-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
Ja tu wszystkich znam, moje dziecko. Wiedziałam, że coś się wydarzy. Od kilku dni czułam coś w powietrzu.
-Brzozowska odwróciła się w kierunku lasu i znieruchomiała ze zmrużonymi oczami.
Zima jest wyjątkowym okresem w kalendarzu przyrody. Jak żadna inna pora roku potrafi olśnić magią wirujących w powietrzu płatków śniegu, zatrzymać na chwilę cały świat siłą porażającej ciszy i bieli. Nawet najbardziej bezrefleksyjne jednostki, zaprogramowane na zdobywanie kolejnych punktów w ziemskiej grze „kto jest najlepszy”, odczuwają wtedy niepokojące drgania resztek ludzkich odruchów. Trudno jest bowiem zapanować nad tym, co pierwotne i wpisane w DNA. Zimowa szata jest prosta i z całą pewnością to właśnie w niej tkwi jej magia. Starożytni Egipcjanie utożsamiali biel z nieurodzajem i śmiercią, Chińczycy przywdziewają biel w żałobie. Dla nich jest ona po prostu synonimem nieszczęścia.
Stojąc u progu Pełni, w której widać już świąteczne drzewka i bożonarodzeniowe ozdoby, można zapomnieć, że bezkresny spokój i ogarniające poczucie bezpieczeństwa mogą być złudne. Serce często pozwala widzieć oczom to, co chce. Płatając takie optyczne figle pozwala ciału na rozluźnienie i chwilę głębszego oddechu. Przechadzka pomiędzy domami ulubionych bohaterów jest niezwykle przyjemnym doświadczeniem. Naprawdę tęskniłam za Moniką, jej córką, sąsiadami, moim ulubionym policjantem Tadeuszem Sokołem, a nawet smakami i zapachami dochodzącymi z dwóch niewielkich knajpek. Tygodniami chodziło za mną penne w sosie grzybowym pojawiające się w poprzedniej części. Czekałam na tę chwilę, w której będę mogła ponownie wtopić się w ich rzeczywistość i pooddychać chociaż przez moment tym samym powietrzem.
Pełnia celebruje właśnie chwile, które w naszej kulturze mają szczególne znaczenie. Przełom grudnia i stycznia rozumiany jest przez wiele osób jako nowy początek, odrodzenie i szansa na lepsze jutro. Jest klimatycznie i sielsko, jednak niektórzy wyczuwają już nadchodzące zmiany. Do takich osób należy Brzozowska - zielarka, która dzięki swoim obserwacjom wie więcej niż patrzący przez pryzmat tego, co można zmierzyć, sfotografować, czy opisać. Ta postać jest wyjątkowa i przenosi historię na inny poziom rozumienia tego, co dzieje się wokół. Darzę ją szczególną sympatię i uważam, że mimo iż nie pojawia się zbyt często ma ogromny wpływ na budowanie niezwykle przejmującego klimatu książki. Transcendentalny akcent powieści „Na wieczne potępienie” jakim z pewnością są wypowiedzi Brzozowskiej przypomina, że nie zawsze metoda szkiełka i oka jest najlepszym wyborem. Zwiastuny, którymi obdarza nas przyroda mają swoją moc, tylko należy traktować je z szacunkiem i zrozumieniem.
Siłą tej serii jest z pewnością przekonanie, że klasyczny kryminał wciąż ma wierne grono swoich odbiorców. Mało tego, wciąż pojawiają się kolejni czytelnicy poszukujący powieści mających do zaoferowania coś więcej niż morze krwi i obrzydliwe opisy zbrodni. Jeśli fabuła książki tego nie wymaga, po co sięgać po takie środki? Zdecydowanie ciekawsze wydaje się umocowanie intelektualne - przyglądanie się poszczególnym etapom śledztwa, poszukiwanie motywacji mordercy. Małgorzata Rogala napisała cykl pod tytułem „Pełnia tajemnic” w taki sposób, by w centralnej pozycji nie stał przestępca, tylko jego otoczenie i poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dlaczego ktoś targnął się na cudze życie. „Na wieczne potępienie” jest mi bliskie także z innego powodu. To właśnie w tej historii poruszany jest wątek molestowania kobiet, który jasno (kolejny raz) pokazuje, że ten problem wciąż jest aktualny. Jest tam scena, która łamie mi serce i doprowadza do palącej wściekłości. Mowa w niej o tym, w jaki sposób kobiety stają często przeciwko sobie, tłumacząc na różne sposoby oprawcę. Wielokrotnie słyszałam o takich sytuacjach i zachęcam Państwa do uważnej lektury i refleksji na ten temat. Pamiętajcie, że ofiarą takiego rodzaju przemocy w każdej chwili może stać się bliska nam osoba. Tylko nieustanna edukacja i dialog społeczny sprawią, że takie nadużycia nie będą miały miejsca. Jestem wdzięczna Małgorzacie Rogali, że nie boi się tak trudnych tematów, a Jej przesłanie jest od lat tak samo spójne i jasne.
„Na wieczne potępienie” to wielowarstwowa, niezwykle precyzyjnie przemyślana powieść. Osiada na dnie serca i sprawia, że klarownie możemy oddzielić dobro od zła. Skupia się na tym, co bliskie i realne, znane nam z codziennych rozmów, doniesień prasowych i wiadomości ukazujących się w programach telewizyjnych i radiowych. Małgorzata Rogala nie podąża za tanią sensacją, piętnuje konkretne zachowania, a nie ludzi znanych z imienia i nazwiska. Wskazuje przemiany społeczne, dotyka delikatnych materii wiary i moralności. Najnowsza powieść jest sumą polskich bolączek, spraw, o których wszyscy słyszymy. Nie jestem pewna, czy to nie zdarza się w ostatnich latach zbyt rzadko w literaturze polskiej i światowej. Szkoda, bo sądzę, że tego właśnie wszyscy potrzebujemy najbardziej.
Ja tu wszystkich znam, moje dziecko. Wiedziałam, że coś się wydarzy. Od kilku dni czułam coś w powietrzu.
-Brzozowska odwróciła się w kierunku lasu i znieruchomiała ze zmrużonymi oczami.
Zima jest wyjątkowym okresem w kalendarzu przyrody. Jak żadna inna pora roku potrafi olśnić magią wirujących w powietrzu płatków śniegu, zatrzymać na chwilę cały świat siłą porażającej...
„Wielka Panda i Mały Smok” to niewielkich rozmiarów książeczka, wydana z ogromnym szacunkiem do tego, który po nią sięgnie. Płócienny, czerwony grzbiet ociepla prostą grafikę, a twarda oprawa i dodatki w kolorze rose gold (błyszcząca czcionka na okładce, wstążeczka) podkreślają szlachetność tego wydania. Jakby ten literacki przyjaciel od pierwszego momentu spotkania chciał powiedzieć, że jesteśmy ważni i godni uwagi. To wzrusza szczególnie mocno, gdy najpierw skierujemy swą uwagę na posłowie. James Norbury jest osobą, której udało się przekuć swoje smutki i słabsze dni w coś naprawdę dobrego i wyjątkowego. Pod wpływem przypadkowo odkrytej publikacji o buddyzmie dołączył do grupy Samarytan i jak sam mówi, odbierał telefony od ludzi, którzy czuli się samotni, trwali w lęku i depresji. Pandemia sprawiła, że niesiona przez niego pomoc nie mogła przybrać takiej formy, o jakiej marzył, dlatego postanowił namalować serię ilustracji przekazujących budujące idee.
To pierwsza książka tego typu, która mnie ujęła i sprawiła, że zapragnęłam poświęcić jej całkowicie swoją uwagę. Przeczytałam dwukrotnie, zastanawiając się, dlaczego tym razem jestem na tak, podczas gdy zwykle podobne publikacje wzbudzały jedynie moją irytację i zniecierpliwienie. Czy to ja się zmieniłam, czy też może to właśnie budujący tekst wsparty ciekawą szatą graficzną jest na tyle uniwersalny w swej prostocie, że i ja uległam jego kojącej magii?
Sądzę, iż należy zauważyć, iż pomysły, na których bazuje ta historia nie są niczym nowym i bez zastanowienia jestem w stanie przywołać chociaż jedną powieść o podobnej strukturze. Przyjaźń łącząca dwoje ludzi/zwierząt jest doskonałym tłem do wplecenia złotych myśli i górnolotnych maksym, a jeśli dodamy do tego podział ich wspólnej drogi na cztery pory roku to pozornie otrzymamy bardzo wtórny produkt, od którego raczej wolelibyśmy trzymać się z daleka. Jak więc udało się autorowi uzyskać tak spektakularny sukces? (Prawa do książki sprzedano do dwudziestu krajów).
Odpowiedź jest niezwykle prosta. Otóż, James Norbury tworzył z potrzeby serca, w efekcie prezentując nam nie "produkt", a emocjonalny, literacki otulacz. Sam tekst wzbudza pozytywne emocje, jednak tak jak wspomniałam już wyżej, podobne propozycje widzieliśmy już wielokrotnie. Moim zdaniem prawdziwa siła „Wielkiej Pandy i Małego Smoka” tkwi w niezwykle poruszających, pięknych ilustracjach. Jestem zwolennikiem teorii, że mniej znaczy więcej, a prosta kreska w połączeniu z ograniczoną paletą nasyconych barw i klasycznymi metodami pracy (atrament i akwarele) pozwolą na zbudowanie szczerej relacji z odbiorcą. Powrót do tego, co sprawdzało się przez wiele lat, a co zostało wyparte przez programy graficzne oraz obróbkę komputerową teraz powraca ze zdwojoną siłą. Tęskniąc za głębokimi i autentycznymi relacjami z drugim człowiekiem potrafimy WRESZCIE docenić jego pracę i emocje włożone w to, co przelał na papier.
Wierzę autorowi w jego przekaz, pozwalam się ponieść ciepłym wibracjom jego twórczości.
Nie jestem w stanie zgodzić się z tymi, którzy twierdzą, że ta książeczka jest dla każdego. Być może nie przypadnie do gustu osobom twardo stąpającym po ziemi, rozpędzonym, które znajdują się w dobrym momencie swojego życia. One najprawdopodobniej nie będą w stanie jej zrozumieć. James Norbury dedykuje ją wszystkim tym, którzy są zagubieni. Uważam, że to najcelniejsze określenie grupy docelowej tej historii. Otwarłabym jeszcze furtkę tym wszystkim, którzy łakną dialogu i pragną tworzyć ciepłe, pozytywne relacje - z sobą samym, innymi, a może nawet i całym światem.
