowy o emocjach, zgodzie i nawet...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-25
Piękne wyznania miłości, cudne zwroty do siebie, wyciskające kilka łezek zakończenie... ale raczej niewiele poza tym.
Piękne wyznania miłości, cudne zwroty do siebie, wyciskające kilka łezek zakończenie... ale raczej niewiele poza tym.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-19
Ta książka dała mi wszystko, czego od niej oczekiwałam, a nawet i więcej. Jasne, w wielu miejscach się brzydko zestarzała, jak chociażby w podejściu do choroby Shoko, ogólnie zdrowia kobiet czy w rozmowach o homoseksualności, ale wciąż jest to cudny drobiazg o emancypacji i zadbaniu o swoje szczęście, nawet na przekór oczekiwaniom bliskich i społeczeństwa.
Nie jestem pewna, czy obsypałabym ją nagrodami, ale wiem, że będę ją wspominać z uśmiechem na ustach i to mi wystarczy.
Ta książka dała mi wszystko, czego od niej oczekiwałam, a nawet i więcej. Jasne, w wielu miejscach się brzydko zestarzała, jak chociażby w podejściu do choroby Shoko, ogólnie zdrowia kobiet czy w rozmowach o homoseksualności, ale wciąż jest to cudny drobiazg o emancypacji i zadbaniu o swoje szczęście, nawet na przekór oczekiwaniom bliskich i społeczeństwa.
Nie jestem...
2023-10-20
Ojej.
Po "Mgle" bardzo czekałam na "Burzę", na bieżąco śledziłam kolejne informacje podawane przez autorkę, gdy pojawiła się data premiery, zaklepałam jej okienko w kolejce, a kiedy okazało się, że na Legimi jest prapremiera, rzuciłam wszystko i zabrałam się za czytanie.
I przez 3/4 książki tylko coraz bardziej bladłam i myślałam sobie "no nie, na LC i Insta same zachwyty, a tu znowu przyjdę ja, niszczyciel zabawy, pogromca uśmiechów i będę pomstować". Po przeczytaniu całości stwierdzam jednak, że choć jestem rozczarowana, to jakimś sposobem nie umiem się na tę książkę gniewać.
A miałabym za co, bo to, co mi się nie podobało we "Mgle', ale na co przymknęłam oko wtedy, tutaj wypływa na powierzchnię. Autorka rozkręca akcję boleśnie powoli, w długich akapitach rozwodząc się nad dylematami postaci, podkreślając je, aż czytając wzdychałam, że "Konrad/Elka/Adam, ja już to wiem, idźmy dalej". Długie akapity tworzą długie zdania i miałam wrażenie, że redaktorce zbyt często zadrżała ręka, którą wykreślała kolejne przymiotniki lub pisała uwagę, by coś skrócić.
W rezultacie jest nużąco, powtarzalnie (ile razy niezbyt subtelnie nam przypominano tytuł książki? zbyt wiele) i podczas gdy parę rzeczy wybrzmiewa, ale tak wiecie, WYBRZMIEWA, tak inne zdają się napoczęte i porzucone. O co dokładnie chodziło Monice? Co się podziało w tak miętolonej przez niego przeszłości Konrada? I w końcu - po co jest w tej książce Antek, bo chyba nie tylko po to, żeby dostarczył jedną informację i trochę więcej krindżu, który przypomniał mi stare dobre czasy opek/fanfików na blogach Onetu AD 2010? Akcja toczy się, żeby w ostatnim rozdziale nagle przyśpieszyć, trochę zestresować (hura, emocje!) i ostatecznie zostawić z takim "co, to już? po wszystkim? po to to wszystko było?".
Nie gniewam się jednak, bo mimo wszystkich melodramatycznych nut w romansie i grubych nici w śledztwie, nadal przy tej serii trzymają mnie postacie. Może i wolę Adama i Konrada kiedy jest między nimi więcej napięć, a mniej fluffu, a Elkę doceniłam mocniej dopiero w tej części (rzeczy dziejące się wokół niej były dla mnie najciekawsze), ale dla nich mam ochotę wracać do tego uniwersum.
