-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik239
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2018-07-20
2019-09-24
2018-01-28
2017-09-14
2017-08-08
2017-05-24
2013-09-27
2013-07-25
„[…]tego lata otrzymaliście bezcenny dar: jesteście tu po to, żeby sprzedawać zabawę.”
King nie mógł lepiej podsumować swojej pracy. Motto to jest obecne w „Joyland” od początku do końca, jest przesłaniem autora, który mówi czytelnikowi, żeby się zrelaksował i po prostu przeczytał jego historię. Zresztą ten cel zdaje się przyświecać mistrzowi horroru za każdym razem, kiedy oddaje swoje książki w nasze ręce.
King włożył cytowane słowa w usta właściciela wesołego miasteczka, który przemawia do grupy nowych, sezonowych pracowników i zapewnia ich, że będzie to niezapomniana przygoda w ich życiu. Dla mnie to ładna metafora tego, co robi sam King, stając się w moich oczach największym kuglarzem z kuglarzy.
Ten, kto oczekuje mrożących krew w żyłach scen, nieziemskich potworów, czy choćby atmosfery grozy może się nieco rozczarować lekturą. „Joyland” to stonowana opowieść Devina Jonesa, który wspomina siebie z młodych lat. To historia o dojrzewaniu chłopaka, który cierpi na głębokiego weltschmerza z powodu rozstania z dziewczyną. Jak sam zauważa: dżentelmeni rzadko idą do łóżka z dziewczynami, nawet jeśli mają na to ochotę; a trzeba przyznać, że Devin dżentelmenem jest w każdym calu, o uroczych znamionach samca beta. Mimo swego rodzaju pierdołowatości i staczania się w otchłań rozpaczy (przejawiającej się czytaniem „Władcy Pierścieni” i słuchaniem Pink Flodydów) jest naprawdę fajnym i wiarygodnym bohaterem. Trudne chwile pomagają mu przetrwać przyjaciele i praca w wesołym miasteczku.
Mamy tu delikatnie zaznaczone wątki nadprzyrodzone: duch zamordowanej kobiety w tunelu strachów, czy chłopiec, który widzi przyszłość – jednak nie stanowią one głównych wątków i są jedynie dodatkiem. Nawet motyw morderstwa i szukanie sprawcy nie są najistotniejsze, bo tak naprawdę pomiędzy horrorem i kryminałem najważniejszy jest tu wątek obyczajowy, rozwój głównego bohatera i jego interakcje z innymi.
Były momenty, które naprawdę mnie wzruszyły: szczera relacja pomiędzy synem a ojcem, niepełnosprawny chłopiec z wielką pasją i chęcią życia. Dzięki temu „Joyland” bardziej przypomina „Zieloną Milę” i „Skazanych na Shawshank” niż „Lśnienie”, czy „To!”. Gro osób zapewne stwierdzi, że książka jest nudna i przewidywalna, bo intrygę nie tak trudno rozwiązać. Rozczarowanie może przysłonić to, co w książce jest istotnego i wartościowego, skazując ją na potępienie i miano powieści nieudanej. Łagodne oblicze Kinga nie wszystkich przekona i oczaruje, bo przecież są szufladki i pewne standardy, które autor powinien spełniać.
Ja jednak polubiłam się z „Joyland”. Nie jest to powieść wybitna – co to, to nie – ale za to przyjemna, lekka i na swój sposób optymistyczna. Zupełnie inna od tego, co do tej pory wychodziło spod ręki Kinga – a przynajmniej tego, co ja miałam możliwość przeczytać.
Ocena 8/10, w swojej kategorii oczywiście. Bo dobrze się czyta, jest dobrze napisana i generalnie jest dobra, ale to już sprawa gustu, rzecz jasna.
„[…]tego lata otrzymaliście bezcenny dar: jesteście tu po to, żeby sprzedawać zabawę.”
King nie mógł lepiej podsumować swojej pracy. Motto to jest obecne w „Joyland” od początku do końca, jest przesłaniem autora, który mówi czytelnikowi, żeby się zrelaksował i po prostu przeczytał jego historię. Zresztą ten cel zdaje się przyświecać mistrzowi horroru za każdym razem, kiedy...
2017-02-04
2016-11-12
2016-03-18
Pozwolę sobie zacząć opisem, który znajduje się na tylnej okładce mojego wydania tej powieści:
"Zazwyczaj przeprowadzka to początek nowego życia, ale dla rodziny Creedów stał się początkiem ich końca. Mistrz horroru Stephen King zaprasza czytelników na wycieczkę do piekła i z powrotem!