„Wielka Panda i Mały Smok” to niewielkich rozmiarów książeczka, wydana z ogromnym szacunkiem do tego, który po nią sięgnie. Płócienny, czerwony grzbiet ociepla prostą grafikę, a twarda oprawa i dodatki w kolorze rose gold (błyszcząca czcionka na okładce, wstążeczka) podkreślają szlachetność tego wydania. Jakby ten literacki przyjaciel od pierwszego momentu spotkania chciał...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-12
Każda telewizja jest taka, jacy pracują w niej ludzie.
Nie jestem fanką telewizji.
Żadnej.
Prezentowane na srebrnym ekranie treści zwykle mnie smucą i przerażają. Mnogość programów, spośród których można wybierać nic nie zmienia. Nieustannie mam wrażenie, że to wciąż jedna i ta sama miałka papka spowalniająca myślenie i promująca wartości niezrozumiałe dla osoby pragnącej żyć rozumnie i w zgodzie ze sobą.
Pamiętam jednak czasy, kiedy po włączeniu odbiornika słuchacza witał głos Jana Suzina, Edyty Wojtczak, czy Krystyny Loski. Kontakt z nimi był przyjemnością, chwilą relaksu i odpoczynku. Nienaganne maniery, perfekcyjna dykcja i dyskretna elegancja to cechy, którymi najkrócej można by ich opisać. Od tego czasu minęło wiele lat i daremnie by szukać podobnych doznań, dlatego tym chętniej zanurzyłam się we wspomnieniach Jana Suzina. „Nieźle się zapowiadało” to w wielkim skrócie historia polskiej telewizji, ponieważ prezenter rozpoczął pracę w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, debiutując w pierwszym wyemitowanym programie nadawanym z Doświadczalnego Ośrodka Telewizyjnego w Warszawie. W tym czasie liczbę odbiorników telewizyjnych w stolicy można by policzyć na palcach kilku rąk, więc nie było to zajęcie ani szczególnie dochodowe, ani tym bardziej rokujące oszałamiającą karierę. Nikt nie wiedział w jaki sposób rozwinie się to przedsięwzięcie, pewne było za to jedno - do pracy zabrano się z pełną werwą i pomysłami godnymi najlepszych twórców. Jan Suzin wśród ówczesnych zapaleńców wymienia nazwiska, które dzisiaj owiane są legendą. Olga Lipińska jako pierwsza dostrzegła w nim potencjał do pracy w telewizji, Adam Hanuszkiewicz pomógł zgłębić tajniki perfekcyjnej dykcji, a Hanka Bielicka zapaliła „wewnętrzne słońce”, które sprawiło, że prezentera pokochały tysiące Polaków. Grono, które skupiło się dookoła rodzącej się dopiero telewizji, to osoby posiadające ogromną wiedzę z rożnych dziedzin i wykonujące wcześniej rozmaite zawody. Niepoprawni optymiści wierzący, że robią coś wyjątkowego dla innych. Taka mieszanka sprawiła, że mimo braku nieograniczonych środków finansowych i bardzo skromnych możliwości technicznych, odniesiono sukces. Przez bardzo długi okres udawało się tworzyć treści inteligentne i wolne od propagandy politycznej, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się szczególnie cenne. To była era słowa wypowiadanego z szacunkiem dla odbiorcy i nawet po wielu latach wracając do biało-czarnych nagrań programów czujemy się nimi oczarowani. Erudycja i klasa - tego nie da się udawać.
Książka wydana przez Wydawnictwo „ARKADY” została wzbogacona o wywiad z żoną Jana Suzina oraz kilka felietonów skreślonych jego ręką w latach 2002-2005. Całość spina komentarz Halszki Wasilewskiej, która w ostatnim zdaniu mówi, że „Nieźle się zapowiadało” to nie tylko tytuł, ale i komentarz.
Lektura tych wspomnień była niezwykłym, bardzo pozytywnym doświadczeniem. Piękne, staranne wydanie wzbogacone o sporą ilość zdjęć odnoszących się bezpośrednio do konkretnego fragmentu tekstu robi naprawdę ogromne wrażenie. Jakbym cofnęła się w czasie do lat, kiedy książka była produktem wyjątkowym i godnym poszanowania. Jestem pod wrażeniem i liczę, że mam przed sobą jeszcze wiele takich literackich fascynacji.
Każda telewizja jest taka, jacy pracują w niej ludzie.
Nie jestem fanką telewizji.
Żadnej.
Prezentowane na srebrnym ekranie treści zwykle mnie smucą i przerażają. Mnogość programów, spośród których można wybierać nic nie zmienia. Nieustannie mam wrażenie, że to wciąż jedna i ta sama miałka papka spowalniająca myślenie i promująca wartości niezrozumiałe dla osoby...
2021-04-07
Panie inspektorze, mam osiemdziesiąt osiem lat i w całym swoim życiu wiele razy widziałem, jak zupełnie niewielkie rzeczy mogą prowadzić do niewyobrażalnych zbrodni.
To jest rok dobrych debiutów. Mamy początek kwietnia, a ja mam już już za sobą dwa takie odkrycia. Nie należę do osób uprzedzonych w stosunku do nowych nazwisk na wydawniczym rynku i chętnie sięgam po powieści nikomu (jeszcze) nieznanych autorów. Wierzę, że nowe spojrzenie może znacznie wzbogacić to, do czego już przywykliśmy.
„Maski pośmiertne” w najprostszym ujęciu są kryminałem, więc mogłoby się wydawać, że podlegać będą krótkiej ocenie- zbrodnia, śledztwo i rozwiązanie kryminalnej zagadki. Jeśli ktoś spodziewa się, że swoją opinię o tej powieści uda zamknąć się na tej płaszczyźnie, jest w błędzie. Anna Rozenberg naprawdę postarała się, aby jej pierwsze spotkanie z czytelnikiem nie wypadło neutralnie. Myślę, że znajdzie się wąskie grono osób, którym ta książka nie przypadnie do gustu, ponieważ pragną nieskompilowanej, prostej fabuły i podania wszystkich odpowiedzi na tacy. Dla przeciwwagi, na drugiej szali ulokują się miłośnicy gatunku znudzeni schematycznymi rozwiązaniami fabularnymi. Wymagający, pasjonujący się historią, lubiący wielowątkowe opowieści z mrocznym tłem.
Ogromnym atutem tych literackich narodzin jest dla mnie wybór przestrzeni, która pojawia się
w książce. Niewielkie Woking znajdujące się w Wielkiej Brytanii to miejsce, które żyło dotąd w mojej świadomości jako tło powieści z gatunku science fiction pod tytułem „Wojna światów” Herberta George'a, wydanej po raz pierwszy pod koniec XIX wieku. To właśnie tam, według wyobraźni autora, miał wylądować pierwszy pojazd Marsjan rozpoczynających podbój Ziemi. Miasteczko musi mieć więc w sobie w coś magnetycznego i niezwykłego. To ono wprowadza mroczny, psychodeliczny wręcz klimat, stanowiąc jednego z cichych bohaterów historii opowiedzianej przez Annę Rozenberg.
Niewątpliwie pierwsze skrzypce gra w „Maskach pośmiertnych” policjant obarczony sporą ilością problemów nie tylko zawodowych, ale także i prywatnych. Jest niczym wielobarwny ptak zaplątany nie tylko w sidła mordercy, ale i cienie własnej przeszłości. Zmagając się z kolejnymi etapami śledztwa pokaże się czytelnikom jako osoba o wielu twarzach, nie jest to więc postać płaska i bez wyrazu. Sądzę, że inspektor David Redfern ma w sobie coś szczególnego i oryginalnego, co dobrze sprawdziłoby się na dużym ekranie.
Doceniam także miks kulturowy i prawdę o współczesnej Wielkiej Brytanii, na którą tu postawiono . To punkt widzenia osoby przyjezdnej, która zna dobrze realia, ale jej korzenie znajdują się zupełnie gdzie indziej. Nie porównywałabym tego debiutu do prozy żadnego z brytyjskich autorów, ponieważ w „Maskach pośmiertnych” serce tętni zupełnie gdzie indziej. Umiejętność syntetycznej oceny przeszłości wymaga nie tylko wiedzy i rozległej znajomości faktów, ale i wyjścia poza określone schematy myślowe i dystansu do tego, co bliskie i znane od zawsze. Autorka rozbudowała w sposób znaczący tę część swojej powieści nie przez przypadek. Podążając śladami przeszłości oświetla te karty historii, które są najbardziej drażliwe i bolesne zarówno dla mieszkańców wysp, jak i Polaków. Niewygodne, mające wpływ na relacje obydwu nacji, chociaż przykryte kurtyną milczenia gładkich sloganów o przyjaźni i wzajemnym szacunku. Pamiętajmy, że każda ze stron postrzega swoje winy i żale zupełnie inaczej i trudno czasami odnaleźć im wspólny język mimo iż od czasów drugiej wojny światowej minęło już sporo czasu. To niezwykle ciekawe i dobrze, że znalazło swoje miejsce w tej książce.
Przełożenie tego, co wydarzyło się kiedyś na współczesną zbrodnię uzmysławia, że kryminał może być czymś więcej niż rozrywką na jeden wieczór. Mroczna opowieść o samotności, cierpieniu i próbie zdefiniowania rzeczywistych relacji polsko-brytyjskich, a nie tylko tej poprawnej politycznie warstwy, którymi karmią nas na co dzień media. Dla tych, którzy lubią spoglądać wnikliwie wstecz, by faktycznie zrozumieć współczesność.
Panie inspektorze, mam osiemdziesiąt osiem lat i w całym swoim życiu wiele razy widziałem, jak zupełnie niewielkie rzeczy mogą prowadzić do niewyobrażalnych zbrodni.
To jest rok dobrych debiutów. Mamy początek kwietnia, a ja mam już już za sobą dwa takie odkrycia. Nie należę do osób uprzedzonych w stosunku do nowych nazwisk na wydawniczym rynku i chętnie sięgam po...