I pewnie sięgnę po kolejne książki Świderskiej, licząc, że "Burza" była tylko wypadkiem przy pracy, dostała jakiegoś syndromu środkowej książki czy coś. Idę cierpieć, że nie podobała mi się tak jak innym.
Ojej.
Po "Mgle" bardzo czekałam na "Burzę", na bieżąco śledziłam kolejne informacje podawane przez autorkę, gdy pojawiła się data premiery, zaklepałam jej okienko w kolejce, a kiedy okazało się, że na Legimi jest prapremiera, rzuciłam wszystko i zabrałam się za czytanie.
I przez 3/4 książki tylko coraz bardziej bladłam i myślałam sobie "no nie, na LC i Insta same...
2020-08-14
2023-08-08
O, i to jest typ powieści młodzieżowej/obyczajowej, który najlepiej mi wchodzi. Z dobrym portretem psychologicznym bohaterki, toksycznym związkiem i depresją, w które wierzę, z wieloma odcieniami szarości w relacjach rodzinnych i z przyjaciółmi, z konkretnym pomysłem na strukturę.
I chociaż książka podnosi na duchu, to daleko jej do jej amerykańskich odpowiedników, gdzie w pewnym momencie trzeba podbić stawkę i nadmuchać patos, pokazać, że w kupie siła i kochajcie siebie. Tu jest kameralnie, słodko-gorzko i bliżej ziemi, ale wciąż w powietrzu wisi nadzieja.
"To ze mną jest problem" wspaniale domyka Tęczową Serię i zdecydowanie jest w trójce tych jej książek, które mi się bardziej podobały. Nie spodziewałam się, a jednak.
PS potrzebujemy więcej takich bohaterów jak Simon, pls.
O, i to jest typ powieści młodzieżowej/obyczajowej, który najlepiej mi wchodzi. Z dobrym portretem psychologicznym bohaterki, toksycznym związkiem i depresją, w które wierzę, z wieloma odcieniami szarości w relacjach rodzinnych i z przyjaciółmi, z konkretnym pomysłem na strukturę.
I chociaż książka podnosi na duchu, to daleko jej do jej amerykańskich odpowiedników, gdzie...
2023-07-15
Chciałam czegoś lekkiego i queerowego, a opis "Najzimniejszego dotyku" brzmiał atrakcyjnie, więc sięgnęłam.
Mam za sobą trochę młodzieżówek, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio któraś tak dobitnie mi dawała znać, że nie jestem jej targetem. Bo powieść Isabel Sterling potwornie mi się dłużyła i mnie nudziła. Niby kolejne wydarzenia miały miejsce, ale nie wzbudzały u mnie żadnych emocji. Bohaterowie byli strasznie przeźroczyści na obu planach, ich relacje jakieś takie na pół gwizdka, nie znalazłam nikogo, komu mogłabym kibicować.
Do tego ta narracja była jakaś taka egzaltowana i ja wiem, że to nastolatkowie, hormony buzują, traumy nie dają spać po nocach, ale gdy dwudziesty raz ktoś zaczął płakać, to już nie współczułam, tylko się frustrowałam. Ilość ekspozycji też dobija.
Dużo tekstu, mało treści, zero lekkości. Jak dla mnie zmarnowany potencjał. Co najmniej okładka ładna.
Chciałam czegoś lekkiego i queerowego, a opis "Najzimniejszego dotyku" brzmiał atrakcyjnie, więc sięgnęłam.
Mam za sobą trochę młodzieżówek, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio któraś tak dobitnie mi dawała znać, że nie jestem jej targetem. Bo powieść Isabel Sterling potwornie mi się dłużyła i mnie nudziła. Niby kolejne wydarzenia miały miejsce, ale nie wzbudzały u mnie...
