-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Biblioteczka
2018-03-10
2018-12-28
KLAMRA ALBO PRÓBA OGNIA
Po bardzo udanym, pierwszym doświadczeniu z prozą Heinricha Bölla (1917-1985) za sprawą „Utraconej czci Katarzyny Blum”, odczułem potrzebę natychmiastowego przeczytania jeszcze jednej książki niemieckiego noblisty. Proza zamieszczona w tej króciutkiej książeczce to Böll nieco inny, bo te dwa opowiadania te powstały ponad dekadę przed uhonorowaniem pisarza literacką Nagrodą Nobla. Były one bowiem pierwotnie publikowane w „Frankfurter Allgemeine Zeitung” odpowiednio – „Kiedy wojna wybuchła” w grudniu 1961, a „Kiedy wojna się skończyła” – w czerwcu 1962 roku.
Böll, opowiadając o wojennej traumie, całkowicie odwraca perspektywę, przedstawiając ją z drugiej, mało popularnej, niemieckiej perspektywy. Te dwie prozatorskie miniatury stanowią niezwykłą klamrę, którą niemiecki pisarz spaja dwa brzegi wojennej traumy, opisanej za pomocą obrazów – samą traumę pomijając, jakże wymownym, milczeniem. Oba opowiadania spaja osoba narratora, który pomimo bliskich autorowi poglądów, nie może jednak być z nim tożsamy – jest bowiem od niego nieco młodszy – w chwili wybuchu wojny ma niespełna dziewiętnaście lat i jest telefonistą. Co prawda w późniejszych wydaniach do omawianych opowiadań dołączone zostało również trzecie – „Kim wreszcie ten chłopak ma zostać?”, opowiadające o dzieciństwie bohatera, jak również o tym, co ukształtowało jego poglądy, jednak literatura ta jest równie mocna i wymowna w formie dyptyku.
Mimo niewątpliwej ciężkości tematycznej, proza ta zaczyna się wręcz zabawnie, opis koszarowych absurdów pozwala spodziewać się, że będziemy mieli do czynienia z narracją w stylu najsłynniejszego dzieła Jaroslava Haška, gdy czytamy o wrzeszczących oficerach, oszczędnie gospodarujących własną inteligencją, czy wtedy gdy poznajemy rozkład dnia poborowych: „Było jeszcze widno, kiedy przeładowywaliśmy buty z wagonów na ciężarówki, ale kiedy przeładowywaliśmy je z ciężarówek do wagonów, ściemniło się i wciąż jeszcze było ciemno, kiedy przeładowywaliśmy buty z wagonów na ciężarówki. Potem znowu zrobiło się widno, przeładowywaliśmy bele siana z ciężarówek do wagonów”. I tak dalej, choć może lepiej byłoby powiedzieć und so weiter. Czasami, by coś ośmieszyć, nie jest potrzebny żaden silący się na oryginalność komentarz – wystarczy dosłownie przytoczyć czyjeś słowa lub z przesadną skrupulatnością opisać jakąś czynność. Ale za to później, jak grom z jasnego nieba pojawia się wiadomość o wybuchu wojny, dla bohatera oznacza to koniec dotychczasowego życia. Stwierdza on rzecz niezwykle istotną: „wojna odbiera śmieszności cały komizm”. Istotnym elementem rozliczenia z przeszłością, jest w opowiadaniu „Kiedy wojna wybuchła” oskarżenie skierowane przeciwko Kościołowi, który jest ukazany jako instytucja jawnie wspierająca nazistowski reżim. Kiedy cała jednostka wybiera się na mszę, narrator z żalem zauważa, że jego współtowarzysze broni najchętniej by go ekskomunikowali, chcieliby żeby jednoznacznie nie demonstrował, że należy do tego samego Kościoła, co oni – oburzają się na niego nie jako koledzy, nie jako żołnierze, ale przede wszystkim jako katolicy. Niemy protest bohatera robi duże wrażenie – najpierw demonstracyjnie rozpina kołnierz w czasie nabożeństwa, później – już przed Kościołem, rzuca na ziemię czapkę, zapala papierosa i wdaje się w prowokacyjną pogawędkę z napotkanym przypadkowo księdzem, oskarżając go o brak znajomości teologii. Bardzo mocno utkwiło mi również w pamięci, jak narrator kpi z haseł oficjalnej propagandy, gdzie, co u Bölla typowe, za komentarz służy brak komentarza: „Pamiętam tylko kronikę filmową: bardzo nieszlachetnie wyglądający Polacy znęcali się nad bardzo szlachetnie wyglądającymi Niemcami; w kinie było tak pusto, że mogłem palić podczas seansu”.
