-
Artykuły
„Foto Retro”, czyli XX-wieczna historia Warszawy zatrzymana w siedmiu albumachLubimyCzytać1 -
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński17 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać3 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać21
Biblioteczka
2014-12-30
2014-11-18
Zanim ten tytuł był dostępny na półkach w księgarniach, już było o nim głośno. Wiele osób pisało na jej temat jako „książka roku”, zapowiadając iście intrygującą powieść. Czy „Miniaturzystka” autorstwa Jessie Burton, naprawdę zasługuje na to miano? Okazuje się, że wystarczy poznać historię, aby samemu odpowiedzieć sobie na to pytanie. Moim zdaniem faktycznie ma w sobie coś magnetycznego – od początku do końca zaciska czytelnika wokół wydarzeń, nie pozwalając choć na chwilę się oderwać. Szara, lekko mroczna aura panująca w fabule, buduje niesamowity nastrój, który przyprawia o gęsią skórkę. A tajemnicze wydarzenia i mocne grono emocji wprost wyzwala w czytelniku przeróżne reakcje… Prawda, że brzmi interesująco?
18-letnia Petronella (Nella) Oortman przybywa do Amsterdamu, by zamieszkać ze swoim świeżo poślubionym mężem. W jednej z zamożnych dzielnic tego miasta ma rozpocząć nowe życie u boku znanego kupca Johannesa Brandta. To od niego , w prezencie ślubnym, otrzymuje replikę ich kamienicy w formie kredensu. Zadaniem Nelli będzie jedynie urządzić wnętrze uroczego domku. Figurki zostają wykonane przez tajemniczą miniaturzystkę, która, jak się później okazuje, wie więcej o ich rodzinie niż oni sami. Nazbyt realistyczne odzwierciedlenie mieszkańców kamienicy stanie się ich przekleństwem. Czy zdoła dopuścić do ich upadku? Czy może wręcz odwrotnie?
Ta książka robi wrażenie od samego początku. Wystarczy zerknąć na opis, czy też popatrzeć przez chwilę na okładkę, aby poczuć, że w lektura ma w sobie sporo dreszczyku. Pomyślmy zatem, co się dzieje podczas czytania – ale w tej kwestii każdy powinien wypowiedzieć się sam. Zacznę od tego, że „Miniaturzystka” to przede wszystkim świetna narracja. Aż trudno uwierzyć, że ten tytuł to debiut Jessie Burton. Bardzo dobrze oddała ducha tamtych czasów, zawarła niesamowicie wiele emocji, które wręcz hipnotyzują czytelnika. Postarała się również o to, by dobrze opisać nie tyle tło historyczne, nie tyle miejsca akcji (szare dzielnice, porty, kamienice), ale również szereg dramatycznych wydarzeń, które niesamowicie napędzają akcję. Wszystko: począwszy od charakterów postaci do otoczenia – zostało oddane w najdokładniejszym szczególe. I zostało zawarte w subtelnym języku, który pozwala czytelnikowi zaczytać się w powieści oraz na dokładne zobrazowanie sytuacji. Dobrze napisana i z dokładnością przekazana – tak w skrócie można określić tę historię.
Nie zapomnijmy dodać, że w tej powieści wciąż coś się dzieje. W mniej lub większym stopniu, ale autorka nie pozwala czytelnikowi się nudzić. „Miniaturzystka” to dobrze skonstruowana historia, w której każde wydarzenie ma swoją konsekwencję – wiemy, że po jednej ważnej sprawie znów coś się stanie i fakt ten nie pozwala czytelnikowi przerwać lektury. Dobrze wkomponowany klimat wieku XVII, który Jessie Burton oddała niezwykle obrazowo, dodaje książce charakteru: jest mrocznie, tajemniczo, dramatycznie. Dodajmy jeszcze do tego główne wątki powieści: miłość, zdrady, rodzinne tajemnice, zemstę i grę pozorów, i otrzymamy niezwykle intrygującą oraz wciągającą historię. Uwierzcie – ten klimat wciąga. Nieprzerwanie. Od samego początku aż do ostatniej kartki.
Chociaż powieść pozostawia na koniec czytelnika z wieloma pytaniami, z kilkoma nierozwiązanymi sprawami, to jednak ten niedosyt nie jest tak wielki i takk mocno odczuwalny, jak przy innych historiach. Autorka postarała się o to, by zapamiętać jej książkę na długo i to faktycznie świetnie jej wyszło. „Miniaturzystka” bowiem to świetnie przemyślana i równie świetnie napisana powieść, która niesamowicie wciąga każdego czytelnika. Jej styl i przekaz nie jest nachalny; zawarte w niej emocje i subtelny język narracji sprawiają, że czytelnik sam pragnie poznać historię do końca. Powieść urzeka, podsyca naszą skrywaną ciekawość i budzi wiele emocji. W każdym, kto sięgnie po „Miniaturzystkę”. Z mojej strony powiem krótko: warto. Ponieważ rzadko zdarzają się takie powieści…
Zanim ten tytuł był dostępny na półkach w księgarniach, już było o nim głośno. Wiele osób pisało na jej temat jako „książka roku”, zapowiadając iście intrygującą powieść. Czy „Miniaturzystka” autorstwa Jessie Burton, naprawdę zasługuje na to miano? Okazuje się, że wystarczy poznać historię, aby samemu odpowiedzieć sobie na to pytanie. Moim zdaniem faktycznie ma w sobie coś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-19
Typem rozluźniającej lektury można nazwać wiele książek. Są to komediowe historie, które umilają czas w chwili, gdy potrzebujemy trochę luzu. Takim właśnie tytułem można mianować powieść „Lokator do wynajęcia” autorstwa pani Iwony Banach. To lekka i niezobowiązująca opowieść, w której znajdziemy wszystko – od wielkiej komedii po kryminał. Zwariowana historia od początku do końca nieźle bawi czytelnika, a bohaterowie przyprawiają o niemały ból głowy ( w pozytywnym tego słowa znaczeniu…). Chociaż nie wszystko wyszło jak trzeba. Ale o tym za chwilę…
Miśka – studentka, która zarabia jako lokator; wraz z Noldim – towarzyszem w pracy, trafia w do maleńkiej górskiej wioski, w której zajmuje jeden z najdziwniejszych domów. Dziwnych, bo ma numer 666, a sąsiadki to niezbyt normalne staruszki. Chociaż może bardziej niegrzeczne? Za ich sprawą dzieje się bardzo wiele – spotykają nader kąśliwe i „sprytne” psy, historię wisielca i dziwną siłę, która dewastuje ich wynajmowany dom. Nie to jest jednak najgorsze. Bo w końcu chodzi o wygryzienie konkurencji. A nikt nie jest tak konsekwentny jak góralki. Kiedy więc dochodzi do morderstwa – nikt już nie jest w stanie niczym się zdziwić…
Przede wszystkim należy zaznaczyć, że powieść to jedna wielka zabawna historia. Od początku akcja ma wydźwięk komediowy i w tym klimacie utrzymana jest fabuła. Fajna narracja i ciągła akcja doprowadzają do tego, że bez przerwy coś się dzieje. Dynamiczna akcja prowadzi również do tego, że szybko i sprawnie idzie nam czytanie. Dlatego tytuł ten można śmiało traktować jako coś lekkiego na nudne wieczory. Ten manewr świetnie się sprawdza.
Drugim plusem można uznać naprawdę barwnych bohaterów. Na główną uwagę zasługują dwie staruszki – Bella i Nina, które nakręcają cały komediowy szum. To dzięki nim najwięcej się śmiejemy – knują, doprowadzają swoich sąsiadów do białej gorączki (a nawet całą wioskę), śmiesznie mówią… Gdyby nie one, powieść z pewnością by straciła. Dobrym dodatkiem jest też Miśka, ale chociaż jest jedną z głównych postaci, to spada na dalszy plan. Uwagę czytelnika przykuwa bardziej duet starszych pań, ale nic w tym dziwnego. Jest też Noldi – mięśniak o gołębim sercu, romantyk. Jednak mnie osobiście nie spodobała się jego postać. Nie lubię tak stworzonych postaci, bo z normalnego faceta powstaje taka „ciapa”. Boi się własnego cienia i mówi jak dziecko… Takich bohaterów spotykałam już często i za każdym razem czułam to samo – za mało faceta, za dużo infantylności. I chociaż pasuje do tego tła fabularnego taki osobnik, mnie strasznie przeszkadzał…
Podsumowując zatem– „Lokator do wynajęcia” to lekka i zabawna historia, która umili nasz każdy nudny wieczór. Nie jest to może wybitne dzieło, można odnieść wrażenie, że czasem ten humor jest zbyt przesadzony, ale z pewnością może się podobać. Szybko się ją czyta, wiele można się pośmiać, a to w tego typu książkach jest najważniejsze. To taka lektura na zabicie czasu – świetnie się sprawdza. Dlatego polecam. Dobra zabawa gwarantowana.
Typem rozluźniającej lektury można nazwać wiele książek. Są to komediowe historie, które umilają czas w chwili, gdy potrzebujemy trochę luzu. Takim właśnie tytułem można mianować powieść „Lokator do wynajęcia” autorstwa pani Iwony Banach. To lekka i niezobowiązująca opowieść, w której znajdziemy wszystko – od wielkiej komedii po kryminał. Zwariowana historia od początku do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-09
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, dlatego wielu czytelników poszukuje lektur o tematyce świątecznej. Znalazłam ostatnio ciekawy tytuł i chociaż rzadko zaczytuję się w książkach złożonych z opowiadań, postanowiłam ją przeczytać. I dziś chciałabym ją Wam polecić. „W drodze do domu” Levi Henriksena to opowieści kilku osób, które w czasie świąt przeżywają różne osobiste problemy. Ten czas to okazja, by się z kimś pogodzić, naprawić zaistniałe konflikty czy też po prostu spotkać się z bliskimi. Autor nakreślił kilka historii, w której każda ukazuje ludzkie uczucia i dramaty, a Boże Narodzenie jest tłem do zaistniałych sytuacji. To kilka ciepłych, wzruszających, a nawet zabawnych historii, które udowodnią, że Święta to magiczny czas…
Pierwszą rzeczą, jaka mnie urzekła, jest narracja. Każda historia ma swojego bohatera, który relacjonuje własne postępowania i wyjaśnia sedno spraw. Ale nie to sprawiło, że byłam pod wrażeniem. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że Henriksen świetnie oddał zarys każdego bohatera, potrafił wczuć się w postać i przekazać opowieść poprzez konkretną osobę. Narratorem bowiem są różne wiekowo osoby – dorosły mężczyzna a nawet dziecko. Czytając te historie mamy wrażenie, że słuchamy opowieść z ust konkretnego człowieka. Jakbyśmy byli słuchaczami, a nie czytelnikami.