2021-03-26
Niech ci będzie, człowieku, który jest pandą, ale nie jest pandą. Na razie.
„Na razie, chłopcze, który nie mówi, ale ”mówi”.
Przeczytałam w swoim życiu wiele książek i zobaczyłam co najmniej kilka filmów, które zostały zbudowane w podobny sposób co „Mój tata panda”. Można by sądzić, że w związku z tym ta historia nie zrobi na mnie większego wrażenia. A jednak jest inaczej i chyba nawet wiem, dlaczego nie tylko nie żałuję lektury, ale i na długo pozostanie ona w moim sercu.
James Gould-Bourn nie silił się na opowieść skomplikowaną, bogatą w w odniesienia i wyrafinowane środki stylistyczne. Napisana prostym językiem londyńskiej ulicy książka jest boleśnie realna i bliska prawdziwego życia. Utrata żony, a później pracy powoduje, iż główny bohater musi na nowo odnaleźć swoją ścieżkę w życiu. Pewnie byłoby to łatwiejsze, gdyby to meblowanie rzeczywistości dotyczyło tylko jego samego, tymczasem chodzi o kogoś jeszcze... Inny punkt widzenia pozbawia tę powieść tak bliskiego nam dorosłym widzenia tylko w czerni i bieli. Wielokrotnie przekonałam się już, że dziecięcy światopogląd może wytrącić najbardziej logiczne argumenty i pozwolić na luz związany z efektem pierwszego spojrzenia na określony problem. Bardzo młodzi ludzie zwykle nie odczuwają potrzeby przestrzegania licznych konwenansów, norm i nakazów z tego prostego powodu, że wielu z nich po prostu jeszcze nie znają. Skoro ktoś przestał mówić, to należy ten fakt zaakceptować i dopasować go do kolażu szkolnej społeczności. Mutyzm w wielu placówkach edukacyjnych na całym świecie nie jest czymś nowym i ciekawość wzbudza raczej w oczach dorosłych, którzy muszą go opisać, zmierzyć i jakoś sklasyfikować. To oni martwią się o postępy takiego wychowanka, o to, jak poradzi sobie w przyszłości. Tymczasem dla większości dzieci świat jest zdecydowanie mniej zawiły i wystarczy zachowywać się naturalnie, by być szczęśliwym i znajdować się na właściwym miejscu.
Zastanawiam się, w którym momencie gubimy tę unikatową umiejętność i dlaczego nie sposób zachować jej do starości. Trasa, którą należy odbyć, by spotkać się w połowie drogi jest niewątpliwie skomplikowana dla obydwu stron, ale przecież budowanie głębokich relacji i zrozumienie drugiego człowieka jest sensem naszego istnienia.
Wbrew temu, o czym wspomniałam do tej pory w tej historii nie chodzi o grę na najprostszych emocjach. Jeśli pojawią się łzy, to tylko w towarzystwie uśmiechu sugerującego, że jeśli jest źle, to zawsze może być....jeszcze gorzej. Wyraźnie zarysowane sylwetki bohaterów (tak, lubię nawet tych upiornie złych) sprawiają, że „Mój tata panda” stanie się idealną lekturą nie tylko dla dorosłego czytelnika, ale także i dla nastolatka. Rzadko zdarza się, aby tak zachwycało tło historii, a pojawiające się postaci drugoplanowe zapadały głęboko w pamięć. Wielokulturowy Londyn migocze tu intensywnie, mimo iż nie jest to obrazek pochodzący z najpiękniejszych pocztówek i folderów biur podróży. Autor nie tworzy nowej rzeczywistości, zamyka jedynie w słowach świat znajomy nam wszystkim. Trudno jest przedstawić w ciekawy, świeży sposób coś, co nazwane zostało już wielokrotnie. Jestem pod wrażeniem, że tym razem się udało. Być może jest to zasługa ciepłego, ironicznego sposobu prowadzenia narracji i przyzwolenia na to, że nie zawsze musi być idealnie, by było dobrze?
Książka, która podkreśla prawdziwą wartość więzi międzyludzkich z ogromnym naciskiem na miłość łączącą tych, co najbliżej. Ta debiutancka książka brytyjskiego scenarzysty jest gotowym pomysłem na doskonały familijny film.
Za książkę dziękuję wydawnictwu Marginesy i Lubimyczytac.pl
Niech ci będzie, człowieku, który jest pandą, ale nie jest pandą. Na razie.
„Na razie, chłopcze, który nie mówi, ale ”mówi”.
Przeczytałam w swoim życiu wiele książek i zobaczyłam co najmniej kilka filmów, które zostały zbudowane w podobny sposób co „Mój tata panda”. Można by sądzić, że w związku z tym ta historia nie zrobi na mnie większego wrażenia. A jednak jest inaczej...
2021-03-19
„Niektóre rzeczy nie są aż tak bardzo ważne, Lily. Na przykład kolor domu. Jakie to może mieć znaczenie w ogólnym życiowym planie?
(…) Problem polega na tym, że (ludzie) wiedzą, co ma znaczenie, lecz tego nie wybierają. Wybór tego, co ma znaczenie jest najtrudniejszą rzeczą pod słońcem.”
Sześć milionów sprzedanych egzemplarzy „Sekretnego życia pszczół” sprawia, że warto rozpatrzeć fenomen tej powieści w szerszym kontekście. Po raz pierwszy świat usłyszał o niej w 2001 roku i szybko okazało się, że jest to historia, którą pragną poznać ludzie na całym świecie. Fascynacja tą książką zaowocowała nie tylko przeniesieniem jej na duży ekran. Adaptowano ją także do przedstawienia teatralnego i musicalu. Na szczęście za sukcesem sprzedażowym nie stoi żaden skandal obyczajowy ani żonglerka wulgarnością, czy epatowanie zbędną seksualnością, co jak wiadomo, często gwarantuje satysfakcję finansową. Wręcz przeciwnie, Sue Monk Kidd posłużyła się ciepłym i wyważonym językiem, kładąc ogromny nacisk na pozytywne aspekty relacji międzyludzkich.
Gdyby rozłożyć tę opowieść na czynniki pierwsze, można by rozważyć jej wtórność w stosunku do tego, co już zostało powiedziane dotychczas w literaturze amerykańskiej. Lata sześćdziesiąte ubiegłego stulecia to dla historii USA przełomowy moment, więc o walce czarnoskórych mieszkańców tego kraju o swoje podstawowe prawa napisano już naprawę sporo i to na różne sposoby. Czy można było dodać coś jeszcze? Tak, pod warunkiem, że ma się na to ciekawy pomysł.
Siła „Sekretnego życia pszczół” ukryta jest w metaforze. Każdy rozdział otwiera krótki epigraf odnoszący się do egzystencji tych maleńkich owadów, bez których nie moglibyśmy przetrwać, chociaż tak niewielu z nas jest tego świadomych. Każda pszczoła ma swoje ściśle określone miejsce w społeczności i żadne istnienie nie może zostać zmarnowane, by przetrwać mogli wszyscy. Miód będący ich wytworem jest niczym lek ofiarowany ludzkości. Jego słodycz, zapach i krzepiące działanie odżywia nie tylko ciało, ale i koi umysł mierzący się z problemami, na które wielokrotnie nie ma żadnego racjonalnego rozwiązania. Królowa-matka daje nie tylko życie, ale i poczucie bezpieczeństwa. Wewnętrzny ład i poszanowanie praw natury sprawiają, że nie trzeba poszukiwać już niczego więcej. Wszystko jest bowiem na swoim miejscu. Przełożenie tych, zdawałoby się, banalnych prawd na jasny przekaz o mocy kobiet nie jest już jednak tak oczywiste. Tło historyczne i okrucieństwo, którym naznaczony jest ze swej natury jedynie człowiek, musiało być sporym wyzwaniem.
Ta historia jest jak powolny, głęboki oddech dający poczucie, że zawsze może być dobrze, tylko trzeba mieć odwagę, by trzymać się obranej raz drogi. To uniwersalna prawda sprawdzająca się bez względu na czasy, wiarę i przekonania polityczne. Niepozbawione pewnych schematów i uproszczeń „Sekretne życie pszczół” ujęło mnie pięknem przyrody i mocą swej dobroci. Ta książka jest niczym melodyjne zaklęcie, które często powtarzane stanie się rzeczywistością. Dla mnie ta powieść jest lepszym wsparciem i otuchą niż wszystkie poradniki tego świata. Warto pielęgnować w sobie najpiękniejsze uczucia.
"Kiedy nadchodzi pora śmierci trzeba umrzeć, a kiedy nadchodzi pora życia, trzeba żyć. Nie udawać, że się żyje, ale żyć pełną piersią i nie bać się życia"
„Niektóre rzeczy nie są aż tak bardzo ważne, Lily. Na przykład kolor domu. Jakie to może mieć znaczenie w ogólnym życiowym planie?
(…) Problem polega na tym, że (ludzie) wiedzą, co ma znaczenie, lecz tego nie wybierają. Wybór tego, co ma znaczenie jest najtrudniejszą rzeczą pod słońcem.”
Sześć milionów sprzedanych egzemplarzy „Sekretnego życia pszczół” sprawia, że warto...
2021-03-11
Najbardziej fascynujące w spotkaniach z Dorianem było to, że domagał się, by była sobą.
Czy byliście kiedykolwiek w cyrku?
Między popisami kolejnych artystów prezentujących tężyznę fizyczną, zręczność i niewyobrażalną wręcz zwinność pojawia się on- magik. Nie potrzebuje zbyt wielu atrybutów, wystarczy tylko, że stanie w odpowiednim miejscu, by skupić naszą uwagę. Zwykle witamy go z pełnym sceptycyzmu uśmiechem i niedowierzaniem, jednak w miarę postępującego spektaklu część z nas poddaje się magii tej właśnie chwili. Kim są osoby najłatwiej ulegające iluzjoniście? Czy każdy z nas ma w sobie potencjał, by uwierzyć w coś, co tak naprawdę nie istnieje?