Nowy dom rodziny Ceedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną, przyjazną wiejską przystanią po zgiełku i chaosie Chicago. Wspaniała praca, mili sąsiedzi - i miejsce za domem, w lesie, pełne wzniesionych dziecięcymi rękami nagrobków, z napisem na bramie: CMĘTARZ ZWIEŻĄT..."
Okej, może najpierw drobne sprostowanie: mili sąsiedzi to w zasadzie jedno, stare małżeństwo, a z tą wycieczką do piekła i z powrotem to bym nie przesadzała. Prawdę mówiąc nie trafiłam nawet do przedsionka piekieł, cholera nie zdarzyło mi się nawet stanąć w kolejce w tamtą stronę...
Nie lubię rozczarowań, a już zwłaszcza tych, które wynikają z rzeczy, które lubię, a King jest jedną z tych "rzeczy", które lubię i to bardzo. To nie jest tak, że nie wiedziałam po co sięgam, to nie jest tak, że się nie spodziewałam, po prostu do ostatniego momentu (czyli, mniej więcej do połowy książki) miałam szczerą nadzieję, że fabuła rozwinie się inaczej. Niestety poszła w tak przewidywalnym kierunku, że straciłam radość z czytania i w rezultacie męczyłam tę książkę chyba z pół roku. A to zaowocowało ogólnym zastojem czytelniczym (epizodów z mangami nawet nie liczę).
"Cmętarz zwieżąt" może się podobać. Wiele osób uważają ten tytuł za swój ulubiony w dorobku Kinga i ja z gustami dyskutować nie będę, ale mój mózg nie potrafi zrozumieć, dlaczego? Co mi umknęło, że w moim odczuciu, to jednak z gorszych powieści mojego ukochanego pisarza...
Nie zrozumcie mnie źle, kocham w tej książce wymyślone scenerie. Zawsze byłam wielkim fanem ukrytych miejsc ze specyficzną atmosferą i King prześwietnie zilustrował cmentarz dla zwierząt, założony i utrzymywany przez dzieciaki z okolicy. Cudownie naszkicował aurę emocjonalną i w ogóle moja wyobraźnia śpiewała głośno: alleluja!, kiedy czytałam te opisy. A potem dostałam jeszcze więcej, wiatrołom, a za nim ścieżka owiana magią i tajemnicą, niebezpieczna - pełna mgły, duchów i zwodników. W tle pojawiają się Indianie i legendy o wendigo, no normalnie cud, miód i orzeszki. Moja wyobraźnia galopowała w miejsca, gdzie wszystko łączyło się ze sobą w jedną epicką historię, emocjonującą i przyprawiającą o prawdziwy zachwyt, no i dreszcze. A tu taki klops, Stephen brutalnie przypomniał mi, że to jego opowieść i niekoniecznie zgadza się z moją wizją.
Tak więc okazało się, że nie jestem w stanie zżyć się z żadnym bohaterem tej książki. Polubiłam całkiem Juda Crandalla, ale mimo, iż był istotną postacią mam wrażenie, że nadal można było go wyciągnąć bardziej na pierwszy plan.
Zamiast interesujących postaci dostajemy rodzinę, w której niby wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę to nie jest, więc musimy wywlec na zewnątrz wszystkie flaczki i pokazać, jak to główny bohater ma przykre życie. I wszystko byłoby okej, gdyby nie gigantyczne przegadanie, które działało mi na nerwy jak piasek na pustyni (że tak zacytuję serialowego "Alladyna"). Louis Creed jest beznadziejny w roli głównego bohatera - nudny w swoich wywodach i wkurzający w postępowaniu. Jego żona jest zresztą nie lepsza, ja rozumiem, że ma traumę, ale i tak to do mnie nie przemawia. Jest jeszcze dwójka dzieci, mały Gage - zbyt mały, żeby móc wykształcić u niego jakąś konkretną osobowość i Ellie, którą nawet dałoby się lubić, ale znowu, czegoś brakuje... Z całej rodziny najfajniejszy i najbardziej interesujący jest kot, ale niestety jego potencjał epicko zmarnowano i w zasadzie to mogłoby go równie dobrze nie być.
"Cmętarz zwieżąt" to jedna z pierwszych powieści Kinga i to czuć. Początek jest całkiem dobry i daje nadzieję na przyjemną, odmóżdżającą lekturę, ale niestety, właśnie gdzieś w połowie, człowiek dochodzi do wniosku, że ma dość. Mocne przegadanie daje się na tyle w kość, że zaczynałam przyłapywać się na myśleniu, żeby rzucić tę książkę w cholerę, bo nic a nic mnie nie obchodzą życiowe rozkminy głównego bohatera. Zaś finał jest szybki i absurdalny - nawet jak na standardy horrorów, które rządzą się swoimi prawami.
