rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Recenzja wkrótce. Polecam książkę z całego serca! To mój pierwszy patronat w 2023 roku.😊

Recenzja wkrótce. Polecam książkę z całego serca! To mój pierwszy patronat w 2023 roku.😊

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Człowiek uczy się, jak stać się sobie kimś obcym, i to jest najlepsza droga, żeby tu przetrwać. W naszym mieście miłość trwa krótko i rozpływa się jak poranna mgła wraz ze wschodem słońca. W naszym mieście dziewczyny są koloru pudrowego różu, są zwiewne i delikatne jak piórka, istnieją po to, by podbudowywać honor swoich mężczyzn i piec im ciepły chleb, istnieją po to, by stawać się czyimś wyobrażeniem. W naszym mieście dziewczęta są jak złote rybki, a zadaniem chłopców jest budować akwaria dla swoich rybek. W naszym mieście dziewczęta są jak bezskrzydłe anioły na cienkich nitkach, pociągają za nie matki, ciotki i babki, którym kiedyś też nie pozwolono odlecieć.

Nie znam Nino Haratischwili osobiście, chociaż jest mi bliska jak siostra. To bardzo dziwne uczucie i zdarza się tylko w stosunku do nielicznych twórczyń. Za każdym razem, kiedy kończę Jej powieść, mam ogromne poczucie straty. Niby wiem, że jeszcze wróci, że nie powiedziała ostatniego słowa, ale pierwsze ślady pustki i tak odczuwam zbliżając się do finałowego rozdziału. To niezwykle intymna wieź z kimś, kto zamieszkuje drugą stronę lustra i jak mało kto potrafi zjednoczyć się ze mną w emocjach i odczuwaniu rzeczywistości.

Nino Haratischwili cechuje unikatowa umiejętność budowania relacji z czytelnikiem. Jej proza jest monumentalna, rozłożysta i solidna jak drzewo, które wiele już widziało i z pewnością przetrwa nas wszystkich. Nie wierzę, że te opowieści zostaną zapomniane. Nie wiem jedynie, czy ktokolwiek spoza bloku państw wschodnich będzie w stanie zrozumieć ich wieloetapowy sens, współdzielić coś, co wydaje się zbyt abstrakcyjne w swym okrucieństwie, by mogło się naprawdę wydarzyć. Te książki kładą się cieniem na nasze własne wspomnienia, co z pewnością wynika z wielu zbliżonych/łączących nas doświadczeń.

Nino Haratischwili w „Coraz mniej światła” jest jak bożek o czterech twarzach, ponieważ równocześnie potrafi ogarnąć spojrzeniem przeciwległe kierunki, przekuwając energię wschodu wyniesioną z dzieciństwa na tu i teraz, czyli to, co nastąpiło w dorosłości i stanowi świadomy wybór bohaterek. Za pomocą fabuły lokuje na osi czasoprzestrzeni punkty ważne dla niej samej, rodziny, przyjaciół i całego narodu. Uświadamia, jak bardzo niesprawiedliwe jest to, że nasze możliwości determinuje miejsce urodzenia, płeć i czas, który nań przypada. Gruzja lat dziewięćdziesiątych nie była wymarzonym miejscem do rozwoju osobistego, nawiązywania przyjaźni, czy tworzenia relacji romantycznych. Odbierała siły, pozbawiała złudzeń i niewinności. Była pustynią, na której mimo wszystko od czasu do czasu kwitły najpiękniejsze kwiaty. Losy czterech kobiet, skrajnie różnych charakterologicznie, ale połączonych językiem miejsca, w którym wzrosły uczy, że nie jesteśmy w stanie zapomnieć razów odebranych na wczesnym etapie życia. Odniesione rany ulegają co prawda zabliźnieniu, ale palące ślady zostają z nami na zawsze i stanowią żywą mapę pamięci. To właśnie ona jest naszym najlepszym sprzymierzeńcem i to dzięki z niej posiadamy tożsamość i indywidualność. Powieść „Coraz mniej światła” przypomina jednak, że pamięć może być równocześnie największym wrogiem, uniemożliwiającym wykonanie kolejnego kroku, albo nawet końcem wszystkiego. Relacje oparte na wspólnych traumach nie są zdrowe i nie sposób zbudować na nich przyszłości. Sam tytuł sugeruje, jak zawiłe i wielopoziomowe problemy podejmuje ta książka. Polifoniczne spojrzenie na każde opisane wydarzenie wymaga skupienia, uwagi i empatii. Nie jest to historia dla każdego.

Nino Haratischwili jest moją ulubioną obcojęzyczną pisarką. Cenię tematykę, którą porusza oraz fakt, że nigdy nie wybiera drogi na skróty. Stawia niewygodne pytania, wytrąca z poczucia komfortu. Czytając jej prozę odnoszę wrażenie, że te prace są formą terapii, walką z własnym niezrozumieniem i bólem. Konstruując zdania wielokrotnie złożone, stara się otoczyć czytelnika niewidocznym kokonem współodczuwania. Dzięki takim autorom, jak Haratischwili przeżywam emocje w sposób niekłamany i głęboki. Przekład „Coraz mniej światła” często zawodzi, co nie zmienia faktu, że dla mnie jest to jedna z najważniejszych książek 2022.

Człowiek uczy się, jak stać się sobie kimś obcym, i to jest najlepsza droga, żeby tu przetrwać. W naszym mieście miłość trwa krótko i rozpływa się jak poranna mgła wraz ze wschodem słońca. W naszym mieście dziewczyny są koloru pudrowego różu, są zwiewne i delikatne jak piórka, istnieją po to, by podbudowywać honor swoich mężczyzn i piec im ciepły chleb, istnieją po to, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jesienne dni mają to do siebie, że nie tylko są coraz krótsze, ale przede wszystkim brak im światła. Każdy z nich usycha w oczekiwaniu na promienie słoneczne i chwilę, w której znowu będzie można poczuć, że wszystko budzi się do życia po długim, zimowym letargu. W listopadzie nosimy więc głowy coraz niżej, wypatrując raczej pierwszych płatków śniegu niż ciepłych pocałunków składanych nam na twarzach przez słońce. Lubię myśleć, że przyroda wysyła nam drobne znaki. Pociesza w chwilach zwątpienia i smutku albo dodaje energii, gdy zaczyna się dziać coś dobrego.

Niektórzy mówią, że to wszystko sprawka aniołów. Chyba łatwiej jest żyć myśląc, że ktoś się nami opiekuje, że istnieje siła wyższa, działająca w zgodzie z nami samymi i całym wszechświatem. Różnie można nazywać dobro, którego doświadczamy i które sprawia, że kolejnego dnia chcemy pójść dalej. Nie zawsze musi chodzić o rzeczy priorytetowe, te najważniejsze. Czasami wystarczy drobnostka, która sprawi, że zła energia zatrzyma się w swych fasadach, a my odzyskamy równowagę i powrócimy na właściwą drogę.

Słowo anioł pochodzi od greckiego angelos, co znaczy posłaniec. Co ciekawe, anioły pojawiają się nie tylko w religiach chrześcijańskich, ale także i w islamie. Jak widać, większość z nas pragnie nazwać niematerialną siłę, którą czasami czujemy, ale nie jesteśmy jej sobie w racjonalny sposób wytłumaczyć. Jest w ludziach coś takiego, co każe nazywać wszystko to, co nas spotyka. Lubimy badać, mierzyć i racjonalizować, a przecież tajemnica najpiękniejszych uczuć jest po prostu niemierzalna. Sięgając po „Namaluj mi anioła” musicie liczyć się z tym, że to serce przejmie pierwsze skrzypce i poprowadzi ścieżką, opierającą się na zaufaniu i wierze w dobro.

To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Małgorzaty Lis, dlatego nie jestem zdziwiona, że stawia Ona na szlachetne pobudki i jasny przekaz wartości, które sama na co dzień wyznaje. Wszystko, co dzieje się dookoła nas jest po coś i zmierza w ściśle określonym kierunku. Ta myśl daje poczucie spokoju i głębszego sensu. Cenię te książki za serdeczność oraz łagodność, którą emanują. W moim odczuciu te historie są szczere i skłaniają do refleksji, której (nie ukrywajmy) tak bardzo nam wszystkim brakuje. Chciałabym podkreślić jeszcze jedno. Małgorzata Lis jest w swych opowieściach blisko prawdziwego życia. Pisze nie tylko o jasnych dniach pełnych uniesień, ale także o śmierci i stracie. Jest tak pewnie dlatego, że te dwa oblicza są ściśle ze sobą związane i tylko razem tworzą pełny obraz naszej wędrówki od narodzin po ostatni oddech. Prawda jest taka, że „Namaluj mi anioła” to szansa na wyciszenie, rozmowę z samym sobą. Subtelne przenikanie się tego, co namacalne ze światem duchowym tworzy spójny obraz, który jest niezwykle przyjemny w odbiorze. Lubię bohaterów spacerujących po stronach tej powieści i w przyszłości z radością do nich wrócę. Cieszy mnie fakt, że wciąż wydawane są książki, które bez zażenowania można polecać innym. Jak widać, kraina łagodności wciąż ma swoich licznych wielbicieli i ja z pewnością się do nich zaliczam!

„Namaluj mi anioła” to książka z przesłaniem dla współczesnego świata. W ciepły, otulający sposób przekonuje, że dobre rzeczy mogą spotkać każdego z nas, trzeba tylko pozwolić, aby przyszły bez pośpiechu i wymierzonych co do centymetra oczekiwań. Szczęście ma wiele imion, dajmy mu tylko szansę!

Jesienne dni mają to do siebie, że nie tylko są coraz krótsze, ale przede wszystkim brak im światła. Każdy z nich usycha w oczekiwaniu na promienie słoneczne i chwilę, w której znowu będzie można poczuć, że wszystko budzi się do życia po długim, zimowym letargu. W listopadzie nosimy więc głowy coraz niżej, wypatrując raczej pierwszych płatków śniegu niż ciepłych pocałunków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ja tu wszystkich znam, moje dziecko. Wiedziałam, że coś się wydarzy. Od kilku dni czułam coś w powietrzu.
-Brzozowska odwróciła się w kierunku lasu i znieruchomiała ze zmrużonymi oczami.

Zima jest wyjątkowym okresem w kalendarzu przyrody. Jak żadna inna pora roku potrafi olśnić magią wirujących w powietrzu płatków śniegu, zatrzymać na chwilę cały świat siłą porażającej ciszy i bieli. Nawet najbardziej bezrefleksyjne jednostki, zaprogramowane na zdobywanie kolejnych punktów w ziemskiej grze „kto jest najlepszy”, odczuwają wtedy niepokojące drgania resztek ludzkich odruchów. Trudno jest bowiem zapanować nad tym, co pierwotne i wpisane w DNA. Zimowa szata jest prosta i z całą pewnością to właśnie w niej tkwi jej magia. Starożytni Egipcjanie utożsamiali biel z nieurodzajem i śmiercią, Chińczycy przywdziewają biel w żałobie. Dla nich jest ona po prostu synonimem nieszczęścia.