Zdecydowałam się na lekturę „Zaczarowanych”, ponieważ chciałam zrozumieć mechanizmy, którymi kierują się zarówno osoby oszukujące, jak i te, które zostały oszukane. Mogłoby się wydawać, że poruszając się w tak wysoko zinformatyzowanym społeczeństwie WSZYSCY, bez względu na płeć, wiek i wykształcenie, zdajemy sobie sprawę z różnorakich zagrożeń. Wysłuchując audycji radiowych, oglądając wiadomości, czytając prasę i mając dostęp do szerokopasmowego internetu jesteśmy wręcz nieustannie bombardowani ostrzeżeniami i przestrogami. Wpojono nam, by nie otwierać drzwi ludziom podającym się za policjantów, potencjalnym kontrolerom gazu, aby nigdy nie podawać swoich danych osobowych w nieznanych miejscach. Wszystko należy sprawdzać kilkukrotnie, a zaufanie ograniczyć do minimum lub też całkowicie z niego zrezygnować. W teorii jesteśmy świetni, jednak gdy przychodzi chwila weryfikacji, często dajemy się komuś podejść. Czynimy to przez roztargnienie, czy chwilowy brak refleksji. Poza tym, bądźmy szczerzy, takie rzeczy zdarzają się tylko innym, lub (w najgorszym wypadku) znajomym znajomych. Nam nigdy.
Jak więc jest to możliwe, że wciąż znajdują się wśród nas tacy, którzy ulegają iluzji?
W przypadku oszustw matrymonialnych sytuacja wydaje się podwójnie skomplikowana. Tu gra nie toczy się „jedynie” o dobra materialne, ale przede wszystkim o uczucia i poczucie godności. Natasza Socha oparła swoją opowieść o prawdziwe wydarzenia. Gdzieś tam wśród nas znajdują się kobiety skrzywdzone w tak wyrafinowany sposób. Trudno rozpoznać je w tłumie, ponieważ tylko sporadycznie pokrzywdzone upominają się o swoje prawa. Niepisana zasada mówi przecież, że skoro pozwoliły się omamić, to wina leży wyłącznie po ich stronie. Szukając argumentacji zarówno na obronę, jak i przeciwko „zaczarowanym”paniom powinniśmy zastanowić się, czy potrafimy wskazać punkty styczne w ich biografiach. Wykształcenie, miejsce zamieszkania, pochodzenie i wiek okazują się niezwykle rozpięte i trudno na ich podstawie wysnuwać jakiekolwiek wnioski. Okazuje się, że sieć stworzona przez manipulanta za każdym razem została upleciona zgodnie z oczekiwaniami konkretnej ofiary. Niczym kameleon potrafi on dostosować się do wszelkich potrzeb. „Czytając” emocje zyskuje wiedzę, z której bezpardonowy sposób korzysta tak długo, jak tylko uzna za stosowne. Wyczyny naciągacza naprawdę przypominają cyrkowe sztuczki magika. Gdy kurtyna opadnie, adresatka tych starań nie tylko traci oszczędności życia, ale i zyskuje szereg problemów, których nie sposób się pozbyć.
„Zaczarowane” są historią napisaną z ogromną empatią i życzliwością w stosunku do pokrzywdzonych. Krok po kroku, spoglądając z różnych perspektyw poznajemy losy czterech kobiet mających za sobą relację z mężczyzną, który od samego początku pragnął je tylko wykorzystać. Ogromnym atutem książki jest włączenie perspektywy samego wyłudzacza. Wskazanie jego motywacji porządkuje książkę i czyni ją bardziej przejrzystą i zrozumiałą dla czytelnika. Myślę, że dzięki temu zabiegowi zdecydowanie mniej osób będzie miało ochotę na pochopne osądy konkretnych bohaterek. Splecione losy wszystkich stron tworzą ciekawą opowieść o najprostszych prawdach życiowych, samotności i pragnieniu, by zawsze sięgać po więcej. Autorka położyła spory nacisk na wskazanie motywacji poszczególnych wydarzeń, przypominając, że nic nie dzieje się bez przyczyny i każdy z nas ma swoje słabostki, które sprytny obserwator będzie mógł wykorzystać przeciwko nam w najmniej spodziewanym momencie. Nie zawsze musi chodzić o miłość, pamiętajmy o tym. Dobrze napisana, uniwersalna i wiarygodna powieść, z którą miło spędzicie wieczór.
Najbardziej fascynujące w spotkaniach z Dorianem było to, że domagał się, by była sobą.
Czy byliście kiedykolwiek w cyrku?
Między popisami kolejnych artystów prezentujących tężyznę fizyczną, zręczność i niewyobrażalną wręcz zwinność pojawia się on- magik. Nie potrzebuje zbyt wielu atrybutów, wystarczy tylko, że stanie w odpowiednim miejscu, by skupić naszą uwagę. Zwykle...
2021-03-01
Poniekąd pozwolisz obrać się z warstw, w które ubrano cię od narodzin.
Poniekąd nigdy nie będziesz w stanie się ich wyzbyć, poczuć się naprawdę sobą.
Poniekąd...
Mijające lata są jak kaftany, czepce i spódnice przywdziewane przez kobiety.
Tak często podkreśla się, że człowiek przychodzi na świat zupełnie nagi i taki też odchodzi w dniu śmierci. Bo z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. A przecież to nie do końca prawda...
Uwolniona energia umierającego ciała zostanie i będzie krążyć w krwiobiegu kolejnych pokoleń.
To będzie dziewczynka.
Zaraz po pierwszym zachłyśnięciu się oddechem, który tak parzy, że trzeba zacząć krzyczeć, przynoszą im maleńkie sukmany. Zwykle kryją się za nimi wyrazy matczynej czułości i uczucie, zrodzone w jej sercu. Mówią, że to chemia działająca wbrew logice, że najważniejsze, by przetrwał gatunek. Ona jednak karmi się nadzieją, że to coś więcej niż biologia. Będziesz kimś wyjątkowym. Zajdziesz dalej, spojrzysz głębiej. Starczy ci sił, aby przekroczyć granicę jej błędów, jej wątpliwości i jej strachów.
Szybko wyrośniesz i z czasem zacznie się liczyć tylko to co tu i teraz. Ciężar tego przyśpieszenia zmyje wzniosłe idee chwili, w której opuściłaś bezpieczną przystań matczynego łona. Bariera namacalnych tkanek i skóra obleczona ciążową sukienką tej, co daje życie chroniła przed oceną innych. Poniekąd to tu zaczęła się twoja własna droga.
Przyzwalasz na kolejną warstwę niczym bezwolna kukła. Podnosisz ręce, aby spłynęła na twoje plecy, ściśle oplotła piersi, biodra, pośladki, obszar „międzynogami”, łydki i stopy. Przecież czujesz ten napór całym swym ciałem. Instynktownie pojmujesz, gdzie kończy się JA, a gdzie zaczynają ONI. Narastający całun jest niewidoczny gołym okiem, a jednak ogranicza głęboki oddech. Stopniowo pęcznieje, zamykając drogę swobodnego wyboru. Naznacza i izoluje, chociaż pewnie robi to nieświadomie. Napływające słowa wtrącają w koleiny utarte przez tych wszystkich, którzy byli przed tobą. Są jak brud wrastający głęboko w skórę. Po latach może zostać tylko wydmuszka. Wygładzona sprawczą dłonią otoczenia skorupa pasująca do tła. Szarość kobiecych ciał. Masa żeńskiej niemocy. Kalka powielona przez bezduszną maszynę.
To jest dziewczynka. To może być kobieta.
W głowie mimo wszelkim tyradom i tak kiełkują potrzeby silniejsze niż niekończące się zakazy, nakazy, normy i złowrogie przestrogi. One drzemią uspane głęboko w tobie i mimo regularnego plewienia odrastają. Być może są coraz słabsze, ale wciąż się pojawiają. Oplatają delikatnie, szepczą ci czułe słowa. Wspinają się nieśmiało, luzując delikatnie więzy poszczególnych umów społecznych. Szalej może zabić, ale jest szansa, że paradoksalnie to on uratuje prawdziwe życie.
Przywróci oddech.
Każda z nas musi zdecydować sama, gdzie leży jej dobro i czy jest faktycznie wolna w swoich wyborach i osądach. Gęsta i lepka od nadmiaru słów powieść Moniki Drzazgowskiej sprawia, że nie sposób nie odnieść jej do siebie. Zmusza do zmierzenia się z własnym dzieciństwem i kobiecością. Uczy rozpatrywania codzienności w inny niż dotąd sposób. „Szalej” rządzi się drobnostkami, lubi sprowadzać rzeczy do najprostszych definicji. Nie gloryfikuje, ale i nie oskarża nikogo. Bazuje na tym, co pierwotne i dane nam z samej natury. Szerokie możliwości interpretacji cieszą jak nigdy dotąd, tworząc przestrzeń do podjęcia dialogu z samą sobą i innymi kobietami. Oby ten potencjał nie został zmarnowany.
To najlepszy debiut, z którym zetknęłam się od niepamiętnych już czasów. To ten rodzaj dojrzałej literatury, który wżera się w najwrażliwsze rejony serca i nie pozwala o sobie zapomnieć. Pięknie napisana, chociaż momentami przytłacza mnogością odniesień. Wybaczam jej to bez najmniejszego trudu i z pewnością wrócę do tej książki wielokrotnie. Niezwykła, unikatowa wrażliwość, która nie musi silić się na oryginalność. Po prostu taka jest.
Poniekąd pozwolisz obrać się z warstw, w które ubrano cię od narodzin.
Poniekąd nigdy nie będziesz w stanie się ich wyzbyć, poczuć się naprawdę sobą.
Poniekąd...
Mijające lata są jak kaftany, czepce i spódnice przywdziewane przez kobiety.
Tak często podkreśla się, że człowiek przychodzi na świat zupełnie nagi i taki też odchodzi w dniu śmierci. Bo z prochu powstałeś i w...
2021-02-10
Technologia powinna była uwolnić człowieka od ciężarów życia. Zamiast tego uczyniła go więźniem.
Brian Patrick Herbert, Diuna. Bitwa pod Corrinem
Gdybym zamknęła oczy, bez większego wysiłku mogłabym wrócić do czasów, w których o internecie słyszeli tylko nieliczni. To moje dzieciństwo i czasy licealne.