Styl nie jest tragiczny i można na kartkach książki znaleźć naprawdę ładne zdania - np. bardzo podobał mi się fragment, w którym King opisuje żałobę Juda po utracie żony. Zrobił to świetnie z wyczuciem, te fragmenty chyba najbardziej mnie poruszyły i dotknęły.
Niestety całość wypada bardzo blado i "Cmętarz..." zdecydowanie nie należy do moich faworytów w prozie mistrza horrorów.
Będę kiedyś musiała pomyśleć nad jakimś rankingiem, albo coś.
Najważniejsze, że mam tę książkę za sobą. Postawię ją na półce, niech stoi i patrzy, ma bardzo ładną okładkę, więc może. Może kiedy jeszcze do niej wrócę, ale raczej nie w ciągu najbliższych lat.
Pozwolę sobie zacząć opisem, który znajduje się na tylnej okładce mojego wydania tej powieści:
"Zazwyczaj przeprowadzka to początek nowego życia, ale dla rodziny Creedów stał się początkiem ich końca. Mistrz horroru Stephen King zaprasza czytelników na wycieczkę do piekła i z powrotem!
Nowy dom rodziny Ceedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną,...
2012-01
Nigdy nie myślałam, że nastąpi dzień, w którym będę musiała odłożyć książkę napisaną przez Kinga (dobrze, tu jest współautorem, ale mniejsza o to). Po pierwsze, kiedy trafiłam na nią w bibliotece i przeczytałam skrót z tyłu okładki, byłam urzeczona. Nie mogłam się doczekać, aż wrócę do domu, usiądę sobie wygodnie w fotelu i pogrążę się w lekturze. Cóż, zamiast w lekturze pogrążyłam się w rozpaczy. Dodałam książkę do przeczytanych, ale tak naprawdę zabrnęłam ledwo do połowy.
Nie pojmuję, jak można było zmarnować tak fajny pomysł. Całą magię i atmosferę szlag trafił głównie z powodu fatalnego tłumaczenia. Każde kolejne zdanie wywoływało we mnie drgawki i zdarłam szkliwo od zgrzytania zębami. Nie. Takiego rozczarowania to jeszcze w życiu nie doświadczyłam. Zapowiadało się cudnie, a skończyło tym, że oddałam książkę do biblioteki w trybie natychmiastowym. Oby takich beznadziejnych przekładów zdarzało się jak najmniej.
Podsumowując: szkoda tracić czas i nerwy. Nie polecam, ku własnemu, ciągłemu niedowierzaniu.
Nigdy nie myślałam, że nastąpi dzień, w którym będę musiała odłożyć książkę napisaną przez Kinga (dobrze, tu jest współautorem, ale mniejsza o to). Po pierwsze, kiedy trafiłam na nią w bibliotece i przeczytałam skrót z tyłu okładki, byłam urzeczona. Nie mogłam się doczekać, aż wrócę do domu, usiądę sobie wygodnie w fotelu i pogrążę się w lekturze. Cóż, zamiast w lekturze...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-13
2012-08-17
2012-09-05
Nie jest to moja ulubiona opowieść Stephena Kinga. Prawdę mówiąc, dziwi mnie, że wydana została w formie książki. Po wyrzuceniu tego, co się nagminnie w tej historii powtarza, można było spokojnie zrobić z tego opowiadanie i wrzucić je do jakiegoś zbioru, historia bowiem ani nie zaskakuje, ani nie zachwyca - co w przypadku Kinga jest rzadkością. Książka jest krótka (niecałe dwieście stron), więc można się z nią szybko uporać, ale jak na standardy Kinga jest zdecydowanie za słabo.
I jeszcze jedna sprawa, która mnie niesamowicie irytowała podczas lektury: "Czerwone Skarpety". Ja wiem, że to Polska i w ogóle, ale jakoś mierziło mnie to niesamowicie. No bo po co tłumaczyć nazwę zespołu baseballowego? To tak jakby nagle ktoś uparł się, żeby na plakatach umieszczać tłumaczenia nazw naszych ulubionych, zagranicznych zespołów... Błeh.