Stojąc u progu Pełni, w której widać już świąteczne drzewka i bożonarodzeniowe ozdoby, można zapomnieć, że bezkresny spokój i ogarniające poczucie bezpieczeństwa mogą być złudne. Serce często pozwala widzieć oczom to, co chce. Płatając takie optyczne figle pozwala ciału na rozluźnienie i chwilę głębszego oddechu. Przechadzka pomiędzy domami ulubionych bohaterów jest niezwykle przyjemnym doświadczeniem. Naprawdę tęskniłam za Moniką, jej córką, sąsiadami, moim ulubionym policjantem Tadeuszem Sokołem, a nawet smakami i zapachami dochodzącymi z dwóch niewielkich knajpek. Tygodniami chodziło za mną penne w sosie grzybowym pojawiające się w poprzedniej części. Czekałam na tę chwilę, w której będę mogła ponownie wtopić się w ich rzeczywistość i pooddychać chociaż przez moment tym samym powietrzem.

Pełnia celebruje właśnie chwile, które w naszej kulturze mają szczególne znaczenie. Przełom grudnia i stycznia rozumiany jest przez wiele osób jako nowy początek, odrodzenie i szansa na lepsze jutro. Jest klimatycznie i sielsko, jednak niektórzy wyczuwają już nadchodzące zmiany. Do takich osób należy Brzozowska - zielarka, która dzięki swoim obserwacjom wie więcej niż patrzący przez pryzmat tego, co można zmierzyć, sfotografować, czy opisać. Ta postać jest wyjątkowa i przenosi historię na inny poziom rozumienia tego, co dzieje się wokół. Darzę ją szczególną sympatię i uważam, że mimo iż nie pojawia się zbyt często ma ogromny wpływ na budowanie niezwykle przejmującego klimatu książki. Transcendentalny akcent powieści „Na wieczne potępienie” jakim z pewnością są wypowiedzi Brzozowskiej przypomina, że nie zawsze metoda szkiełka i oka jest najlepszym wyborem. Zwiastuny, którymi obdarza nas przyroda mają swoją moc, tylko należy traktować je z szacunkiem i zrozumieniem.

Siłą tej serii jest z pewnością przekonanie, że klasyczny kryminał wciąż ma wierne grono swoich odbiorców. Mało tego, wciąż pojawiają się kolejni czytelnicy poszukujący powieści mających do zaoferowania coś więcej niż morze krwi i obrzydliwe opisy zbrodni. Jeśli fabuła książki tego nie wymaga, po co sięgać po takie środki? Zdecydowanie ciekawsze wydaje się umocowanie intelektualne - przyglądanie się poszczególnym etapom śledztwa, poszukiwanie motywacji mordercy. Małgorzata Rogala napisała cykl pod tytułem „Pełnia tajemnic” w taki sposób, by w centralnej pozycji nie stał przestępca, tylko jego otoczenie i poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dlaczego ktoś targnął się na cudze życie. „Na wieczne potępienie” jest mi bliskie także z innego powodu. To właśnie w tej historii poruszany jest wątek molestowania kobiet, który jasno (kolejny raz) pokazuje, że ten problem wciąż jest aktualny. Jest tam scena, która łamie mi serce i doprowadza do palącej wściekłości. Mowa w niej o tym, w jaki sposób kobiety stają często przeciwko sobie, tłumacząc na różne sposoby oprawcę. Wielokrotnie słyszałam o takich sytuacjach i zachęcam Państwa do uważnej lektury i refleksji na ten temat. Pamiętajcie, że ofiarą takiego rodzaju przemocy w każdej chwili może stać się bliska nam osoba. Tylko nieustanna edukacja i dialog społeczny sprawią, że takie nadużycia nie będą miały miejsca. Jestem wdzięczna Małgorzacie Rogali, że nie boi się tak trudnych tematów, a Jej przesłanie jest od lat tak samo spójne i jasne.

„Na wieczne potępienie” to wielowarstwowa, niezwykle precyzyjnie przemyślana powieść. Osiada na dnie serca i sprawia, że klarownie możemy oddzielić dobro od zła. Skupia się na tym, co bliskie i realne, znane nam z codziennych rozmów, doniesień prasowych i wiadomości ukazujących się w programach telewizyjnych i radiowych. Małgorzata Rogala nie podąża za tanią sensacją, piętnuje konkretne zachowania, a nie ludzi znanych z imienia i nazwiska. Wskazuje przemiany społeczne, dotyka delikatnych materii wiary i moralności. Najnowsza powieść jest sumą polskich bolączek, spraw, o których wszyscy słyszymy. Nie jestem pewna, czy to nie zdarza się w ostatnich latach zbyt rzadko w literaturze polskiej i światowej. Szkoda, bo sądzę, że tego właśnie wszyscy potrzebujemy najbardziej.

Ja tu wszystkich znam, moje dziecko. Wiedziałam, że coś się wydarzy. Od kilku dni czułam coś w powietrzu.
-Brzozowska odwróciła się w kierunku lasu i znieruchomiała ze zmrużonymi oczami.

Zima jest wyjątkowym okresem w kalendarzu przyrody. Jak żadna inna pora roku potrafi olśnić magią wirujących w powietrzu płatków śniegu, zatrzymać na chwilę cały świat siłą porażającej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Życie pisze nam najdziwniejsze historie i stawia przed różnymi wyzwaniami, ale najważniejsze jest to, co my zrobimy z zaoferowanym nam czasem.
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści wiążących się z okresem drugiej wojny światowej. Początkowo wzbudzały one we mnie ogromny entuzjazm, jednak po pewnym czasie ta iskra zaczęła się wypalać. Wiem, że wiele osób czuje podobnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy odwrócić się plecami do tak istotnego okresu naszej własnej historii, jednak niech nie będzie ona jedynie zasłoną dymną dla tych, którzy tak naprawdę nie mają nic ciekawego do przekazania. Pamiętajmy, że odnosimy się do PRAWDZIWYCH wydarzeń, które odebrały życie milionom ludzi i które zrównały z ziemią setki lat dorobku poprzednich pokoleń. Niech praca nad tekstem nawiązującym do tamtych dni będzie sposobem na dołożenie małego kamyka od siebie, a nie eksploatacją terenu, która nie jest już w stanie przyjąć więcej krwi.
Małgorzata Garkowska myśli chyba podobnie, ponieważ nie wyważa swoim tekstem drzwi, które już dawno zostały otwarte. Jej książka jest przemyślana, skoncentrowana na uniwersalnych prawdach moralnych i etycznych. „Wybór matki” jest przede wszystkim zapisem emocji, stanów tworzących spójną i wiarygodną historię walki o najwyższe wartości. Już dawno nie spotkałam się z tak dużą empatią i umiejętnością współodczuwania jak u tej autorki. W opisie wydawcy można przeczytać, że to opowieść z przeszłością w tle i faktycznie dokładnie tak jest. Tutaj najbardziej liczy się sam człowiek - jego wzloty i upadki, które nie zawsze wynikają ze słabości charakteru. Bywa tak, że są one sumą napotkanych okoliczności, którym ktoś MUSI się poddać.
Rok 1946 tworzy przestrzeń do rozważań o poświęceniu, miłości i zachowaniu wpojonych ideałów. Pisarka poddaje próbie swoich bohaterów w taki sposób, by ich losy stanowiły otwarcie rozważań nad kruchością tego, w co tak bardzo zwykliśmy wierzyć i na czym większość z nas buduje swoją codzienność. „Wybór matki” nie ogranicza się do jednostki, tylko wskazuje całe społeczeństwo, tak łatwo poddające się podziałom na „nas” i tych pozostałych - jednoznacznie złych. To zatrważające, jak łatwo stajemy przeciwko sobie, pozwalając innym manipulować swoimi działaniami. Uwikłani w bratobójczą walkę często nie zauważamy, jak w tle rodzą się i wzrastają bestie...
Małgorzata Garkowska posługuje się zupełnie innym kodem niż ten, którego się spodziewałam. Mimo iż porusza się na niezwykle cienkiej linii emocjonalności, nigdy nie traci równowagi i w pełni panuje nad tym, co pragnie wyrazić. Potrafi przemawiać szeptem, ale i głośno krzyczeć w imieniu nas wszystkich. Jest w Jej spojrzeniu rys indywidualizmu i twórczego myślenia o literaturze obyczajowej z nutką historii w tle. Nie jestem pewna, czy pisania emocjami można się nauczyć, czy to raczej dar, na który nie mamy wpływu, ale z całą pewnością jestem zwolenniczką takiej prozy. Nie będę ukrywać, że obawiałam się tej lektury, bo „Wybór matki” porusza tematykę, którą łatwo roztrzaskać o banał. Na szczęście Autorka znalazła swoją własną drogę, aby opowiedzieć to, co mogło wydarzyć się ponad siedemdziesiąt lat temu w Płocku. Zrobiła to z klasą i poszanowaniem dla przeszłości. Z ciekawością sięgnę po kolejną powieść tej pisarki, ponieważ jestem ciekawa, co jeszcze ma do powiedzenia i czy zawsze potrafi stworzyć tak niezwykłą oprawę emocjonalną. Liczę, że wyda ją FLOW, które troskliwe zaopiekowało się najnowszą książką. Trzeba przyznać, że wygląda naprawdę estetycznie i zachęcająco dla przyszłego czytelnika. Podoba mi się okładka, doskonale korespondująca z przesłaniem niesionym przez tę opowieść. Nigdy wcześniej nie słyszałam o Małgorzacie Garkowskiej, a szkoda, bo z pewnością ma w sobie ogromny potencjał.

