-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik239
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024-05-01
2024-04-24
Problem z książką Ostatnie stadium mam taki, że za szybko się skończyła. Nie mówię tego często, ale czasami zdarza się, że historia i forma jej podania tak bardzo mi podpasuje, że wcale nie mam ochoty opuszczać wykreowanego świata. Bohaterka Niny Lykke jest jednak tak przekonująca, że z chęcią posłuchałabym znacznie więcej tego, co ma do powiedzenia.
Elin, bo tak ma na imię główna postać, to norweska pięćdziesięcioletnia lekarka pierwszego kontaktu. Wszystko to ma znaczenie, bo daje pogląd na stan emocjonalny w jakim kobieta się aktualnie znajduje. Jest sfrustrowana i wypalona w związku z mężem i ogólnie zmęczona życiem, hipokryzją ludzi, tym dokąd zmierza świat. Jej praca, czyli pacjenci także są przyczyną depresji, bo trudno sobie radzić z chciwymi i często głupawymi ludźmi, którzy przychodzą do lekarza, nie dlatego, że są chorzy, ale dlatego bo nie radzą sobie z życiem. A do tego są roszczeniowi.
🍷 Kryzys
Elin ewidentnie ma kryzys wieku średniego w szczytowym momencie. Kobietę poznajemy w trakcie jej epizodu depresyjnego, który bezpośrednio wynikł z faktu, że jej mąż dowiedział się o jej romansie. Spędzamy z Elin właściwie tylko jeden dzień, w którym retrospekcje, przemyślenia na temat swojego życia mieszają z ogólną oceną świata, którą czytelnik wyciąga z mniej lub bardziej wprost wypowiedzianych wniosków.
Ostatnie stadium w moim odczuciu jest formą ponurej komedii, przesączonej sarkastycznym humorem. Elin dotarła do swojej granicy wytrzymałości. Śpi w swoim gabinecie, w którym przyjmuje pacjentów, unika innych ludzi, przestała odpowiadać na wiadomości od bliskich.
Na dodatek zaczęła dyskutować z plastikowym szkieletem w jej gabinecie, który stał się formą jej alter-ego. Nazwała go Tore. Od niego właśnie dowiadujemy się, że Elin podświadomie zdawała sobie sprawę że decyzje, które popełniała były błędne. Tore absolutnie bezwzględnie docina jej, wyśmiewając jej próżność i motywacje. Jednocześnie paradoksalnie pomaga jej pozbierać się i zdać sobie sprawę z prawdziwych przyczyn tej sytuacji.
🍷 Wszędzie jest podobnie
Elin jest przenikliwa, sarkastyczna, ironiczna, momentami nawet złośliwa. Jest prawdziwa, wiarygodna i ludzka. Po wielu latach dawania sobie rady ze wszystkim zwyczajnie się załamała, każdy ma do tego prawo. Nawet w Norwegii, która w Polsce postrzegana jest jako kraina bogactwa i szczęścia. Jak się jednak okazuje to kraj, jak każdy inny, z uniwersalnymi problemami, które są także u nas.
Wiem, że Ostatnie stadium jest fikcją literacką, a jednak jest niepokojąco prawdziwe. Potrafię zrozumieć Elin, jako kobietę sfrustrowaną i zmęczoną życiem. Jej wnioski odnośnie życia i ludzi bardzo przypominają moje. To ta wiarygodność wpłynęła na to, że innym okiem spojrzałam na lekarzy – jako ludzi, którzy też oceniają i mają swoje gorsze momenty.
Książka Lykke jest powieścią, jakie chce się czytać. Ma lekki język, choć jest o tematach trudnych – wypaleniu, frustracji, popełnianych błędach, tym że rządzą nami maleńkie przypadki i czasami jeden SMS może być przyczyną zmiany całego życia. Lykke zostawia jednak po sobie nadzieję, że da się jakoś samemu wydostać z wieloletniego nawarstwienia cierpienia emocjonalnego i choć nie jest łatwo, to zawsze można zacząć od nowa.
Problem z książką Ostatnie stadium mam taki, że za szybko się skończyła. Nie mówię tego często, ale czasami zdarza się, że historia i forma jej podania tak bardzo mi podpasuje, że wcale nie mam ochoty opuszczać wykreowanego świata. Bohaterka Niny Lykke jest jednak tak przekonująca, że z chęcią posłuchałabym znacznie więcej tego, co ma do powiedzenia.
Elin, bo tak ma na...
2024-04-28
Jak powstała bomba atomowa to mój pierwszy od dość długiego czasu DNF (did not finish). Naprawdę chciałam przeczytać tę książkę, ale się nie dało. Przez pierwszych sto stron próbowałam wczuć się w język, jednak mimo, że sam temat mnie nie interesuje, to nie byłam w stanie przebić się przez styl Rhodesa. W końcu się poddałam. Zniechęciła myśl, że musiałabym tak cierpieć przez kolejne siedemset stron.
Nie lubię porzucać książek, ale akurat przy tej nawet nie mam zbyt dużych wyrzutów sumienia. Czytając to czułam powrót do dawnych czasów studiów. Rhodes napisał dzieło niewątpliwie monumentalne i szczegółowe, ale zawierające wszystkie cechy książek, których wręcz nie cierpiałam na uczelni.
💣 Monografia
Jak powstała bomba atomowa to przeładowana szczegółami monografia. Do tego, niestety, są one niespecjalnie posegregowane. Ze strony na stronę, czasami z akapitu na akapit, autor żongluje nazwiskami, miejscami, odkryciami, często opisami fizyki, które dla laika nie są jakoś specjalnie łatwe do zrozumienia. Jak w kalejdoskopie. Z tą różnicą, że tutaj elementami są poszczególne informacje.
Rhodes potrafi wyjść od szczegółowej biografii jednego fizyka, uwzględniającej jego rodziców i całą jego ścieżkę kariery, żeby przejść do innego, po czym wrócić do poprzedniego. W międzyczasie dodając jeszcze kilka anegdot, trochę fizyki, czasami nawet jakieś równanie.