Nie jest to moja ulubiona opowieść Stephena Kinga. Prawdę mówiąc, dziwi mnie, że wydana została w formie książki. Po wyrzuceniu tego, co się nagminnie w tej historii powtarza, można było spokojnie zrobić z tego opowiadanie i wrzucić je do jakiegoś zbioru, historia bowiem ani nie zaskakuje, ani nie zachwyca - co w przypadku Kinga jest rzadkością. Książka jest krótka (niecałe...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-01
2012-02
2012-02
Richard Bachman to pseudonim Stephena Kinga, którego pisarz używał w latach 1966-1973. Z opowieści wynika, że w tamtym czasie King pisał (i sprzedawał) opowiadania grozy do obleśnych świerszczyków w stylu Cavaliera albo Adama, natomiast Bachman pisywał powieści, „których pies z kulawą nogą nie chciał kupić’*.
Jak to ładnie ujęto na okładce książki, Bachman umarł na „raka pseudonimu” w 1985 roku, kiedy to autorstwo powieści Chudszy oficjalnie przyznano Kingowi. Tyle jeśli chodzi o względy formalne.
Blaze’a King napisał w 1973 roku. Niestety, nie był zadowolony z efektu końcowego, w rezultacie czego maszynopis wylądował w szufladzie i skazany został na wieloletnie zapomnienie (wyjęty z szuflady raz, przeczytany i znów odstawiony – tym razem do kartonu, złożonego w uniwersyteckiej bibliotece w Maine).
O powieści King przypomniał sobie dużo później i gdy chciał się jej ponownie przyjrzeć z bliska, okazało się, że nie może znaleźć owego, upchniętego w kartonowe pudło, maszynopisu. Szczęśliwie Blaze odnalazł się, choć w zupełnie innej bibliotece, i King mógł przystąpić do odświeżania starego pomysłu. Opatrzenie go nazwiskiem, którego używał przed laty jako pseudonimu wydawało mu się oczywiste. To tak w wielkim skrócie.
Z założenia miał to być kryminał, ale wydaje mi się, że kryminału w tej książce jest akurat najmniej. Owszem Clay Blaisdell (aka Blaze) to przestępca i to bez dwóch zdań: jest potężnie zbudowany, ma wielką dziurę w czole, dzieciństwo spędził w sierocińcu, odsiedział też więzienny wyrok za pobicie dyrektora wspomnianego sierocińca. Gdy poznał George’a Rackleya, wspólnie zajęli się kantowaniem i grubszymi oszustwami. Mniej więcej tak to właśnie wygląda.
George, który był mózgiem tej osobliwej, dwuosobowej grupy, podłapał pewien pomysł. Zrealizowanie go miało zakończyć zabawę w kanciarzy. Wystarczyło tylko porwać dzieciaka – dzieciaka, którego rodzice śpią na forsie i będą zdecydowani zapłacić każdą cenę. Namierzyli już nawet cel. Powstał jednak drobny problem – umarł George.
Problem z Blazem jest taki, że z żadnej strony nie przypomina typowego, amerykańskiego kryminału, czy nawet książki akcji (że się tak wyrażę ;D). Cała fabuła zamyka się w kilku dniach, ale jednocześnie czytelnik zostaje wyprawiony w podróż w czasie, poznając całą historię Claya. Tak naprawdę mam wrażenie, że wszystko co dzieje się jakby w głównym nurcie opowieści (książkowej teraźniejszości), stanowi jedynie dodatek, coś co autor musiał wymyślić, by móc opowiedzieć historię jednego człowieka. A zaręczam wam przyjaciele i sąsiedzi**, że w ogólnym rozrachunku Blaze to najsympatyczniejszy przestępca, jakiego znam. I przyznaję się bez bicia, popłakałam się na samym końcu.
Uwaga duży spoiler: Blaze ma problemy z głową. Jest powolny i raczej przygłupi. Najbardziej uderzające w tej powieści jest to, że gdy był małym chłopcem uczył się dobrze i lubił książki. Miał szansę wyjść na ludzi, ale jego ojciec – pijak – skopał go ze schodów, czego pamiątką było właśnie duże wklęśnięcie w czole.
Sąd zadecydował o tym, że Blaze’owi lepiej będzie w sierocińcu, ale od tamtego czasu chłopiec nie był już taki jak wcześniej.