Życie pisze nam najdziwniejsze historie i stawia przed różnymi wyzwaniami, ale najważniejsze jest to, co my zrobimy z zaoferowanym nam czasem.
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści wiążących się z okresem drugiej wojny światowej. Początkowo wzbudzały one we mnie ogromny entuzjazm, jednak po pewnym czasie ta iskra zaczęła się wypalać. Wiem, że wiele osób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo trudno napisać mi opinię o książce, której poprawiona wersja została wydana już po śmierci Autorki. Z jednej strony czuję ogromną radość, że udało się ziścić to marzenie, a z drugiej ogarnia mnie smutek, że nie możemy cieszyć się tą chwilą razem…
Elżbietą Gizelą Erban zachwyciłam się w poprzednim roku, kiedy to otrzymałam propozycję zaopiekowania się „Fatalnym zauroczeniem”. Gdyby nie upór osoby pracującej w wydawnictwie Videograf, nigdy nie przeczytałabym tej powieści. Sam tytuł wydawał się już odstawać od moich upodobań, jednak już po lekturze pierwszego rozdziału wiedziałam, że mam do czynienia z twórczością nietuzinkową, realizowaną przez osobę dojrzałą i mającą coś ciekawego do powiedzenia. To, czy utożsamiam się z tym konkretnym sposobem myślenia jest rzeczą zupełnie inną. Liczył się przede wszystkim rys indywidualizmu i język, który tak bardzo zmienił się od czasów młodości naszych dziadków . Moim zdaniem żaden ze współczesnych twórców nie będzie już w stanie go naśladować. Wynika to głównie z przyjętego wykształcenia i określonych doświadczeń życiowych. Różnice w postrzeganiu rzeczywistości są tak ogromne, że z pewnością niektórzy nie będą w stanie ich przeskoczyć. Kilka dni temu pożegnaliśmy królową Elżbietę II i w mediach można było zobaczyć nagłówki mówiące, że oto zakończyła się pewna epoka. Sądzę, że takich finałów i pożegnań przeżyliśmy w ostatnim okresie sporo. Odchodzą ludzie doświadczeni, elokwentni, posługujący się systemem wartości, który niezwykle odległy jest od tego, co znamy i mamy wątpliwą przyjemność obserwować w życiu codziennym. Dla nas arystokracja jest czymś mglistym i raczej niezrozumiałym, ponieważ w Polsce jej rola została w pełni zmarginalizowana. Kod zachowań tamtych dni i obierane cele są diametralnie różne od współczesnych. Oddanie Ojczyźnie, ofiarność w stosunku do niej wyrażona przez godne zachowanie z dzisiejszej perspektywy wydają się dziwne i groteskowe. Jeśli pragniemy spoglądać wstecz, dobrze jest czynić to na różnych płaszczyznach, także poprzez lekturę takich książek, jak „Kochankowie burzy”. Zrozumienie stanowi klucz do przyszłości, a ono przyjdzie tylko wtedy, jeśli podzielimy tamte emocje. Być może część z nas nie będzie w stanie znaleźć już punktów stycznych, warto jednak pamiętać, że to, co nastąpi związane jest nierozłącznie z dniem minionym…

„Kochankowie burzy” w nowym wydaniu składać będą się aż z jedenastu części. Każda z nich została poprawiona i finalnie opatrzona piękną, stonowaną okładką. „Panna z Jaśminowa” to tom otwierający całą serię. Elżbieta Gizela Erban poświęciła wiele uwagi, aby zdarzenia, które pragnie przekazać czytelnikom miały solidną obudowę merytoryczną. Tło historyczne jednoznacznie przedstawia sytuację społeczno-polityczną Polaków żyjących w połowie XIX wieku. Pisarka śmiało wyraża swoje poglądy, nie boi się stwierdzeń kontrowersyjnych i zwykle pomijanych przez twórców literatury tego typu. To ciekawe doświadczenie, gdy można porównywać swoją opinię na temat patriotyzmu, przywiązania do tradycji i ziemi z osądami bohaterów tej książki. Powieść może być rozpatrywana jako romans historyczny, jednak jeśli ktoś nie jest wielbicielem tego gatunku, odszuka tu coś znacznie głębszego. „Kochankowie burzy” to niewątpliwie opus magnum Elżbiety Gizeli Erban - rozległe, starannie przedstawione opisy kobiecych toalet, serwowanych dań, czy interakcji społecznych sprawiają, że konkretne sceny stają się realistyczne i widowiskowe. To gotowy scenariusz filmowy! Kilkukrotnie spotkałam się z porównaniem tej opowieści do „Przeminęło z wiatrem” i sądzę, że istnieje w tym stwierdzeniu wiele słuszności. Cieszę się, że ta lekcja historii dotrze do osób o różnych poglądach, zainteresowaniach i doświadczeniach. Wierzę, że przyniesie odbiorcom nie tylko rozrywkę, ale i zadumę nad tym, jak bardzo koleje losu bywają powtarzalne i przewrotne.

„Panna z Jaśminowa” ma piękną szatę graficzną, duży druk i będzie doskonałym prezentem dla naszych seniorek. Wiem, jak trudno znaleźć takim osobom lekturę odpowiednią dla siebie. Proza Elżbiety Gizeli Erban jest pełna niespodzianek i zręcznych zwrotów akcji. Z pewnością nie zawiedzie i nie zanudzi, za to sprawi przyjemność piękną polszczyzną i dobrą redakcją. Polecam!

Bardzo trudno napisać mi opinię o książce, której poprawiona wersja została wydana już po śmierci Autorki. Z jednej strony czuję ogromną radość, że udało się ziścić to marzenie, a z drugiej ogarnia mnie smutek, że nie możemy cieszyć się tą chwilą razem…
Elżbietą Gizelą Erban zachwyciłam się w poprzednim roku, kiedy to otrzymałam propozycję zaopiekowania się „Fatalnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Opowiem ci bajkę”- najnowsza powieść Małgorzaty Rogali jest opowieścią o odpowiedzialności i istocie prawidłowo wykształconego systemu moralnego. Z pewnością stanowi próbę usystematyzowania rzeczywistości, z którą przyszło nam się zmierzyć. Nie jest reportażem, ale oddaje wiernie prawdę o zmianach zachodzących w polskim społeczeństwie. Nie potrzebuje powoływania się na konkretne dramaty opisywane szeroko w mediach, by w wiarygodny sposób przemawiać w imieniu ofiar.

Seria książek z Weroniką Nowacką obecna jest na rynku od 2014, a jej popularność stale rośnie. Pierwsza część - „Kiedyś cię odnajdę” doczekała się wznowienia i kontynuacji w postaci dwóch kolejnych historii („Nic o tobie nie wiem”, 2021 oraz „Opowiem ci bajkę”, 2022). To, że pojawiają się następne części można uznać za znamienne i nie wymagające komentarza. Każdy, kto przeczytał wskazane pozycje jest nimi wstrząśnięty. Z doświadczenia wiem, że najmocniej odbierana jest przez osoby bezpośrednio związane z systemem edukacji i nie mam na myśli jedynie pedagogów, terapeutów, psychologów, czy psychiatrów dziecięcych. Mówię o rodzicach , dziadkach, a często i samych uczniach będących podmiotem tej sprawy. Małgorzata Rogala doceniana jest za to, że jako jedna z nielicznych potrafi celnie odnieść się do tego, co przeżywają i z jakimi problemami spotykają się na każdym kroku. Czytelnicy często mówią, że jest blisko prawdziwego życia i pisze dla refleksji i zmiany. Sądzę, że to niezwykle trafna opinia.
„Opowiem ci bajkę” jest odpowiedzią na stale zmieniającą się przestrzeń, w której funkcjonujemy. Coraz częściej nie mamy siły, by walczyć z konformizmem i napotkanymi regularnie nonsensami. Nie jest trudno pogubić się w tym, co właściwe i zgodne z przyjętymi przez nas wartościami, a tym, co obce i podyktowane modą oraz chęcią zaspokojenia potrzeby akceptacji. Mówiąc zupełnie wprost, większość refleksyjnych, dobrych ludzi zaczyna miewać problemy z odróżnieniem w klarowny sposób dobra od zła. Jeśli cały świat krzyczy nam nieustannie w twarz, że MOŻNA lub wręcz POWINNO się bezkarnie przekraczać kolejne granice, zaczynamy wątpić, gdzie znajduje się nasze miejsce na Ziemi i czy w ogóle gdziekolwiek można je jeszcze odnaleźć. Uważam, że odbiorcami powieści z Weroniką Nowacką są właśnie takie osoby, które zachowały w sobie wrażliwość i nie ugięły się pod presją współczesnych oczekiwań. Te książki nie mają koloru żadnej opcji politycznej, nie są zgodne z aktualną modą na krwawe opisy zbrodni. Są szczere, bolesne i skupione na badaniu naszej złożonej natury. Moja ulubiona bohaterka tej serii, polonistka Zuzanna Słowik reprezentuje wszystkie te poglądy, o których wspomniałam wyżej i daje mi poczucie, że wciąż warto mieć swoje ideały. To dla jej cennych uwag przeczytam tę historię wielokrotnie. Cenię „Opowiem ci bajkę” także za to, że z szacunkiem traktuje wszystkie przedstawione strony. Nie poniża popełniających błędy, nie wyśmiewa problemów, które pojawiają na stronach tej powieści. Spokojnie diagnozuje to, z czym przyszło się nam wszystkim borykać i daje czas do namysłu i wysnucia własnych wniosków.

Ta książka jest zegarem odmierzającym czas tego, co ważne i niemożliwe do pominięcia, jeśli tylko chcemy zachować twarz i żyć w zgodzie z sobą i i innymi. Wierzę, że jest niczym list wysłany do mądrego i czułego czytelnika. Liczę, że odpowiedź przyjdzie szybko w postaci niezgody na niegodne zachowanie, które dotychczas pomijaliśmy milczeniem. Nie pora na bierność. Chodzi o naszą wspólną przyszłość.

„Opowiem ci bajkę”- najnowsza powieść Małgorzaty Rogali jest opowieścią o odpowiedzialności i istocie prawidłowo wykształconego systemu moralnego. Z pewnością stanowi próbę usystematyzowania rzeczywistości, z którą przyszło nam się zmierzyć. Nie jest reportażem, ale oddaje wiernie prawdę o zmianach zachodzących w polskim społeczeństwie. Nie potrzebuje powoływania się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jest moja historia, w tym sensie, że napisałam ją tak, jak ją sobie wyobrażałam, bez łatwej hagiografii, penetrując zakamarki czasu, próbując zrekonstruować nie tylko życie rodziny, ale także ducha miasta i epoki.
Stefania Auci, Podziękowania

W zachodniej części Sycylii, nad Morzem Śródziemnym, wzdłuż Conca d'Oro, kotliny zwanej „złotą muszlą”, znajduje się pełne niespodzianek Palermo. Miasto, którego dzieje sięgają aż do czasów starożytnych, przybrane zostało przez wieki w niezwykłą biżuterię. Muzea, barokowe kościoły i pałace mówią same za siebie i stanowią o wartości kulturowej tego miejsca. Palermo jest jak człowiek, który nie potrzebuje diamentów, by błyszczeć, ponieważ nosi w sobie swoje własne światło. W jego wnętrzu, pod płaszczykiem utkanym z nieziemskich widoków i klimatu przyjaznego nawet schorowanym starcom, skrywają się niezwykłe historie. Opowiada je szeptem tylko tym, którzy faktycznie potrafią słuchać i mają czas, by przystanąć, sycąc się echem odległej przeszłości.