Tak naprawdę projekt globalnej sieci komputerów powstał dość dawno, bo w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Rozwijano go małymi krokami i bywały momenty, w których tylko jednostki wierzyły w jego rychły sukces. W 1993 roku powstała pierwsza przeglądarka www, a trzy lata później dołączył do niej pierwszy komunikator. Dalej poszło już zupełnie gładko i innowacyjny pomysł stał się czymś powszechnym i komercyjnym. Dzisiaj nie znam nikogo, kto nie ma chociaż jednego urządzenia z aktywnym dostępem do internetu.
(Niemal) niezawodna sieć naczyń połączonych dostarcza codziennie milionom użytkowników informacji. Pompuje adrenalinę, dowartościowuje, ale i niszczy ludzkie losy. Stanowi wirtualne miejsce pracy, rozrywki oraz odpoczynku. To, o czym marzono przez lata stało się ciałem. Nie jestem pewna, czy to do dobrze dla ludzkości.
Actus hominis non dignitas iudicentur – Niech będą sądzone czyny człowieka, a nie jego godność.
Minucjusz Feliks, Octavius 36
Postęp zawsze niósł ze sobą zagrożenia, ale z całą pewnością aktualną sytuację można uznać za wyjątkową. Nigdy wcześniej nie mówiono tak głośno o problemach drenujących młode ciała i umysły. Zgodne głosy nauczycieli, psychologów, psychiatrów oraz innych osób związanych bezpośrednio z edukacją wyraźnie wskazują, gdzie tkwi clou problemu. Adolescencja jest szczególnie trudnym etapem życia i potrzeba jej wyjątkowej ochrony, troski i wsparcia. W zamian tego lata dwudzieste XXI wieku oferują głównie kakofoniczną papkę dóbr materialnych, szybkich przyjemności i bezrefleksyjnego kultu ciała i produktu. Konia z rzędem temu, kto potrafi nie ulec magii kolorowych obrazków i ustrzec przed tym swoje dziecko. Żyjąc w świecie luster odbijających setki wizerunków trudno zawsze utrzymać obrany kurs moralny, nie poddać się presji otoczenia i kolejnym modom. „Konfident”, czy „kapuś” to najłagodniejsze i najmniej obelżywe określenia spadające na barki tych, którzy podzielą się kawałkiem wirtualnego życia z rodzicami. Niektórzy dorośli zatrzymują się oniemiali na widok przekleństw dominujących w dyskusjach prowadzonych online przez kilkunastolatków, inni uważają, że to część zwykłej komunikacji i nie wolno ingerować w taką rozmowę. Najbardziej jednak przeraża seksualizacja nawet bardzo młodych osób. Zjawisko to zostało dostrzeżone w latach dziewięćdziesiątych i nie jest niestety tylko wymysłem przewrażliwionej grupy badaczy Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego . Przede wszystkim zmieniła się pozycja samego dziecka w świecie. Jak pisze Kurczewski (2003) „Dziecko wyszło z domu, w którym przebywało wcześniej i stanęło w samym centrum kultury obok Dorosłego”.
„Nic o tobie nie wiem” naświetla więc problemy istniejące realnie, których częściowo staramy się nie dostrzegać, a częściowo bagatelizować, ponieważ sami sobie nie potrafimy z nimi poradzić. Książkę przeczytałam trzykrotnie i za każdym razem dostrzegam w niej coś nowego, wymagającego kolejnej refleksji.
Aliena vitia in oculis habemus, a tergo nostra sunt – Cudze błędy [winy] mamy na oku, nasze poza nami.
Seneka
W tej historii wcale nie jest istotne jakie konkretnie zawody wykonują rodzice, ile kto ma rodzeństwa i czy akcja ma miejsce w stolicy, czy w innym miejscu Polski. Liczy się autentycznie nakreślona sytuacja, zbieżny punkt widzenia z osobami znajdującymi się w epicentrum całego systemu wychowania i edukacji. Wszyscy, bez względu na wiek, płeć, czy wykonywane zajęcie jesteśmy uwikłani w niewidzialne nici wirtualnej rzeczywistości. Kolejną kwestią jest zwrócenie uwagi na szalone tempo życia, skrócenie do minimum rzeczywistych relacji, by tylko móc wywiązać się z licznych obowiązków i ambicji. Każdy ma swoje cele i marzenia, jednak jak wskazuje ta opowieść- wszystko ma swoją cenę.
O samotności w sieci pisał już Janusz Leon Wiśniewski w 2001 roku, jednak odnosił się do dorosłych, ukształtowanych ludzi. To niezwykle bolesne, że dwadzieścia lat później problem ten, niczym ciężka choroba zakaźna, przeniósł się także na najmłodszych. Nie potrafię zdystansować się do przedstawionych w powieści wydarzeń, bo wiem, że podobne sytuacje mają miejsce każdego dnia. Niestety, tym razem nie mówimy o fikcji literackiej tylko o tym, co dzieje się w wielu polskich domach. Jestem daleka od osądzania kolejnych dorosłych bohaterów, ponieważ moim zdaniem nie to było zamysłem Autorki. Chodzi raczej o spojrzenie w głąb siebie, oszacowanie własnego systemu wartości i sposobu, który wcielamy w życie.
Cuiusvis hominis est errare, nullius nisi insipientis in errore perseverare – Każdy człowiek może zbłądzić, uparcie w błędzie trwa tylko głupi.
Cyceron
„Nic o tobie nie wiem” to powieść dla osób odważnych, nie bojących się konfrontacji z własnym egoizmem i konformizmem. Nie stawia prostych wniosków, nie umoralnia i nie poucza. Kolejny raz pragnę powołać się na porównanie twórczości Małgorzaty Rogali do papierka lakmusowego. Precyzyjnie i merytorycznie wskazuje aktualny stan polskiego społeczeństwa, jego nastrojów i kierunku, w którym zmierza. Nie będę ukrywać, że to bolesny obraz naznaczony niskimi pobudkami i absolutnym brakiem refleksji.
[Bo widzisz, Harry,] to nasze wybory ukazują, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej, niż nasze zdolności.
J.K. Rowling, Harry Potter i Komnata Tajemnic
Moim zdaniem to najlepsza powieść w dorobku tej pisarki. Zmierzając w kierunku rozwiązania intrygi kryminalnej w pełni oddałam się fabule i jak zwykle nie byłam w stanie przewidzieć zakończenia. Uwielbiam żywe, pełnokrwiste dialogi, którymi operuje Małgorzata Rogala. Ta powieść spełnia moje oczekiwania pod każdym względem i jestem wdzięczna za jej autentyczność. Dojrzałość nie pozwala pójść na skróty. Trzeba mieć w sobie ogromne pokłady empatii i odwagi, by napisać książkę tak prawdziwą i bliską życiu. Liczę, że trafi w ręce osób o podobnej wrażliwości i potrzebie społecznego dialogu. W imię dobra nas wszystkich.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Podczas pracy nad recenzją korzystałam z:
https://dzieckokrzywdzone.fdds.pl/index.php/DK/article/view/23
Polecam Państwa uwadze zamieszczony tam artykuł Pani Pauliny Trojanowskiej (Uniwersytet Warszawski). To właśnie za Nią cytuję w swojej opinii słowa Kurczewskiego.
Dziękuję serdecznie Małgorzacie Rogali za możliwość przeczytania książki na długo przed premierą oraz za głęboki i nieustający dialog o tym, co ważne. To bardzo dużo dla mnie znaczy. Brak mi słów, by wyrazić swoją wdzięczność.
Technologia powinna była uwolnić człowieka od ciężarów życia. Zamiast tego uczyniła go więźniem.
Brian Patrick Herbert, Diuna. Bitwa pod Corrinem
Gdybym zamknęła oczy, bez większego wysiłku mogłabym wrócić do czasów, w których o internecie słyszeli tylko nieliczni. To moje dzieciństwo i czasy licealne.
Tak naprawdę projekt globalnej sieci komputerów powstał dość dawno,...
2021-01-28
„Ciągle zmagała się z kompleksami, że jej rodzice byli lepsi, bardziej prawi, z moralnymi kręgosłupami. Ona czuła się ułomna, mniej wartościowa i słaba. A tymczasem okazało się, że prawda może być zupełnie inna.”
Ucząc się historii nabywamy przekonania, że dokładnie potrafimy odtworzyć fakty nawet z bardzo odległych czasów. Bohaterskie czyny, zaskakujące zdrady i tylko ludzie bardzo nikczemni lub bardzo dobrzy. Raczej nikt nie wspomina o szarej codzienności, zwykłych wyborach i mrówczych działaniach jednostek, bo przecież nic w tym spektakularnego i godnego uwagi potomnych.
Przeszłość kreślona w ten sposób ma jednak zasadniczą wadę. Jest nie tylko fragmentaryczna, ale i pozbawiona wszelkich ludzkich emocji.
Wielokrotnie udowodniono już, że było zupełnie inaczej niż dotychczas sądziliśmy i los świata leżał w dłoniach niewidocznych na pierwszym planie. Każde zdarzenie zapamiętane oczami poszczególnych narratorów i niesione przez bieg zawiłych wydarzeń odbiega od wersji, którą nam wpojono. Oświetlane przez kolejne obozy polityczne pod stosownym kątem, wykorzystywane do celów propagandowych, interpretowane w zależności od aktualnie przyświecającej ideologii. A przecież rzeczywistość zwykle niesie pełną gamę kolorów i tylko sporadycznie ktoś jest jednoznacznie kryształowy lub przeraźliwie, do samego szpiku zły.
Analogicznie możemy rozpatrywać życie rodzinne. Prawie każda familia ma swoje tajemnice, większe lub mniejsze sekrety. Kolejne pokolenia przyjmują dziedzictwo tego co miało miejsce na długo przed swoimi narodzinami, starając się unieść ciężar mentalnego posagu. Trudno zbudować siebie w cieniu papierowo gładkich ludzi, których los stanowił jedynie pasmo sukcesów i chwalebnych wyborów. Równie boleśnie bywa także, gdy swoją przyszłość buduje się na fundamentach win rodziców, czy dziadków. Tak było, jest i będzie. O wewnętrznych animozjach, kłótniach i nieszczęściach z nich wynikających napisano już naprawdę sporo, a jednak temat wciąż jest aktualny i może być swobodnie interpretowany przez kolejnych twórców. Drzwi wciąż pozostają uchylone, a efekt końcowy zależny jest jedynie od talentu opowiadającego.