„W drodze do domu” to również głębia ludzkich uczuć. Jedni godzą się z rodziną, inni odczuwają stratę bliskiej osoby, a jeszcze inni poszukują szczęścia w obecnej chwili. Wszystkiemu towarzyszy aura Świąt, którą autor umiejętnie wykorzystał. Nastrojowy czas Wigilii to dobre tło dla ludzkich uczuć - wtedy właśnie dzieją się rzeczy, które nie mają miejsca przez cały rok. Henriksen stworzył kilka opowieści, w których ludzkie dramaty i rozterki zamieniają się w radość i spełnienie. Albo chociaż ich cząstkę. To takie obyczajowe historie, z życia wzięte, które przepełnia bożonarodzeniowa magia. Przeczytanie ich to naprawdę fantastyczne uczucie.
Powieśc Levi Henriksena, na którą składa się tych kilkanaście opowieści, to z pewnością bardziej rzeczywisty obraz Bożego Narodzenia niż te, które często widzimy w innych książkach czy też filmach. Na podstawie tych historii pokazał, że święta to nie tylko sielanka i radość, to także ludzkie dramaty i dylematy. Nie stwarzają jednak obrazu przygnębienia, lecz bardziej wyrazistość ludzkiego życia. „W drodze do domu” to idealna lektura na ten przedświąteczny i świąteczny czas. Bez względu na wszystko. Przecież warto czasem zasięgnąć nieco realizmu, prawda? Z czystym sercem do tego zachęcam!
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, dlatego wielu czytelników poszukuje lektur o tematyce świątecznej. Znalazłam ostatnio ciekawy tytuł i chociaż rzadko zaczytuję się w książkach złożonych z opowiadań, postanowiłam ją przeczytać. I dziś chciałabym ją Wam polecić. „W drodze do domu” Levi Henriksena to opowieści kilku osób, które w czasie świąt przeżywają różne osobiste...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-04
„Olive Kitteridge” to powieść, która na pierwszy rzut oka wydaje się niepozorna. Została jednak nagrodzona w 2009 nagrodą Pulitzer’a, a HBO stworzyło na jej podstawie mini serial. Od razu nasuwa się wiele pytań: dlaczego? za co? czy aby na pewno słusznie? Jak się okazuje, wystarczy sięgnąć po książkę Elizabeth Strout, aby poznać odpowiedzi na te pytania. Być może nie należy ona do kręgu najlepszych na świecie, ma jednak w sobie coś, co urzeka czytelnika. Emocjonalna, subtelna, z charakterem. Jak widać, dobrej książce nie trzeba wiele…
Sięgając po książkę, byłam pewna, że w pełnej mierze to opowieść o tytułowej Olive Kitteridge. Jak się jednak okazało, jej postać to jedynie łącznik między opowieściami ludzi, z którymi ma styczność. W powieści Elizabet Strout znajdziemy zatem kilka historii, z których wyłania się obraz ich samotności, pragnień i lęków. A pomiędzy tym wszystkim – Olive Kitteridge. Z nakreślonych historii, które opowiadają o losach mieszkańców małego miasteczka, powstaje obraz kobiety, która z zewnątrz przypomina arogancką i silną osobę. Tak naprawdę jednak okazuje się równie cierpiącą i smutną kobietą. Ma swoje wewnętrzne rozterki, które ukrywa pod warstwą surowej i oschłej osobowości, z jakiej słynie w okolicy. Z czasem odkrywanie jej prawdziwej twarzy staje się niemal ciekawym doświadczeniem. Bo oto z aroganckiej i despotycznej kobiety wyłania się intrygująca i ciepła postać. Autorka w świetny sposób przedstawiła portret psychologiczny nie tylko mieszkańców miasteczka, ale głównie samej Kitteridge.
Mimo wszystko jednak, postać Olive pod każdym względem jest interesująca. Osobiście przekonała mnie do siebie bezceremonialnością, złośliwością czy też osobliwym poczuciem humoru. „- Co to jest, co pani ma na podbródku? (…)- Okruchy- odpowiada jej. – Zostały po małych dziewczynkach, które pożarłam. Lepiej sobie idź, zanim zjem i ciebie.” [str.84] Pośród aury nieszczęść i smutku, które panują wewnątrz historii, aż milej uśmiechnąć się czy też roześmiać w głos. Postać Olive idealnie pasuje do nakreślonych historii, bo podkreśla wszystko to, co ludzkie. A w wielu powieściach typu obyczaj czy dramat brakuje tego typu osobowości. Dlatego cieszę się, że udało mi się poznać ten tytuł.
Niezdecydowanych spieszę również zapewnić, że uczucia (w przeważaniu smutne) wcale nie są tak przytłaczające, na jakie wyglądają. Na pierwszy rzut oka może się tak wydawać, sama nie byłam do końca pewna tej powieści. Ale można śmiało powiedzieć, że Strout umiejętnie oddała każdego rodzaju emocje w lekturze. Nie są nachalne, sztuczne, lecz subtelne i potrafią działać na czytelnika. Nie trudno tu zatem o wzruszenie czy nawet rozbawienie. „Olive Kitteridge” to powieść prosta, a jednak porusza. I za to będę ją ciepło wspominać.
Mówiąc krótko, to powieść warta uwagi każdego czytelnika. Na podstawie opowieści kilku mieszkańców jednego miasteczka oraz osoby, jaką jest Olive Kitteridge, autorka ukazała rozterki i emocje zwykłego człowieka. Zawarła w niej sporo wartościowej treści, którą czyta się jednym tchem. Nie jest ciężka ani trudna, mimo niełatwej tematyki. Napisana została prostym językiem, który dociera do każdego odbiorcy. Wszystko, co ludzkie, zostało zawarte w tej powieści. Dlatego z miejsca serdecznie polecam…
„Olive Kitteridge” to powieść, która na pierwszy rzut oka wydaje się niepozorna. Została jednak nagrodzona w 2009 nagrodą Pulitzer’a, a HBO stworzyło na jej podstawie mini serial. Od razu nasuwa się wiele pytań: dlaczego? za co? czy aby na pewno słusznie? Jak się okazuje, wystarczy sięgnąć po książkę Elizabeth Strout, aby poznać odpowiedzi na te pytania. Być może nie należy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-01
Carlę Montero miałam okazję poznać przy lekturze „Wiedeńskiej gry” i „Szmaragdowej tablicy”. Jej styl i pomysły na prowadzenie fabuły urzekły mnie od pierwszego zdania, dlatego z ogromną chęcią wzięłam się za lekturę „Złotej skóry”. Nie powiem, oczekiwałam wiele, bowiem autorka przyzwyczaiła mnie do tajemniczych spraw i mnóstwa niespodzianek. I oczywiście nie zawiodłam się. Tytuł ten to dobrze skonstruowany kryminał, w którym do samego końca nie wiadomo, kto jest winny i jaki był prawdziwy motyw popełnionych zbrodni. Do tego malowniczy krajobraz Wiednia z początku XX wieku dopełnia mroczny obraz fabuły, a bohaterowie świetnie kreują emocje w lekturze…
Rok 1094, Wiedeń. Na ulicach stolicy cesarstwa dzieją się makabryczne rzeczy. Wstrząsająca seria morderstw budzi panikę i strach w oczach mieszkańców. Ofiarami mordercy są młode i piękne modelki o wątpliwej reputacji, które łączą się z osobą pięknej i tajemniczej Ines. Detektyw Karl Sehlackman ma przed sobą trudne zadanie – musi znaleźć winnego i udowodnić mu jego czyny. Sprawę utrudnia mu fakt, że praktycznie brak jakichkolwiek śladów, a podejrzanymi stają się: jego przyjaciel, książę Hugo von Ebenthal i kobieta, w której zakochał się bez pamięci…
„(…)o ile noc wszystko okrywa swym całunem, który łagodzi zło, o tyle dzień czyni je bardziej wyrazistym.” [str.122]
Można powiedzieć, że autorka świetnie nakreśliła ten tytuł. Dobrze wyeksponowała kryminalny wątek, ale również zadbała o to, aby powieść nie była tylko kolejną historią ze zbrodnią w tle. „Złota skóra” bowiem to nie tylko mroczny kryminał, to także obraz Wiednia z początku XX wieku, to również intrygująco przedstawiony świat modelek i malarzy tamtych czasów. Znajdziemy w nim też elementy romansu, który uzupełnia całość. Bo tutaj wszystko wygląda na dopracowane i dobrze przemyślane – każdy wątek, dialogi i kolejność przedstawianych zdarzeń. Jedno uzupełnia drugie. Świetnie się czyta tego typu lektury.
Umiejętność w stworzeniu niebanalnej historii kryminalnej sięga tu bardzo wysoko. Pani Montero zadbała o to, aby historia płynnie toczyła się dobrym rytmem, ale równocześnie coraz mocniej intrygowała. Tutaj istotnym elementem jest postać Ines – kobiety zagadki, i to wokół niej dzieje się najwięcej spraw. „Ines… Kim była ta kobieta? Próżna, powierzchowna, hedonistka, libertynka. Ines z wielkich salonów, z przyjęć, koktajli, balów. (…) Ines należała do wszystkich…[str. 179]. Jej zachowanie wyraźnie daje czytelnikowi do myślenia, bo z jednej strony stawia ją w kręgu podejrzanych w oczywisty sposób, a jednak jej kolejne działania wzbudzają coraz więcej wątpliwości. Autorka w sprytny sposób skupiła uwagę czytelnika na osobie Ines, po to, by rozwiązanie całej sprawy było podwójnie zaskakujące. I udaje jej się to. Finał tej historii świetnie wieńczy całość, a czytelnikowi pozostawia wrażenie wielkiego „wow”.