Taką osobą, która potrafi czule przyjąć opowieść jest bez wątpienia Stefania Auci. Jej „Sycylijskie lwy” są nie tylko zapisem dziejów tego miejsca, ale i wysokich lotów prozą ujętą w mistrzowskie tłumaczenie Tomasza Kwietnia. Wybitny przekład oraz obrazowy sposób przekazania losów rodziny Florio nie pozostawiają wątpliwości, że oto mamy przed sobą jedną z najlepszych powieści tego roku.

Włosi oszaleli na punkcie tej książki i mam nadzieję, że również Polacy ulegną jej urokowi. Czterysta tysięcy sprzedanych egzemplarzy oraz ponad dwadzieścia zagranicznych wydań jednoznacznie świadczą o tym, że wciąż potrafimy odnaleźć i docenić wartościowe, dobrze napisane powieści. Uniwersalizm „Sycylijskich lwów”- opowieści o drodze do zdobycia najwyższych i najbardziej odległych celów, sprawdzi się w każdym zakątku świata. Bez względu na różnice kulturowe, szerokość geograficzną i wiek wszyscy pragniemy zanurzyć się w emocjach bliskich prawdziwemu życiu, tym, co dotyka nas każdego dnia i na co sami nie mamy wpływu. Los potrafi zadrwić z nas w najmniej oczekiwanym momencie - wynieść na sam szczyt lub rozgnieść bezlitośnie w dłoni bez żadnego ostrzeżenia. Zdarza się jednak, że ambicje są tak silne, że staną w szranki z nienamacalną i trudną do przewidzenia przyszłością. Ród Florio odważył się na to, na co tak wielu nie stać. Postawił wszystko na jedną kartę, by dojść do obranego na początku drogi celu. Bez odwracania się za siebie, sentymentów, szacowania pragnień stawiał kolejne kroki wielokrotnie krwawiąc i zaciskając z bólu pięści. Przeraża jak wiele można poświęcić, by postawić stopę w obranym miejscu, by móc zaspokoić swoje pragnienia. „Sycylijskie lwy” są sagą, siecią powiązań pomiędzy ludźmi, którzy wielokrotnie patrzą w innym kierunku, ale ze względu na węzły małżeńskie nie mogą pójść w swoją stronę. Kobieca niemoc w podejmowaniu decyzji jest przerażająca, ale po głębszej analizie szybko można dojść do wniosku, że to właśnie na ich barkach zbudowana została potęga tej familii i pośrednio całego miasta.

Stefania Auci napisała powieść mądrą, pozbawioną skrótów myślowych i oczywistych rozwiązań fabularnych. Podziwiam jej wiedzę oraz umiejętność czerpania z przeszłości. Jestem zakochana w „Sycylijskich lwach” nie tylko ze względu na treść, ale przede wszystkim czułość i troskę z jaką została potraktowana przez wydawnictwo W.A.B. Już dawno nie spotkałam się z tak pięknym i starannym przekładem. Tomasz Kwiecień z pewnością pracował nad tekstem bardzo dobrej jakości, jednak to jego zasługą jest efekt finalny, który trafił do polskiego odbiorcy. Mistrzostwo, które trudno będzie pobić. Przez wiele kolejnych tygodni będę porównywać inne publikacje do „Sycylijskich lwów”. Poprzeczka została powieszona wysoko nad głowami innych i z niecierpliwością czekam, czy komuś uda się wspiąć jeszcze wyżej.

To jest moja historia, w tym sensie, że napisałam ją tak, jak ją sobie wyobrażałam, bez łatwej hagiografii, penetrując zakamarki czasu, próbując zrekonstruować nie tylko życie rodziny, ale także ducha miasta i epoki.
Stefania Auci, Podziękowania

W zachodniej części Sycylii, nad Morzem Śródziemnym, wzdłuż Conca d'Oro, kotliny zwanej „złotą muszlą”, znajduje się pełne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobcowanie jest jak podstępna choroba. Do niektórych osób przychodzi jak niezapowiedziany gość, który staje w drzwiach z walizką w dłoni i informuje, że odtąd zawsze będziecie już razem. Bez pytania rozkłada swoje rzeczy w szafie i zajmuje ulubione miejsce w fotelu.
U innych jest po prostu częścią istnienia i trwa niezmiennie od pierwszego do ostatniego oddechu. Osamotnienie może rozlewać się po całym ciele, odbierać chęć poruszania, myślenia i jakiegokolwiek działania. Byle tylko móc zamknąć oczy i umościć się wygodnie w swoim bezpiecznym kokonie.
Zdarza się, że pojawi się ktoś, kto będzie w stanie rozpalić maleńką iskrę nadziei, wznieci poczucie, że nie wszystko stracone i warto ten jeden, jedyny raz zrobić malutki krok naprzód. Przecież zawsze istnieje szansa, że gdzieś tam, na drugim końcu linii w końcu zostanie odebrane nasze połączenie…

„Dziewczyna z sierocińca” nie jest pierwszą książką Joanna Parasiewicz i z pewnością można orzec, że została napisana pełną piersią, ze spokojem charakterystycznym dla twórców mających wprawę w przekazywaniu historii. Głęboko przemyślana treść i umiejętność stawiania akcentów tam, gdzie będą miały największą moc to cechy charakterystyczne tej powieści. Jest dojrzałym i wiarygodnym głosem cierpienia i alienacji. Nie ma znaczenia, iż akcja rozgrywa się w połowie ubiegłego stulecia, ponieważ te uczucia są niezależne od czasów i zawsze bolą tak samo mocno. Narracja prowadzona dwutorowo sprawia, że ogląd sytuacji jest znacznie szerszy i bardziej przejmujący. On, zamknięty w świecie swych obsesyjnych pragnień i ona, która przez przypadek stanęła na jego drodze, toczą nierówną walkę o zrozumienie i spełnienie. Ojczym widzący w przyszywanej córce miłość z dawnych lat jest społecznym tematem tabu, obrzydliwą kreaturą nie zasługującą na litość, a jednak autorce udało się pokazać coś więcej niż jednowymiarowy obraz zła. Na drugim brzegu znajduje się dziewczyna wychowana w sierocińcu, namaszczona piętnem obcej-Niemry winnej wszystkiemu, co wydarzyło się podczas drugiej wojny światowej. Każde wypowiedziane przez nią słowo naznaczone jest obcym akcentem i definiuje sposób, w jaki odbiera ją otoczenie.
Każde z nich osiągnięcie szczęścia rozumie inaczej i nie sposób przewidzieć zakończenia tej relacji, dlatego finał tej książki jest tak zaskakujący i pełny napięcia.

Język, którym posługuje się Joanna Parasiewicz przesiąknięty jest empatią i każdy fragment tej książki tchnie szczerością i głębią. „Dziewczyna z sierocińca” łączy w sobie kilka różnych gatunków literackich, ale mnie najbardziej przekonuje umiejętny rysunek psychologiczny głównych bohaterów. Gdybym miała podsumować tę powieść jednym słowem powiedziałabym, że jest ona przede wszystkim niezwykle wiarygodna. Z pewnością uwagę przykuwa doskonale oddane tło historyczne, z którego jasno wynika, że autorka starannie przygotowała się do swojej pracy. Powojenna rzeczywistość pełna jest niedopowiedzeń, strachu o przyszłość i pytania siebie i innych o tożsamość. Zaskakuje, jak wiele tematów udało się poruszyć Joannie Parasiewicz nie gubiąc przy okazji myśli przewodniej. Każdy szczegół, każda postać drugoplanowa ma swoje uzasadnienie i nic nie zostało tu powierzone przypadkowi ani potraktowane w sposób powierzchowny i błahy. Czuję się niezwykle usatysfakcjonowana lekturą i z przyjemnością będę polecać „Dziewczynę z sierocińca” innym. Książka na piątkę z plusem!

Kasia Czyta

Wyobcowanie jest jak podstępna choroba. Do niektórych osób przychodzi jak niezapowiedziany gość, który staje w drzwiach z walizką w dłoni i informuje, że odtąd zawsze będziecie już razem. Bez pytania rozkłada swoje rzeczy w szafie i zajmuje ulubione miejsce w fotelu.
U innych jest po prostu częścią istnienia i trwa niezmiennie od pierwszego do ostatniego oddechu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marco Polo na widok chińskiej porcelany doznał niezwykłego skojarzenia. Podziwiając jej kruchość i niezwykłą urodę pomyślał o muszelkach ślimaków Cypraea Iurida, zwanych po włosku porceletta (porcelanki). Odniesienie do tego, co stworzyła natura jest najlepszym komplementem w stosunku do wytworu ludzkich rąk.

Minęły setki lat, doszliśmy do chwili, w której skomplikowane maszyny potrafią pracować bardziej precyzyjnie i efektywnie niż dłonie nawet największych mistrzów, ozdabiając miliony identycznych kubków, talerzyków i pater w bardzo krótkim czasie. Nie zmienia to jednak faktu, że to właśnie klasyczny sposób wytwarzania i zdobienia ceramiki wciąż wywołuje największe emocje u osób ceniących piękno. Mieszanka glinki kaolinowej ze skaleniem i kwarcem sprawia wrażenie kruchej i niezwykle delikatnej, a przecież jest wytrzymała i odporna na działanie różnych czynników. Ręcznie wykonane, zachwycające zdobienia są jak podpis. Można próbować go podrobić, ale sprawne oko szybko odkryje oszustwo. Prawda jest bowiem taka, że każda z tych prac to małe, unikatowe dzieło.

„Za cenę śmierci” jest powieścią, która nie tylko porusza temat porcelany, ale i sama ją przypomina. Jest elegancka i klasyczna w swej budowie.

Nie musi niczego udawać, czy silić się na podążanie za kolejną modą, dlatego nie bazuje na krwawych opisach zbrodni, czy szokowaniu czytelnika. Małgorzata Rogala prowadzi ścieżkami, które nie są najbardziej popularne i nie schlebiają najniższym gustom. Wymaga od odbiorcy uwagi oraz szacunku do innych, dlatego nie przemówi do osób, które kochają konsumpcjonizm i konformizm. Tworząc Pełnię, niewielkie miasteczko na końcu świata, dała schronienie ludziom zmęczonym bylejakością i wulgarnością. To już drugi tom cyklu poświęconego podkomisarz Monice Gniewosz, dzięki któremu oddycham pełną piersią. Mam wrażenie, że razem z główną bohaterką odkryłam miejsce idealne dla siebie i nie mam ochoty go opuszczać. Cenię w prozie Małgorzaty Rogali umiejętność swobodnego poruszania się pomiędzy różnymi gatunkami literackimi oraz własny styl, który jestem w stanie rozpoznać już po kilku przeczytanych zdaniach. Nieustannie cieszy, że Autorka bazuje na tym, co sama wypracowała, nikogo nie naśladuje i nie powiela. Czerpie tylko z własnych przemyśleń i zainteresowań, zawsze stawiając na te same wartości, które są mi niezwykle bliskie. Nigdy nie rezygnuje z tego, z czego znana jest najbardziej - pięknej i starannej polszczyzny. Szczerość i czytelność przekazu nie budzi najmniejszych wątpliwości i sprawia, że ta seria znajduje uznanie w oczach kolejnych zwolenników.