💣 Chaotycznie
To wrażenie chaosu zwyczajnie nuży i męczy. Trudno co zdanie zmagać się z chęcią oderwania się i odłożenia książki na wieczne później. Szczególnie, że ta jest niewiarygodną cegłą. Olbrzymia wiedza autora zaprowadziła go w pułapkę napisania absolutnie wszystkiego, co na ten temat wie.
Na okładce jeden z Noblistów z fizyki napisał, że język jest przyjazny. Zapewne dla niego. Ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że książka ta odzwierciedla styl pisania o nauce z lat osiemdziesiątych, w których zresztą po raz pierwszy została wydana (1986).
Monografia zacna, ale nie do czytania dla przyjemności. Raczej wtedy, gdy naprawdę chcemy poznać absolutnie wszystkie szczegóły o tym, jak powstała bomba atomowa.
Jak powstała bomba atomowa to mój pierwszy od dość długiego czasu DNF (did not finish). Naprawdę chciałam przeczytać tę książkę, ale się nie dało. Przez pierwszych sto stron próbowałam wczuć się w język, jednak mimo, że sam temat mnie nie interesuje, to nie byłam w stanie przebić się przez styl Rhodesa. W końcu się poddałam. Zniechęciła myśl, że musiałabym tak cierpieć...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-21
Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.
Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie, opisywane w krótkiej notce. Te informacje są bardzo ogólne i generalnie tylko zarysowują temat, który akurat chciał poruszyć autor. Najczęściej dotyczą one problemów społecznych Ameryki Południowej, niesprawiedliwości historycznych, czy krytyki cywilizacji opartej o kolonizację, kapitalizmu i innych kontrowersyjnych tematów.
⏲️ Specyficzna forma
Forma tej książki jest specyficzna. Nie da się przeczytać zbyt wielu dni na raz, bo człowiek chciałby trochę dłużej pokontemplować dany temat, zamiast od razu przeskakiwać do następnego. W związku z tym to taka lektura toaletowa. Idealnie nadaje się idealnie na krótkie momenty w samotności.
Dzieci czasu, mimo swojej specyfiki, niosą pewną korzyść. Autor pokazuje, jak wiele o świecie nie wiemy i raczej nigdy nie dowiemy. Uświadamia sporo faktów ze świata południowej Ameryki. Oni też mieli swój udział w kształtowaniu dzisiejszej rzeczywistości, chociaż powszechna wiedza o tym jest marginalna. Galeano pokazuje, że codziennie “coś” się dzieje. Dzisiaj, jutro i także pojutrze, gdzieś na świecie wydarzy się coś, co może zmienić świat, albo chociaż jednego człowieka. Tyle z plusów, niestety jest też trochę minusów.
⏲️ Tendencyjne
Dzieci czasu momentami są tendencyjne, nie ma w niej zbyt wielu dobrych „dni”. A szkoda. Sporo, jeśli nie większość z tych krótkich tekstów niesie w sobie złość i gniew, które rzadko kiedy są dobrym nośnikiem edukacji, czy sposobem ułatwiającym otwieranie oczu na szerszą perspektywę.
Trzeba też czytać te notki uważnie, bo choć wiele tu ciekawostek, to momentami można odnieść wrażenie, że autor ma skłonność do wiary w teorie spiskowe i obwinianie całego świata za przeróżne wydarzenia. Nie twierdzę, że świat jest miejscem idealnym, ale uważam, że otaczanie się poczuciem krzywdy i nasiąkanie złością przynosi więcej krzywdy niż pożytku.
Podsumowując, dziełko Galeano może się spodobać komuś, kto lubi takie krótkie zagajenia na trzy minuty czytania dziennie. Nie jest to nic specjalnego, ani pogłębionego, raczej pełne ciekawostek czytadło na posiedzenie w toalecie, czy na krótkie trasy komunikacją miejską.
Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.
Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie,...
2024-04-21
Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.
Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie, opisywane w krótkiej notce. Te informacje są bardzo ogólne i generalnie tylko zarysowują temat, który akurat chciał poruszyć autor. Najczęściej dotyczą one problemów społecznych Ameryki Południowej, niesprawiedliwości historycznych, czy krytyki cywilizacji opartej o kolonizację, kapitalizmu i innych kontrowersyjnych tematów.
⏲️ Specyficzna forma
Forma tej książki jest specyficzna. Nie da się przeczytać zbyt wielu dni na raz, bo człowiek chciałby trochę dłużej pokontemplować dany temat, zamiast od razu przeskakiwać do następnego. W związku z tym to taka lektura toaletowa. Idealnie nadaje się idealnie na krótkie momenty w samotności.
Dzieci czasu, mimo swojej specyfiki, niosą pewną korzyść. Autor pokazuje, jak wiele o świecie nie wiemy i raczej nigdy nie dowiemy. Uświadamia sporo faktów ze świata południowej Ameryki. Oni też mieli swój udział w kształtowaniu dzisiejszej rzeczywistości, chociaż powszechna wiedza o tym jest marginalna. Galeano pokazuje, że codziennie “coś” się dzieje. Dzisiaj, jutro i także pojutrze, gdzieś na świecie wydarzy się coś, co może zmienić świat, albo chociaż jednego człowieka. Tyle z plusów, niestety jest też trochę minusów.
⏲️ Tendencyjne
Dzieci czasu momentami są tendencyjne, nie ma w niej zbyt wielu dobrych „dni”. A szkoda. Sporo, jeśli nie większość z tych krótkich tekstów niesie w sobie złość i gniew, które rzadko kiedy są dobrym nośnikiem edukacji, czy sposobem ułatwiającym otwieranie oczu na szerszą perspektywę.
Trzeba też czytać te notki uważnie, bo choć wiele tu ciekawostek, to momentami można odnieść wrażenie, że autor ma skłonność do wiary w teorie spiskowe i obwinianie całego świata za przeróżne wydarzenia. Nie twierdzę, że świat jest miejscem idealnym, ale uważam, że otaczanie się poczuciem krzywdy i nasiąkanie złością przynosi więcej krzywdy niż pożytku.
Podsumowując, dziełko Galeano może się spodobać komuś, kto lubi takie krótkie zagajenia na trzy minuty czytania dziennie. Nie jest to nic specjalnego, ani pogłębionego, raczej pełne ciekawostek czytadło na posiedzenie w toalecie, czy na krótkie trasy komunikacją miejską.
Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.
Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie,...
2024-04-15
W tomie trzecim Saga o Potworze z Bagien zmienia nieco dynamikę historii. Artyści jeszcze bardziej wykorzystują potencjał innych postaci, dzięki którym historia Aleca przemienionego w żywiołaka nabiera znacznie większej głębi.
Ta część zaczyna się intensywnie. Do tej pory pokojowo nastawiony i spokojny Potwór wpada w szał po aresztowaniu jego ukochanej Abby. Wątek kobiety oskarżanej o niemoralne zachowanie, wgl jest tutaj ciekawy i pogłębiony. Znów Moore zdaje się odnosić do problemów społecznych związanych z emancypacją kobiet.
🪐 Potwór w Gotham
W każdym razie, po aresztowaniu Abby Gotham wpada w prawdziwe tarapaty. Batman próbuje z Potworem najpierw rozmawiać, a później walczyć. Swamp Thing okazuje się jednak potężniejszy. Niestety i na niego wynaleziono kryptonit. Choć Abby zostaje uwolniona od zarzutów, to ciało Potwora zostaje zniszczone, a jego przeprogramowana istota zaczyna wędrować po wszechświecie w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby się odrodzić.
Alec trafia w przedziwne miejsca, fabuła jest poprowadzona równie dość …oryginalnie. Takie podejście może się nie do końca podobać, bo autorom totalnie odjeżdża peron. Ale nie można im odmówić odwagi w prowadzeniu wątku.
🪐 Forma dająca wiele możliwości
Niektóre z tych przygód po drodze są naprawdę dziwaczne. Jeden z najbardziej oryginalnych epizodów dotyczy jego przypadkowego przechwycenia przez inteligentną planetę – maszynę, częściowo biologiczną. Jak to jest narysowane i jak wymyślone! W latach osiemdziesiątych, gdy Saga o Potworze z Bagien powstawała, komiks ten musiał być prawdziwym objawieniem. Jak pojemna jest to forma i jakie treści potrafi nieść!
Fascynujące jest to, ze ten komiks operuje wieloma różnymi gatunkami, przechodzi z fantasy, w horror, a czasami nawet w sci-fi. Szczególnie w drugiej części, w której Moore i inni odpływają totalnie w abstrakcyjne wyobrażenia o podróży kosmicznej Potwora. Świetne są też te epizody, w których obrazowane są psylocybinowe odloty bohaterów.
Saga o Potworze z Bagien to klasyka komiksu, która nadal zachwyca podejściem do opowiadanej historii i złożonością charakterów postaci. Zazdroszczę wszystkim, którzy jeszcze tej historii nie znają i będą ją dopiero czytać. Alan Moore wraz z rysownikami zapewnili parę ładnych godzin fantastycznej przygody w świecie inteligentnego i życzliwego potwora, niebezpiecznego żywiołaka.
W tomie trzecim Saga o Potworze z Bagien zmienia nieco dynamikę historii. Artyści jeszcze bardziej wykorzystują potencjał innych postaci, dzięki którym historia Aleca przemienionego w żywiołaka nabiera znacznie większej głębi.
Ta część zaczyna się intensywnie. Do tej pory pokojowo nastawiony i spokojny Potwór wpada w szał po aresztowaniu jego ukochanej Abby. Wątek kobiety...
2024-04-10
Drugi Tom komiksu pt. Saga o Potworze z Bagien to kontynuacja historii Aleca Hollanda z tomu pierwszego i zaczyna się z grubej rury.
Na pierwszy ogień idzie Nuklearny Pysk i wyrażone przez niego lęki przed zabiciem natury za pomocą radioaktywnych odpadów. Nawet potężny żywiołak im ulega. Jednak jego symboliczna śmierć, przynosi także wiedzę. Okazuje się, że ciało Potwora można zniszczyć, ale nie można zabić jego istoty.
🌳 Potwór i Constantine
W tym tomie zaczyna się także znajomość Potwora z Jonem Constantinem (wgl ta postać po raz pierwszy pojawia się właśnie tu). Constantine zwodzi Aleca obietnicą wiedzy na temat jego istoty. To jest też początek głównego wątku będącego bazą dla wielu kolejnych epizodów. Skuszony obietnicą Potwór będzie walczył z podwodnymi wampirami, obserwował śmierć wilkołaka, czy też pomagał zdjąć klątwę z pewnego kolonialnego domu. Constantine pokaże Alecowi także Parlament Drzew, posiadający prawdę, której Potwór tak poszukuje. Niestety okazuje się, że żywiołak nie jest jeszcze na nią gotowy.
W tym tomie zaczyna się także poszerzenie wątku psychodelicznych owoców, które Potwór potrafi na sobie wyhodować. Dla jednych są trutką, a dla innych karmą, jak śpiewa klasyk. Zresztą wgl motywy psychodeliczne przewijają się w komiksie Saga o Potworze z Bagien dość często. I są naprawdę dobrze przedstawione.
To jest też tom, w którym Moore wprowadza Potwora z Bagien w uniwersum świata DC pełnego innych superbohaterów.
🌳 Wspaniała rozrywka
O ile epizody w tomie pierwszym przedstawiają świat i postaci, o tyle w drugim tomie zaczyna się jatka. Momentami jest nawet strasznie. Wielka bitwa w ostatnim epizodzie tego tomu rozwiązuje wątek Constantine’a i prawdy poszukiwanej przez Potwora.
Tutaj rozpoczyna się też wyraźniejszy wątek Abby i jej relacji zarówno ze swoim ukochanym żywiołakiem, jak i z otoczeniem, które tę miłość potępia. Holland może się nie interesować światem, ale świat zaczyna się interesować nim.
Wszystkie historie dotykają różnych problemów społecznych, emancypacji kobiet, rasizmu, niewolnictwa, zanieczyszczenia środowiska, czy seksizmu. To naprawdę niezwykłe jak autorzy osadzili te nieoczywiste historie, na takich drażliwych wątkach i zdołali uniknąć przesady, patosu czy sztuczności.