Ciekawym aspektem powieści jest również jej narracja. W większości mamy do czynienia z narracją trzeci osobową, dzięki której obserwujemy każde wydarzenie i poznajemy świat otaczający bohaterów. Pojawia się również narracja w pierwszej osobie – osobie detektywa Sehlackmana, który relacjonuje wydarzenia z własnego punktu widzenia. Jego słowa przedstawiają fabułę bardziej emocjonalnie, nadają jej bardziej osobistego wyrazu. I chociaż osobiście nie lubię stosowania podwójnego rodzaju narracji, to tutaj praktycznie wcale tej różnicy nie odczułam. Mało tego – spodobało mi się przedstawienie sprawy również z punktu widzenia jednej osoby, która opowiada nam wydarzenia z własnej perspektywy. Powieść na tym dużo zyskała.
„Złota skóra”, mówiąc zatem krótko, to powieść niebanalna i bardzo ciekawa, intrygująca i do samego końca – wciągająca. Tytuł ten to również dobrze skonstruowany kryminał, w którym akcja toczy się płynnie, ma mroczny charakter i do samego końca trzyma w napięciu. Jest zaskakująca, bez dwóch zdań, ale to zasługa umiejętności autorki, która w bardzo ciekawy sposób, wykorzystując tło historyczne, potrafi stworzyć intrygującą historię. Dla miłośników kryminału to lektura obowiązkowa, podobnie dla fanów pani Montero. Mogę zapewnić, że na pewno nie będziecie żałować. Polecam!
Carlę Montero miałam okazję poznać przy lekturze „Wiedeńskiej gry” i „Szmaragdowej tablicy”. Jej styl i pomysły na prowadzenie fabuły urzekły mnie od pierwszego zdania, dlatego z ogromną chęcią wzięłam się za lekturę „Złotej skóry”. Nie powiem, oczekiwałam wiele, bowiem autorka przyzwyczaiła mnie do tajemniczych spraw i mnóstwa niespodzianek. I oczywiście nie zawiodłam się....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-08
„Ksin. Początek” to pierwsza części znane j już niektórym sagi o Kotołaku. Aktualne wydanie to nie tylko świetna okładka, która mocno przykuwa uwagę, ale również sporo nowych wątków i ciekawy bestiariusz – tak przynajmniej wyczytamy w informacji. Jest to moje pierwsze spotkanie z tym tytułem i niestety nie mam osobistego porównania z poprzednią wersją książki, ale na ile udało mi się poznać aktualną treść, mogę powiedzieć, że trudno jest się do niej przekonać. Bo choć pomysł mocno mnie zaintrygował, uwielbiam tego typu historie, to jednak ta opowieść wydała mi się nieco męcząca. Relacje między bohaterami wyglądały zanadto sztucznie, a historia Ksina – mało przekonująca…
Zacznę jednak od pozytywnych cech. Najbardziej w tej powieści urzekł mnie pomysł na stworzenia bardzo oryginalnych postaci i stworów. Chociaż w fantastyce uraczymy wiele wampirów, strzyg, magików i tym podobnych, to tutaj można dostrzec coś zupełnie ciekawszego. W każdym zakamarku fabuły znalazło się miejsce dla każdej postaci (mnie lub bardziej ważnej, mniej lub bardziej strasznej) i każda miała jakąś rolę do odegrania. Kiedy poznajemy kolejno każdą z nich, powoli również odkrywamy cechy głównych bohaterów, co najbardziej tyczy się samego Ksina. I to połączenie fajnie wygląda. Jedynym minusem jest fakt, że tych stworów jest niezliczona ilość, łatwo się pogubić. Dlatego bestiariusz jest bardzo przydatną rzeczą. I nie powiem, bardzo ciekawie opisaną.
Dalej jednak nie mogę powiedzieć, że było super. W trakcie lektury wynikały bowiem coraz nowsze wątki, coraz więcej akcji i kolejne niespodzianki. Z każdym rozdziałem zalewała mnie nowa fala treści, która często nie pozwalała na spamiętanie poprzedniej części. Początek był bardzo efektywny, jednak później akcja sporo zwolniła i przez to dużo wolniej szła lektura. W dużej mierze obserwowałam same wędrówki, rozmowy i czasem jakąś walkę. Zdecydowanie za mało się dzieje, a jeśli już – za szybko się kończy.
Podobnie jest z relacjami między bohaterami. Może nie zawracałabym sobie tym głowę, jednak w przypadku tej książki dużo razy rzucają się w oczy. Samych cech charakteru postaci nie ma co krytykować – są one wyraziste, ostre i nadają tej książce smaku. Jednak w porozumieniu się z innymi radzą sobie gorzej. Ich odczucia są z lekka sztuczne, drętwe; ich wypowiedzi czasem nie mają logicznego związku z aktualną sytuacją. Nie wspomnę już o chwilach „namiętności”, które pojawiają się dość często. To również nie powinno aż tak przeszkadzać, jednak ich częstotliwość jest spora, i często pojawiają się w mało stosownym czasie. Zwłaszcza jeśli chodzi o relację Ksin-Hanti. Połączenie kotołaka i byłej prostytutki – to raczej mało romantyczne…
Być może wersja oryginalna, bez żadnych dodatków i nowych wątków, wygląda ciekawie, jednak ta wersja nie bardzo przypadła mi do gustu. A szkoda, bo z początku wydała mi się bardzo interesująca i byłam bardzo jej ciekawa. Tymczasem okazała się mało porywająca, sztuczna i czasem przekombinowana. Nie twierdzę, że autor pisać nie potrafi – potrafi i to bardzo ciekawie, czego dowodem jest sama konstrukcja bestiariusza i fakt, że ponownie wydano tę powieść. Jednak mam wrażenie, że przy poszerzaniu historii po prostu przedobrzył. Być może pierwsza wersja jest lepsza. O tym zamierzam dowiedzieć się w przyszłości. Tymczasem radzę przemyśleć dwa razy lekturę tego tytułu. Nie gwarantuję, że się spodoba.
„Ksin. Początek” to pierwsza części znane j już niektórym sagi o Kotołaku. Aktualne wydanie to nie tylko świetna okładka, która mocno przykuwa uwagę, ale również sporo nowych wątków i ciekawy bestiariusz – tak przynajmniej wyczytamy w informacji. Jest to moje pierwsze spotkanie z tym tytułem i niestety nie mam osobistego porównania z poprzednią wersją książki, ale na ile...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-04
„Jeśli mnie wciągnie, to znak, że będzie dobrze” – z takim podejściem rozpoczęłam lekturę „Johnny Porno” autorstwa Charliego Stelli. Opis książki zwiastował bardzo wiele, a że lubię ten gatunek, to wymagania miałam spore. I co mogę śmiało stwierdzić – powieść okazała się strzałem w dziesiątkę. Trochę obaw było, ale akcja okazała się tak wciągająca, że na samym końcu aż chciało się więcej. Autor naprawdę brawurowo stworzył niezłą historię, gdzie każdy bohater miał swoje miejsce i swój określony cel. Wszystkie wątki płynnie łączą się w całość, co nadaje książce nie tylko sporej werwy, ale również niezłego charakteru.
Rok 1973. Johnny Albano, wyrzucony z pracy robotnik budowlany, dorabia sobie w korporacji taksówkarskiej. Pracuje dla mafiosa Eddiego Vento, dla którego liczy widzów i zbiera utarg z projekcji nielegalnego filmu pornograficznego „Głębokie gardło”. Jego życie wydaje się być trudne, jednak dzięki swojej byłej żonie, jej byłemu mężowi i innych mafiosów łasych na najsłynniejszy film pornograficzny, może stać się większym koszmarem…
Cała powieść wygląda naprawdę interesująco. Autor świetnie nakreślił nie tylko tło dla swoich postaci, ale również samych bohaterów. Mamy do czynienia z wieloma osobami, która każda wnosi coś ciekawego do historii. Od zwykłego człowieka, który zarabia na życie, pracując dla mafii, po samych mafiosów, policjantów, płatnych zabójców, informatorów i gwiazdki porno. Efektywnie łączą fabułę w jedną całość, tworząc niebywały sensacyjny spektakl. Dużo się dzieje, powiedzieć można, że wciąż autor z czymś „wyskakuje” i przy tym zaskakuje, dlatego akcja toczy się dynamicznym tempem. Ciągłe zwroty i niespodzianki… Nie sposób się nudzić przy takiej lekturze.
Należałoby również zwrócić uwagę na fakt, iż Stella potrafi wykreować niebywałą historię z klimatem. Przemyślany plan działania, świetni bohaterowie czy też cała ta otoczka mafijnej działalności – wszystko to posiada mocny charakter, który autor wykorzystał w świetny sposób. Momentami można odczuć na własnej skórze te lata 70-te, w których dzieje się akcja. Ale to oczywiście zasługa dobrego stylu, dobrego wyczucia i niezłych pomysłów Charliego Stelli. W połączeniu z pozostałymi elementami (bohaterowie, dynamika akcji) tworzą naprawdę ciekawy efekt. I sensację na wysokim poziomie.
Z pewnością nie każdy odnajdzie się w tej historii. Jednak muszę powiedzieć, że warto. Co prawda powieść zawiera w sobie wiele ostrości (ostry język, sceny seksu, sam biznes pornograficzny i mafia), ale one nadają tytułowi smaczku i „pazura”. „Johnny Porno” to jednak nie tylko opowieść o mafii i filmie pornograficznym (wokół którego dzieje się cały chaos). To przede wszystkim dobrze skonstruowana powieść sensacyjna, w której pościgi, inwigilacje i nielegalny biznes grają główne skrzypce. Dużo się dzieje, napięcie wciąż wzrasta, a zaskoczeń nie ma końca. Serdecznie polecam!
