Misterium Marcin Oskar Czarnik 5,2
ocenił(a) na 48 tyg. temu To nie powieść, a...opowiadanie? Albo nowela? Gdyby tekst był wydrukowany jak normalna książka, miałby nie 100, a 50 stron i to nie żart. Wysiłki wydawnictwa, by miało to grubość, uwaga, może z 8-9mm i to z okładką z zagiętą obwolutą, są imponujące i żenujące zarazem. Interlinia, krótkie linijki, odstępy po licznych akapitach... Nie tłumacza tych zabiegów modlitwy między częścią tekstu, które głównie utrudniają czytanie.
Co do treści i częściowo formy.
Wsiowe gadanie matki bohatera i innych postaci, w wielu miejscach jest przesadzone i nieautentyczne, a fakt eksponowania takiej nawet nie gwary, ale zwykłego upraszczania końcówek charakterystyczne dla wsi (nie znam nazwy tego zjawiska, ale na pewno ma i nie chodzi tylko o kolokwializmy) mówi więcej o bohaterze czy autorze niż o matce. Zresztą wstyd przed pochodzeniem i matka jest tu, obok religii głównym tematem.
Nie jest to zły tekst, ale nudnawy, zbyt lakoniczny. Niektórzy powiedzą, że dojrzałe. Tak, ale oszczędność długości niekoniecznie zwiększa wagę słowa. Czemu? Prowadzi do lakonicznych tekstów naciąganych na mikropowieści, gdzie czytelnik ma mieć najlepiej wbite w głowę, że jak przykładowo w książce "Bezmatek", są na kartce 3-4 krótkie zdania (a nawet i jedno!),to należy im nadać tyle intensywności w znaczeniu, że w zasadzie czemu nie nazywać tego literaturą absolutną? Skoro jedno słowo może mieć nieskończoną wagę, to po co w ogóle się rozpisywać? Przecież wtedy wystarczy pisać krótkie wiersze białe, a nie żadną prozę. Sadzę, że częściowe, ale znaczne, patrząc po zabiegach rozrzedzania tekstu "Misterium", wytłumaczenie, jest trywialne i oznacza...$$$. Czas to pieniądz. Redagowanie i korekta powieści na 300 stron to troszkę więcej czasu i wysiłku niż mikropowieści, która ma np. 50 czy 100. Praca to czas to pieniądz, a rynek wydawniczy opiera się bardziej na marketingu, trendach i zysku niż na krytyce literackiej, podobno już pół...martwej. Jest to uzasadnione, ale robienie z ludzi głupich pompując ultra krótką książeczkę na samą króciutką, to przegięcie.
Co do fabuły, to są tu prawdopodobnie typowe motywy powieści o dojrzewaniu bohatera (Bildungsroman?) z religią za dzieciaka plus homoseksualność jako wynik dojrzewania, poznawania siebie. Nie jest to niestety punkt wyjścia do czegoś więcej, tzn. mamy krótkie opisy, dużo religijnego sosu... i tyle. Potem pojawiają się niespodziewanie idiotyzmy. Bohater "atakuje" ochroniarza łykiem bimbru i oślepieniem latarka z telefonu (!). A potem przedstawiciele lgbt pożyczają mu ubrania, których założenie myli ochroniarza. Logika jak z gry przygodowej dla dzieci, trochę słabo korespondująca z fragmentami wspomnień z dzieciństwa, które dominują tekst i są niezłe napisane.
Ogólnie nie jest to złe opowiadanie/ultramikropowieść, ale sądzę, ze zyskałoby znacznie na rozwinięciu. Nie szanuję wysiłków wydawnictwa w rozrzedzeniu tekstu, by sprawić wrażenie, że jest dłuższym. Czyta się to niemiłosiernie niewygodnie a pozostawia niesmak, że próbuje się robić z czytelnika idiotę, kierując się materialnymi pobudkami, by uzasadnić jakoś absurdalną cenę okładkową. Książka kosztuje 34zl, a jest długim opowiadaniem. To więcej jak połowa ceny dłuższych o kilka tysięcy % książek-cegieł z kanonu typu Ulisses czy Czarodziejska góra. Oczywiście nie należy aż tak przeliczać, ale coś jest na rzeczy i jest to niefajne, skoro wydawnictwo rozdmuchuje tyci-tyci tekst kosztem wygody czytania. A czytania jest na równo godzinkę. Tekst oceniam na 4.5/10 z adnotacją, że gdyby to rozwinąć, jest potencjał na więcej. I wyciąć te modlitwy, w większości, bo tylko przeszkadzają. Natomiast stawiam niżej, jedynie 4/10 z uwagi na ewidentną żenadę wydawniczą. Jak jest krótki tekst, niech będzie krótki, ale wydawajmy to normalnie, bez dolewania papierowody. Dobry tekst się obroni, niech i będzie na 50 stron, co za różnica. Tylko cena powinna być adekwatna, czyli połowa, albo wydać tylko jako ebook. Na miejscu autora bym to znacznie rozbudował. Tylko zyska, chyba, że nie ma nic więcej do powiedzenia, niż sztampowate combo religijne wychowanie + wstyd z pochodzenia ze wsi + homoseksualizm. No bo ok, ale może coś więcej, coś zaskakującego, jakieś głębsze potraktowanie tej sytuacji, otworzenie się bohatera?
Ps. (spojler) Śmiesznie, jak na końcu narracja musi podkreślać kilka razy, w krótkim opisie, że ojciec pierdnął. Podczas rozmowy pierdzi. Raz, drugi, chyba trzeci. Pierdnąłpierdnąłpierdnął! Niesamowita sprawa, po to tylko, by podkreślać wstyd i wieśniackość ojca względem wycomingoutowanego (ale raczej nie przed rodziną; już nie pamiętam) miejskiego elgiebeta, jego syna. Tak, jakby ludzie na wsi pierdzieli bezwstydnie niczym zwierzęta.
I taka ta książka jest. W gruncie rzeczy prosta i słaba, unurzana w religijnym sosie, w którym gotuje się własną homoseksualność, by nadać jej smak sacrum. Podział na wsiową mentalność, której bohater się wstydzi i jego homoseksualność jako coś, co pozwoliło mu wyjść poza. Dość stereotypowe, a by ten kontrast zwiększyć (sztucznie) mamy próbę wciskania wszędzie gwary, pierdzenie i inne drobne zabiegi, trochę za proste do odczytania, by pochwalić. Religijny sos szybko się nudzi, a wciskane między linijki modlitwy szybko wyczerpują swój potencjał i zwyczajnie - technicznie - przeszkadzają w czytaniu.