2023-07-09
6,5
Gdy zobaczyłam tę książkę, uświadomiłam sobie, że nadszedł czas w roku, kiedy mam ochotę na kolejne mlm barachło, które przeczytam w trzy dni i kilka razy się przy nim zarumienię. Więc sięgnęłam niemal od razu.
I książka nie do końca spełniła moje oczekiwania. Bo fakt, przeczytałam ją w trzy dni. Może dwa razy się zarumieniłam. Ale na pewno nie jest barachłem.
Najbardziej uwierał mnie w niej język, który miejscami sprawiał, że musiałam się wręcz przedzierać przez opisy, tak jak to robiłam już przy pierwszym zdaniu. Brakowało mi w nim jakiejś lekkości i może po prostu rozpisania się, wszak mamy tu debiut. Druga sprawa to parę dłużyzn, a jednocześnie nagromadzenie wydarzeń, przez co w pewnym momencie straciłam poczucie czasu i już nie wiedziałam, czy bohaterowie jadą samochodem nad ranem czy w ciągu dnia i ile w ogóle minęło dni.
Ale z drugiej strony mamy bohaterów, których się po prostu lubi i do których będzie się chciało wracać. Dobre portrety psychologiczne, relacje, które działają, szczegóły dodające im uroku. Chociaż wszystko dzieje się szybko, autorka autentycznie daje bohaterom czas, by się poznali, porozmawiali, coś ze sobą przeżyli. Jednym słowem - zbudowali relację, która opiera się nie tylko na fizyczności i wypada w miarę wiarygodnie, co najmniej w realiach świata przedstawionego.
Jest intryga, może niezbyt odkrywcza albo szokująca, ale jednak napisana, niebędąca tylko pretekstem do kolejnych zbliżeń. Drugi plan opisany tak, że od razu widać zamysł autorki na uniwersum, a nie tylko role pomocnicze.
W końcu mamy romans mlm w polskich realiach, czego mi strasznie brakuje w literaturze i muszę przyznać, że gdybym znała Wrocław, to pewnie byłabym bardzo usatysfakcjonowana tą lekturą.
Podsumowując - dobrze było pochłonąć ją ciągiem, fajnie, że nie jest toksycznie, fajnie, że jest w Polsce. Fajnie będzie do tego świata wracać i obserwować, jak rozwija się autorka. Idę czekać na drugi tom.
6,5
Gdy zobaczyłam tę książkę, uświadomiłam sobie, że nadszedł czas w roku, kiedy mam ochotę na kolejne mlm barachło, które przeczytam w trzy dni i kilka razy się przy nim zarumienię. Więc sięgnęłam niemal od razu.
I książka nie do końca spełniła moje oczekiwania. Bo fakt, przeczytałam ją w trzy dni. Może dwa razy się zarumieniłam. Ale na pewno nie jest barachłem....
2023-06-21
Sięgnęłam po "Godność, proszę" w ramach uzupełnienia przeczytanego wcześniej "Ludzie, nie ideologia", w którym brakowało mi trochę głosów osób trans. I był to dobry wybór, bo książka Mai Heban bardzo konkretnie tę lukę uzupełniła.
A to dlatego, że autorka zaskakująco spokojnie, jak na książkę z gniewem w tytule, oraz merytorycznie pisze o transpłciowości nie tylko ze swojej osobistej perspektywy, ale i biorąc pod uwagę kolejne warstwy dyskryminacji, zarówno systemowej, jak i wewnątrz społeczności LGBTQ+. Przytacza sylwetki antyaktywistów, pisze o medykalizmie, stałej walce ze swoimi demonami, upokorzeniach oraz antytransowym ustawodawstwie zagranicą, wskazując narracje, które potencjalnie mogłyby mocniej zakorzenić się w Polsce. Nie były to rzeczy całkowicie mi nowe, ale dobrze było zobaczyć to zebrane i spójniej napisane.