„Jeśli mnie wciągnie, to znak, że będzie dobrze” – z takim podejściem rozpoczęłam lekturę „Johnny Porno” autorstwa Charliego Stelli. Opis książki zwiastował bardzo wiele, a że lubię ten gatunek, to wymagania miałam spore. I co mogę śmiało stwierdzić – powieść okazała się strzałem w dziesiątkę. Trochę obaw było, ale akcja okazała się tak wciągająca, że na samym końcu aż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-31
W kryminalnym literackim światku prym wciąż wiodą skandynawskie lektury. Jednak im więcej ich powstaje, tym bardziej rosną wątpliwości, czy będą one choć w minimalnym stopniu dobre. W ostatnim czasie zauważyłam znaczny spadek formy skandynawskich pisarzy. Raz lektura w ogóle nie przypominała kryminał, raz w ogóle nie dało się dobrnąć do końca książki… Nie wiedzieć, czemu, ich wartość nagle spadła. Tak niestety dzieje się również z książką Viveci Sten „Na spokojnych wodach”. Z intrygującej historii zamienia się w bezsensowną opowiastkę, w której próżno szukać kryminału. Chociaż śledztwo wydaje się być w porządku, cała reszta tworzy bezbarwną treść. I strasznie nudną…
W okolicach Sandhamn na brzeg wypływa ludzkie ciało oplecione w rybacką sieć. Tydzień później ginie kobieta, której zmasakrowane ciało zostaje znalezione w okolicy wybrzeża. Sprawą zajmuje się Thomas Andreasson z policji w Nacce – dobry śledczy, ale i mężczyzna po przejściach. Przy pomocy swojej koleżanki z dzieciństwa – prawniczki Nory Linde – stara się rozwiązać zagadkę. Czy te dwie sprawy są ze sobą powiązane? Dlaczego na tak spokojnej wyspie wydarzyła się taka tragedia? Thomas musi podjąć zdecydowane kroki. W innym razie może zginąć ktoś jeszcze…
Na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia z naprawdę intrygującą historią. Trup, zagadka, śledztwo, główny śledczy i cała ta otoczka świetności szwedzkiej wyspy. Powieść jak ta lala. Tymczasem ta aura dobrej historii przemienia się w mozolnie idące czynności, przez które ciężko przebrnąć. Przede wszystkim autorka zbyt mocno skupiła się na życiu osobistym obojga bohaterów: Thomasa Andreassona i jego koleżanki Nory Linde. Całe śledztwo stanowiło jedynie tło do relacji z tego, jakie życie wiodą ci bohaterowie. Tak mniej więcej w połowie zorientowałam się, kto jest winny, bo wcale nie było to trudne. Tymczasem autorka mozolnie tłukła, aż do bólu, każdy aspekt z ich życia. Kiedy nastaje oficjalny koniec, zagadka zostaje rozwiązana oficjalnie (fanfary!), czytelnik zapamiętuje tylko jedną rzecz: że Thomas wciąż opłakuje swoje dziecko, a Nora bez przerwy narzeka na męża, który woli żeglować aniżeli spędzić z nią czas. Nie to, kto zabił. Nie to, kto zawinił. Tylko to, jacy są główni bohaterowie.
Przyznam szczerze, że ten tytuł jest za słaby na kryminał. Szukałam, szukałam i próżno szukałam napięcia i akcji związanej z całym śledztwem. Wciąż zalewana byłam relacją życiorysów bohaterów, które nieźle wryły się w pamięć. Rozwiązanie zagadki przez śledczych w tej książce wyglądało bezbarwnie: tu się raz spotkali, omówili parę spraw, kto co zrobi, koniec. I tak parę razy. Czasem też Thomas i Nora spotykali się na spacerze/kolacji i wymieniali się spostrzeżeniami. Ale tylko tyle. Już więcej emocji znalazłoby się chyba w „Modzie na sukces”… To czytelnik w drodze domysłów prędzej znajduje rozwiązanie, kto zabił, aniżeli sami bohaterowie. Smutne to, ale niestety prawdziwe.
Ciekawostką jest fakt, że na podstawie tej powieści powstał polski serial „Zbrodnia”. Po zapoznaniu się z książką Viveci Sten rodzi się jednak pytanie, czy aby na pewno było na czym bazować? Czy przy tak niskim stężeniu kryminału w literaturze odnajdziemy go choć odrobinę w obrazie? Odpowiem Wam: chcielibyśmy. Tak płytkiego serialu kryminalnego nie widziałam od lat. Ale co się dziwić – sama historia nie przedstawiała się ciekawie, to czego można było oczekiwać po serialu? Wplątanie romansu między głównych bohaterów, czy też zrobienie z książkowego Thomasa, który jest zbyt mięczakowaty jak na policjanta – twardego macho, nie wyszło zdrowo. Dlatego zalecam oszczędzić sobie czasu na tego typu seriale…
„Na spokojnych wodach”, jak się okazuje, to nie taki kryminał, jakiego się spodziewałam. Zapowiadało się naprawdę intrygująco i niestety na zapowiadaniu się skończyło. Akcja jest znikoma, bohaterowie nijacy, a cała fabuła krąży wokół wywodów na temat, jakie prowadzą oni życie. Na zakończenie chciałoby się powiedzieć: „wow”, tymczasem rozwiązanie zagadki sami sobie odnajdujemy, więc ponownie na chęciach się kończy. Malownicze tło niczym nie rekompensuje całości – bo ono również wypada blado. Zbyt mało ważne priorytety, za dużo lania wody. Mówiąc wprost: za mało kryminału w kryminale. A szkoda, bo pomysł był całkiem ciekawy.
W kryminalnym literackim światku prym wciąż wiodą skandynawskie lektury. Jednak im więcej ich powstaje, tym bardziej rosną wątpliwości, czy będą one choć w minimalnym stopniu dobre. W ostatnim czasie zauważyłam znaczny spadek formy skandynawskich pisarzy. Raz lektura w ogóle nie przypominała kryminał, raz w ogóle nie dało się dobrnąć do końca książki… Nie wiedzieć, czemu,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-23
„Zostań, jeśli kochasz” to tytuł, który z pewnością każdy kojarzy. Od pewnego czasu można prześledzić wiele jej recenzji, ale również opinii na temat ekranizacji, która powstała. Została przedstawiona wzdłuż i wszerz, na wiele sposobów, i choć zbiera zróżnicowane opinie, to muszę stwierdzić, że mnie akurat się podobała. Co prawda nie przepadam za opowieściami, gdzie uczucie miłości wyniesione na piedestale zostaje obleczone w mnóstwo bólu i cierpienia (co by sielanki nie było; dramatyzm pierwsza klasa), to tutaj, gdzie pierwsze skrzypce odgrywa para młodych ludzi, wcale tego nie odczułam. Autorka poprowadziła historię w prosty i przystępny sposób. A nawet, rzekłabym, mocno wzruszająco…
Mia w wypadku traci najbliższych. Jako jedyna przeżyła, lecz to nie daje jej gwarancji na pozostanie na ziemi. Dziewczyna trwa w stanie dziwnego zawieszenia, podczas którego wspomina i analizuje swoje dotychczasowe życie. Co ją trzyma, by zostać? Dlaczego by nie ułatwić sobie zadania? Ma jeden ważny powód: swoją miłość – Adama. Czy jednak Mia podejmie tę trudną decyzję? Czy zostanie?
O tym tytule dowiedziałam się niezbyt tradycyjnie – bo przez ulotkę informacyjną o filmie. Historia mnie zaintrygowała, dlatego postanowiłam zagłębić się w szczegóły. Jak się okazało, to dość głośna powieść, zwłaszcza po premierze filmu, jaki powstał na podstawie tej książki. A że powstał na bazie powieści, zaintrygowałam się jeszcze bardziej. „Zostań, jeśli kochasz”, jak się okazało, warta była zachodu. Być może nie należy do ambitnych książek, ale ma swoją wartość i jej autorka wspaniale to podkreśliła. Już sam pomysł wydaje się niebanalny i szczerze należy przyznać – niezbyt pasuje do typowych „młodzieżówek”. Uczucia, jakie wyeksponowała Forman, wybory, które podejmuje główna bohaterka – nienależną do prostych. Ale zostały dobrze przekazane, podkreślone w mocny sposób, tak, że czytelnik ma szansę odczuć to, co sami bohaterowie. Książka emanuje zróżnicowanym tonem uczuć i z całą pewnością idzie to zauważyć.
Warto jednak podkreślić, że książka jest pełna uczuć (w tym w dużej mierze miłości), ale z pewnością nie jest ckliwa. Jest prosta, przystępna, ale na pewno nie przesadzona. Aż dziw bierze, że tyle spraw autorka pomieściła w tak małej ilości stron. Bo w końcu powieść zawiera w sobie liczne retrospekcje, wspomnienia bohaterki, które analizuje krok po kroku. I w dodatku te sprawy bieżące… W ogóle nie idzie odczuć jakiegokolwiek braku, żadnej luki w historii, a przecież to ledwie ponad dwieście stron. „Cienizna”, jeśli spojrzymy na fakt, że tego typu historia powinna być dobrze rozpisana. A tu okazuje się, że nawet w tak krótkiej treści, wszystko idzie umiejętnie rozegrać. I za to należą się pani Forman duże brawa.
„Zostań, jeśli kochasz”, mówiąc krótko, to historia pełna uczuć i życiowych wyborów. Jest prosta, przystępna, ale głęboko emocjonalna i za to chyba najbardziej będę cenić tę książkę. Tak jak wspomniałam – nie jest jakimś wybitnym arcydziełem, ale z pewnością ma swoją wartość i z łatwością jest ją dostrzec. Fajnie się ją czyta, mimo że czasem trudno przywyknąć do nazbyt poruszających fragmentów historii. Z pewnością nie wygląda jak ckliwa opowiastka o miłości w wersji dla młodzieży. Jest za to wzruszająca, ciepła i mimo wszystko – wciągająca. Już z niecierpliwością czekam na następną część… Serdecznie polecam.
„Zostań, jeśli kochasz” to tytuł, który z pewnością każdy kojarzy. Od pewnego czasu można prześledzić wiele jej recenzji, ale również opinii na temat ekranizacji, która powstała. Została przedstawiona wzdłuż i wszerz, na wiele sposobów, i choć zbiera zróżnicowane opinie, to muszę stwierdzić, że mnie akurat się podobała. Co prawda nie przepadam za opowieściami, gdzie uczucie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-09
Do tej pory nazwisko Johna Lutza nie było mi znane. Chociaż uwielbiam kryminały i czytam ich sporo, to wciąż poznaje coraz to nowych autorów, których z pewnością inni znają już dobrze. Lektura książki „Mister X” była testem autora i muszę powiedzieć, że wypadł na nim nienajgorzej. Co prawda przydługie rozwodzenia się nad sprawą czasem wydawało się nudne, to zaskakujący finał i ciekawa narracja sprawiły, że John Lutz zyskał moje uznanie. Jako miłośnik kryminału stwierdzam, że warto książki tego autora poznać bliżej.