Zaś opowiadanie „Kiedy wojna się skończyła” to już proza o znacznej przewadze molowej tonacji, będąca zapisem powrotu narratora do zniszczonej dywanowymi nalotami Kolonii. Tu już wiele dzieje się na poziomie niewyrażalnych emocji, na przykład, gdy bohater staje się przypadkowym świadkiem plądrowania rodzinnego mieszkania, w na wpół zburzonej kamienicy rozpoznając fragment znajomej tapety. Z zażenowaniem obserwuje „towarzyszy” swojej podróży. Rzeczownik ten należy opatrzyć wiele mówiącym cudzysłowem, bowiem ich obecność skłania narratora do refleksji nad tym, gdzie przebiega „granica między nienawiścią a pogardą”. Widzi tchórzy i szubrawców, którzy w ostatniej chwili, jeszcze w pociągu, chcą przeistoczyć się w bohaterów i doszywają sobie nienależne im dystynkcje. Narratora charakteryzuje nienawiść do własnego kraju – tak skrajna, że godna samego Thomasa Bernharda. Wspomina, że chciano mu odebrać prawo do uważania się za Niemca – prowadzi to do dramatycznej deklaracji ze strony bohatera, że wolałby być martwym Żydem niż żywym Niemcem.
Myślę, że podobna proza była niemożliwa do napisania przy użyciu innych środków, niż te, zastosowane przez niemieckiego noblistę. Böll, w uzupełnieniu swojej tendencji do skrótowości posługuje się obrazami i psychologią. W tych dwóch opowiadaniach nic nie dzieje się wprost, prawdziwy dramat tworzy się dopiero w momencie, w którym czytelnik dopowiada sobie resztę historii. Cała ta książka jest nieustającym samobiczowaniem, literackim auto-da-fé. Z pełną świadomością faktu, że owa próba ognia, choćby najcięższa, nie zdoła do końca wypalić wszystkich win. Böll swoim pisarstwem oddaje sprawiedliwość tym wszystkim, mniej lub bardziej jawnie sprzeciwiającym się zbrodniom narodowego socjalizmu Niemcom, którzy mimowolnie znaleźli się w szczękach historii, wśród tak zwanej rasy panów. Odpowiedzialność za hitleryzm spadła na cały naród niemiecki – tym głębsza była tragedia takich ludzi, jak na przykład filozof Karl Jaspers, który po wyzwoleniu przez Amerykanów miał stwierdzić, że największą tragedią jego życia jest to, że przedstawiciele obcego narodu musieli wyzwolić go przed jego własnym. Dwa dni temu, podczas obchodów rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz, premier Morawiecki raczył stwierdzić, że to nie naziści dokonywali zbrodni, tylko Niemcy. Jest to stwierdzenie łatwe do zaakceptowania, ale populistyczne i nieuwzględniające złożoności ówczesnych realiów. Bo co też w takim razie myśleć o Böllu, Jaspersie, czy chociażby Tomaszu Mannie, który wyemigrował z III Rzeszy jeszcze w latach trzydziestych, a później za pośrednictwem BBC kierował do niemieckich słuchaczy płomienne apele o nieuleganie paranoi narodowego socjalizmu? Mamy uznać ich współwinę?
Niestety, nawet najbardziej przenikliwi krytycy, z których opiniami dotąd się liczyłem, nie ustrzegli się banałów, pisząc o Böllu na przykład: „Zabijał nas [Polaków], a ja teraz mam mu współczuć?”. Takie postawienie sprawy wydaje mi się po prostu nieuczciwe – zwłaszcza, że nie istnieje żaden jednoznaczny dowód, który wskazywałby na to, że Heinrich Böll w czasie wojny pozbawił kogokolwiek życia. Z pewnością zaś należy do najgłośniejszych sumień, domagających się od Niemców konieczności rozliczenia z przeszłością. Jego zaangażowanie społeczne przysporzyło mu wielu wrogów i epitetów. „Pamiętajcie, że byłem przeciw” – zdaje się nam mówić noblista. I odkrywa rzecz, która wydaje mi się być fundamentem tej prozy – że każdy człowiek posiada wiele twarzy. Dlatego też nie zamierzam zmienić zdania na temat Heinricha Bölla i nadal czytywać jego utwory, chyba że pojawią się jednoznaczne dowody jego winy. Od nazwiska Böll niedługa droga wiedzie do słowa „ból”. Jest to ból wynikający z poczynań jego własnego narodu, narzuconego mu miejscem urodzenia.
Na koniec drobna refleksja edytorska. Wyszperałem w antykwariacie wydanie sprzed ponad półwiecza. Opowiadania te ukazały się po polsku po raz pierwszy w 1966 roku, nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego, w ramach popularnej serii „Biblioteka Jednorożca”. Uzupełnieniem pozytywnego wrażenia, jakie zrobiła książka Heinricha Bölla są w moim przekonaniu bardzo dobre, choć nieoczywiste ilustracje Jana Samuela Miklaszewskiego (1907-1982) – grafika, znanego m.in. z ilustracji do Elementarza Falskiego.