🌳 Dobry a świetny komiks
Zasadnicza różnica pomiędzy dobrymi komiksami a bardzo dobrymi jest taka, że w tych bardzo dobrych autorzy nie boją się nieco odejść od głównego bohatera. Moore się tego nie obawia. Często buduje fabułę wokół czegoś innego, np. historii o nawiedzonym domu, przypominającej nieco Lśnienie Kinga. Przypadkiem ten dom stoi niedaleko bagien Potwora i zielona istota, chcąc nie chcąc, angażuje się w oczyszczenie go ze złych duchów.
Każdy epizod ma w sobie tyle treści, że trzeba sobie dawkować czytanie żeby na dłużej starczyło. Ale też żeby właściwie docenić każdy smaczek tych historii, a jest ich dużo. Z dwóch przedmów do każdej części, wynika, że Alan Moore czerpał z pojedynczych pomysłów współpracowników. Sklejał je w całość, dodawał coś od siebie i w ten sposób właśnie powstawała Saga o Potworze z Bagien. Niewątpliwie jest to dzieło wyjątkowe.
Drugi Tom komiksu pt. Saga o Potworze z Bagien to kontynuacja historii Aleca Hollanda z tomu pierwszego i zaczyna się z grubej rury.
Na pierwszy ogień idzie Nuklearny Pysk i wyrażone przez niego lęki przed zabiciem natury za pomocą radioaktywnych odpadów. Nawet potężny żywiołak im ulega. Jednak jego symboliczna śmierć, przynosi także wiedzę. Okazuje się, że ciało Potwora...
2024-04-07
Czarodziejka z Księżyca była moją ulubioną kreskówką. Żeby oglądać kolejne odcinki, opuszczałam pierwszą lekcję geografii w czwartki… Teraz jestem już duża, ale nadal urzeka mnie postać czternastoletniej dziewczynki, która przemienia się w wojowniczkę w marynarskim mundurku i walczy ze złem.
Pierwszy tom nowego wydania, czyli Eternal Edition, zawiera siedem epizodów. W sumie, to prawie 300 stron przygód czterech czarodziejek, a wszystkich tomów będzie dziesięć. Natomiast dowiedziałam się przypadkiem, że w wydaniu poprzednim jest mnóstwo dodatków, np. komentarzy autorki. Żałuję, że go nie widziałam, bo zwykle punkt widzenia autorki udostępnia nową płaszczyznę odbioru dzieła. A Sailor Moon niewątpliwie dziełem jest.
🪄 Uniwersalna opowieść
Czarodziejka z Księżyca to nieśmiertelna i uniwersalna historia young adult, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Opowiada o przygodach zupełnie przeciętnej dziewczyny, naiwnej, trochę leniwej, bez żadnych większych zainteresowań (poza graniem w gry na automatach). Ale za to miłej, sympatycznej i pozytywnej.
Pewnego dnia Usagi spotyka kotka, który ma na czole śmieszną “łysinkę” w kształcie księżyca. Od tego momentu zaczyna się przygoda dziewczyny, jej dojrzewanie jako wojowniczki, kobiety oraz liderki. Szuka swojego ja, mając sporo archetypów postaci kobiecych w jednej bohaterce. Do tego są jeszcze trzy inne czarodziejki – mądra, silna i kapłanka. Razem dają komplet, z którym może się identyfikować każda czytelniczka.
🪄 Jedna z pierwszych animacji japońskich
Powstała w latach dziewięćdziesiątych postać, była o ile się nie mylę, jedną z pierwszych tak rozpowszechnionych animacji inspirowanych kulturą japońską, a do tego jeszcze skierowaną stricte do dziewczynek. Ponadczasowe combo dobrych pomysłów. I jakby tego było mało, to była na podstawie mangi.
Jak się okazuje, stosunkowo niewielu ludzi miało mangę w ręku. Można by wiele mówić o tym specyficznym gatunku, ale najbardziej zaskakujące jest to, że czyta się ją od prawej do lewej. Nie tylko stronami, ale także obrazkami. Ludziom przyzwyczajonym do pisma od lewej, na początku trudno się przyzwyczaić. Mi na początku każdej mangi mózg się lasuje i przestawia. Raz po raz łapię się na tym, że zaczynam od lewej, zupełnie od końca kadru. Chcę wierzyć, że czytanie inaczej niż zwykle jest nie tylko ciekawym doświadczeniem, ale też buduje w mózgu nowe połączenia nerwowe, co mi ułatwia patrzenie na różne zagadnienia z różnych perspektyw.
🪄 Walor edukacyjny
Czarodziejka z Księżyca ma niewątpliwie walor edukacyjny. Pokazuje przemianę bohaterki, którą lubimy i z którą częściowo się utożsamiamy. Np. pierwszy kadr całego komiksu jest totalnie o mnie, tylko zamiast szkoły nie chcę iść do pracy. Beksą też nie jestem, ale lubię sobie poczarnowidzieć. Reszta ideolo ja.
No i czarodziejskie długopisy i diademy, przemiany, „make up!” xD Oraz przystojny i opiekuńczy Mamoru, czyli Tuxedo Mask. Całość jest okropnie naiwna, ale wciąż urzekająca. Po wielu latach ponowny powrót do świata Czarodziejek nadal sprawia ogromną przyjemność, nawet jeśli obiektywnie jest się już bardzo dorosłym człowiekiem.
Czarodziejka z Księżyca była moją ulubioną kreskówką. Żeby oglądać kolejne odcinki, opuszczałam pierwszą lekcję geografii w czwartki… Teraz jestem już duża, ale nadal urzeka mnie postać czternastoletniej dziewczynki, która przemienia się w wojowniczkę w marynarskim mundurku i walczy ze złem.
Pierwszy tom nowego wydania, czyli Eternal Edition, zawiera siedem epizodów. W...
2024-04-03
Zupełnie się nie spodziewałam, że Saga o Potworze z Bagien to będzie TAKA historia! Wprawdzie Alana Moore’a znam z jego innych dzieł i nigdy nie narzekałam na jakość jego pomysłów, a jednak wydaje mi się, że Swamp Thing w pewnym sensie przewyższa wszystko, co do tej pory od niego przeczytałam. Po części jest to zapewne sprawa fabuły, która jest niby dość prosta, a jednak przedstawia złożone problemy i skomplikowane charaktery bohaterów. Jest to też kwestia samej fantastycznej głównej postaci – Potwora z Bagien, po której spodziewałam się znacznie bardziej stereotypowych, jak na potwora, czynów.