W gabinecie detektywa Franka Quinna zjawia się kobieta, która podaje się za siostrę bliźniaczkę ostatniej z ofiar tajemniczego seryjnego mordercy. Sprawa sprzed lat do tej pory nie została rozwiązana, dlatego kobieta próbuje skłonić detektywa do wznowienia śledztwa. Z czasem koszmar znów staje się faktem – albo zabójca powrócił, albo ktoś naśladuje jego ruchy. Ale w jakim celu? Detektyw Quinn próbuje pojąć sedno sprawy, ale będzie to możliwe tylko wtedy, gdy pozna wszystkie szczegóły z odległej przeszłości. Nawet te najmroczniejsze…
Coraz częściej spotykam się z kryminałami, w których bohaterowie wracają do przeszłości. Autorzy stosują retrospekcje w różnych celach, ale też z różnym skutkiem. Nie raz częste nawiązywanie do spraw z przeszłości wiążą się z chaosem, jaki powstaje w powieści. Wtedy też traci ona na swojej wartości. John Lutz zastosował je w powieści „Mister X” jednak w dość subtelny sposób. Nie jest ich wiele, ale świetnie obrazują dany temat. Dobrze uzupełniają luki i pomagają w zrozumieniu sprawy. Na tle wydarzeń, jakie mają miejsce w tej książce (prowadzone śledztwo, logika głównego bohatera) wygląda to schludnie i z pewnością dodaje więcej zainteresowania ze strony czytelnika.
John Lutz dał się również poznać z dość ciekawego podejścia do konstruowania fabuły. Wiąże się z tym nie tylko grupa dobrze ucharakteryzowanych bohaterów, ale również kreacja mordercy i jego działania. Portret psychopatycznego zabójcy jest mocno charakterystyczny – obcina kobietom sutki, wycina X na klatce piersiowej czy też knebluje je własną bielizną. Ale dodatkowo autor nakierowuje ten obraz, nasze podejrzenia na postać, która wydaje się oczywista. I tutaj po raz kolejny zaskoczył, bowiem bardzo dobrze rozegrał całą sprawę. Zamydlił czytelnikowi oczy, po to, aby do końca trwał w nieświadomości. To ktoś zupełnie inny. Totalne zaskoczenie.
Nie byłabym jedna sobą, gdybym nie wytknęła paru błędów. Jednym z nich jest zbytnie przeciąganie tematu. Cała historia mieści się na przeszło 400 stronach i wydaje mi się, że można było ją opisać nieco zwięźlej. Autor czasem zbyt długo rozwodził się nad jedną sprawą, skupiał się na opisach otoczenia, aniżeli głównego problemu. Nie wygląda to źle, dobrze się czyta, jednakże zabrakło przez to pełnej płynności w lekturze. Tempo akcji jest dobre, jednak w tego typu przypadkach wyraźnie zwalnia. Wydaje mi się, że gdyby John Lutz bardziej skupił się na głównym wątku, wciąż działał w kontekście rozgryzienia sprawy, dynamika byłaby większa i wtedy czytelnik nie zdołałby oderwać się od lektury.
„Mister X”, mimo wszystko, to dobra lektura. Dobrze się ją czyta, przez cały czas czuć ducha tajemniczości i kryminalnej zagadki, a finał ostatecznie zwala z nóg. Dobrze poprowadzona narracja i umiejętnie wykreowani bohaterowie sprawiają, że czyta się szybko i z dużym zaangażowaniem. Miłośnikom tego gatunku powinna przypaść do gustu. Ja z pewnością w przyszłości będę pamiętać o tym autorze. Polecam.
Do tej pory nazwisko Johna Lutza nie było mi znane. Chociaż uwielbiam kryminały i czytam ich sporo, to wciąż poznaje coraz to nowych autorów, których z pewnością inni znają już dobrze. Lektura książki „Mister X” była testem autora i muszę powiedzieć, że wypadł na nim nienajgorzej. Co prawda przydługie rozwodzenia się nad sprawą czasem wydawało się nudne, to zaskakujący...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-17
Markus Zusak to autor bestsellerowej powieści „Złodziejka książek”, którą zna praktycznie każdy. Warto jednak pamiętać, że pisarz jest autorem również innych wspaniałych książek. A jedną z nich jest z pewnością „Posłaniec”. To zupełnie inna historia niż ta, z którą kojarzymy Zusaka, ale z pewnością równie emocjonująca oraz ciekawie napisana. „Posłaniec” to lektura lekka i wciągająca, ale ma w sobie także pewne przesłanie. Ale najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w tak prostej, a jednak energicznie stworzonej historii znajdziemy wszystko, czego szukamy w dobrej książce.
Ed Kennedy to przeciętny chłopak, który wciąż niczego nie osiągnął. Jeździ taksówką, kiepsko gra w karty i ma przeogromnego pecha w miłości. Nadchodzi jednak dzień, w którym Ed przypadkowo udaremnia napad na bank. Wtedy właśnie staje się Posłańcem. Tajemnicze asy stanowią informacje, gdzie i kiedy ma się stawić, a co zrobić i w jaki sposób – do tego musi dojść sam. Tym samym wędruje nocami po mieście, wypełniając tajemnicze misje. Pytanie jednak brzmi: kim jest osoba, która stoi za jego misją?
Ten autor już raz udowodnił mi, że potrafi stworzyć coś wyjątkowego. „Złodziejka książek” to powieść, którą wciąż pamiętam i którą zawsze ciepło wspominam. Lektura „Posłańca” również okazała się bardzo przyjemna. I po raz drugi Markus Zusak zyskał moją przychylność. Zacznę może od tego, że „Posłaniec” to lektura, która przemówi do każdego. Jest prosta, nieskomplikowana, ale przede wszystkim mocno dynamiczna. Sam bohater wydaje się taki, powiedzmy, swój. Z jednej strony nieudacznik, co podkreśla sam niejednokrotnie, jednakże bardzo miło śledzi się jego poczynania. Bo w końcu sam dochodzi do pewnych wniosków, pragnie coś zmienić, a przez rolę posłańca pomaga innym. Świadomie czy nie, liczy się to, że tak właśnie postępuje. Autor bardzo ciekawie nakreślił jego osobę, stworzył go w taki sposób, że traktuje czytelnika jako swojego powiernika, kogoś, komu może wygadać: „[…]Co byście zrobili, gdybyście byli mną? Powiedzcie mi. Proszę, powiedzcie mi. Ale wy jesteście daleko. Wasze palce przekładają te dziwne karty, które w jakiś sposób łączą moje i wasze życie. Wasze oczy są bezpieczne. Opowieść to jedynie kilkaset stron w waszych umysłach. Dla mnie to się dzieje. Teraz.”(str.87) Robi to wielokrotnie, dlatego na samym końcu czujemy z bohaterem nie byle jaką więź. A przyznajmy sobie szczerze: rzadko można spotkać tego typu bohaterów, z którymi sympatyzujemy od początku do końca.
„Posłaniec” to również powieść pełna tajemnic. Z jednej strony wydaje się, że to taka opowiastka o życiowym nieudaczniku, Edzie Kennedy’m, któremu brakuje sensu życia. Tymczasem okazuje się, że to niebanalna historia, w której do końca nie wiadomo, o co tak naprawdę chodzi. Dlaczego akurat ten bohater został wybrany? W jakim celu? Co i czy musi udowodnić cokolwiek? Tytuł rodzi wiele pytań, na które odpowiedzi znajdujemy z czasem. Wszystko się toczy płynnym tempem, który rodzi w czytelniku niesamowitą ciekawość. A dzięki świetnej konstrukcji, przy świetnym stylu autora czyta się go naprawdę szybko. Finał co prawda nie zaskakuje tak, jakbyśmy tego chcieli, ale z pewnością sprawi, że się uśmiechniemy. A to, w tym przypadku, wydaje się najlepszym zakończeniem…
Podsumowując zatem: „Posłaniec” to powieść wyjątkowa pod wieloma względami. Jest tajemnicza, urokliwa, dynamiczna i pełna prostoty. Ale przede wszystkim wzbudza w czytelniku różnorakie emocje. Został napisany nie tylko z głębią, ale również w wymiarze lekko humorystycznym, co dodatkowo urozmaica czytelnikowi lekturę. Bohater, tytułowy posłaniec, to człowiek prosty i bezpośredni, bez konkretnego celu w życiu, a jednak potrafi zdobyć serce czytelnika. Nie stanowi tła dla fabuły, jest wyrazisty i nie sposób go nie polubić. Wszystko ze sobą współgra, jest dobrze przemyślane. I z pewnością niczego w tej książce nie brakuje. Polecam.
Markus Zusak to autor bestsellerowej powieści „Złodziejka książek”, którą zna praktycznie każdy. Warto jednak pamiętać, że pisarz jest autorem również innych wspaniałych książek. A jedną z nich jest z pewnością „Posłaniec”. To zupełnie inna historia niż ta, z którą kojarzymy Zusaka, ale z pewnością równie emocjonująca oraz ciekawie napisana. „Posłaniec” to lektura lekka i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-14
„Ponad wszelką wątpliwość” to kolejny kryminał z cyklu Czarnej Serii wydawnictwa Czarna Owca. Tytułów tej serii poznałam już wiele, jednak po raz pierwszy mam styczność z kryminałem pisanym prawniczym okiem. Do tej pory narratorami byli śledczy lub same ofiary, a tu mamy do czynienia z prawnikiem w roli głównej. I nie powiem, wygląda to interesująco. Co prawda autorka popełniła parę błędów w prowadzeniu fabuły, ale nie zmienia to faktu, że pomysł miała naprawdę wspaniały. A styl, dobre rozegranie i wiedza autorki idą w parze, więc nie potrzeba domysłów, jak wygląda cała powieść…
Sophia Weber, młoda sztokholmska prawniczka, wraca do sprawy sprzed trzynastu lat, kiedy to zamordowano piętnastoletnią dziewczynę. Za morderstwo skazany został lekarz, który miał romans w ofiarą. Kobieta odkrywa pewne nieprawidłowości w śledztwie i dlatego postanawia odkryć, co tak naprawdę się stało. Postanawia dowieść jego niewinności, przez co ściąga na siebie niechęć wielu osób. Ale im więcej faktów poznaje, tym więcej wątpliwości w niej rodzi. Kim naprawdę jest jej klient? Czy zdoła udowodnić jego niewinność zanim będzie za późno?