KLAMRA ALBO PRÓBA OGNIA
Po bardzo udanym, pierwszym doświadczeniu z prozą Heinricha Bölla (1917-1985) za sprawą „Utraconej czci Katarzyny Blum”, odczułem potrzebę natychmiastowego przeczytania jeszcze jednej książki niemieckiego noblisty. Proza zamieszczona w tej króciutkiej książeczce to Böll nieco inny, bo te dwa opowiadania te powstały ponad dekadę przed uhonorowaniem...
2018-12-24
NIE ŚPIĘ, BO CZYTAM BÖLLA
„Utracona cześć Katarzyny Blum” to niewielka powieść, ale jej siła rażenia jest wprost potworna. To utwór bolesny, prawdziwy i niezwykle potrzebny, szczególnie w dzisiejszych czasach.
Po zakończonych niepowodzeniem protestach studenckich w roku 1968, Niemcami Zachodnimi co chwila wstrząsały kolejne ataki terrorystyczne, przeprowadzane przez skrajnie lewicowe bojówki spod znaku RAF (Frakcja Czerwonej Armii, inaczej zwana grupą Baader-Meinhoff). Na początku lat siedemdziesiątych, bulwarówki w rodzaju „Bilda”, czy „Die Welt” próbowały zrzucić na tę terrorystyczną organizację odpowiedzialność za prozaiczny napad na bank. Heinrich Böll (1917-1985), zawsze bardzo aktywny w kwestiach społecznych, zaprotestował przeciwko oszczerstwom, nieopartym na solidnych dowodach. Odpowiedzią była brutalna kampania brukowców przeciwko pisarzowi, którego oskarżono o gloryfikację terroryzmu. Ataki przybrały na sile, gdy w 1972 roku Böll został uhonorowany Literacką Nagrodą Nobla. „Utracona cześć Katarzyny Blum” została napisana dwa lata później i trudno ukrywać, że była osobistą zemstą pisarza, co widać już w specyficznej przedmowie: „Osoby i akcja niniejszego opowiadania są całkowicie zmyślone. Jeśliby natomiast przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety «Bild», nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione”.
Fabuła powieści Bölla miała uderzać prawdopodobieństwem i dlatego właśnie jest niesłychanie prosta. Katarzyna Blum, dwudziestosiedmioletnia pomoc domowa, osoba ze wszech miar uczciwa, skrupulatna i pruderyjna (w pewnych kręgach nazywana była „Mniszką”) spędza noc z przypadkowo poznanym na ostatkowej prywatce mężczyzną, Ludwikiem Göttenem, który, jak się okazuje, jest poszukiwany przez policję w związku z podejrzeniami o zabójstwo i dezercję. W ten sposób Katarzyna zostaje wplątana w całą aferę, problem w tym, że jej zeznania zostają ujawnione publicznie, co w konsekwencji powoduje wściekłą nagonkę bulwarówek, kierowaną przez dziennikarza o nazwisku Tötges. Stawia się jej zarzuty o współudział, nielegalne przywłaszczenie sobie majątku, jest uważana za złodziejkę, komunistkę, prostytutkę. Znalazłszy się w samym środku typowo kafkowskiej sytuacji, całe jej życie legnie w gruzach. W ciągu zaledwie czterech dni Katarzyna Blum przekształca się w morderczynię.
Czynnikiem decydującym o skali całego zdarzenia okazał się nakład – niektóre czasopisma zadawały sobie trud rzetelnego opisywania sprawy Katarzyny Blum, ale, niezwykle wymowne jest retoryczne pytanie postawione przez tytułową bohaterkę: „kto to czyta?”. Wszyscy czytają GAZETĘ. To pokazuje jasno, że głównym sprawcą nie jest sama gazeta, a społeczeństwo, które wytwarza zapotrzebowanie na tego rodzaju „publicystykę”. Tak jak kiedyś chleba i igrzysk, u Bölla lud potrzebuje tak zwanej „prostej prawdy”. Tymczasem prawda nigdy nie jest prosta.
Może właśnie dlatego styl powieści Heinricha Bölla jest taki, jaki jest. Niezwykle wyrachowany i ascetyczny. Sprawozdawczy i rzeczowy. Po to, by ani na krok nie zbliżyć się do tego, przeciwko czemu jest skierowany. Morderca jest znany od początku, gdyż to nie jest powieść sensacyjna. Niemiecki noblista przyjął funkcję sprawozdawcy, ma streszczać, a nie wydawać wyroki. W powieści ani jedna kropla krwi nie zostaje przelana na oczach czytelnika, „jeśli coś ma tutaj w ogóle płynąć, to nie krew”. Zawiedzionych tym faktem odbiorców, pisarz odsyła „do telewizji i kina na dreszczowce i musicale”. Naprawdę, kontrast pomiędzy tym, o czym Niemiec opowiada a sposobem, w jaki to czyni, potęguje wstrząsające wrażenie. Böll, rzeczowością swojego opisu sięga najdalej, jak się da – aż do granic naturalizmu. Gdy relacjonuje konsekwencje sprawy, wspomina o dalszych losach adwokata Katarzyny Blum, Blorny, który w wyniku sprawy utracił poważanie, nie pomijając nawet opisu zaniedbanej przezeń higieny osobistej i zapachu z ust.