„Za cenę śmierci” jest odpowiedzią na moje czytelnicze fascynacje i potrzeby. Podążając śladami bohaterów czuję się po prostu szczęśliwa i usatysfakcjonowana ze sposobu, w jaki spędzam czas. Dzięki cudownym opisom przyrody jestem w stanie całkowicie oddać się nastrojowi małego miasteczka, które żyje rytmem wyznaczanym przez kolejne pory roku. Lato w Pełni jest najlepszą formą odpoczynku i przyjemności płynącej z kontaktu z dobrą literaturą.

Marco Polo na widok chińskiej porcelany doznał niezwykłego skojarzenia. Podziwiając jej kruchość i niezwykłą urodę pomyślał o muszelkach ślimaków Cypraea Iurida, zwanych po włosku porceletta (porcelanki). Odniesienie do tego, co stworzyła natura jest najlepszym komplementem w stosunku do wytworu ludzkich rąk.

Minęły setki lat, doszliśmy do chwili, w której skomplikowane...

więcej Pokaż mimo to video - opinia


Na półkach:

Spójrzmy prawdzie w oczy… Jeśli będą mieli pieniądze, mogą zamieszkać, gdzie im się tylko zamarzy. Nowa tożsamość, nowa twarz, inny kontynent. To syzyfowa praca. Zdaję sobie sprawę, że tacy jak ty żyją ideałami i wydaje im się, że przeszkodzą tym draniom, ale bogactwo potrafi czynić cuda.

Nauka historii w szkołach opiera się w znacznej mierze na przyswajaniu suchych faktów. Mnogość dat, nazwisk, obszerne i skomplikowane opisy, które trzeba koniecznie zapamiętać sprawiają, że tylko niewielka grupa uczniów lubi ten przedmiot. Bardzo nad tym boleję, ponieważ zgłębianie przeszłości mogłoby być naprawdę fascynujące i przyjemne. Co więcej, to właśnie taka wiedza w realny sposób może wpłynąć na to, w jakim kierunku będzie podążał ten świat. Dobra znajomość historii sprawi, że młodzi ludzie będą podejmowali świadome decyzje, pomni tego, że nienawiść, manipulacja i propaganda to prosta droga do zagłady.

„W pogoni za nazistą” jest powieścią, która w niczym nie przypomina szkolnego podręcznika, ale wielokrotnie w trakcie lektury przychodziło mi na myśli, że to wielka szkoda, iż nim nie jest. Joanna Jax jak zawsze snuje swoją opowieść z bezkompromisową szczerością. Mówi wprost o pomocy, którą otrzymali od Watykanu naziści zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej. Odmalowując tło jasno kreśli ramy życia społeczno-politycznego czasów upadku Hitlera, nie omijając bolesnych i wstydliwych tematów, o których wielu woli milczeć.

Bardzo lubię w Joannie Jax pasję, z jaką porusza się po mapie przeszłości. To jak spacer z dobrym przewodnikiem, którego możemy być pewni i który nie musi wielokrotnie sprawdzać planu wycieczki, by dotrzeć do celu. Wystarczy, że wypowie pierwsze zdanie, a już mamy ochotę nie rozstawać się z nim do końca wyprawy. Bardzo trudno jest przewidzieć finał tej opowieści i nie dać się zwieść przygotowanym ze starannością i sprytem wybiegom. Przemyślana fabuła i umiejętne prowadzenie bohaterów po krętych ścieżkach znacznej części świata sprawia, że czas spędzony z tą powieścią mija w przyspieszonym tempie.

„W pogoni za nazistą” to książka pełna niespodzianek, nagłych zwrotów akcji i niuansów przygotowanych specjalnie dla wymagającego czytelnika. Najnowsza powieść Autorki jest przede wszystkim przygodą, w którą można wyruszyć bez pakowania walizek i długotrwałych żmudnych przygotowań. Zaskakuje, pozwala na oddech od codzienności i relaks zaklęty w kolejnych stronach tej zajmującej historii. Jest jak wakacje w środku tygodnia, tylko bez męczącej podróży i tłumów turystów na końcu drogi! Obiecuję Wam miejsca w pierwszym rzędzie i porcję dobrej zabawy. Nie przegapcie tej powieści!

Spójrzmy prawdzie w oczy… Jeśli będą mieli pieniądze, mogą zamieszkać, gdzie im się tylko zamarzy. Nowa tożsamość, nowa twarz, inny kontynent. To syzyfowa praca. Zdaję sobie sprawę, że tacy jak ty żyją ideałami i wydaje im się, że przeszkodzą tym draniom, ale bogactwo potrafi czynić cuda.

Nauka historii w szkołach opiera się w znacznej mierze na przyswajaniu suchych...

więcej Pokaż mimo to video - opinia


Na półkach:

Oto rozbitkowie. Nakarmieni i obdarzeni schronieniem jak egzotyczne okazy zwierząt w zoo. Wszyscy się do nich uśmiechali, dawali herbatniki i pokazywali palcami. Zobacz, kochanie, to są Grecy. Poproś ładnie, to zatańczą sirtaki z filmu o Zorbie. Zatańczcie, Grecy, zaśpiewajcie. Jak będzie po waszemu „dzień dobry”? A jak „dziękuję!? A jak jest po grecku „Grek”?

Elżbieta Sarnowska-Temeriusz w swoim artykule pod tytułem O „katharsis” – raz jeszcze* wspomina, że ludzkość od wieków głowi się nad właściwą interpretacją poszczególnych części Poetyki Arystotelesa. Według autorki tekstu zmagania te przypominają próby wtoczenia „Syzyfowego głazu” na sam szczyt góry. Śmiałków, by stoczyć ten intelektualny bój było i jest wielu, bo kto nie chciałby stać się najwyśmienitszym tłumaczem słów mistrza? Głaz jednak nieustająco wymyka się z kolejnych rąk i tak od pokoleń trwa walka o zrozumienie wartości nadrzędnych w literaturze.
Problem w tym, że wraz ze mijającymi epokami zmienia się punkt odniesienia i postrzegania tego, co najważniejsze. Czy przysłowiowe oczyszczenie obejmuje tylko dzieło? A może odnosi się także do odbiorcy lub aktora interpretującego zapis twórcy? Czy w czasach, w których człowiek zdaje się być panem rzeczywistości potrzebne są jeszcze jakiekolwiek akty woli?

„Katharsis” , które otrzymaliśmy z rąk Macieja Siembiedy 18 maja 2022 roku doskonale wpisuje się w swoje czasy. Nie potrzebuje żadnych pośredników, by zgrabnie połączyć odległe kultury i obce sobie kody językowe. Trwa ponad sześćdziesiąt lat (1927-90) i z każdą stroną przybliża do zrozumienia, że w dwudziestym wieku wciąż obowiązują te same reguły gry co wcześniej, a zmienne jest jedynie mało istotne tło. Bez względu na to, jak daleko sięgniemy pamięcią wstecz, jak mocno wybielimy niektóre obszary historii, wciąż dajemy się omamić złudnemu poczuciu bezpieczeństwa, że tu i teraz, pomni przeszłości, zadbamy o spokojną normalność. Tymczasem świat idzie naprzód. Zwłaszcza w zabijaniu**.

Z mojego punktu widzenia Maciej Siembieda jest doskonałym konstruktorem zastanej rzeczywistości. Budując fabułę czerpie z zasłyszanych opowieści, bogactwa archiwów i bibliotek. Nie spieszy się, by wyłożyć karty już przy pierwszym rozdaniu. W jego prozie jest sporo miejsca na cieszenie się drobnymi szczegółami, budowanie relacji z czytelnikiem. Ujmuje sposób, w jaki nakreślono losy Greków, którzy na skutek politycznych zawirowań trafiają do Polski i na nowo próbują odnaleźć swój dom, wierząc w szczerość intencji gospodarzy.

Spogląda on na świat oczami różnych ludzi - dobrych i złych, wykształconych i prostych, co daje szeroki ogląd sytuacji społeczno- politycznej tamtych dni. Jego interpretacja jest otwarta na różne kultury, a także myśli filozoficzne. Mimo takiego bogactwa głosów nigdy nie dochodzi do kakofonii zasłyszanych w powieści dźwięków. Maciej Siembieda jest wyważony, logiczny i od pierwszej strony wie, dokąd zmierza.

Moją ulubienicą jest Katherina, żona bohatera greckiej partyzantki tułająca się wraz z nim po Europie w poszukiwaniu bezpiecznej przystani i chleba. Mimo iż jej losy śledzimy na przestrzeni większości dorosłego życia kobiety, na kolana rzuca dojrzały głos Katheriny słyszalny pod koniec powieści. Dla większości czytelników „Katharsis” będzie książką na pograniczu sensacji, faktu i historii. Dla mnie to przede wszystkim empatyczny zapis tego, co z dużą dozą prawdopodobieństwa miało miejsce kilkadziesiąt lat temu.

Poziom merytoryczny jest tak wysoki, że wyobraźnia przysłania analityczne postrzeganie tekstu i sama wyrywa się, by tworzyć kolejne obrazy. Gdy tylko zamknę oczy, widzę dokładnie poszczególne sceny „Katharsis”. Plastyczne opisy mogą chwilami zaskakiwać, gdy powietrze porównywane jest do pierwszego oddechu noworodka, ale wybaczam Autorowi takie drobnostki, bo jest ich niewiele i nie przysłaniają wagi przesłania tej powieści.

Gerald Else, jeden z wybitnych współczesnych badaczy poetyki Arystotelesa twierdzi, „wyrośliśmy w niejasnym poczuciu, że poważna literatura musi dostarczać ‘katharsis’, jeśli ma być poważana.”*** Dzisiaj mielibyśmy ochotę dodać, że słowo pisane kolejny raz mimowolnie przekracza próg fikcji i na naszych oczach staje się ciałem. Przestroga kierowana od stuleci za pośrednictwem utworów literackich chyba nigdy nie trafia do adresata. Jej powaga nie dociera do osób podejmujących znamienne dla nas wszystkich decyzje, ale buduje świadomość reszty. Dlatego mimo wszystko warto pisać i czytać.