Miałam ochotę napisać "usystematyzowane", ale pod względem strukturalnym coś mi w tej książce nie grało. Niby jest podział na części o transpłciowości, gniewie i nadziei, i choć autorka płynnie i bardzo naturalnie przechodzi z jednego wątku do drugiego, trudno byłoby mi wskazać o czym konkretnie był dany rozdział. Mamy tu raczej jednostajny wywód, ciąg przywoływanych problemów, przykładów i argumentów o wspólnej tematyce.
Tym jednak, co mnie najbardziej zmierziło, było to, co stało się na poziomie redakcji. A ścieżki mogły być dwie: a) redakcja przeczytała i powiedziała: "wszystko super, Maja, bardzo nam się podoba, ale jedna uwaga - wypie*dalamy wszystkie przypisy, ludzie tego nie lubią, nie potrzeba nam tu tego", albo b) przeczytała i pomyślała: "no, nie ma tu źródeł ani bibliografii, ale trudno, nie szkodzi, ludzie zaufajo". I oczywiście, nie mam powodów, dla których miałabym Mai nie ufać, ale kilkanaście przypisów merytorycznych i brak źródeł czy przypisów w miejscach, które wręcz o to błagają (cytat blokowy! "według badań..." - których badań?!) sprawiają, że raczej nie dałabym tej książki sceptykowi, by przemyślał sobie parę spraw.
A szkoda, bo tekst główny skłania do przemyśleń i zastanowienia się, czy nie ma się przed sobą jeszcze paru lekcji do odrobienia.
Sięgnęłam po "Godność, proszę" w ramach uzupełnienia przeczytanego wcześniej "Ludzie, nie ideologia", w którym brakowało mi trochę głosów osób trans. I był to dobry wybór, bo książka Mai Heban bardzo konkretnie tę lukę uzupełniła.
A to dlatego, że autorka zaskakująco spokojnie, jak na książkę z gniewem w tytule, oraz merytorycznie pisze o transpłciowości nie tylko ze...
2023-06-14
Chociaż miałam tę książkę na liście do przeczytania od dłuższego czasu, nie byłam do końca pewna jej formy i tematyki. Na szczęście redaktor ładnie wszystko wyjaśnił we wstępie.
Mamy więc zbiór wywiadów i felietonów publikowanych w czasopiśmie "Replika" w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Pod kilkoma względami teksty są cudnie różnorodne - mamy tu osoby w różnym wieku, od mamy transpłciowej dziewczynki, młodych dorosłych, aż po osoby dojrzałe. Są osoby całkowicie prywatne, jak i aktywiści, ludzie związani z kulturą, aż do polityków. Osoby w stałych, wieloletnich związkach, mające rodziny, jak i te, które nie czują wiązania się z kimś. Znalazło się też miejsce dla osób z HIV czy niepełnosprawnościami, z małych wsi i miast. Pod tym kątem "Ludzie, nie ideologia" naprawdę miło mnie zaskoczyła i pierwszą połowę książki czytałam z dużym zainteresowaniem.
Od połowy jednak zaczęły dominować teksty z cis gejami w rolach głównych i nawet jeśli redakcja była tego świadoma, to i tak trochę to mnie rozczarowało. Zabrakło mi większej liczby głosów kobiecych czy głosów osób trans, już nie mówiąc o wielkiej nieobecnej tego zbioru - niebinarności. A szkoda, bo gdyby dodać lub podmienić kilka tekstów, byłoby już naprawdę przekrojowo.
Wciąż jednak jest to solidna publikacja, przemyślana, z konkretną strukturą i pozostawiająca za sobą parę przemyśleń, chociażby o tym, jak w ostatnich latach zmienił się sam język, którym mówi się o queerowej społeczności. Spoko rzecz na Pride Month.