Böll, mimo że konstruuje fikcję, zdaje sobie sprawę z prawdopodobieństwa tego, iż może się ona wydarzyć naprawdę, dlatego jego narracja jest maksymalnie rzeczowa i rzetelna. Stąd wielokrotnie powtarzane przez narratora słowo „jakoby” i oparcie konstrukcji powieści na źródłach – fikcyjnych, ale przecież prawdopodobnych. Niemiecki pisarz poprzedza „Utraconą cześć Katarzyny Blum” swoistą teoretyczną podbudowę, która służy mu do szczegółowego opisu kompozycji książki. I tak, nawiązując do dziecięcej zabawy kałużami (łączenie za pomocą patyka), wprowadza pojęcie kondukcji – co nasuwa wniosek, że w celu zachowania jak najpełniejszego obiektywizmu Böll jest zmuszony do tkania narracji z wielu odrębnych dokumentów i zeznań. Z góry zaznacza, iż może się zdarzyć, że jego relacja zacznie się „rozpływać” – należy bowiem, pozostając w wodnej metaforyce, uwzględnić możliwe „zaczopowania, spiętrzenia, zapiaszczenia, chybione źródła nie dające się połączyć a także prądy podskórne itd.. itd.”.
Powieść Bölla jest oskarżeniem skierowanym pod adresem tabloidyzacji prasy, mam jednak wrażenie, że w kontekście polskim przestała ona być największym problemem. Tytuły artykułów w rodzaju „Nie śpię, bo trzymam kredens” (który starałem się sparodiować w tytule recenzji), czy „Kołdra chciała mnie udusić”, mogą budzić co najwyżej politowanie i każdy, nawet przeciętnie inteligentny człowiek będzie wiedział, z czym ma do czynienia. Większego zagrożenia upatrywałbym gdzie indziej – żyjemy bowiem w czasach, w których skrajnie relatywizuje się prawdę, podporządkowując ją poglądom politycznym i partyjnym interesom. Żyjemy w czasach postprawdy – nie żadnych „fake newsów”, bo trudno zaprzeczyć, że to popularne w ostatnich latach pojęcie używane jest przede wszystkim do określania prawdy niewygodnej dla drugiej strony sporu. Oczywiście, szczególne nasilenie tych zjawisk da się obserwować od ponad trzech lat, czyli po zmianie władzy na tak zwaną „prawą i sprawiedliwą”, ale należy uczciwie przyznać, że odpowiedzialność za obecny stan rzeczy spoczywa na obu stronach politycznego sporu w Polsce. Dlatego właśnie „Utracona cześć Katarzyny Blum” może być bronią obosieczną.
Czytajcie Państwo Heinricha Bölla, a w szczególności „Utraconą cześć Katarzyny Blum”. Póki czas, zanim przemoc doprowadzi do tego, do czego może doprowadzić. Być może twórczość niemieckiego noblisty stanie się drogą do opamiętania. Nie śpię, bo czytam Bölla? Przeczytałem Bölla, ale nadal nie śpię.
NIE ŚPIĘ, BO CZYTAM BÖLLA
„Utracona cześć Katarzyny Blum” to niewielka powieść, ale jej siła rażenia jest wprost potworna. To utwór bolesny, prawdziwy i niezwykle potrzebny, szczególnie w dzisiejszych czasach.
Po zakończonych niepowodzeniem protestach studenckich w roku 1968, Niemcami Zachodnimi co chwila wstrząsały kolejne ataki terrorystyczne, przeprowadzane przez...
2018-04-05
OPOWIEDZIEĆ WŁASNE TRAUMY
Przyznam, że z początku byłem nieco sceptyczny. Zapowiadało się na kolejną powieść o perypetiach biednego pisarza, wykolejeńca, wewnętrznie wolnego mizantropa, nie wylewa który za kołnierz i żyje marzeniami o dawnej lub przyszłej świetności. Temat ten wydaje się zupełnie wyeksploatowany choćby przez Charlesa Bukowskiego, czy też – choć z zupełnie innej perspektywy – przez Knuta Hamsuna. Okładka pierwszego polskiego wydania powieści, oparta zresztą na oryginalnej wersji, pozwalała przypuszczać, że głównym tematem utworu będzie pstrokatość i kiczowatość Ameryki, ze słynnym American Dream na czele. W powieści Hilsenratha na pierwszy plan wysuwa się jednak wątek żydowski. „Fuck America” idealnie skomponowała się z moją poprzednią lekturą – otóż jestem świeżo po lekturze „Uchodźców” Henryka Grynberga. O ile Grynberg w swojej powieści opisywał los żydowskich uchodźców w latach sześćdziesiątych, o tyle Hilsenrath przenosi czytelnika do czasów wcześniejszych o dekadę.