Podążając śladami najnowszej powieści Macieja Siembiedy przechodzimy przez wszelkie etapy procesu oczyszczania z win, żalu i wściekłości na tych, którzy traktują ludzkie życie jako instrument w swoich rękach. Grecka tragedia nie ma końca, jakkolwiek by jej nie nazwać i gdziekolwiek by jej nie umieścić.

Od lat jestem największą i najwierniejszą fanką „Mitologii Greków i Rzymian” Zygmunta Kubiaka. Dostrzegam sporo punktów stycznych w losach bohaterów żyjących na kartach książek obydwu Autorów. O Kubiaku wydawca („Znak”, 1997) napisał, że poszukuje prawdy wyłaniającej się z mitów z precyzją filologa i wrażliwością poety. Sądzę, że nie będzie przesadą sparafrazowanie tych słów w twierdzenie, że Maciej Siembieda postępuje podobnie za pośrednictwem dojrzałości i rzetelnej wiedzy reporterskiej.

Oto rozbitkowie. Nakarmieni i obdarzeni schronieniem jak egzotyczne okazy zwierząt w zoo. Wszyscy się do nich uśmiechali, dawali herbatniki i pokazywali palcami. Zobacz, kochanie, to są Grecy. Poproś ładnie, to zatańczą sirtaki z filmu o Zorbie. Zatańczcie, Grecy, zaśpiewajcie. Jak będzie po waszemu „dzień dobry”? A jak „dziękuję!? A jak jest po grecku „Grek”?

Elżbieta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:


Na półkach:

- O czym marzysz? (…)
Ja chciałabym wyruszyć w wielki świat - powiedziałam wolno.
- Zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej… Musimy tylko przeczekać ten chaos. Pojedziesz ze mną? - Złapałaś mnie mocno za rękę.
- Wszędzie z tobą pojadę. - Pokiwałam głową. Naprawdę tego pragnęłam.

Agnieszka Zakrzewska
„Gwiazdy nigdy nie gasną”


Wbrew wszystkiemu wierzę jeszcze, że ludzie są w głębi serca naprawdę dobrzy.

Anne Frank
„Dziennik”


„Gwiazdy nigdy nie gasną” Agnieszki Zakrzewskiej sprawiły, że rozsypałam się na tysiące drobnych kawałeczków. Nie byłam w stanie podjąć się lektury kolejnej książki, nie mogłam normalnie oddychać, spać, cieszyć się kawałkiem ulubionego ciasta, rozmową z najbliższymi.
A później przyszła refleksja, że nie w tym rzecz, aby kolejny raz pozwolić, by tamte wydarzenia pozostawiały po sobie nieutulony niczym ból. Tak po ludzku nie o to w tym chodzi…

Annelies Marie w dniu swojej śmierci miała zaledwie szesnaście lat, dokładnie tyle, ile dzisiaj ma moja córka. Spoglądam na Nią i myślę, że to taki cudowny okres w życiu, w którym wszystko zdaje się być jeszcze możliwe. Ledwie zapisano na tej karcie pierwsze słowa, dopiero otwiera się przestrzeń dla zdań, które w przyszłości zdefiniują resztę.
Bywa, że tyle musi wystarczyć. Ktoś stawia ostatnią kropkę, zamyka niebieską przestrzeń tlącą się nadzieją nad głową. I nikt, nikt na całym świecie nie może z tą decyzją dyskutować. Czasami przeciwnikiem jest choroba, innym razem zdradza człowiek ubrany w chore idee. Tak było, jest i będzie. Od zawsze, na zawsze.

Śmierć łamie nawet najsilniejsze drzewa, które pod wpływem zadanego ciosu tracą swoją siłę. Szarzeją, przestają owocować. Zamierają w niemym bólu, tkwiąc pośród tych, którzy muszą ruszyć dalej. Po każdej zimie MUSI przyjść wiosna. Wdziera się nieproszona, niechciana. Kwiaty zaczynają kwitnąć nawet na grobach...
Mijają lata, cykl wielokrotnie oplata ramionami zastygłych w cierpieniu. Dzieci kłócą się o piłkę, dorośli wybierają farbę, którą pragną pomalować wszystko od nowa.
To normalne, tak być powinno. I chociaż ból ma wiele różnych odcieni, w końcu trzeba przekuć go w pamięć, która nie potrzebuje ciała ani wyjątkowej przestrzeni. Wystarczy jej tylko być w sercu.

Tym właśnie jest powieść „Gwiazdy nigdy nie gasną”. Jej celem nie jest poszukiwanie odpowiedzi na pytanie kto zawiódł i dlaczego to zrobił. Agnieszka Zakrzewska wyłuskała tych, którzy nieśli miłość i nadzieję. To na nich zbudowała siłę prowadzonej narracji. Być może to tylko domek z maleńkich ziarenek piasku, który naziści zdmuchnęli jednym gestem, ale całkowicie zmienia postrzeganie sytuacji. Niesie nadzieję i ukojenie, nie zaklinając prawdziwych ludzi w marmurowe pomniki.
Sztuką jest przekierowanie uwagi z czerni na biel. Zaklęcie małych chwil w uśmiechu, wzruszeniu i codzienności. Zdecydowanie łatwiej poruszyć czytelnika uderzając w wielkie dzwony. W tej książce słychać pojedyncze dzwoneczki - radosne i witalne głosy młodych dziewcząt, które chciały ponad wszystko żyć. Jestem pewna, że zostaną wysłuchane i zapamiętane.

Jedna z przyjaciółek przetrwała piekło wojny i jest najlepszym świadectwem tego, że każdy dany nam dzień jest ważny i tylko od nas samych zależy, w jaki sposób będziemy go postrzegać.

Pierwsza książka wydawnictwa Flow to starannie wybrana proza, z dobrą redakcją i szlachetnym przesłaniem. Warto po nią sięgnąć.

By upamiętnić imię Anne Frank, Międzynarodowa Unia Astronomiczna nazwała jej imieniem jedną z planetoid ((5535) Annefrank) oraz jeden z kraterów na Wenus (Frank). *
Spójrzcie dzisiaj wysoko w niebo. Jestem pewna, że Anne odwzajemni uśmiech.





* https://pl.wikipedia.org

- O czym marzysz? (…)
Ja chciałabym wyruszyć w wielki świat - powiedziałam wolno.
- Zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej… Musimy tylko przeczekać ten chaos. Pojedziesz ze mną? - Złapałaś mnie mocno za rękę.
- Wszędzie z tobą pojadę. - Pokiwałam głową. Naprawdę tego pragnęłam.

Agnieszka Zakrzewska
„Gwiazdy nigdy nie gasną”


Wbrew wszystkiemu wierzę jeszcze, że ludzie są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy zobaczyła tę kobietę po raz pierwszy, źle ją oceniła. Uznała ją za twardą i zimną tylko dlatego, że ma eleganckie mieszkanie w wytwornej dzielnicy. Ludzie najczęściej są bardziej złożeni, niż Jen sobie uświadamiała. Zazwyczaj zbyt pochopnie wyciąga wnioski.



Ann Cleeves urodziła się w 1954 roku w Hereford i na swoim koncie ma naprawę pokaźną liczbę kryminałów, w tym cztery cykle składające się sześciu lub ośmiu części. W Polsce za najbardziej popularny uchodzi Kwartet szetlandzki.

Długi zew otwiera nową serię, o której Marta Matyszczak napisała, że jej treść przyprawia o gęsią skórkę. Nie sposób się z Nią nie zgodzić. Złożona historia, mimo iż jest wyjątkowo statyczna, ma w sobie coś magnetycznego.

Śledztwo przebiega w klasyczny sposób, bez nagłych zwrotów akcji i nieprzewidzianych zdarzeń, a jednak czytelnik czuje się usatysfakcjonowany sposobem prowadzonej narracji. Jest tak z pewnością dlatego, że Ann Cleeves stawia na człowieka, a nie fajerwerki wybuchające dookoła niego.

To jedna z tych autorek, która potrafi skupić się na strukturze ludzkiej natury, ma czas i chęci, by rozłożyć popełnioną zbrodnię na czynniki pierwsze, a później w niespieszny sposób poskładać je w logiczną i spójną całość. Niewielka społeczność stwarza doskonałe warunki, by jak na szachownicy prowadzić metodyczną grę toczącą się pomiędzy mordercą, policjantami oraz osobami, które po prostu stanęły na drodze. Sieć powiązań pomiędzy nimi jest czytelna i łatwa do śledzenia ze względu na ograniczoną liczbę bohaterów, a ponieważ zacieśnia się powoli, trudno coś istotnego przegapić. Akcja rozgrywa się w północnym Devonie - hrabstwie znanym przede wszystkim z dwóch parków narodowych i pięknej oraz surowej, nieujarzmionej przez człowieka przyrody. Trudno wymarzyć sobie lepszy rejon do tworzenia historii klimatycznej, nasączonej złem, które chowa się pod płaszczykiem dobroczynności i szlachetnych pobudek.

Mocnym punktem Długiego zewu są sylwetki policjantów odmalowane w wiarygodny, wielowymiarowy sposób, który intryguje i zachęca do kolejnej wizyty w Barnstaple. To właśnie tam pracuje Jen, mająca problemy rodzinne i nieustannie borykająca się ze stresem związanym z wykonywanym zawodem. To ona skradła moje czytelnicze serce i chociaż nie jest jedyną osobą zajmująca się sprawą toczącą się na stronach tej powieści, jej historia zaciekawiła mnie najbardziej i liczę, że ten wątek zostanie rozbudowany w kolejnych częściach. Na oficjalnej stronie autorki można znaleźć informację, iż druga część pod tytułem The Heron's Cry jest już dostępna w Wielkiej Brytanii, więc miejmy nadzieję, że i my będziemy mogli ją wkrótce przeczytać.

Moim jedynym zastrzeżeniem w stosunku do tej powieści jest przekład Sławomira Kędzierskiego, który momentami aż roi się od błędów. Znalazłam ich naprawdę sporo i nie ukrywam, że jestem tą pracą rozczarowana.

Ann Cleeves opowiada swoją historię jakby nic innego nie istniało na świecie. Potrafi zamknąć czytelnika w dłoni tak subtelnie, by nie poczuł mijającego czasu, stając się cząstką panoszącego się zła.

Kiedy zobaczyła tę kobietę po raz pierwszy, źle ją oceniła. Uznała ją za twardą i zimną tylko dlatego, że ma eleganckie mieszkanie w wytwornej dzielnicy. Ludzie najczęściej są bardziej złożeni, niż Jen sobie uświadamiała. Zazwyczaj zbyt pochopnie wyciąga wnioski.