Jeśli chodzi o ocenę w kryterium dobrego kryminału, „Ponad wszelką wątpliwość” może śmiało się obronić. Chociaż przejawia momenty, kiedy potrafi zdezorientować czytelnika bądź nawet zdenerwować (może bardziej to moja osobista ocena), to na tle innych podobnie wyglądających historii wypada przekonująco. Po pierwsze – z pewnością intryguje i fantastycznie wciąga w wir zagadki kryminalnej sprzed lat. A po drugie – wiedza i umiejętności autorki pozwoliły na treściwe i wiarygodne tło prawnicze. Przyznam szczerze, że z początku miałam wątpliwości co do tego kryminału; chociaż początek zapowiadał się świetnie (zaczęto historię od wspomnienia sprzed lat), to dociekania pani prawnik, bohaterki Sophie Weber, zaczęto od niezbyt udanych treści opisowych. Za dużo spraw osobistych, za mało zagłębienia w sprawę. Czyli błąd, jaki popełnia wielu autorów. Ale na szczęście, kiedy akcja się rozkręca, nie ma miejsca na zbędne opisy. Wszystko jest na swoim miejscu, a intrygująca fabuła wciąga coraz bardziej.
Tytuł ten jest złożony z dwóch form czasowych i może wywołać różne reakcje. Dlaczego? Przeważnie czytanie książki, gdzie akcja dzieje się aktualnie i przenosi się w czasie, wspominając to, co się wydarzyło, nie powinno nikomu wadzić, ale w tej powieści ciągłe przeskakiwanie z miejsca w miejsce, do różnych relacji, stawało się powoli męczące. Co prawda pomagało zrozumieć to i owo, zapełnić luki, gdzie coś zostało niedopowiedziane, ale w tym przypadku zbyt często autorka wracała do przeszłości. Być może wyglądałoby to lepiej, bardziej wygodnie, gdyby rozdziały były dłuższe. Wtedy wrażenie byłoby zupełnie inne.
Mimo wszystko jednak polecam przeczytać ten tytuł. „Ponad wszelką wątpliwość” to kryminał, który sprawia wrażenie czegoś zupełnie świeżego pośród tego gatunku. Fabuła i akcja w dobrym tempie, narracja z perspektywy prawniczej oraz ciekawie wyglądające, i uwaga – nieprzewidywalne śledztwo, to przedsmak tego, co znajdziemy w tej książce. Co prawda brakuje jej trochę do świetności, ale już teraz można zaliczyć ją do naprawdę intrygujących historii. Dobra powieść, mówiąc krótko. Nie najlepsza, ale dobra. A co najważniejsze – zostawia po sobie miłe wrażenie.
„Ponad wszelką wątpliwość” to kolejny kryminał z cyklu Czarnej Serii wydawnictwa Czarna Owca. Tytułów tej serii poznałam już wiele, jednak po raz pierwszy mam styczność z kryminałem pisanym prawniczym okiem. Do tej pory narratorami byli śledczy lub same ofiary, a tu mamy do czynienia z prawnikiem w roli głównej. I nie powiem, wygląda to interesująco. Co prawda autorka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-26
2014-10-22
2014-10-09
Jako miłośnik kryminałów i thrillerów, cenię sobie dobrej jakości historie. W moim dorobku czytelniczym znalazło się parę istnych perełek, jednak, co przykre, wciąż natrafiam na takie, które nijak nie przypominają dobrego kryminału. Wybór lektury z tego gatunku ciągle okazuje się wyzwaniem, bo w wielu przypadkach nie wiadomo, czego się spodziewać, albo tytuły, które nas interesują, należą do pewnej serii, o której wiemy tyle, co nic. Taka właśnie sytuacja spotkała mnie przy wyborze lektury Lisy Gardner pt. „Złap mnie”. Z jednej strony naprawdę intrygująca, z drugiej niespodzianka – to już szósta część serii(!). Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powieść okazała się strzałem w dziesiątkę, a niezachowanie chronologii wcale nie przeszkadza. Dlatego wybaczam sobie to małe gapiostwo, bo wybór okazał się znakomity.
Sierżant D.D.Waren to utalentowana, ale również wyszczekana policjantka bostońskiej policji. Ciężko ją czymś zaskoczyć. Pewnego dnia spotyka jednak kobietę o imieniu Charlie, która wyznaje jej wstrząsającą historię – spodziewa się, że za 4 dni umrze i prosi, aby to ona poprowadziła dochodzenie w sprawie jej śmierci. Okazuje się, że dwie jej najlepsze przyjaciółki zostały zamordowane rok po roku 21 stycznia o 8 wieczorem. Teraz przyszedł czas na ostatnią z trójki przyjaciółek. Charlie jednak nie chce poddać się bez walki i mocno przygotowuje się do tego wydarzenia. D.D. wyczuwa, że kobieta może coś ukrywać. A może być to kluczowe w rozwiązaniu zagadki…
„Złap mnie” to tytuł absolutnie świetnie skonstruowany. Od początku bardzo mocno intryguje i wciąga w wir akcji, ale do samego końca nie wiadomo, jak zakończy się cała historia. Fabuła jest mocno poplątana, wciąż dowiadujemy się nowych rzeczy, które gdzieś tam konstruują nam w głowie przeróżne teorie. Ale najlepsze jest to, że finał okazuje się być wielce zaskakujący. Co prawda autorka umiejętnie podrzucała coraz to nowsze tropy, pewne nawiązanie do przeszłości i nie tylko, ale w natłoku akcji, jaka rozgrywa się na kartach powieści, gdzieś nam to umyka. Dynamika tej akcji nie pozwala nam się skupić na jednym wątku, dlatego tych teorii możemy mieć nawet z dziesięć. A i tak okaże się, że nie mieliśmy racji. To z jednej strony może zirytować, ale z drugiej z pewnością zakończyć nasze wrażenia mocnym „wow”.
W wielu przypadkach autorzy kryminałów w swoich książkach angażują również wątki obyczajowe czy też romanse. Także w wielu przypadkach ten zabieg się nie udaje. Autorzy często zapominają, że piszą kryminał i skupiają się za bardzo na życiu osobistym swoich bohaterów i na ich odczuciach. Lisa Gardner na szczęście nie poszła tą drogą. Co prawda jest sporo materiału na temat życia osobistego bohaterów, ale to niezbędna rzecz. A w dodatku wciąż pozostawiony został w kontekście wątku kryminalnego. Czytając, do samego końca mamy wrażenie, że czytamy kryminał. I nic więcej. To co niezbędne, konkretnie, bez przesadzonych relacji damsko-męskich i osobistych porażek. Czyli tak, jak ma być.
Można śmiało dodać również, że jak na kryminalną historię, bardzo szybko i płynnie się ją czyta. Nie istnieją żadne zgrzyty, niezrozumiałe fragmenty śledztwa czy też pojęcia/frazy, o których czytelnik w życiu nie słyszał. Nic podobnego. Prosto, jasno i do celu. To, co autorka chciała przekazać, przekazała i udało jej się to znakomicie. Postawiła na zawiłą historię, mega zagadkę w prosty i przystępny sposób. I to chyba jej klucz do sukcesu.
„Złap mnie”, można śmiało powiedzieć, to powieść kryminalna na wysokim poziomie. Dobrze przemyślana, świetnie skonstruowana i prosto napisana. Lisa Gardner dokonała czegoś, co ja osobiście uwielbiam: potrafiła oddzielić istotne fakty od tych mniej istotnych i przedstawić je jasno na papierze. Dzięki temu mamy do czynienia ze świetnym kryminałem, a nie jakąś powieścią z kryminalną zagadką w tle. Jeżeli pozostałe jej książki wyglądają i będą tak wyglądać, z pewnością zostanę jej wierną fanką. Podobnie jak wielu innych czytelników. Czego z całego serca jej życzę. I gorąco polecam jej twórczość. Z pewnością nie pożałujecie…
Jako miłośnik kryminałów i thrillerów, cenię sobie dobrej jakości historie. W moim dorobku czytelniczym znalazło się parę istnych perełek, jednak, co przykre, wciąż natrafiam na takie, które nijak nie przypominają dobrego kryminału. Wybór lektury z tego gatunku ciągle okazuje się wyzwaniem, bo w wielu przypadkach nie wiadomo, czego się spodziewać, albo tytuły, które nas...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-14
Zawsze, kiedy mam styczność z literaturą dziecięcą, pojawiają się porównania pomiędzy współczesnymi tworami a tymi, które powstały dużo wcześniej. Sama jako dziecko czytałam wiele bajek, historii dla dzieci i mogę śmiało powiedzieć, że nieco różnią się od tych, które poznaję teraz. Na ten wynik wpływa wiele czynników (realia, sposób przekazu, nawet sam autor i jego pomysł), dlatego ciekawie jest odkrywać nowe historie. Ostatnio spotkałam się z lekturą pana Rafała Witka „Ucieczka z tajemniczego ogrodu”. To jeden z tytułów serii o Bziku i Makówce – dwójce dzieciaków, którzy przeżywają swoje przygody w iście oryginalny sposób. Ich ciekawe charaktery i nietypowe pomysły to tylko przedsmak tego, co znajdziemy w historii. Wszystko dopełnia szczypta humoru i wątek podróży w czasie. Prawda, że brzmi interesująco?