Moim zdaniem Edgar Hilsenrath (ur. 1926) przełamał schemat pisania o Holokauście, rezygnując w swojej powieści z przesadnego patosu, w zamian za to posługując się pewną dozą groteski i czarnego humoru. Może to wydawać się bluźniercze, ale jest też niezwykle odświeżające. Sprzyja temu polifoniczna budowa powieści, jak również jej niejednorodność narracyjna. Mamy tu narratora w pierwszej, trzeciej i drugiej osobie – w postaci monologów, które bohater adresuje do samego siebie. Dialogi są chaotyczne, bardzo często przyjmują postać lakonicznych komunikatów, które wymieniają między sobą postaci, bez jakiegokolwiek komentarza ze strony narratora. Pełne powtórzeń, „okejowania” i semantycznej pustki, mogą irytować, jednak jest to świadomy zabieg stylistyczny, dzięki któremu autorowi dobrze udało się oddać specyfikę snobistycznej nowojorskiej socjety, owładniętej przez konsumpcjonizm, gdzie bieda i samotność jest powodem do wstydu. Narracja może również wydawać się odstręczająca, bowiem w wielu miejscach jest wulgarna i obsceniczna, bohater ma bowiem tendencję do sprowadzania wszystkiego własnej fizyczności i seksualnych potrzeb.
Edgar Hilsenrath powołuje do życia Jakoba Bronsky’ego, dwudziestosiedmioletniego niemieckiego Żyda, ocalonego z pożogi wojennej. Jest to postać, jeśli nie autobiograficzna, to bardzo mocno naznaczona życiorysem autora. Na co dzień głoduje, włóczy się po Nowym Jorku, by przetrwać – podejmuje się różnych, najpodlejszych zajęć, noce spędza w kafeterii dla emigrantów, gdzie pisze swoją książkę. Jego obsesją jest opisać Holokaust. Jego życie dalekie jest jednak od linearności, co zresztą przekłada się na narrację powieści (zarówno powieści Hilsenratha, jak i powieści pisanej przez bohatera). Jakob Bronsky opowiada swoją historię na kilka możliwych sposobów, bo „(…) było nagle dwóch Jakobów Bronskich (…) Jeden Jakob Bronsky, który stracił życie razem z sześcioma milionami i drugi Jakob Bronsky, który przeżył tych sześć milionów”. To opowieść złożona z mgnień pamięci, palimpsestów. Jest w tej powieści kilka takich momentów, kiedy wręcz trudno zorientować się, czy zdarzenia, których świadkami jesteśmy, dzieją się naprawdę w świecie przedstawionym, czy też są owocem bujnej i nie najzdrowszej wyobraźni bohatera. Tak jak na przykład rozdziały od dwudziestego pierwszego do dwudziestego szóstego, kiedy to Bronsky opowiada całe swoje życie najbardziej znanej amerykańskiej psychoterapeutce, którą zobaczył na ekranie telewizora. Jest to również moment przełomowy powieści, jej linia demarkacyjna, przekroczenie zasieków ze słów. Podobnie jak było dwóch Jakobów Bronskich, tak w „Fuck America” jest dwóch Edgarów Hilsenrathów – od tego momentu znikają wszelkie elementy komiczne, a pojawia się tragizm, fatalizm i naturalistyczny opis wojennych losów. Ale, co istotne, to właśnie wtedy opowieść uspokaja się, normalizuje, zbliżając do klasycznej powieściowej narracji. Tak jakby to właśnie było marzeniem bohatera – znaleźć kogoś, komu można by opowiedzieć własną historię od początku do końca. Nie na darmo jedna z najważniejszych prawd o literackiej twórczości mówi: jeśli się czegoś boisz, zacznij o tym pisać – ujmiesz się w karby, a strach się skonwencjonalizuje. Opowiedziawszy swoją historię psychoterapeutce, Jakob Bronsky znika czytelnikowi z pola widzenia, nie dowiadujemy się już niczego na temat jego dalszych uchodźczych losów i twórczych zmagań. Sądzę, że gdyby jednak dane mu było przemówić, opowiadałby o swojej przeszłości w czasie przyszłym. Mam za to wątpliwości, czy strach zdołał się skonwencjonalizować w przypadku ojca głównego bohatera – Nathana Bronskiego (jego losy poznajemy w epilogu), który przeczuwając nadchodzącą katastrofę wojny, przez wiele lat starał się uzyskać wizę imigracyjną do USA. Gdy wraz z rodziną dotarł w końcu do Ameryki w 1952 roku i spojrzał po raz pierwszy na Statuę Wolności, wydało mu się, że ma ona twarz Konsula Generalnego, który przez wiele lat odmawiał Bronskim prawa do emigracji, wysyłał obraźliwe listy, pisząc, że są „niepotrzebnym elementem”. Wtedy to właśnie stary Bronsky wypowiedział swoje pierwsze (i jedyne, jakie znał) słowa w języku angielskim: „Fuck America!” – taka właśnie jest geneza tytułu powieści.