Ann Cleeves urodziła się w 1954 roku w Hereford i na swoim koncie ma naprawę pokaźną liczbę kryminałów, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłość to zachowanie, a nie słowa.

Małgorzata Rogala świętuje w tym roku dziesięciolecie swojej pracy twórczej. W tym czasie, krok po kroku, podbijała kolejne czytelnicze serca. Serią, która zdobyła najwięcej wielbicieli jest bez wątpienia cykl opowiadający o Agacie Górskiej i Sławku Tomczyku, czyli parze warszawskich policjantów rozwiązujących kolejne kryminalne zagadki. Śledząc wypowiedzi części zagorzałych fanów tej serii można zażartować, że autorka powinna kontynuować losy wyżej wymienionych bohaterów do końca swej pisarskiej kariery, a może nawet skupić się tylko na ich poczynaniach.

Tymczasem Małgorzata Rogala ma w sobie ogromną potrzebę opowiadania historii na różne sposoby, bez powielania sprawdzonych i bezpiecznych schematów. Przykładem może być moja ulubienica - Celina Stefańska, pani detektyw, której konikiem jest przede wszystkim historia sztuki. Nietuzinkowa postać znalazła swoje stałe i wierne grono miłośników i najwyraźniej jest to spora grupa osób, skoro ukazały się już trzy części jej przygód.

Nie wszyscy wiedzą, że pierwsza dama polskiego kryminału ma w swoim dorobku powieść sensualną i romantyczną. „To, co najważniejsze”, bo o niej mowa, to jedna z tych książek, której nie zaszkodził upływający czas. Jest wciąż tak samo aktualna jak w dniu swojej premiery dziesięć lat temu. Teraz, odświeżona i wygładzona językowo powraca na półki, aby cieszyć kolejne osoby. Mam nadzieję, że stali czytelnicy oceniający jej treść przez pryzmat ulubionych kryminałów Małgorzaty Rogali podejdą do niej z otwartą głową i mimo iż jest to powieść obyczajowa, zupełnie inna od reszty dorobku, dostanie swoją szansę. Sądzę, iż jest warta poświęconego czasu także z innego powodu.

„To, co najważniejsze” jest publikacją otwierającą twórczość autorki i to właśnie w niej odnaleźć można sporo ścieżek, którymi w przyszłości podążać będzie pisarka. Lektura tej historii jest miłym, otulającym przeżyciem, które pozwala skoncentrować się na tym, co najistotniejsze. Doświadczenia głównej bohaterki, nie zawsze są przyjemne- bywają wręcz dramatyczne, ale pozwalają uwierzyć, że nigdy nie jest za późno na odnalezienie swojego miejsca w życiu. Świat, który zbudowała Małgorzata Rogala na kartach tej książki jest wiarygodny i nie trąci fałszem. Druga szansa dana sobie i innym potrafi niespodziewanie rozkwitnąć i zmienić całkowicie bieg życia.

Spokojna, przepełniona dobrą energią powieść powinna spodobać się tym, którzy szukają wyciszenia i bezpiecznej przystani. Napisana dobrą polszczyzną, opowiada o miłości w szlachetny i piękny sposób, który szczególnie sobie cenię. Jest dowodem na to, że prawdziwe uczucie to nie słowa, tylko zachowanie.

Miłość to zachowanie, a nie słowa.

Małgorzata Rogala świętuje w tym roku dziesięciolecie swojej pracy twórczej. W tym czasie, krok po kroku, podbijała kolejne czytelnicze serca. Serią, która zdobyła najwięcej wielbicieli jest bez wątpienia cykl opowiadający o Agacie Górskiej i Sławku Tomczyku, czyli parze warszawskich policjantów rozwiązujących kolejne kryminalne zagadki....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Normalność jest tym, co los daje każdego ranka. W Maroku, w Hiszpanii i w Portugalii, w krawieckim atelier i w służbie brytyjskiego wywiadu - wszędzie tam, gdzie poprowadzę ścieg swojego życia, pracowicie wkłuwając igłę, tam będzie i ona, moja normalność. W cieniu pod palmami, na pachnącym miętą placu, w salonach skąpanych blaskiem kryształowych żyrandoli i w burzliwych odmętach wojny. Normalność ma taki kształt, jaki nada jej moja wolna wola, moje poczucie obowiązku i moje słowo.



Maria Dueñas ma w swoim dorobku jedynie cztery książki. Nigdy wcześniej nie słyszałam o twórczości tej hiszpańskiej pisarki i właściwie to przypadek sprawił, że udało się sięgnąć po jej znakomity debiut. „Krawcowa z Madrytu”, bo o niej mowa, ukazała się w 2009 roku i podbiła serca milionów czytelników na całym świecie. Prawa do wydania tej historii kupiło aż dwadzieścia pięć krajów.

Maria Dueñas jest doktorem filologii angielskiej, co ma z pewnością ogromny wpływ na poziom zaprezentowanej przez Nią pracy. Polski przekład, autorstwa Doroty Elbanowskiej, jest nie tylko przyjemny w odbiorze, ale i cudownie dopracowany i elokwentny. Można z przyjemnością stwierdzić, że w jednej książce spotkały się dwa talenty, które łącząc swe siły uzyskały doskonały efekt. Warstwa językowa nie pozostawia cienia wątpliwości, iż mamy kontakt z prozą wysokich lotów, naznaczonej wieloma staraniami i rzetelną wiedzą. Podobne spostrzeżenia można poczynić odnosząc się do samej fabuły. Przyznam, że sam tytuł nie wskazuje na to z jak fascynującą i dobrze skonstruowaną książką będziemy mieć do czynienia przez prawie sześćset stron. Spodziewałam się romantycznej, trochę sztywnej i skupionej na miłosnych uniesieniach historii, tymczasem otrzymałam wielobarwną, zaskakującą opowieść toczącą się na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia nie tylko w Hiszpanii, ale i Afryce. Rozpoczynając lekturę sądzimy, że opowieść skoncentruje się na niefortunnym wyborze miłosnym młodej dziewczyny, która całe dotychczasowe życie spędziła w renomowanym zakładzie krawieckim, tymczasem jest to jedynie wstęp do zasadniczej części tej powieści. Można by się pokusić o stwierdzenie, że postać głównej bohaterki - Siry powstała po to, by móc swobodnie naszkicować losy hiszpańskiej wojny domowej, a także stworzyć kontekst do kolejnych wydarzeń polityczno-społecznych na świecie. Co ciekawe, autorka zręcznie wplotła w fabułę sylwetki ludzi istniejących w rzeczywistości i mających znaczący wpływ na losy tego obszaru geograficznego, a nawet świata. Pojawiają się między innymi: Francisco Franco, czyli premier rządu i naczelny dowódca sił zbrojnych, jego szwagier - Ramón Serrano-Súner, szef wywiadu - kapitan Alan Hillgarth oraz genialnie odmalowany wysoki komisarz Protektoratu Juan Luis Beigbeder wraz z ukochaną Rosalindą Fox. Na kartach tej książki przeszłość ożywa z tak wielką mocą, że niezwykle trudno oderwać się od lektury, a fikcja literacka doskonale przenika fakty historyczne tworząc wiarygodną i spójną całość.

„Krawcowa z Madrytu” bywa powieścią zaskakującą, nie boi się nagłych zwrotów akcji i tematów, które innym wydają się niewyobrażalnie błahe i miałkie w kontekście sześćdziesięciu milionów ludzi, których pochłonęła najkrwawsza z wojen. A przecież moda mimo wszystko toczyła się swym własnym rytmem i żony niemieckich przywódców oraz wysokiej rangi wojskowych zlecały uszycie kolejnych strojów, tak jakby nic złego się w tym czasie nie działo. W modowym atelier Siry odbywały się zatem mimowolne rozmowy, które wprawne ucho mogło nie tylko wychwycić, ale i właściwie wykorzystać. Takim sposobem przenosimy się na kolejny szczebel tej opowieści.

Ta książka wymyka się wszelkim klasycznym podziałom, ale z pewnością można zaliczyć ją do kręgu literatury pięknej. Znajdziemy tu elementy powieści historycznej, obyczajowej, szpiegowskiej, a nawet romansu. Bibliografia jest naprawdę imponująca , więc żegnając się z „Krawcową z Madrytu” miałam poczucie dobrze spędzonego czasu.

Normalność jest tym, co los daje każdego ranka. W Maroku, w Hiszpanii i w Portugalii, w krawieckim atelier i w służbie brytyjskiego wywiadu - wszędzie tam, gdzie poprowadzę ścieg swojego życia, pracowicie wkłuwając igłę, tam będzie i ona, moja normalność. W cieniu pod palmami, na pachnącym miętą placu, w salonach skąpanych blaskiem kryształowych żyrandoli i w burzliwych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mamy obowiązek wobec bliskich, ale czyż nie mamy obowiązku być w porządku wobec siebie? Krzywdzimy się nawzajem, bo wciąż jest między nami napięcie. I nic na to nie poradzimy. Ale to wcale nie jest najlepsze wyjście.

Woody Allen powiedział kiedyś, że jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powinieneś opowiedzieć mu o swoich planach na przyszłość. Moim zdaniem to właśnie to zdanie najlepiej definiuje książkę pod tytułem „Wojenna miłość”. Joanna Jax nie oszczędza swoich bohaterów, konfrontując ich nie tylko z silnymi uczuciami, ale przede wszystkim z rzeczywistością, której żadne z nas nie chciałoby doświadczyć.

Wbrew pozorom II wojna światowa nie przyszła nagle i stanowiła konsekwencję wielu wcześniejszych wyborów lub ich braku. Rasa panów miała rozlać się na cały świat, uszlachetniając ludzkość i eliminując jednostki nie przystające do wzorca. Nikt nie przeciwstawił się tej wizji w odpowiednim momencie, nikt nie podniósł się, by wesprzeć we wrześniu 1939 roku powoli wykrwawiającą się Warszawę. Zawiedli sojusznicy, ale co gorsze, zawiedli ci, którzy przysięgali strzec tej ziemi po kres swoich dni. Na placu boju zostali ludzie odbierający to miasto jako dom. Walki, konspiracji i przyjmowania razów z rąk wroga nauczyło ich życie, a nie szkoły dla oficerów. Joanna Jax nie boi się okrutnej prawdy, obiektywnie przedstawia sytuację polityczno - społeczną tamtych lat. Znane fakty historyczne na kartach tej powieści odżywają tak intensywnie jak nigdy wcześniej, niosąc ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Jest on tak duży, że trudno wytrzymać napięcie i nie złorzeczyć zdrajcom dającym „dobre” rady z bezpiecznej odległości.