„Wiosenne przebudzenie” otwierające nowy cykl „Duchy minionych lat” łączy ze sobą elementy, o których wspomniałam wyżej. Joanna Jax przypomina, że wszystko pozostaje kwestią interpretacji i nie trudno o manipulację i przekłamania, bez względu na to, czy odnosimy się do sytuacji jednostki, czy całego państwa. Autorka tak zręcznie buduje losy potomków dobrze znanych już nam Łyszkinów, Dargiewiczów i Lewinów, że nie sposób oderwać się od lektury ani się nią w pełni nasycić. Dobrze, że w planach są aż cztery tomy. Splot wątków jest bliski prawdziwemu życiu i chyba to właśnie doceniam w tej powieści najbardziej. Sięgając po lekturę spodziewałam się nie tylko wyraźnie zarysowanych sylwetek bohaterów (to chyba już znak rozpoznawczy Joanny Jax), ale i dobrze skrojonego tła historycznego. Lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia były w Polsce czasem znaczących przemian. Stanowiły obietnicę lepszego, bardziej dostatniego życia i otwarcia na zachód. Wartka akcja obejmuje Warszawę, Londyn, Bejrut i Stuttgart. Uważam, że atmosfera tamtych dni została w pełni oddana i „Wiosenne przebudzenie” zaspokoi apetyt osób lubiących rozbudowany rys społeczny oraz ciekawych świata.
Jeśli nie mieliście Państwo kontaktu z prozą Autorki, radzę najpierw zapoznać się z sagą pod tytułem ”Prawda zapisana w popiołach”, a dopiero później przejść do „Duchów minionych lat”. Zapewniam, że poczujecie się jakbyście po latach spotkali dawnych przyjaciół i wrogów. To jakby usiąść z nimi przy jednym stole i wreszcie mieć szansę, by dowiedzieć się, jak potoczyły się ich losy. Zdrady, intrygi, zaskakujące decyzje podjęte wbrew sobie - obiecuję, że nie będziecie się nudzić. Ta opowieść trzyma w napięciu do ostatniej strony zespalając ze sobą przeszłość i teraźniejszość.
Bogata opowieść o słodko-gorzkim smaku dni, które dawno za nami. Bezpiecznie, w zaciszu własnego domu można cofnąć się na chwilę w czasie. Dobrego odpoczynku z książką!
„Ciągle zmagała się z kompleksami, że jej rodzice byli lepsi, bardziej prawi, z moralnymi kręgosłupami. Ona czuła się ułomna, mniej wartościowa i słaba. A tymczasem okazało się, że prawda może być zupełnie inna.”
Ucząc się historii nabywamy przekonania, że dokładnie potrafimy odtworzyć fakty nawet z bardzo odległych czasów. Bohaterskie czyny, zaskakujące zdrady i tylko...
2021-01-15
„Coś takiego jak dobra droga, właściwa droga czy jedyna droga nie istnieje. Wiesz kto to powiedział?
-Zdaje się, że Nietzsche - odrzekł Strike.”
„Niespokojna krew” musiała poczekać kilka tygodni na półce, bym mogła poświęcić jej swoją uwagę. Każdego dnia zerkałam na nią z utęsknieniem i niecierpliwością. Wszystkie poprzednie części przygód Cormorana Strike'a kupowałam zawsze w przedsprzedaży. Lekturę rozpoczynałam najszybciej jak tylko było to możliwe, nawet jeśli miałoby to odbyć się kosztem snu. Myślę, że nie przesadzę, jeśli nazwę się najwierniejszą i najdłuższą stażem polską fanką twórczości J.K. Rowling. Przygody Harrego Pottera przykuły moją uwagę już na studiach, czyli ponad dwadzieścia lat temu. Zdaję sobie sprawę ze słabych stron tego cyklu, jednak w moim sercu zagościł on na stałe i bez względu na wszystko pozostaję pod jego niesłabnącym urokiem. Podziwiam umiejętność wykorzystania potencjału tkwiącego w tematyce magicznego świata czarodziejów, o którym ostatni raz z fantazją i polotem mówiono za czasów „Pana Kleksa”.
W 2013 roku w moich dłoniach znalazł się za to „Trafny wybór”. Napisałam wtedy krótko:
„Świetna, mroczna i dobitna. Niby nic, niby akcja snuje się leniwie, ale jednak intryga rozwija się mimowolnie, doprowadzając do nieszczęśliwego finału. Coraz rzadziej myślę o książkach, które aktualnie czytam, ale ta powieść była ze mną cały czas. Dla osób, które mają dość cukierkowych treści.”
Jak widać powieść zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Niezbyt dokładnie pamiętam, o czym dokładnie była, ponieważ minęło już wiele lat. Pozostawiła za to po sobie nieodparte wrażenie godnej uwagi lektury i ciekawości, w którym kierunku będzie zmierzała pisarka. Opowiedziana historia pozwoliła J.K. Rowling oswobodzić się z jarzma najbardziej poczytnej współczesnej autorki dla dzieci i młodzieży. Kolejny literacki pomysł został już zrealizowany pod płaszczykiem męskiego pseudonimu, co bardzo szybko dotarło do uszu publiki. Nie wiem, czy zabieg ten miał głównie znaczenie marketingowe, czy też faktycznie wynikało to z wewnętrznej potrzeby, aby spróbować swoich sił w innej konwencji. Trudno orzec. Sytuację możemy ocenić za to po dalszych efektach pracy, a te są całkiem owocne. W ciągu kolejnych siedmiu lat powstało aż pięć tomów dedykowanych całkiem nowym bohaterom. Cormoran Strike - właściciel niewielkiej agencji detektywistycznej oraz Robin Ellacot - dziewczyna, która stoi właśnie na rozdrożu życiowych wyborów, stopniowo zaczynają tworzyć zgrany zespół. Niby słyszeliśmy to już wielokrotnie, ale diabeł tkwi jak zwykle w szczegółach.
„Wołanie kukułki”, czyli otwarcie historii, przeczytałam bezpośrednio po „Morfinie” Szczepana Twardocha i sądząc po notatkach przyjęłam ją z zainteresowaniem. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, w którym dokładnie momencie zaczęła się miłość do tej serii, ale w 2021 roku mogę stwierdzić, że czuję ją całą sobą. Mam ogromny apetyt na porównanie swoich wrażeń z innymi odbiorcami i z pewnością pokuszę się na rozmowę nie tylko z wielbicielami, ale i jej przeciwnikami.
Kwestią, która mnie samą zadziwiła najbardziej jest fakt, że w przygodach dwójki mieszkańców Londynu najistotniejsza nie jest dla mnie sama intryga oraz doprowadzenie do pomyślnego rozwiązania kolejnej zagadki, tylko tło społeczne nakreślone stanowczą dłonią Roberta Galbraith'a. Pytanie, kto tym razem winien jest śmierci pozostaje dla mnie zdecydowanie mniej istotną sprawą niż nastroje panujące między mieszkańcami Wielkiej Brytanii. Delikatny papierek lakmusowy odmierza kolejne zmiany zachodzące na wyspach i śmiało można oszacować, że badanie to jest nie tylko wiarygodne, ale i boleśnie szczere. Podstawą każdej z tych książek są dobrze skonstruowane dialogi, na kanwie których osadzona zostaje cała (niezbyt spieszna - dodajmy) akcja. Prawie dziewięćset stron „Niespokojnej krwi” jest najlepszym dowodem na to, że w procesie twórczym nie brakowało czasu na obserwację, refleksję i klarowną ocenę współczesności. J.K. Rowling pisze tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji. Zgromadzony majątek i niesłychana wręcz popularność na całym świecie nie mogą być już zasadniczymi celami. Tu chodzi raczej o potrzebę wyrażenia swoich przekonań na takie tematy takie jak: kondycja systemu opieki społecznej i zdrowotnej oraz rozkład rodziny i destrukcyjne zmiany zachodzące w strukturach całego społeczeństwa. Uważam, iż nie przez przypadek akcja najnowszej powieści rozciąga się aż na czterdzieści lat. Taki rozrzut czasowy jest nie tylko istotny ze względów fabularnych, ale przede wszystkim komparatystycznych:
„Z mojego doświadczenia wynika, że radykalne zmiany w ludziach są rzadkością, bo to cholernie trudne zadanie w porównaniu z pójściem na marsz albo wymachiwaniem flagą. Czy pracując nad tą sprawą spotkaliśmy chociaż jedną osobę radykalnie różniącą się od tej, którą była czterdzieści lat temu?”
Wiem, że wiele osób nie rozumie i nie akceptuje takiego punktu widzenia, niemniej jednak należy przyznać, że obraz ten jest przerażający i trudno odmówić mu odzwierciedlenia w rzeczywistości. Być może czasami jest zbyt przerysowany, bazujący na zasadzie wskazywania zbyt dosłownych kontrastów, ale z całą pewnością trudno pozostać wobec niego obojętnym. Po lekturze tekstów wychodzących spod pióra Roberta Galbraith'a czytelnik kolejny raz wnioskuje, iż wiele rzeczy ewoluuje, ale natura ludzka wciąż pozostaje bez zmian. Sporadycznie bywam skora do ulegania takim emocjom kreowanym przez twórców, tutaj poddaję się im za każdym razem. „Niespokojnej krwi” przyświecają wybrane fragmenty „The Faerie Queene” Edmunda Spensera co tylko utwierdza mnie w przekonaniu słuszności moich domysłów.
W całej serii nie brakuje drobnych potknięć fabularnych, jednak nie przeszkadza to w swobodnym odbiorze lektury. Tak jak napisałam wcześniej, jądrem opowieści nie do końca jest popełniona zbrodnia.
Dla przeciwwagi pragnę dodać, że w serii detektywistycznej pojawia się klasyczny, romantyczny wątek, który z pewnością dodaje jej lekkości i dodatkowo przyciąga także inny typ odbiorcy. Czytając pierwszą część drżałam, aby udało się go utrzymać w ryzach. Martwiłam się, by nie zdominował całej narracji. Nic podobnego nie miało jednak miejsca i mam nadzieję, że tak właśnie pozostanie do samego końca. Niektóre elementy relacji między Robin, a Cormoranem można uznać za naiwne i trącące pensjonarską naiwnością, lecz w mojej ocenie jest to całkiem dobra odskocznia od wcielonego zła, które za każdym razem udaje się oblec w ludzką skórę na kartach tych powieści.