👾 Fabuła i postacie
Prościej być nie mogło. Alec Holland to naukowiec badający specyficzne chemikalia. Holland ginie w pożarze. Po jakimś czasie następuje “jego” zmartwychwstanie w innej formie – ciele, które powstało w nadnaturalny sposób z mieszanki chemii i ziemi. Powstaje Potwór z Bagien, który posiada wspomnienia Aleca. Ale jeśli nie czytaliśmy poprzednich tomów jeszcze tego nie wiemy. Szczegółów dowiadujemy stopniowo.
Najpierw Potwór jest uśpiony i schwytany. Później eksperymenty na nim ujawniają niewiarygodną prawdę. Wcale nie jest tym, za kogo się do tej pory uważał. W szoku ucieka z więzienia i zaczyna swoją wędrówkę po wiedzę i prawdę.
👾 Saga o Potworze z Bagien
Żeby dobrze zrozumieć kontekst trzeba wiedzieć, że to nie Moore stworzył postać Potwora. Zanim rysownik zabrał się do tworzenia swojej części jego historii, podłoże pod jego dzieło stworzyli Len Wein i Bernie Wrightson, którzy wymyślili całą tę historię. Moore ją “tylko” pociągnął dalej. Nie czytałam wcześniejszych komiksów, ale potrafię sobie wyobrazić mniej więcej, o czym są. W pewnym momencie zaczęły tracić popularność i wtedy cały na biało wszedł Moore.
Rysownik stworzył historię tak, że żeby pojąć jego wizję, nie trzeba znać tomów poprzednich oryginalnych twórców świata bagien. Moore meandruje, zwodzi i opowiada historię Hollanda poniekąd na nowo. Proponuje coś świeżego. Zachęca do wsiąknięcia w proponowaną historię. Nie wydaje się ona ani wtórna, ani plastikowa, czy sztuczna.
Moore wykorzystuje wątek dramatycznego poszukiwania swojego ja, rozszczepienia osobowości człowieka i potwora, niezwykle inteligentnej i samo-świadomej istoty. Opowieść wzbudza emocje porównywalne do najlepszych powieści, czy filmów.
👾 Życzliwy żywiołak
Najbardziej zaskoczyło mnie to, że ten “potwór” jest istotą o życzliwych intencjach. W żadnym wypadku nie jest zły. Nie chce krzywdzić, wręcz przeciwnie, pomaga ratować. Co więc czyni człowieka człowiekiem? Ludzkie ciało, czy ludzkie postawy?
Nawiasem mówiąc Swamp Thing był potężny! Władał żywiołem ziemi (żywiołak) i był w stanie zejść do piekła, o czym opowiada jeden z epizodów. Po starciu ze swoim największym wrogiem – Arcanem, Potwór schodzi tam żeby uratować kobietę, którą kocha, Abby.
Moore zdecydowanie wiedział jakie popularne motywy wykorzystać w swoich historiach. A przede wszystkim jak to zrobić. Jego wizja nieba, czyśćca, czy piekła… To, jak pisał Gaiman we wstępie, to była podróż Dantego.
👾 Rysunek za 1000 słów
Treść to jedno, ale są jeszcze rysunki. I to jest dopiero forma! Czasami wystarczy jeden rysunek za tysiąc słów. Tak właśnie jest tutaj. Wspaniałe, kreatywne kadry, zaskakujące. Końcowa scena, gdy Abby po raz pierwszy zjada “owoc miłości” jest wspaniała, symboliczna, plastyczna, jak prawdziwy trip po halucynogenach.
Pozostałe postacie także są cudowne – wspaniale mówiący rymem demon uważający się za pół-człowieka, czy strażnik wejścia do piekła, który wpuszcza ulubieńca mimo zasad…
Trochę żałuję że kobiety tu są tak słabo zarysowane, ale pal to licho. Nie wszystkie historie koniecznie muszą być inkluzywne, chociaż jak na tamte czasy Moore i tak miał w sobie dużo współczesnej wrażliwości. Bo warto pamiętać, że Saga o Potworze z Bagien Moore’a zaczęła powstawać w 1983, a więc na trochę przed modą na silne postaci kobiece.
To jeden z pierwszych komiksów, który wykorzystuje znane motywy, przerabiając je na swój sposób. Dante, Abel i Kain, piekło, żywiołak, czy piękna i bestia. Pierwszy tom to wspaniała przygoda i doskonała zachęta do przeczytania kolejnych, które wcale jej nie ustępują.
Zupełnie się nie spodziewałam, że Saga o Potworze z Bagien to będzie TAKA historia! Wprawdzie Alana Moore’a znam z jego innych dzieł i nigdy nie narzekałam na jakość jego pomysłów, a jednak wydaje mi się, że Swamp Thing w pewnym sensie przewyższa wszystko, co do tej pory od niego przeczytałam. Po części jest to zapewne sprawa fabuły, która jest niby dość prosta, a jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-31
Zajdel jest jednym z moich ulubionych autorów, a jego talent pisarski uważam za jeden z największych, z jakimi miałam do czynienia. Między innymi dlatego Paradyzja długo stała na półce w oczekiwaniu na swoją kolej. Takie książki zostawiam sobie na deser i czytam je tylko w momentach, kiedy mam ochotę na coś naprawdę dobrego.
W sumie fabuła nie mogłaby być prostsza. Jest to historia pisarza, Rinaha Devi, który leci na ekstremalnie niedostępną kolonię orbitalną, żeby zrobić tam reportaż i przybliżyć życie ich mieszkańców ludziom spoza tego zamkniętego środowiska. Kolonia ta, czyli Paradyzja, jest tworem zupełnie sztucznym. Stworzona tylko po to, żeby utrzymywać mieszkalne zaplecze dla Tartaru, planety głównej, wprawdzie niezdatnej do zamieszkania, ale będącej źródłem zasobów mieszkańców tego układu.