Na tym tle toczą się losy trojga głównych bohaterów - młodej kobiety, która wyszła za mąż z przyjaźni oraz dwóch mężczyzn darzących ją uczuciem. Raz dokonany wybór pociągnie ze sobą kolejne, coraz trudniejsze do rozstrzygnięcia. Teoretycznie wiadomo, którędy przechodzi linia wierności i wzajemnego szacunku wynikająca z przysięgi małżeńskiej, jednak czasami okazuje się, że nie wszystko można przewidzieć. „Wojenna miłość” unika ckliwości, nie próbuje oceniać i sugerować czytelnikowi, co jest słuszne i jak należy postąpić w chwili próby. Daje pole do własnych rozważań, konfrontacji z przekonaniami, do których przywykliśmy. Jej obiektywizm i realizm dotyka i nakazuje wyjść poza strefę komfortu, która pozwala śmielej szafować jednoznacznymi opiniami i dzielić świat na czerń i biel z pozycji bezpiecznego fotela. Lubię książki odbijające się echem jeszcze długo po skończonej lekturze, a ta z pewnością taka właśnie jest. Temat miłości w literaturze nie jest moim ulubionym motywem, a jednak ta opowieść przypadła mi do gustu. Jest tak dlatego, że została osadzona na silnych emocjach, które udało się oddać Autorce w niezwykle sugestywny sposób.

Przeczytajcie nie tylko dla pięknej historii miłosnej pełnej trudnych wyborów, ale i solidnej wiedzy Joanny Jax. Z pewnością będę wracać do „Wojennej miłości” wielokrotnie, a bliskim osobom podaruję ją w prezencie, bo przecież dobrą literaturą należy się dzielić.

Mamy obowiązek wobec bliskich, ale czyż nie mamy obowiązku być w porządku wobec siebie? Krzywdzimy się nawzajem, bo wciąż jest między nami napięcie. I nic na to nie poradzimy. Ale to wcale nie jest najlepsze wyjście.

Woody Allen powiedział kiedyś, że jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powinieneś opowiedzieć mu o swoich planach na przyszłość. Moim zdaniem to właśnie to zdanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mój nauczyciel z Harrow, kiedy chodziłem do piątej klasy, powiedział nam kiedyś, że prawda to coś, czego nie można dotknąć ani zobaczyć, że czasem się na nią natykamy, lecz jej nie rozpoznajemy, a odkrywają ją tylko ludzie starzy, bliscy śmierci, albo czasami bardzo młodzi i bardzo niewinni.

Zastanawiam się, ile osób, które sięgnęło po „Moją kuzynkę Rachelę” poświęciło chwilę, aby dowiedzieć się czegoś o autorce tej książki. Daphne du Maurier na czarno- białym zdjęciu pochodzącym z 1930 roku (Edward Gooch) wygląda zupełnie niepozornie, jeśli tylko patrzeć na nią oczami kogoś, kto ma pełne prawa wyborcze, możliwość podjęcia pracy zarobkowej oraz podejmowania swobodnych decyzji o swoim życiu. Jeśli jednak umiejscowimy tę fotkę na osi wydarzeń historycznych, szybko dojdziemy do wniosku, że już sam aparycja Daphne świadczy o jej nietuzinkowości i odwadze. Córka aktorskiej pary, wnuczka pisarza i karykaturzysty George du Maurier, siostra Angeli du Maurier znanej z autobiografii o wiele znaczącym tytule It's Only the Sister (1951).

Najsłynniejsza powieść Daphne du Maurier to oczywiście Rebeka (1938), której ekranizacja (1940) w reżyserii Alfreda Hitchcocka otrzymała Oscara. Co ciekawe, ta historia odtwarzana była wielokrotnie, także na deskach teatralnych, jakby wciąż pozostawało coś do dopowiedzenia.

O Mojej kuzynce Racheli mówi się zdecydowanie mniej, chociaż i ona znalazła się na złotym ekranie i także otrzymała cztery nominacje Akademii Filmowej. Cóż, niezwykle trudno jest wieść prym na tle tak interesującego dorobku pisarskiego. Sądzę jednak, że jest to powieść godna uwagi i znacznie poszerzająca sposób postrzegania tej brytyjskiej pisarki. Daphne często ubolewała nad tym, że szufladkuje się ją jako „powieściopisarkę romantyczną”, chociaż interpretując część tych historii w sposób niezwykle prosty i pomijając wszelką symbolikę, pewnie można by się z takim punktem widzenia częściowo zgodzić.
Du Maurier niezwykle swobodnie porusza się w świecie niedopowiedzeń, dwuznaczności i półcieni. Największym zaskoczeniem „Mojej kuzynki Racheli” jest zakończenie, które każdy może zrozumieć po swojemu. To właśnie ono sprawiło, że ujęcie myśli w słowa sprawiło mi o wiele więcej trudności niż zwykle. Czy dobrze zrozumiałam przesłanie? Czy faktycznie dałam się nabrać swoim własnym ograniczeniom i schematom krążącym w mojej głowie? Rzadko pozostaję z taką ilością pytań po zakończonej lekturze, zwiedziona nie tyle przez autorkę, co przez samą siebie.

To powieść grająca w subtelny sposób na emocjach, rozwijająca się w niemal niezauważalny sposób. Ma tę przewagę, że nie musi hołdować żadnym modom, wystarczy, że spotka na drodze otwarty umysł, który nie boi się zanurzyć w świecie luster, gdzie każde odbicie może okazać się fałszywe. Niewiele tu akcji, ale w tym właśnie tkwi moc Racheli. Zjawia się nagle, czaruje, wprawiając w zachwyt, by chwilę później odepchnąć z całą stanowczością tych, którzy podeszli zbyt blisko.

Dziewiętnastowieczna Kornwalia, ukochane miejsce Daphne du Maurier, zatrzymane w wyjątkowy, przejmujący sposób. Mimo iż od lat pisarki nie ma już z nami, moc dobrze przemyślanej historii krąży wśród kolejnych pokoleń odbiorców. Doskonały przekład Zofii Uhrynowskiej-Hanasz stanowi zwieńczenie tej pracy i podkreśla jej literacką wartość.

Mój nauczyciel z Harrow, kiedy chodziłem do piątej klasy, powiedział nam kiedyś, że prawda to coś, czego nie można dotknąć ani zobaczyć, że czasem się na nią natykamy, lecz jej nie rozpoznajemy, a odkrywają ją tylko ludzie starzy, bliscy śmierci, albo czasami bardzo młodzi i bardzo niewinni.

Zastanawiam się, ile osób, które sięgnęło po „Moją kuzynkę Rachelę” poświęciło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Psycholog społeczny, profesor Janusz Czapiński:

W Polsce skończyła się era estetyzmu w języku. Przyszła era funkcjonalizmu.

„Niedziela, która zdarzyła się w środę” naprawdę miała miejsce. Jestem pewna, że celebrowanie najlepszej chwili całego tygodnia w dniu, w którym wręcz nie wypadało tego robić, przytrafiło się chociaż jeden raz nie tylko mnie, ale i Wam, drodzy czytelnicy. To jak założenie najlepszej sukienki na zakupy planowane w pobliskim sklepie spożywczym, co to książki sprzedaje do spółki z bananami i mydłem. Absurdalne, ale jednak może niepostrzeżenie wydobyć z marazmu dnia codziennego. Nadać mu zupełnie nowy bieg lub po prostu poprawić nastrój.

Tak właśnie jest z lekturą reportaży Mariusza Szczygła spisanych, kiedy to telefony komórkowe miały nieliczne jednostki ludzkie, a o połączeniach online z wizją i fonią słyszały tylko największe świrusy komputerowe i to mieszkające co najmniej za potężnym oceanem. Witajcie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia!

Z punktu widzenia dzisiejszego polskiego nastolatka możemy swobodnie mówić o prehistorii nadającej się jedynie do podziwiania zza grubej, muzealnej szyby i to nie za często i nie za wolno, bo młodość ma przecież swoje prawa. Wiadomo.

„Niedziela, która zdarzyła się w środę” od dawna nie jest już odzwierciedleniem aktualnej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce, ale mimo wszystko przyciąga i sprawia, że książka wciąż cieszy się ogromnym powodzeniem. Ku zaskoczeniu samego autora doczekała się już trzeciego wydania. Sądzę, że genezy tego sukcesu należy szukać w niezwykłej umiejętności przypatrywania się sobie i innym z uwagą i dystansem. Czasami podszyte jest ono zdziwieniem, innym razem zakrawa o krzywy uśmiech złapany w odbiciu lustra, ale zawsze nacechowane jest ogromną sympatią do spotykanych ludzi. Przekuwanie zastanej rzeczywistości w język pulsujący życiem jest ogromnym atutem tych zapisów. Mariusz Szczygieł porusza tematy uważane za kontrowersyjne albo niegodne reporterskiego ujęcia. Towarzysząc zwykłym ludziom w ich dylematach i dzieląc codzienne smutki i radości opisuje to, o czym mówiło się wtedy w większości domów. Co tragiczne, część z tych problemów pozostała aktualna. Można nawet pokusić się o wniosek, że zmieniła się szata narodu, ale przywary, przekazywane z pokolenia na pokolenie mają się wciąż świetnie.

Ozdobą słów są zdjęcia autorstwa Witolda Krassowskiego, wykonane na prawdziwych kliszach i dopełniające satysfakcjonującej lektury. Są niczym magiczne miniatury, przez które możemy zajrzeć za kurtynę historii wielkich przemian sprzed trzydziestu lat.

Mariusz Szczygieł jest prawdziwy i szczery w swym przekazie. Mimo upływającego czasu, nabywanych doświadczeń i umiejętności pozostał tym samym człowiekiem, który w centrum uwagi stawia sól istnienia, czyli niepozorne, ulotne chwile. Tak często zapominamy, że to właśnie z nich składa się nasze życie i to one ostatecznie definiują nas samych. „Niedziela, która zdarzyła się w środę” to cegiełki wmurowane w drogę, którą mamy już za sobą. Oby nigdy nie trzeba było nią wrócić!

Psycholog społeczny, profesor Janusz Czapiński:

W Polsce skończyła się era estetyzmu w języku. Przyszła era funkcjonalizmu.

„Niedziela, która zdarzyła się w środę” naprawdę miała miejsce. Jestem pewna, że celebrowanie najlepszej chwili całego tygodnia w dniu, w którym wręcz nie wypadało tego robić, przytrafiło się chociaż jeden raz nie tylko mnie, ale i Wam, drodzy...

więcej Pokaż mimo to