Cała ta historia może wydawać się nieprawdopodobna. Zgodzę się tu z Kingiem, który stwierdził (odnośnie „Blaze’a” przed przeróbką): „Do stylu co prawda nie miałem specjalnych zastrzeżeń, ale sama fabuła przypominała mi, co kiedyś powiedział Oscar Wilde, a mianowicie, że dickensowskiego „Magazynu osobliwości” nie sposób czytać, nie płacząc przy tym ze śmiechu jak bóbr. Ja miałem tak samo podczas lektury „Everymana” Philipa Rotha, „Judy nieznanego” Thomasa Hardy’ego , a także „Córki opiekuna wspomnień” Kim Edwards – w pewnym momencie po prostu zaczynałem trząść się ze śmiechu, wymachiwać rękami i wołać:
– I jeszcze nowotwór! I jeszcze niech oślepnie! Tego jeszcze nie było!”***.
Głównemu bohaterowi przydarzyło się wiele nieszczęść. A kiedy już wydawało się, że los się do niego uśmiechnął, dość brutalnie świat obracał się przeciwko temu losowi. Z tego powodu można mieć wrażenie, że jest tego za dużo, a jego historia ma wzbudzić w czytelniku litość. Jednak mimo tego, nie wybuchałam kpiącym śmiechem i nie czułam przesytu.
Blaze wydaje się być bardzo naturalną postacią, a King z wprawą manipuluje emocjami czytelnika i sprawia, że po cichu człowiek marzy, żeby facetowi się udało. Z drugiej strony staram się stawiać sprawę jasno: przestępca to przestępca – nie ważne jak autorzy książek czy twórcy filmów próbują usprawiedliwiać ich czyny. Porywasz dziecko, zabijasz ludzi, kradniesz, oszukujesz – cokolwiek. Jesteś przestępcą.
King nie popełnił tego grzechu. Jego bohater po prostu jest najsympatyczniejszym przestępcą jakiego znam – co nie znaczy, że nie potrafi odezwać się w nim brutalna strona. Fajnie, że autor nie próbuje usprawiedliwić Blaze’a, pokazuje jedynie jego drogę do punktu, w którym się znalazł i jego tok rozumowania.
Blaze to w gruncie rzeczy bardzo smutna książka o tęsknocie, by zawsze mieć kogoś u swojego boku, o złośliwości losu, o tym, że każdy chciałby mieć swoje bezpieczne miejsce w tym świecie. Jesteśmy świadkami, jak porwanie dla okupu staje się czymś więcej niż tylko kwestią wymuszenia pieniędzy.
Przyznaję szczerze, że wolę, gdy King pisze powieści wielowątkowe, w których historia opiera się na kilku bohaterach. Blaze jednak okazał się książką dobrą. Podoba mi się w niej styl prowadzenia historii – teraźniejszość bez problemu zmieszana z przeszłością tak, by nic się nie pomieszało i czytelnik się nie pogubił. Nie czuło się sztywnych granic; Blaze bardzo naturalnie w pewnych okolicznościach powracał do swoich konkretnych wspomnień, a umiejętne wtrącanie retrospekcji uważam za jedną z trudniejszych pisarskich umiejętności.
Co jeszcze? Atutem jest długość opowieści – 171 stron. Czcionka w sam raz dla takiej ślepej kury jak ja, no i zgrabne rozdziały. Nie ma dłużyzn, a książkę można pochłonąć słownie w jeden dzień (chyba, że ma się pozaczynanych milion innych rzeczy, jak ja…).
Jeśli więc ktoś ma ochotę poczytać historię człowieka, który z oszusta przerodził się w porywacza, jeśli zechce, by jego wyobraźnia zmarzła w wielkiej śnieżycy, w której dzieje się główna akcja, jeśli nie zrazi się, że kryminału w tej książce jest jak na lekarstwo – to Blaze będzie całkiem trafnym wyborem.
Co prawda określenie tej książki mianem „lekkiej”, nie do końca mi pasuje, ale zdecydowanie wcisnęłam ją do grona tych mniej wymagających.
W ogólnym rozrachunku Blaze dostaje 6/10, ale to dlatego, że znam Kinga i jego możliwości. A ta książka była po prostu dobra.
No i namotałam 🙂
_____________
*Bachman R., Blaze, s. 9;
** King często się tak wyraża ;D;
***Bachman R., Blaze, s. 10;
Przypisy ze stronami pochodzą z książki wydanej przez Prószyński i S-ka.
Richard Bachman to pseudonim Stephena Kinga, którego pisarz używał w latach 1966-1973. Z opowieści wynika, że w tamtym czasie King pisał (i sprzedawał) opowiadania grozy do obleśnych świerszczyków w stylu Cavaliera albo Adama, natomiast Bachman pisywał powieści, „których pies z kulawą nogą nie chciał kupić’*.
więcej Pokaż mimo toJak to ładnie ujęto na okładce książki, Bachman umarł na „raka...