🚀 Tajna misja
Rząd Paradyzji jest ekstremalnie wyczulony na punkcie bezpieczeństwa. Boją się zniszczenia kolonii przez wrogów, dlatego zarówno sama kolonia, jak i planeta jest właściwie niedostępna dla osób spoza. Taka izolacja utrzymuje od stu lat. Nikt jej nigdy nie widział na własne oczy. Dostępne są tylko zdjęcia. Niewiele osób tam było, nikt nie wie gdzie ona się dokładnie znajduje…
Pod przykrywką pisania reportażu, Rinah ma jeszcze jedną misję, tajną. Ma dowiedzieć się jak najwięcej o prawdziwym życiu mieszkańców kolonii i odkryć jak bardzo różni się od tego, co mówi ich propaganda.
🚀 Cenzura i inwigilacja
Gdy pisarz trafia do kolonii okazuje się, że inwigilacja i cenzura jest właściwie wszędzie. Wystarczy mały moment nieuwagi, żeby trafić do ciężkich i niebezpiecznych robót w kopalniach na Tartarze. Rinah przekonuje się też, że mieszkańcy Paradyzji są trudni do zrozumienia. Składa to na karb izolacji od innych światów. Jednak gdy trochę przyzwyczaja się do sytuacji okazuje się, że to ludzie tacy jak inni, a ich “dziwność” wynika z daleko posuniętej ostrożności.
Paradyzjańczycy nauczyli się po prostu jak obchodzić wszędobylską cenzurę w postaci algorytmów przesiewających każde zdanie, pod kątem niedozwolonej treści. Sposobem na ominięcie był język ezopowy, oparty na głębokiej aluzyjności, momentami niezwykle poetycki. Dzięki odkryciu “wytrycha” do ich zrozumienia, Rinah przekonuje się, że Paradyzja skrywa potężną tajemnicę, która faktycznie może zniszczyć status quo tego społeczeństwa…
🚀 Niepozorna książka
Fabuła to jedno, ale ten ezopowy język, który Zajdel stworzył dla Paradyzjańczyków jest mistrzowski. Cały ten plot to perełka. Zajdel napisał to ś w i e t n i e. Na przykład:
Pijana gra mych pustych fraz,
kiedy na lutni z rana gram,
ja na gramatykę nie baczę!
Ja nagram wiersz, ty jeszcze raz
przesłuchaj taśmę, a na gram
sensu w nim nie licz, ani znaczeń.
A-NA-GRAM. ❤ Cudo!
🚀 Komentarz do komunistycznej Polski
Ja wiedziałam, że Paradyzja będzie świetna. Nie sądziłam jednak, że w całości skradnie moje serce. Szczególnie, że to nie jest tylko jakaś historia sci-fi. To jest książka – komentarz dotycząca ówczesnych wydarzeń w Polsce (lata ‘80, końcówka komunizmu, który pod wieloma względami przypominał sytuację na Paradyzji).
To, że cenzura puściła wtedy Zajdla to chichot losu. Nawiasem mówiąc na końcu tego wydania jest także komentarz Macieja Parowskiego wyjaśniający, że Zajdel miał zacięcie do czynienia z swoich utworów manifestów politycznych. Oczywiście pomiędzy słowami, natomiast tak wyraźnie, że dla większości czytelników ten podprogowy niejako przekaz, był (jest) zupełnie jasny.
Paradyzja jest wspaniałą książką także dlatego, że jest cienka. Zajdel udowadnia, że można skutecznie tworzyć przekonujące i kompletne światy bez pisania wielotomowych space oper. Autorowi, do opowiedzenia tej przejmującej historii wystarczyło niespełna dwieście stron. Jest to fascynująca umiejętność narracyjna, ale i pewna wada. Prawdę mówiąc, to z ogromną przyjemnością przeczytałabym kolejnych dwieście stron, a nawet więcej…
Zajdel jest jednym z moich ulubionych autorów, a jego talent pisarski uważam za jeden z największych, z jakimi miałam do czynienia. Między innymi dlatego Paradyzja długo stała na półce w oczekiwaniu na swoją kolej. Takie książki zostawiam sobie na deser i czytam je tylko w momentach, kiedy mam ochotę na coś naprawdę dobrego.
W sumie fabuła nie mogłaby być prostsza. Jest to...
2024-03-27
Tytuł tej książki jest bajtowy, a ja dałam się złapać na haczyk. Kto nie chciałby znać odpowiedzi na pytanie: Czy naprawdę schamieliśmy? Odpowiedź może być różna, w zależności od człowieka, ale aż kusi, żeby się (nie)zgodzić. Nie powiem, ten tytuł zapalił mi czerwoną lampkę, ale ostatecznie kupiłam i przeczytałam. W końcu to nieznane szerzej teksty Orwella. Czy żałuję?
Trzeba przyznać, że Orwell pisał publicystykę naprawdę dobrze. Niestety niektóre eseje dotyczą bardzo specyficznych spraw dla Wielkiej Brytanii lat trzydziestych i czterdziestych. Tak specyficznych, że bez przypisów, czasami na pół strony, nie byłyby zrozumiałe. Natomiast chwała wydawnictwu, że wgl podjęła trud wyjaśniania nazwisk, czy specyficznych aluzji spoza naszej kultury, do których odnosi się autor.
🐏 Randomowe teksty
Niby podtytuł sugeruje z jakim zbiorem będziemy mieli do czynienia, natomiast w pełni dotarło to do mnie dopiero podczas lektury. Te teksty są randomowe. Dotyczą tego i owego. Jest tu trochę publicystyki, jakieś wprawki publikowane w gazetkach szkolnych itp. Miszmasz. Spoko dla fana Orwella, czy osoby zainteresowanej sytuacją polityczną w latach trzydziestych. Ja to tak średnio, ale dość miło się czytało, bo talentu autorowi odmówić nie można.
To wszystko jednak nie znaczy, że Orwell nie poruszał kwestii ciekawych. Ewidentnie przebija się z tych treści niechęć do klasy wyższej, imperializmu czy zwykłej ludzkiej hipokryzji. Sporo pisze o ówczesnym społeczeństwie, jego podejściu do wojny, o różnicach klasowych, o dyktaturze, socjalizmie.