Sięgając po „Niespokojną krew” obawiałam się, czy możliwe jest, abym zachwyciła się tak obszerną historią. Czy nie pojawi się towarzysząca mi czasami chęć, by powycinać zbędne fragmenty? Nic takiego nie miało miejsca. Jestem w pełni usatysfakcjonowana i zadowolona z nowych bohaterów drugoplanowych, którzy (miejmy nadzieję) na stałe pojawią się już w fabule. Ta barwna, momentami inteligentnie zabawna seria sprawia, że pozostaję w nieustającym oczekiwaniu na kontynuację. Oby tylko jak najprędzej.
„Coś takiego jak dobra droga, właściwa droga czy jedyna droga nie istnieje. Wiesz kto to powiedział?
-Zdaje się, że Nietzsche - odrzekł Strike.”
„Niespokojna krew” musiała poczekać kilka tygodni na półce, bym mogła poświęcić jej swoją uwagę. Każdego dnia zerkałam na nią z utęsknieniem i niecierpliwością. Wszystkie poprzednie części przygód Cormorana Strike'a kupowałam...
2020-12-30
„Godzina zagubionych słów” autorstwa Pani Nataszy Sochy zaskoczyła mnie swoją niewielką objętością. To spostrzeżenie towarzyszyło mi podczas pierwszego kontaktu z tą książką. Po lekturze stwierdziłam jednak, że tyle wystarczy. W sprawach zasadniczych nie trzeba rozległych wypowiedzi, ornamentów językowych i zawiłych uzasadnień. Gdy chodzi o uczucia, ważne jest zupełnie co innego - działanie. Problem w tym, że czasami nie starcza na nie czasu. Jest w planach, ale wydaje się, że przecież jutro, za dwa dni, za tydzień będzie lepsza okazja. Karmieni kolorową stylistyką mediów społecznościowych, wychowani w duchu łatwo-szybko-przyjemnie bezwiednie sądzimy, że aby powiedzieć „kocham cię”, „przepraszam”, „dziękuję, że jesteś” trzeba czegoś więcej niż szara codzienność. Nic bardziej mylnego. Śmierć, tak oczywista i nieodłączna część życia to chyba jedna z nielicznych tajemnic, która wciąż pozostała ludzkości do odkrycia. Z fizjologicznego punktu widzenia możemy uściślić ją w prosty sposób - samobójstwo, choroba, wypadek. Oswojona za pomocą terminologii medycznej wydaje się ujarzmiona i ujęta w solidne ramy. Szkoda tylko, że mimo tej całej wiedzy nie zmienia to naszych uczuć. XXI wiek w niczym nie ułatwił nam jednej kwestii - rozumienia siebie w obliczu rzeczy ostatecznych.
Kluczowym słowem zdaje się być żałoba. Zgoda na zamknięcie spraw dopiero otwartych, niedokończonych, poplątanych i trudnych. Przyzwolenie na odejście kogoś szczególnie bliskiego, kto zgadywał nasze myśli bez wahania, pił z tego samego kubka i wierzył w te same rzeczy zdaje się być poza naszymi granicami wytrzymałości. Ważne dla nas relacje - dobre, czy złe nie stają się martwe w momencie, gdy jedna ze stron odchodzi. Trwają i nie pozwalają o sobie zapomnieć.
„Godzina zagubionych chwil” to powieść o tym, że nie wszystko stracone, nawet w obliczu zerwania więzi na podstawowej, bo fizycznej płaszczyźnie. Patrząc ponad głowami tego, do czego przywykliśmy, otrzymamy szansę na redefinicję własnego bytu, ulokowanie myśli w bezpiecznym miejscu. Kiedyś obrzęd pochówku był znacznie bardziej rozbudowany, dotyczył społeczności, a nie tylko jednostki. Stwarzał naturalne szanse na dogłębne pożegnanie w rozmaitych kontekstach. Dzisiaj radzimy sobie jak potrafimy, przechodząc przez kolejne fazy opisane przez psychologów: szok i otępienie, tęsknotę i żal, dezorganizację i rozpacz oraz ostatnią-reorganizację. Dla jednych lekarzem okaże się działanie i racjonalizacja minionych wydarzeń, dla innych ratunek pojawi się w czymś przeciwnym- zamarciu i zanurzeniu w głębiej duchowości.
Kilka różnych historii splecionych przez Autorkę w jedną całość ma szansę pomóc zarówno jednym i drugim, bo nie zawsze to co znajduje się na powierzchni naszej osobowości zgadza się z tym, co drzemie głęboko w duszy. Rozumiem zamysł napisania tej powieści, jednak w tym trudnym okresie pandemicznej rzeczywistości nie trafiło do mnie jej przesłanie. Zastanawiam się, czy byłoby inaczej, gdyby ten rok nie miał miejsca, gdyby w tak bolesny sposób nie sprawdzał, gdzie leżą granice naszej wytrzymałości i wrażliwości. Sądzę, że na tym właśnie będzie opierała się ocena większości recenzentów „Godziny zagubionych słów”. Emocje, które poczujecie, lub wręcz przeciwnie- przepłyną one obok was, nie dotykając czułych strun, ponieważ jesteście na zupełnie innym etapie życia. Obiektywnie mogę zapewnić, że książka będzie satysfakcjonująca dla większości czytelników. Jest dobrze skonstruowana i oparta na ciekawym pomyśle. To, jak zostanie odebrana zależy wyłącznie od konkretnego odbiorcy i jego aktualnych możliwości percepcyjnych.
„Godzina zagubionych słów” autorstwa Pani Nataszy Sochy zaskoczyła mnie swoją niewielką objętością. To spostrzeżenie towarzyszyło mi podczas pierwszego kontaktu z tą książką. Po lekturze stwierdziłam jednak, że tyle wystarczy. W sprawach zasadniczych nie trzeba rozległych wypowiedzi, ornamentów językowych i zawiłych uzasadnień. Gdy chodzi o uczucia, ważne jest zupełnie co...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07
Myląca okładka, sugeruje treść lekką, łatwą i ...papkowatą. Nic bardziej mylnego, żywa narracja, wartka treść, jednym słowem, książka o której będę długo pamiętać i raczej nie oddam nikomu. Dla potomnych. Amen.
Myląca okładka, sugeruje treść lekką, łatwą i ...papkowatą. Nic bardziej mylnego, żywa narracja, wartka treść, jednym słowem, książka o której będę długo pamiętać i raczej nie oddam nikomu. Dla potomnych. Amen.
Pokaż mimo to2016-07-10
Przeczytałam podczas urlopu i jestem zdecydowanie na TAK. W tej historii nie znajdziecie niczego nowego, odkrywczego lub szokującego, jednak w tego rodzaju literaturze kompletnie nie o to chodzi. Okładka jest najlepszą recenzją tej historii-ciepłej, miłej,napisanej z dużą sympatią dla drugiego człowieka.Dobra polszczyzna umila chwile spędzone z tą książką. Dwie bohaterki, różniące się prawie wszystkim powodują, że odbiorcą może być zarówno dwudziestolatka jak i sześćdziesięciolatka.Widziałam zapowiedź drugiej części-pojawi się jesienią i z pewnością umili mi drugie wieczory.
Przeczytałam podczas urlopu i jestem zdecydowanie na TAK. W tej historii nie znajdziecie niczego nowego, odkrywczego lub szokującego, jednak w tego rodzaju literaturze kompletnie nie o to chodzi. Okładka jest najlepszą recenzją tej historii-ciepłej, miłej,napisanej z dużą sympatią dla drugiego człowieka.Dobra polszczyzna umila chwile spędzone z tą książką. Dwie bohaterki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-21
Książka kupiona w dniu, kiedy kardiolog przedstawił mi paskudną diagnozę (na szczęście dla mnie-nietrafną). Z dziurą w sercu raczej nie było mi nazbyt wesoło, więc zakupiłam trzy książeczki z optymistycznymi okładkami. Jedna okazała się beznadziejna, dwie pozostałe dość przyzwoite. Powiastka,o której tu mowa przynależy do tej drugiej grupy. Fabuła nie wnosi nic nowego, ba- jest nawet kserokopią kilku seriali i książek, które doskonale wszyscy znamy, jest jednak jedno ALE ratujące całość. Autorka ma poczucie humoru i chyba właśnie miała takie założenie- bawić,rozśmieszyć i już. Trochę uśmiechu w landrynkowej okładce. Dziury w sercu ostatecznie nie mam (powodów w związku z tym do smutków też nie), więc do autorki nie wrócę.
Książka kupiona w dniu, kiedy kardiolog przedstawił mi paskudną diagnozę (na szczęście dla mnie-nietrafną). Z dziurą w sercu raczej nie było mi nazbyt wesoło, więc zakupiłam trzy książeczki z optymistycznymi okładkami. Jedna okazała się beznadziejna, dwie pozostałe dość przyzwoite. Powiastka,o której tu mowa przynależy do tej drugiej grupy. Fabuła nie wnosi nic nowego, ba-...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-27
Widzę, że jestem w zdecydowanej mniejszości....a nawet, bądźmy szczerzy-jestem jedyna, której ta książka nie przypadła do gustu (delikatnie mówiąc). Wiem, wiem- widziałam co kupowałam, ponieważ tu spokojnie można ocenić treść po okładce...jednak i tak jestem BARDZO zawiedziona. Kupiłam ostatnio hurtem trzy książki polskich autorek i ta została na sam koniec. Pozostałe dwie przeczytałam w kilka dni, a nad tą modliłam się ze dwa tygodnie. Fabuła jest tak mało rzeczywista (dziennik młodej nauczycielki i narzeczonej), że ziewałam z nudów i irytacji. Sama jestem nauczycielką, byłam też kilkanaście lat temu młodym belfrem, więc chyba jestem dość kompetentna, aby ocenić te wypociny...
Fabuła stworzona dla nastolatek, język ulicy (bez pięknego kolorytu)-krótko mówiąc, nie ma za co chwalić. Szkoda czasu, nawet na depresję nie zalecam.