Nilson i Gabrysia po raz kolejny przeżywają nie lada przygodę. Za sprawą prezentu, który Nilson dostał od taty, przenoszą się w miejsce, gdzie wszystko wygląda inaczej. Nic w tym dziwnego, w końcu mieści się ono ponad 100 lat w przeszłość. Dzieci chcą wrócić do domu, co jest trudne, kiedy nie wiadomo, jak to zrobić. Korzystając z okazji poznają ciekawych ludzi i piękne miejsca. A dzięki ich zdolnościom i inteligencji rozwiązanie problemu staje się tylko kwestią czasu…
Bohaterowie tej serii to dziecięcy duet doskonały. Gabrysia Bzik oraz Nilson Makówka to na pozór zwykłe dzieciaki z bujną wyobraźnią. Czytając jednak o ich przygodach, o ich relacji, można dojść do całkowicie innych wniosków. Z pewnością należą do tej kategorii bohaterów, o których często się wspomina. Są bystrzy, ciekawi świata, ale mają również typowe dla swego wieku kaprysy i poczucie humoru. W tego typu literaturze ważne jest, aby młody czytelnik polubił postacie występujące w książkach. Wtedy łatwiej do niej powróci i bardziej go zaciekawią. Bzik i Makówka to właśnie tacy bohaterowie, których nie sposób nie polubić. A ich oryginalne charaktery sprawiają, że na długi czas zostają zapamiętani.
„Ucieczka z tajemniczego ogrodu” to z pewnością ciekawa historia. Prócz bohaterów, jak wspomniałam, również fabuła wygląda interesująco. Akcja toczy się płynnie, wciąż coś się dzieje, aby nie stracić uwagi czytelnika. Ujęte w często żartobliwej formie wypowiedzi oraz opisy nadają jej charakter, nie tyle ciekawy, ale wyróżniający z tłumu innych tego typu historii. Dodajmy do tego również prześwietnie zilustrowane sytuacje (swoją drogą, dodają one swoje trzy grosze do wydźwięku komediowego) oraz naprawdę dobry styl autora i otrzymamy tytuł absolutnie kompletny. Warto zainteresować młodego czytelnika tą serią. Nie dość, że świetnie spędzi czas, to z pewnością mocno się ubawi.
Gdybym miała wybierać książkę dla młodszych znajomych, z pewnością wybór padłby na lektury pana Witka. „Ucieczka z tajemniczego ogrodu” udowadnia, że autor potrafi pisać bardzo ciekawie, ale potrafi również dotrzeć do czytelnika swoją historią. Przygody Bzika i Makówki nawiązują do typowych zachowań młodego pokolenia. Ale są przedstawione w sposób naprawdę ciekawy oraz intrygujący. Do tego wplątania małych wątków, takich jak na przykład podróże w czasie, tworzą nam historię jeszcze bardziej interesującą. Dlatego z miejsca polecam każdemu. Bez względu na wiek. Niech każdy się trochę pobawi z Bzikiem i Makówką. W końcu warto…
Zawsze, kiedy mam styczność z literaturą dziecięcą, pojawiają się porównania pomiędzy współczesnymi tworami a tymi, które powstały dużo wcześniej. Sama jako dziecko czytałam wiele bajek, historii dla dzieci i mogę śmiało powiedzieć, że nieco różnią się od tych, które poznaję teraz. Na ten wynik wpływa wiele czynników (realia, sposób przekazu, nawet sam autor i jego pomysł),...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-11
Charlotte Lavigne to rezolutna kobieta, którą mieliśmy okazję poznać w pierwszej części serii zatytułowanej „Smaczne życie Charlotte Lavigne”. Pierwszy tom okazał się przezabawną historią o kobiecie, która dzieliła swą miłość między wspaniałego mężczyznę a kuchnię. Swoboda i lekkość w poznaniu jej historii sprawiła, że od razu chciało się czytać tom kolejny. I tak oto nadarzyła się szansa, bowiem dość niedawno ukazała się część druga przygód Charlotte. Tym razem treść również nie zawodzi, wiele się dzieje, w dodatku w sporej dawce humoru. Szkoda tylko, że historia tak szybko się skończyła. Na tle całej powieści wydaje się, że nawet zbyt szybko. Czy aby na pewno dobrze to wróży?
Charlotte to kobieta szczęśliwa. W jej życiu wiele się dzieje: wychodzi za mąż za przystojnego Francuza oraz przeprowadza się do Paryża. Nie można wymarzyć sobie czegoś bardziej romantycznego! Okazuje się jednak, że szczęście nie trwa wiecznie. Na drodze staje jej matka ukochanego mężczyzny, jego córka oraz problemy najbliższego przyjaciela. Czy Charlotte poradzi sobie z tyloma wyzwaniami? Czy uda jej się być jednocześnie kobietą dystyngowaną i wspaniałą, acz zwariowaną kucharką?
„Smaczne życie Charlotte Lavigne” to fantastyczna seria o zwariowanej kobiecie, która uwielbia gotować. Przekona się o tym każdy, kto sięgnie po każdą kolejną książkę. Ale czy tylko na tym skupiają się historie? Absolutnie nie. Charlotte Lavigne to bohaterka jednocześnie oryginalna, ale także prosta jak zwykły człowiek. Jej zachowania i podjęte decyzje wywołują u czytelnika niezliczone wybuchy śmiechu. Nie sposób jej nie polubić, gdyż ma tak bogatą (na swój sposób) osobowość, że od razu czytelnik nabiera chęci, by się z nią zaprzyjaźnić. Potrafi rozśmieszyć, wzruszyć i wywołać współczucie. A w dodatku wspaniale gotuje. Mało gdzie spotkamy takie postacie…
W drugim tomie poznajemy więcej szczegółów z życia Charlotte. Tym razem są to przygotowania do ślubu, sama uroczystość zaślubin oraz przeprowadzka do Paryża. Autorka świetnie uchwyciła każdy aspekt z życia Charlotte. Chociaż akcja skupia się na różnych osobach (w tym przyszłej teściowej czy córce jej męża), na różnych miejscach (w tym głównie Paryż, który, jak wiedzą wszyscy, jest pięknym miastem) to nie zapomina utrzymać głównej bohaterki na pierwszym planie. Czasem coś innego przykuwa naszą uwagę, jednak to Charlotte jest głównym przedmiotem każdego wątku. I wcale nie mamy jej dość, wprost przeciwnie. Z czasem można stwierdzić, że bez niej nie byłaby to ta sama historia.
Tytuł ten to z pewnością żaden banalny obyczaj. Ani zwykła komedia romantyczna. Przygody Charlotte Lavigne, można rzec, to żadna dobrze sprecyzowana kategoria. Mamy tu do czynienia z wieloma wątkami, które ciężko zamknąć tę historię w jedno. Nie tylko romans, nie tylko obyczaj, nie tylko komedia czy też kulinarna powieść. To powieść oryginalna i to chyba wystarczy.
Tak jak wspominałam, jedynym mankamentem tej historii jest fakt, że zbyt szybko się kończy. Nie mówię tego owszem ze względu na to, że przeczytałabym więcej i więcej (swoją drogą: tak chyba jest), ale odniosłam wrażenie, iż powieść kończy się zbyt nagle. Coś się dzieje i nagle bum – koniec. Z lekka urwana wydaje się ta historia, jakby autorka nie za bardzo wiedziała, jak zakończyć. Albo, skłaniając się ku lepszej wersji – nie chciała zbyt dużo zdradzać i wzbudzić zaciekawienie na dalsze przygody Charlotte. Jeśli to ta druga opcja, spełniła swoje zadanie. Teraz oczekuję od kolejnego tomu więcej i w dodatku mocno jestem zaintrygowana. A to chyba dobrze, prawda?
Mówiąc zatem krótko: „Smaczne życie Charlotte Lavigne 2” to świetna kontynuacja serii, ale również fantastyczna powieść indywidualnie. Oryginalna bohaterka, duża dawka humoru i smaczne jedzenie – to tylko przedsmak tego, co znajdziemy w tej powieści. Niezwykle zajmująca akcja, w której znajdziemy wątki obyczajowe, romantyczne i komediowe. Ale nie tylko. Coś dla siebie znajdzie w niej każdy, kto po nią sięgnie. Dlatego z miejsca polecam każdemu z osobna. Świetna (i smaczna) zabawa gwarantowana!
Charlotte Lavigne to rezolutna kobieta, którą mieliśmy okazję poznać w pierwszej części serii zatytułowanej „Smaczne życie Charlotte Lavigne”. Pierwszy tom okazał się przezabawną historią o kobiecie, która dzieliła swą miłość między wspaniałego mężczyznę a kuchnię. Swoboda i lekkość w poznaniu jej historii sprawiła, że od razu chciało się czytać tom kolejny. I tak oto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-04
Książki natury historycznej to jedne z moich ulubionych, ale równocześnie rzadko czytanych przeze mnie książek. Jednak dzięki Szmaragdowej Serii, wydawanej przez Wydawnictwo Czarna Owca, mam okazję przynajmniej na chwilę zerknąć w literacką przeszłość. Jak do tej pory nie czuję się zawiedziona tytułami, jakie wyszły w tej serii, ale byłam pewna, że ten stan kiedyś minie. A stało się to przy okazji lektury Eugena Ruge „W czasach gdy ubywało światła”. Ten tytuł nie jest do końca nieudany – to powieść złożona, gdzie przeszłość i teraźniejszość pewnej rodziny nakłada się na siebie, tworząc niezwykle interesujący kolaż. Ale sposób, w jaki zostały przedstawione, pozostawiają wiele do życzenia i to niestety budzi mieszane odczucia co do całej lektury…
Alexander Umnitzer jest śmiertelnie chory na raka, dlatego decyduje się na podróż do Meksyku, o której marzył od dziecka. Ta wyprawa to wydarzenie dla niego szczególne – wyjazd w tak odległe miejsce to nie tylko chęć spełnienia marzenia, ale również chęć poznania historii rodzinnej, ale być może również rozliczeniem ze sobą samym. Ta podróż ukazuje dzieje jego rodziny, która na przestrzeni lat wyglądała zróżnicowanie. Nie tylko ze względu na polityczne zagrania i poglądy, ale także miłosne historie i osobiste przekonania.