🐏 Klasizm, wojna i socjalizm
W Czy naprawdę schamieliśmy? jest dużo wątków o klasizmie w kontekście wojska i wojny, że konieczność np. organizacji lotnictwa “poskutkowała poważnym naruszeniem naszego [angielskiego] systemu klasowego”.
Jeden z fragmentów, które zapadły mi w pamięci z Czy naprawdę schamieliśmy? dotyczy wyrównania standardów poziomu życia. Zwykło się twierdzić, że lepiej “równać w górę”, Orwell zaś twierdzi, że lepiej, żeby pewnym luksusowych dóbr nie miał nikt, niż mieli nieliczni. O ile rozumiem, o co autorowi chodziło, że to wynikało z jego mało roszczeniowego, ideologicznego podejścia do świata, które tu prezentuje, o tyle się z nim nie zgadzam. Luksus to chyba zbyt złożone zjawisko, żeby go zbyt pochopnie wyrzucać do kosza.
🐏 Orwell i jego czasy
Podsumowując, Czy naprawdę schamieliśmy? to ciekawostka dla fanów Orwella, albo entuzjastów historii, czy publicystyki z lat II Wojny Światowej. Mnóstwo tu smaczków wszelakich na różne tematy, przyjemnie się to czyta. Stabilna polecajka na tramwajowy zabijacz czasu, w drodze do biura.
Niewątpliwie zbiór ten przybliża postać Orwella i jego poglądy. Myślę, że ta świadomość może wpłynąć na nieco inny, może nieco bardziej pogłębiony odbiór innych utworów tego klasyka.
Tytuł tej książki jest bajtowy, a ja dałam się złapać na haczyk. Kto nie chciałby znać odpowiedzi na pytanie: Czy naprawdę schamieliśmy? Odpowiedź może być różna, w zależności od człowieka, ale aż kusi, żeby się (nie)zgodzić. Nie powiem, ten tytuł zapalił mi czerwoną lampkę, ale ostatecznie kupiłam i przeczytałam. W końcu to nieznane szerzej teksty Orwella. Czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
Przemieszczenie przede wszystkim przyciąga wzrok. Design stylizowany na paszport w pewnym sensie sugeruje, o czym jest ta książka. A jednak tylko w pewnym sensie, bo choć Jakowienko napisała powieść o imigrantce i to wątek nostalgii wydaje się być najważniejszy, to dla mnie wyraźniejsze są inne, bardziej uniwersalne motywy związane z relacjami rodzinnymi, poszukiwaniem siebie i radzeniem sobie z emocjami.
Zapewne z punktu widzenia osób, które tęsknią za swoim krajem, ta książka robi większe wrażenie. Do “właściwego” odbioru niezbędna jest odpowiednia perspektywa, przeżyte doświadczenie emigracyjne. Zresztą autorka sama pisze, że “emigranta może zrozumieć tylko inny emigrant”. Mi tej perspektywy zabrakło.
🗺️ Z własnego doświadczenia
Nie umiałam wczuć się w emocje dziewczyny, która miała jednak aż dwadzieścia lat na to, żeby się zadomowić w nowym kraju. Ale może nie ma takiego czasu, który by złagodził tęsknotę i zasklepił obcość? Być może. Na pewno jednak w pewnym momencie książki staje się jasne, że na emocje bohaterki ma wpływ nie tylko samo przemieszczenie do innego kraju.
Daria Kowalenko Petrowa, czyli narratorka książki Jakowienko ewidentnie potrzebuje pomocy. Sama nawet to przyznaje. Jednocześnie przyznaje też, że nie umie o tę pomoc poprosić czy z niej skorzystać. Bohaterka ostatecznie musi podjąć drastyczne decyzje, podjąć desperacką wyprawę do korzeni, żeby się ze swoich lęków i blokad wyzwolić.
🗺️ Wiele wątków
Przemieszczenie to wielowarstwowa książka nie tylko o emigracji zza ściany wschodniej, ale też o awansie klasowym, wykluczeniu, o poświęceniu rodziców dla dzieci. Jakowienko porusza wątki piętna oczekiwań nakładanych na te dzieci, które muszą się starać co najmniej tak bardzo jak rodzice, bo jeśli nie, to cała ich ciężka praca pójdzie na marne.
Ta książka być może jest próbą rozliczenia się ze swoją nostalgią, która może być poważnym problemem, nawet jak PTSD. Chociaż trudno powiedzieć jak bardzo autorka pisała o swoich emocjach, mimo że niewątpliwie korzystała ze swoich doświadczeń, jak można dowiedzieć się z krótkiego bio. W każdym razie efektem nieradzenia sobie z nostalgią jest wieczna ucieczka narratorki, trudności z ustabilizowaniem się, a nawet większe problemy psychiczne i depresja.
🗺️ Pytania o wartości
Co znaczy: być obywatelem? Czy to paszport, uczucie w sercu, a może jeszcze coś innego? Ile tęsknimy sami, a ile to tęsknota wpojona przez rodziców? Czym jest dziedzictwo? Jakowienko zadaje te pytania, ale nie daje odpowiedzi. Czytelnik musi sam je znaleźć, korzystając ze swoich dotychczasowych doświadczeń, lub wytężając empatię, jeśli nigdy nie miał potrzeby wynieść się, choćby na mniejszą skalę, np. do innego miasta.
Przemieszczenie jest dość krótką książką, ale wypełnioną emocjami. Formułuje pytania, na które właściwie każdy powinien sobie odpowiedzieć. Niekoniecznie po to, żeby poradzić sobie z nostalgią, ale mocniej osadzić siebie w rzeczywistości i dowiedzieć czegoś nowego o swoim charakterze. Być może nawet poradzić sobie z problematycznymi pozostałościami po brakach z dzieciństwa. Bardzo dobry debiut, dobra książka.
Przemieszczenie przede wszystkim przyciąga wzrok. Design stylizowany na paszport w pewnym sensie sugeruje, o czym jest ta książka. A jednak tylko w pewnym sensie, bo choć Jakowienko napisała powieść o imigrantce i to wątek nostalgii wydaje się być najważniejszy, to dla mnie wyraźniejsze są inne, bardziej uniwersalne motywy związane z relacjami rodzinnymi, poszukiwaniem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po Kobiety z Marmuru sięgnęłam na fali popularności innych książek próbujących przybliżać zagadnienia związane z pozycją płci pięknej w historii i jej zmian. Zainteresowanie tym tematem się ostatnio zwiększyło i bardzo dobrze, bo to jest fascynujące jak szybko (bo szybko!) kobiety uzyskały pełnię praw do pracy. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było to tak oczywiste.