Widzę, że jestem w zdecydowanej mniejszości....a nawet, bądźmy szczerzy-jestem jedyna, której ta książka nie przypadła do gustu (delikatnie mówiąc). Wiem, wiem- widziałam co kupowałam, ponieważ tu spokojnie można ocenić treść po okładce...jednak i tak jestem BARDZO zawiedziona. Kupiłam ostatnio hurtem trzy książki polskich autorek i ta została na sam koniec. Pozostałe dwie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-16
Oceniam całą sagę.
Jestem niczym dziecko, które nie lubi warzyw i jest w stanie dokładnie prześwietlić najdrobniejszy szczegół posiłku, aby tylko absolutnie i pod żadnym pozorem do jego przełyku nie dostała się nawet krztyna znienawidzonej potrawy. Niestety, na naszym rynku coraz więcej jest rozmemłanych książek, które przypominają rozgotowaną brukselkę..brrrr...
Z autorką miałam już kontakt:szczerze mówiąc obyło się bez spektakularnych zachwytów i spazmatycznego zawrotu głowy(tak, tak- coraz mniej olśnień....).
Trochę obawiałam się, że znów zmarnuję czas, jednak już po kilku rozdziałach okazało się, że nie-nic takiego mnie nie spotka. Mało tego, przeczytałam za jednym zamachem trzy tomy i z pewnością polecę innym.
Siłą tej sagi są dobre korzenie-rys historyczny utrzymany w ryzach,który wstrząśnie co wrażliwszym czytelnikiem. Tak, mamy swoją historię i nie bójmy się po nią sięgać.Realistyczne opisy chorób i nieszczęść, które dotykają głównych bohaterów podane są wprost. Jak to w życiu. Zdarzają się i szczęśliwe, dobre chwile, jednak jest ich zdecydowanie mniej. Mam wrażenie, że autorka lepiej radzi sobie z opisem trudnych, wyniszczających momentów z życia Winnych. Te dobre są dla mnie zbyt cukrowe i bezbarwne.Jak z reklamy tv, która nic nie wnosi.
Całość oceniam pozytywnie i rozważam zakup najnowszej powieści autorki.
Oceniam całą sagę.
Jestem niczym dziecko, które nie lubi warzyw i jest w stanie dokładnie prześwietlić najdrobniejszy szczegół posiłku, aby tylko absolutnie i pod żadnym pozorem do jego przełyku nie dostała się nawet krztyna znienawidzonej potrawy. Niestety, na naszym rynku coraz więcej jest rozmemłanych książek, które przypominają rozgotowaną brukselkę..brrrr...
Z autorką...
2016-02-04
Odkładałam napisanie tej recenzji w nieskończoność, ponieważ nie chciałabym skrzywdzić tak sympatycznej Autorki, która napisała aż tak długą powieść. Niestety, książka jest tak nieudana, że nie wiem kto wypuścił ją na rynek. Dlaczego nikt nie powiedział STOP? Sądzę, że pani Ficner-Ogonowska zdecydowanie na to zasługuje. Z plusów-piękna polszczyzna. Niestety,to tyle pozytywów. Lektura kojarzy mi się z nieudaną pracą magisterską, w której student nie bardzo orientował się w temacie za to odczuwał przemożną chęć uzyskania tytułu i zakończenia męczącej edukacji. Zero pasji, zero życia, zero emocji. W międzyczasie przeczytałam trzy inne książki i wszystkie okazały się lepsze (a oto było trudno, ponieważ były to dzieła z zakresu akademickiego).
Książka, która miała stanowić relaks przed snem w okresie zimowej nostalgii okazała się tak nużąca i męcząca, że z ulgą dotarłam do końca.
Odkładałam napisanie tej recenzji w nieskończoność, ponieważ nie chciałabym skrzywdzić tak sympatycznej Autorki, która napisała aż tak długą powieść. Niestety, książka jest tak nieudana, że nie wiem kto wypuścił ją na rynek. Dlaczego nikt nie powiedział STOP? Sądzę, że pani Ficner-Ogonowska zdecydowanie na to zasługuje. Z plusów-piękna polszczyzna. Niestety,to tyle...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-26
Jestem rozczarowana tą książką, ponieważ słyszałam o niej pozytywną opinię. Moim zdaniem nie jest to pozycja, którą chciałabym zostawić w spadku córce do przeczytania za dwie dekady jako genialny obraz obecnych czasów. Sądzę, że jest to lektura napisana przeciętnym, raczej licealnym językiem, mieszcząca się w kanonie z napisem "raczej nie". Szkoda, bo liczyłam na dużo więcej.
Jestem rozczarowana tą książką, ponieważ słyszałam o niej pozytywną opinię. Moim zdaniem nie jest to pozycja, którą chciałabym zostawić w spadku córce do przeczytania za dwie dekady jako genialny obraz obecnych czasów. Sądzę, że jest to lektura napisana przeciętnym, raczej licealnym językiem, mieszcząca się w kanonie z napisem "raczej nie". Szkoda, bo liczyłam na dużo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Człowiek uczy się, jak stać się sobie kimś obcym, i to jest najlepsza droga, żeby tu przetrwać. W naszym mieście miłość trwa krótko i rozpływa się jak poranna mgła wraz ze wschodem słońca. W naszym mieście dziewczyny są koloru pudrowego różu, są zwiewne i delikatne jak piórka, istnieją po to, by podbudowywać honor swoich mężczyzn i piec im ciepły chleb, istnieją po to, by stawać się czyimś wyobrażeniem. W naszym mieście dziewczęta są jak złote rybki, a zadaniem chłopców jest budować akwaria dla swoich rybek. W naszym mieście dziewczęta są jak bezskrzydłe anioły na cienkich nitkach, pociągają za nie matki, ciotki i babki, którym kiedyś też nie pozwolono odlecieć.
Nie znam Nino Haratischwili osobiście, chociaż jest mi bliska jak siostra. To bardzo dziwne uczucie i zdarza się tylko w stosunku do nielicznych twórczyń. Za każdym razem, kiedy kończę Jej powieść, mam ogromne poczucie straty. Niby wiem, że jeszcze wróci, że nie powiedziała ostatniego słowa, ale pierwsze ślady pustki i tak odczuwam zbliżając się do finałowego rozdziału. To niezwykle intymna wieź z kimś, kto zamieszkuje drugą stronę lustra i jak mało kto potrafi zjednoczyć się ze mną w emocjach i odczuwaniu rzeczywistości.
Nino Haratischwili cechuje unikatowa umiejętność budowania relacji z czytelnikiem. Jej proza jest monumentalna, rozłożysta i solidna jak drzewo, które wiele już widziało i z pewnością przetrwa nas wszystkich. Nie wierzę, że te opowieści zostaną zapomniane. Nie wiem jedynie, czy ktokolwiek spoza bloku państw wschodnich będzie w stanie zrozumieć ich wieloetapowy sens, współdzielić coś, co wydaje się zbyt abstrakcyjne w swym okrucieństwie, by mogło się naprawdę wydarzyć. Te książki kładą się cieniem na nasze własne wspomnienia, co z pewnością wynika z wielu zbliżonych/łączących nas doświadczeń.
Nino Haratischwili w „Coraz mniej światła” jest jak bożek o czterech twarzach, ponieważ równocześnie potrafi ogarnąć spojrzeniem przeciwległe kierunki, przekuwając energię wschodu wyniesioną z dzieciństwa na tu i teraz, czyli to, co nastąpiło w dorosłości i stanowi świadomy wybór bohaterek. Za pomocą fabuły lokuje na osi czasoprzestrzeni punkty ważne dla niej samej, rodziny, przyjaciół i całego narodu. Uświadamia, jak bardzo niesprawiedliwe jest to, że nasze możliwości determinuje miejsce urodzenia, płeć i czas, który nań przypada. Gruzja lat dziewięćdziesiątych nie była wymarzonym miejscem do rozwoju osobistego, nawiązywania przyjaźni, czy tworzenia relacji romantycznych. Odbierała siły, pozbawiała złudzeń i niewinności. Była pustynią, na której mimo wszystko od czasu do czasu kwitły najpiękniejsze kwiaty. Losy czterech kobiet, skrajnie różnych charakterologicznie, ale połączonych językiem miejsca, w którym wzrosły uczy, że nie jesteśmy w stanie zapomnieć razów odebranych na wczesnym etapie życia. Odniesione rany ulegają co prawda zabliźnieniu, ale palące ślady zostają z nami na zawsze i stanowią żywą mapę pamięci. To właśnie ona jest naszym najlepszym sprzymierzeńcem i to dzięki z niej posiadamy tożsamość i indywidualność. Powieść „Coraz mniej światła” przypomina jednak, że pamięć może być równocześnie największym wrogiem, uniemożliwiającym wykonanie kolejnego kroku, albo nawet końcem wszystkiego. Relacje oparte na wspólnych traumach nie są zdrowe i nie sposób zbudować na nich przyszłości. Sam tytuł sugeruje, jak zawiłe i wielopoziomowe problemy podejmuje ta książka. Polifoniczne spojrzenie na każde opisane wydarzenie wymaga skupienia, uwagi i empatii. Nie jest to historia dla każdego.
Nino Haratischwili jest moją ulubioną obcojęzyczną pisarką. Cenię tematykę, którą porusza oraz fakt, że nigdy nie wybiera drogi na skróty. Stawia niewygodne pytania, wytrąca z poczucia komfortu. Czytając jej prozę odnoszę wrażenie, że te prace są formą terapii, walką z własnym niezrozumieniem i bólem. Konstruując zdania wielokrotnie złożone, stara się otoczyć czytelnika niewidocznym kokonem współodczuwania. Dzięki takim autorom, jak Haratischwili przeżywam emocje w sposób niekłamany i głęboki. Przekład „Coraz mniej światła” często zawodzi, co nie zmienia faktu, że dla mnie jest to jedna z najważniejszych książek 2022.
Człowiek uczy się, jak stać się sobie kimś obcym, i to jest najlepsza droga, żeby tu przetrwać. W naszym mieście miłość trwa krótko i rozpływa się jak poranna mgła wraz ze wschodem słońca. W naszym mieście dziewczyny są koloru pudrowego różu, są zwiewne i delikatne jak piórka, istnieją po to, by podbudowywać honor swoich mężczyzn i piec im ciepły chleb, istnieją po to, by...
więcej Pokaż mimo to