„[…]W Sławie kopali teraz kartofle, dymiły pierwsze ogniska, paliły się łęty, a kiedy palono już łęty, wtedy nieodwołalnie nadchodził ten czas: czas, gdy ubywało światła.” [s. 137]
Ciężko jest dobrze ocenić ten tytuł. Z jednej strony mamy do czynienia z ciekawą historią pewnej rodziny, która została przedstawiona w często żartobliwym tonie, ale z drugiej czujemy chaos i niepoukładane, czasem niepowiązane ze sobą, wydarzenia. I to drugie mocno wpływa na odczucia po lekturze. Autor miał bardzo dobry pomysł, potrafi również fantastycznie pisać – nieprzypadkowo skończyłam ten tytuł w zaledwie jeden dzień. Czyta się go z przyjemnością, bardzo mocno wciąga, ale cóż z tego, skoro gdzieś po drodze ginie logika przedstawionych wydarzeń? Wygląd tej powieści jest następujący: poznajemy historię rodziny na przestrzeni lat, począwszy od wczesnych lat wieku XX. Przez całe czterysta stron autor przeskakuje w relacji bohaterów z przeszłości w teraźniejszość i odwrotnie. I te ciągłe przeskoki niesamowicie denerwują, ale dodatkowo gubią czytelnika w całej opowieści. Na domiar złego wiele wątków zostało przedstawionych powierzchownie, jakby brakowało autorowi pomysłu na dopisanie paru szczegółów, lub gorzej – nie wiedział, jak to zrobić. Przyznam szczerze, że do tej pory nie wiem, jaki cel miała podróż Alexandra do Meksyku. Owszem, udał się tam, coś pozwiedzał, ale to by było na tyle w tym temacie. Brak tu istotnych szczegółów, punktów zaczepienia czy tez odnoszeń do całej historii. Ten wątek w ogóle nie funkcjonuje w tej książce.
Jedynym plusem, który przypadł mi do gustu, jest sposób prowadzenia narracji. Jest on dopasowany do akurat opowiadanej historii, dlatego w łatwy sposób wczuwamy się w daną sytuację. Co prawda braki w opisach niektórych członków rodziny psuje ten charakter w pewien sposób, pozostawia czytelnikowi wiele pytań bez odpowiedzi, to jednak ociepla nieco wizerunek powieści. Dobre wczucie w daną postać oraz pełne humoru wypowiedzi to namiastka tego tytułu. I ten element wyszedł autorowi znakomicie.
Być może znajdą się osoby, którym ta powieść się spodoba. Być może będą ją uwielbiać do końca. Ja jednak muszę powiedzieć, że autor w wielu elementach poniósł klęskę. Powieść zapowiadała się naprawdę fantastycznie, początek lektury również obiecywał wiele, jednak skończyło się szybko i bez emocji. Zbyt powierzchownie, zbyt chaotycznie i z lekka nudnawo. To tak w skrócie, żeby ująć istotę rzeczy. Miłośnikom tego typu literatury odradzam ze względu na brak różnych detali. Ale jeśli ktoś czuje się zaintrygowany, polecam spróbowania swych sił. A nóż okaże się im bardziej podobać…
Książki natury historycznej to jedne z moich ulubionych, ale równocześnie rzadko czytanych przeze mnie książek. Jednak dzięki Szmaragdowej Serii, wydawanej przez Wydawnictwo Czarna Owca, mam okazję przynajmniej na chwilę zerknąć w literacką przeszłość. Jak do tej pory nie czuję się zawiedziona tytułami, jakie wyszły w tej serii, ale byłam pewna, że ten stan kiedyś minie. A...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-01
W pewnym wieku wydaje się, że niektóre książki nie są już dla nas. Zwłaszcza, jeśli chodzi o bajki czy baśnie – wtedy ten wniosek wydaje się logiczny. Jednak są pewne historie, do których łatwo wracamy nawet jako dorośli. I do jednej z nich z pewnością mogę zaliczyć „Małą księżniczkę” autorstwa Frances Hodgson Burnett. Tytuł ten ma już swoje lata, jednak za każdym razem wywołuje w czytelniku najcieplejsze uczucia. Historia małej dziewczynki, zawarta w tytule, wzbudza wiele emocji. Ale przede wszystkim pokazuje, jakie piękno może posiadać zwykły człowiek…
Sara Crewe to mała, siedmioletnia dziewczynka, której życie wydaje się bajką. Ma wszystko, czego dusza zapragnie – własny ozdabiany pokój, garderobę, a nawet kucyka. Dziewczynka nie jest jednak próżna, swą skromnością i mądrością potrafi zawstydzić dorosłego, ale także zjednać sobie każdego. Pewnego dnia sytuacja się zmienia; po śmierci ojca, który stał się bankrutem, Sara zostaje z niczym. Z dnia na dzień z księżniczki staje się służącą. To nie zmienia jej jednak. Na zimnym stryszku, który stał się jej domem, żyje wyobraźnią – czymś, czego nikt jej nie odbierze.
Ten tytuł to opowieść niezwykła. Wydaje się na pierwszy rzut oka typowa, jak wszystkie bajki, jednak można śmiało powiedzieć, że historia małej Sary jest wyjątkowa. Dlaczego? Z różnych powodów. Po pierwsze bohaterka, która mocno chwyta za serce swym urokiem. Autorka nakreśliła ją w taki sposób, że nie sposób jej nie polubić. Jest skromna, mądra, urocza, ale przede wszystkim ma wspaniałą wyobraźnię. Czytelnik poznaje ją, kiedy ma siedem lat i obserwuje, jak jej historia toczy się przez następne lata. Czy się zmienia, w jaki sposób, co ją spotyka – wszystko zostało ujęte w bardzo ciekawy sposób. Po drugie – fabuła. Dobrze przemyślana i nakreślona z dużą dozą wrażliwości na ludzkie wnętrze. Ukazane zostały te dobre charaktery i złe charaktery, te dobre sytuacje i tragiczne. Wszystko doprowadziło do szczęśliwego zakończenia, którego tutaj nie mogło zabraknąć, jednakże wynik tej opowieści ma zupełnie inny charakter, aniżeli w podobnych historiach. Tutaj wiemy i mocno chcemy, żeby wszystko się dobrze skończyło. A to za sprawą dobrze opowiedzianej fabuły i uroczej bohaterki.
Bardzo ciekawe wygląda również pomysł z bujną wyobraźnią młodej bohaterki. To dzięki niej przetrwa najtrudniejszy okres swojego dzieciństwa. Potrafiła wyobrazić sobie cuda w najczarniejszym i najzimniejszym miejscu, w jakim się znalazła. To pokazuje, jak dużą siłę ma nasza wyobraźnia. Za sprawą „Małej księżniczki” można zatem dojść do wniosku, że warto mieć wyobraźnię. Nigdy nie wiadomo, kiedy i w jaki sposób może się ona nam przydać…
Mówiąc zatem krótko: „Mała księżniczka” to historia urokliwa, ale również bogata emocjonalnie. Główna bohaterka to postać niebanalna, ukazuje czytelnikowi dobre i złe strony ludzkiego życia. Jest to historia, która może być dla nas morałem lub krótkim oderwaniem od rzeczywistości. Jedno jest jednak pewne – to opowieść dla każdego, nie tylko bajka dla dzieci. Swym bogactwem i urokiem uraczy każdego. Dlatego warto przyjrzeć się jej z bliska…
W pewnym wieku wydaje się, że niektóre książki nie są już dla nas. Zwłaszcza, jeśli chodzi o bajki czy baśnie – wtedy ten wniosek wydaje się logiczny. Jednak są pewne historie, do których łatwo wracamy nawet jako dorośli. I do jednej z nich z pewnością mogę zaliczyć „Małą księżniczkę” autorstwa Frances Hodgson Burnett. Tytuł ten ma już swoje lata, jednak za każdym razem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nawet jeśli nie jesteście fanami zwierząt, z pewnością będziecie oczarowani tą książką jak ja. „Wielka encyklopedia zwierząt” to zbiór mnóstwa informacji na temat wszystkich zwierząt, które z pomocą ilustracji i zdjęć przekazują podstawową wiedzę na ich temat oraz – wiele ciekawostek. Ten zbiór pozwala przybliżyć sylwetki mieszkających na naszej planecie zwierząt, począwszy od podziału na grupy: ssaki, ptaki, gady, płazy, ryby i bezkręgowce, do szczegółowych informacji na temat zasięgu ich występowania, środowiska, które zamieszkują czy też wyglądu i sposobu rozmnażania. Ale to i tak tylko początek. Każda strona to bogactwo wiedzy, które zaspokoi głód najwierniejszego fana zwierząt. I nie tylko…
Każde zwierzę, jakie nas interesuje, możemy poznać od całkowicie innej strony. Encyklopedia zapewnia bowiem nie tylko garść informacji na ich temat, ale przeróżne ilustracje oraz zdjęcia. Przyznam szczerze, że opracowanie tej książki wygląda rewelacyjnie, bowiem zachęci do pochłaniania wiedzy nawet przez najmłodszych. Mnóstwo ciekawostek, historii, zdjęć, nawet anegdotek. Nazwy polskie i łacińskie. A wszystko razem w prostej formie, która dopasuje się do każdego zainteresowanego: młodszych, starszych, nauczycieli czy uczniów. Każdy z nas będzie usatysfakcjonowany nie tylko rzeczową treścią, ale również barwną formą.
Jeśli zatem będziecie w pobliżu tej książki, nie omijajcie jej. Wzbogaci ona Waszą wiedzę w dużym stopniu. Ale nie tylko. „Wielka encyklopedia zwierząt” to również świetna zabawa odkrywcza, przy której cała rodzina będzie mogła poznać środowisko zwierząt „od kuchni”. To także idealny prezent dla tych, którzy kochają zwierzęta. I świetna okazja dla wszystkich, by poznać parę nowych zwierzaków. Pięknie wydany egzemplarz sprawdzi się w każdej sytuacji. Polecam serdecznie!
Nawet jeśli nie jesteście fanami zwierząt, z pewnością będziecie oczarowani tą książką jak ja. „Wielka encyklopedia zwierząt” to zbiór mnóstwa informacji na temat wszystkich zwierząt, które z pomocą ilustracji i zdjęć przekazują podstawową wiedzę na ich temat oraz – wiele ciekawostek. Ten zbiór pozwala przybliżyć sylwetki mieszkających na naszej planecie zwierząt, począwszy...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to