Chociaż miałam tę książkę na liście do przeczytania od dłuższego czasu, nie byłam do końca pewna jej formy i tematyki. Na szczęście redaktor ładnie wszystko wyjaśnił we wstępie.
Mamy więc zbiór wywiadów i felietonów publikowanych w czasopiśmie "Replika" w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Pod kilkoma względami teksty są cudnie różnorodne - mamy tu osoby w różnym wieku, od...
2023-04-16
Jak to u Casey McQuiston, jest soczyście, queerowo, pluszowo, amerykańsko, jest siła przyjaźni, wielkie słowa, duża doza popkultury i jedna lub dwie imprezy.
Pierwsza połowa książki była cudnie odświeżająca - poszukiwanie listów od Shary i przełamywanie swoich uprzedzeń przez Chloe było miłą, angażującą odskocznią od wałkowanych ostatnio w YA kwestii takich jak "możesz być, kim chcesz", "trzeba rozmawiać", "zadbaj o zdrowie psychiczne". Chociaż w drugiej połowie McQuiston już trochę je przemyca, to nadal robi to ze smakiem.
Shara Wheeler raczej nie zapadnie mi na dłużej w pamięć, ale miło spędziłam czas, czytając tę książkę.
Jak to u Casey McQuiston, jest soczyście, queerowo, pluszowo, amerykańsko, jest siła przyjaźni, wielkie słowa, duża doza popkultury i jedna lub dwie imprezy.
Pierwsza połowa książki była cudnie odświeżająca - poszukiwanie listów od Shary i przełamywanie swoich uprzedzeń przez Chloe było miłą, angażującą odskocznią od wałkowanych ostatnio w YA kwestii takich jak...
Na "Maurycego" pierwszy raz natknęłam się w opracowaniu Ewy Chudoby "Literatura i homoseksualność" jakieś sześć lat temu. Wtedy dodałam tę książkę do listy do przeczytania i tak przez te lata sobie na niej przeleżała (ni to kupić, ni to wypożyczyć, no nie było jak i skąd). Czasem miałam ochotę ją usunąć, ale zawsze coś mnie powstrzymywało. I chwała temu czemuś.
Bo totalnie urzekła mnie ta książka. A nie jest to jakieś dzieło wybitne, wywrotowe, napisane tak, że kapcie spadają albo jakoś strasznie poruszające. Jest dokładnie tym, co wynika z opisu - mamy młodego homoseksualnego mężczyznę, początek XX wieku w Wielkiej Brytanii. Konflikt między swoimi uczuciami a heteronormą. Trochę buntu, trochę bólu istnienia. Dyskusje dwudziestolatków na temat hellenizmu czy różnic klasowych. Nudne spotkania towarzyskie. "Drogich sobie przyjaciół".
A do tego dużo czułości. Trochę samotności. Zapach deszczu i przytulne wnętrza. Subtelności i niedopowiedzenia, właśnie w stylu obyczajowości sprzed stu lat. Jednocześnie język nie jest jakiś kwiecisty, nie trzeba się przedzierać przez akapity opisów przyrody ani czytać pompatycznych dialogów.
Uwielbiam też zakończenie. I posłowie autora, napisane prawie 50 lat po napisaniu powieści, które mnie jednocześnie zaskoczyło swoją trzeźwością i wzruszyło, gdy poznałam spojrzenie Forstera na całą historię.
Słowem, które będzie mi się kojarzyło z tą lekturą, jest "emancypacja". Bo bardzo mi się spodobała ta emancypacja Maurycego.
Na "Maurycego" pierwszy raz natknęłam się w opracowaniu Ewy Chudoby "Literatura i homoseksualność" jakieś sześć lat temu. Wtedy dodałam tę książkę do listy do przeczytania i tak przez te lata sobie na niej przeleżała (ni to kupić, ni to wypożyczyć, no nie było jak i skąd). Czasem miałam ochotę ją usunąć, ale zawsze coś mnie powstrzymywało. I chwała temu czemuś.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toBo totalnie...