Moim zdaniem powieść Edgara Hilsenratha swoją nowatorskością wykonuje dobrą pracę u podstaw, opowiadając o sprawach tak krańcowo trudnych, jak Holokaust, nie poniżając całych narodów, ani przez moment nie zahaczając o antysemityzm, a jedynie wyśmiewając uniwersalne ludzkie przywary. W Niemczech „Fuck America” ukazała się po raz pierwszy w 1980 roku, do Polski jej pierwsze wydanie trafia 38 lat później. Czy to oznacza, że już jesteśmy gotowi na taką literaturę? Obyśmy byli. Może wreszcie przestaniemy rozpatrywać pewne zjawiska w kontekście narodowym, a zaczniemy w jednostkowym.
OPOWIEDZIEĆ WŁASNE TRAUMY
Przyznam, że z początku byłem nieco sceptyczny. Zapowiadało się na kolejną powieść o perypetiach biednego pisarza, wykolejeńca, wewnętrznie wolnego mizantropa, nie wylewa który za kołnierz i żyje marzeniami o dawnej lub przyszłej świetności. Temat ten wydaje się zupełnie wyeksploatowany choćby przez Charlesa Bukowskiego, czy też – choć z zupełnie...
2017-10-18
„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna wielka wojna jest nieunikniona. Ktoś napisał, że „Wilkiem stepowym” mogą zachwycić się ludzie posiadający cząstkę schizofrenicznego umysłu, sami będący takimi właśnie „wilkami stepowymi”. Ja odnalazłem zaskakująco wiele, zbyt wiele podobieństw, co spowodowało, że lektura książki zafundowała mi wiele różnych, często skrajnych emocji. To opowieść przede wszystkim o nieprzystosowaniu do świata i panujących w nim norm, złożoności ludzkiej psychiki. Otóż Hesse postuluje, że człowiek często ma w sobie, nie jak uważa się powszechnie, dwie przeciwstawne natury, ale ich całe mnóstwo. Perypetie głównego bohatera są bardzo bliskie moim dotychczasowym przemyśleniom. Jednak myślę, że przy lekturze „Wilka stepowego” niezbędna jest ostrożność, momentami roznosi się nad nią niebezpieczne odium nietzscheanizmu – każdy bowiem podświadomie jest skłonny uznać się za jednostkę wybitną, która ma prawo negować zastane normy społeczne, tak jak Harry Haller. Tymczasem to musi się „w ogniu przepalić”, samemu sobie trzeba udowodnić, że jest się człowiekiem krańcowym. Nie napiszę niestety zbyt wiele, być może tak to już jest, że najtrudniej pisze się o dziełach najwybitniejszych. Sądzę, że nie pomylę się wiele, konkludując, że oto za sprawą „Wilka stepowego, napotkałem jedną z najważniejszych lektur dla mojej tożsamości, nie tylko czytelniczej.
„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-15
„Czarodziejska góra” została umieszczona na 40. miejscu w rankingu 100 najważniejszych książek XX wieku według dziennika „Le Monde”. W literaturze, jak w sporcie – rankingi nie grają, ale mimo wszystko odnotujmy ten fakt. Sądzę, że wiele się nie pomylę, jeśli powiem, że jest „Czarodziejska góra” jedną z najtrudniejszych książek, jakie dotąd przeczytałem, jedną z najbardziej wymagających intelektualnych przygód, jakich doświadczyłem. Trudna nie tylko ze względu na objętość, lecz przede wszystkim mając na uwadze fakt, iż Tomasz Mann (1875-1955) zdaje się być jednym z tych pisarzy hołdujących czemuś, co nazwałbym nieokiełznanym pędem słowotwórczym – naprawdę wystarczy chwila nieuwagi i roztargnienia czytelnika, a już zamazuje się głębia sensu i zostają same słowa. A nie jest to z pewnością książka, którą czyta się w napięciu strona za stroną, chcąc szybko dowiedzieć się, co będzie dalej. Podobnie zresztą rzecz się ma z Proustem. Myślę, że w jakimś stopniu można ów pęd słowotwórczy Manna złożyć na karb typowo protestanckiego gadulstwa – co z kolei wspaniale uzasadnia fakt, że „Czarodziejska góra” jest jedną z książek, do której najczęściej nawiązuje w swojej twórczości Jerzy Pilch.
Można utwór Manna czytać na wielu płaszczyznach – najprościej na poziomie wiernego opisu życia ciężko chorych ludzi u progu pierwszej wojny światowej, czy też portretu społeczeństwa i ludzkich postaw wobec życia i śmierci można uznawać za dzieło filozoficzne – (aż się prosi, aby wyrobić sobie własne zdanie i zająć określone stanowisko w dychotomicznym sporze Settembrini vs. Naphta, będącym de facto osią całej powieści). Dla mnie jednak „Czarodziejska góra” jest przede wszystkim opowieścią o czasie, refleksje Castorpa na ten temat zdają się znajdywać potwierdzenie z biegiem czasu, w miarę coraz większych palimpsestów narracji.
Ciekawie jest też pomyśleć o „Czarodziejskiej górze” jako o parodii tzw. powieści edukacyjnej. Castorp, o którego duszę zażarty bój toczą Settembrini i Naphta (później także Peeperkorn), to osoba nad wyraz przeciętna, nieciekawa, która do tego stopnia nie posiada własnych poglądów, że za wszelką cenę chce dostać się pod czyjś intelektualny wpływ (nazywany jest „intelektualnym komiwojażerem”). Przyjeżdżając do Berghofu, miał co najwyżej osobliwe poglądy, takie jak na przykład, że poza Hamburgiem ludzie nie umieją dobrze prasować ubrań, czy też że nie cierpi pracy i trzaskania drzwiami. Pobyt zaplanowany na trzy tygodnie, przedłuża się do siedmiu lat, w trakcie których Castorp styka się z różnymi wyrazistymi postaciami, które są przecież niczym innym, jak alegorią świata. Settembrini jest tu symbolem humanizmu, Naphta – radykalizmu, Peeperkorn – dionizyjskiej radości życia, Joachim Ziemssen – obowiązku (żołnierskiego), a Kławdia Chauchat – miłości i pokusy. Przez siedem lat spędzonych na górze doświadczył wszystkiego, tak jakby przeżył wszystko.
Status „przeczytane” to w przypadku „Czarodziejskiej góry” spore nadużycie, bo wydaje się ciągle zbyt mało, zbyt pobieżnie, zbyt powierzchownie. A zatem powroty będą niezbędne – w miarę upływającego życia. Życia upływającego, co ważne – w normalnym tempie, bo większości z nas raczej nie będzie dana taka intymna relacja z czasem, jakiej doświadczył Hans Castorp. Owszem, miejscami lektura dłuży się i męczy, raz przepływa przez palce wartkim strumieniem, raz skuta lodem, mrozi palce. Myślę, że to jest dokładnie tak, jak sam Tomasz Mann to określił pod koniec: „opowieść nie była ani zajmująca, ani nudna, była opowieścią hermetyczną”. Powroty będą konieczne po to, by zrozumieć jeszcze dogłębniej, definitywniej – to niewątpliwe arcydzieło literatury światowej, które spokojnie można by umiejscowić nie na 40. miejscu, ale być może nawet w pierwszej dziesiątce najważniejszych książek w historii.
„Czarodziejska góra” została umieszczona na 40. miejscu w rankingu 100 najważniejszych książek XX wieku według dziennika „Le Monde”. W literaturze, jak w sporcie – rankingi nie grają, ale mimo wszystko odnotujmy ten fakt. Sądzę, że wiele się nie pomylę, jeśli powiem, że jest „Czarodziejska góra” jedną z najtrudniejszych książek, jakie dotąd przeczytałem, jedną z najbardziej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06
PRZEWODNIK PO ZAKAMARKACH UMYSŁU
Przystępując do lektury „Demiana”, obawiałem się tego, co krytycy najczęściej zarzucają powieściom Hermanna Hessego (1877-1962), a mianowicie przeintelektualizowania i zbyt nachalnego mistycyzmu. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. „Demian” to wspaniała opowieść o dojrzewaniu, poszukiwaniu samego siebie, umacnianiu samoświadomości. Opowieść, która wzrusza i inspiruje. Klasyczny przykład bildungsroman, czyli tzw. powieści inicjacyjnej.
W powieści Hessego narratorem jest niejaki Emil Sinclair, który, z perspektywy dojrzałego już człowieka, opowiada swoje losy począwszy od wczesnego dzieciństwa aż do lat studenckich, przerwanych wybuchem pierwszej wojny światowej. Wychodzi bowiem z założenia, że historia każdego człowieka jest „wieczna i boska”, a przez to godna bycia opowiedzianą, a także dlatego, że „wyjaśnić samego siebie każdy może tylko sam”. Sinclair od najmłodszych lat przeczuwał istnienie dwóch światów – pierwszy z nich to świat jego rodziców, świat ciepła, światła, jasności i czystości, gdzie królują miłość i szacunek. Drugim zaś światem jest świat zakazów, ciemności, świat brutalny, brzydki i przerażający – co, paradoksalnie, czyniło go w oczach bohatera jeszcze bardziej pociągającym. Sinclair zatem od początku balansuje na granicy tej dychotomii. Poszukuje własnej tożsamości, co rusz przeważając szalę własnego losu na jedną ze stron. „Nie pragnąłem przecież nic więcej, niż żyć tym, co samo chciało ze mnie się wydobyć. Czemuż było to tak bardzo trudne?” – te jakże istotne zdania otwierają powieść. Kluczowym momentem w jego życiorysie jest pojawienie się starszego Maksa Demiana, który stopniowo staje się dla Sinclaira duchowym przewodnikiem, wprowadzającym młodego adepta w arkana świadomego życia.
W losach głównego bohatera widać wyraźnie wpływ, jaki na autora miała myśl Carla Gustawa Junga i wprowadzony przez niego termin „procesu indywiduacji”, który jest konsekwencją analizy snów – a te miały ogromne znaczenie dla drogi Emila Sinclaira. „Demian” to w ogóle książka bardzo osobista. Dość powiedzieć, że pierwotnie jako jej autor figurował właśnie Emil Sinclair we własnej osobie, a nie Hermann Hesse, gdyż to nazwisko budziło podówczas duże kontrowersje. Trudno co prawda dziś rozpatrywać, jak dalece autobiograficzną postacią jest Sinclair, jednak z pewnością na kartach powieści spotykamy Hessego we własnej osobie, który w momencie pisania tego dzieła, ze względu na oskarżenia o zdradę ojczyzny, przeżywał kryzys egzystencjalny i musiał zmierzyć się ze sobą samym, poddając się psychoanalizie. „Demian” jest osobliwą mieszaniną symboli i idei – od chrześcijańskich po buddyjskie. Zaś jednym z najczęściej przywoływanych w powieści symboli jest Abraxas – wywodząca się z gnostycyzmu jednostka łącząca elementy boskie i diaboliczne.
Otwierając „Demiana” po raz pierwszy obawiałem się również, że cała jego uniwersalna metafizyka rozpłynie się gdzieś w morzu archaicznego, skomplikowanego języka, co w połączeniu z tematyką książki sugerowałaby również data jej powstania – rok 1919. Obawy te również okazały się bezpodstawne. Lektura płynie wartką strugą i – jak się wydaje – do jakiegoś celu. Na pewno nie jest to nieruchomy akwen wodny zdezaktualizowanych konceptów. Przekład autorstwa Marii Kureckiej (nota bene – żony poety Witolda Wirpszy), powstał bodajże w latach sześćdziesiątych i zwrócił moją uwagę tylko jednym archaizmem. Jest nią konstrukcja „mimo”, po której Kurecka używa biernika, zamiast jak się przyjęło w dzisiejszej polszczyźnie – dopełniacza: „mimo całą sensację strzelaniny”.
Z prozą Hessego jest moim zdaniem ten problem, że nie pozostawia ona obojętnym – albo się ją w całości akceptuje, albo w całości odrzuca, w zależności od tego, czy czytelnik odczuwa jakiekolwiek powinowactwo losów z bohaterem. Zarówno Maks Demian, jak i Harry Haller (bohater „Wilka stepowego”) po prostu nie biorą jeńców. „Ja sobie wzorców nie wybieram, ja sprawdzam podobieństwa” – pisał jeden z najsłynniejszych polskich poetów. Z całą odpowiedzialnością oświadczam, że sam należę zdecydowanie do tego pierwszego grona, co oczywiście nie jest równoznaczne z bezkrytycznym przyjmowaniem całej zawartej w niej treści. I chociaż nie da się ukryć, że to „Wilk stepowy” był tym dziełem niemieckiego noblisty, które jak dotąd zrobiło na mnie największe wrażenie, to uważam powieść Hessego za niezwykłą, wartościową lekturę, a jej autora za duchowego przewodnika, co najmniej takiego, jakim dla Emila Sinclaira był Maks Demian.
PRZEWODNIK PO ZAKAMARKACH UMYSŁU
więcej Pokaż mimo toPrzystępując do lektury „Demiana”, obawiałem się tego, co krytycy najczęściej zarzucają powieściom Hermanna Hessego (1877-1962), a mianowicie przeintelektualizowania i zbyt nachalnego mistycyzmu. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. „Demian” to wspaniała opowieść o dojrzewaniu, poszukiwaniu samego siebie, umacnianiu samoświadomości....