Książka Natalii Jarskiej powstała jako praca doktorancka. Historyczka stworzyła monografię dotyczącą pracy robotnic w okresie zaczynającym się tuż po II Wojnie Światowej. Autorka śledzi sytuację do lat sześćdziesiątych. Kompleksowo opisuje podejście społeczeństwa, problemy gospodarcze i społeczne, które zmusiły państwo do aktywizacji kobiet, do tej pory zwykle tradycyjnie pełniących rolę matek. Jeśli już pracowały, to w gospodarstwach rolnych lub jako pomoc domowa, sprzątaczki, praczki, gospodynie itp.
Ten stan musiał się zmienić po II Wojnie, bo zwyczajnie brakowało rąk do pracy w przemyśle. Państwo postanowiło zorganizować akcje wspierające podejmowanie nowych prac, doszkalanie kobiet, czy obsadzanie ich na stanowiskach postrzeganych jako męskie. Nie odbywało się to bez oporów.
💎 Dyskryminacja
Jarska przytacza wiele dowodów na to, że kobiety były dyskryminowane ze względu na płeć. Przyczyn tego było wiele. Głównie wpływały na to stereotypy. Pracownice miały niski status, postrzegano je jako mniej przydatne do pracy w fabrykach, lekceważono je. Mówiono, że praca je deprawuje. Przydzielano je do prac najcięższych, których mężczyźni nie chcieli (!).
Nawet jeśli udowadniały, że są zdolne, pracowite i bardziej odpowiedzialne (miały mniej nieusprawiedliwionych nieobecności, bo nie piły alkoholu), to i tak zarabiały mniej, trudniej było się im przebić. Jeśli udało się którejś awansować, to i tak miała gorzej, niż mężczyźni na tym samym stanowisku i nie chodziło tylko o pieniądze. Wyśmiewano je, podkładano świnie i dokuczano tak, że te kobiety rezygnowały z wyższej pozycji.
💎 Rodzina
Sama sytuacja zawodowa to tylko jedna strona tego medalu. Jarska opisuje także sytuację rodzinną pracujących kobiet. Jak państwo wspierało pracujące matki, albo próbowało. Obiecywano im otwieranie żłobków i przedszkoli, niestety najczęściej na obietnicach się kończyło, lub placówek otwierano za mało. Bywały sytuacje, że kobiety ostatecznie i tak zwalniały się z fabryki, ponieważ nie miały z kim zostawić dzieci.
Jeszcze inną rzeczą wtedy było prawo pracy. Teraz mamy wygodnie w Polsce, minimum dwadzieścia dni urlopu i inne przywileje. W latach pięćdziesiątych kobiety walczyły o jeden dzień w miesiącu. Ten właśnie “wolny” dzień miał być momentem nie odpoczynku, a pracy w domu – praniu, sprzątaniu i ogarnianiu innych obowiązków domowych.
💎 Kobietą być
Jarska daje fantastyczną perspektywę także na ochronę kobiet w ciąży. Dopiero mniej więcej od lat pięćdziesiątych zaczyna (i to powoli) tworzyć się prawo ochronne dla kobiet przed i po porodzie. Zdarzały się wtedy sytuacje, że kobiety pracowały do dnia rozwiązania i od razu po wracały z powrotem przed maszynę. Były poronienia od dźwigania zbyt ciężkich przedmiotów. Zdarzały się także inne nieszczęścia. Ogólnie sytuacja była bardzo trudna.
Jarska porusza także wiele innych aspektów – szkolenia zawodowego kobiet, ideologii równouprawnienia, czy emancypacji finansowej. Historyczka wspomina także o relacjach kariery zawodowej z aktywnością polityczną. Z jej książki wyłania się obraz Polski komunistycznej, w której spora część społeczeństwa była półanalfabetami i którą rządziły zabetonowane poglądy na temat roli kobiet. Smutna rzeczywistość. Dopiero gdy władza po paru latach aktywizacji zobaczyła, że świat od tego nie spłonął, zaczął się powolny proces zmian i normalizacji nowej sytuacji. Tak wiele się przez te siedemdziesiąt lat zmieniło!
💎 Specyficzny język
Kobiety z Marmuru wspaniale przybliżają sytuację Polski tuż po II Wojnie, ale ta książka ma też kilka wad. Ogólnie jest to świetna praca naukowa, tylko mocno podlana wodą. W wielu miejscach autorka się powtarza, czasami nawet w kilku kolejnych akapitach można znaleźć podobne zdania, czy identyczne zwroty i stwierdzenia. Zapewne można było tego uniknąć.
Mam też silne wrażenie, że ta praca powstawała etapami. Po ostatecznym sklejeniu nikt tego uważnie nie przeczytał jako całości. Przydałaby się redakcja, żeby powycinać najbardziej ewidentne powtórzenia. To nie jest wielki problem, ale sprawia, że miałam poczucie straty czasu na czytanie podobnych akapitów. Pod sam koniec książki przebiegałam tylko wzrokiem strony, bo wiedziałam już w gruncie rzeczy, co tam będzie. Ale, to jest trochę tak, że jeśli mnie coś naprawdę interesuje, to zniosę nawet ściśle naukowy styl.
Jak na pracę historyczną przystało, Jarska podaje też dużo danych. Tabelki czasami rok po roku podają wielkość zatrudnienia, z dokładnością do setnej części ułamka. Ale to jakoś bardzo mi nie przeszkadzało, traktowałam te liczby jak flagi, które pokazywały jak zatrudnienie się zwiększało i jak szybko. Zawsze też można je odpuszczać. Nikt nas z tego nie przepyta.
💎 Tyle zmian…
Wyobrażacie sobie, ze jeszcze siedemdziesiąt (70!) lat temu prawo do zarobkowej pracy kobiet nie było tak oczywiste jak teraz? Że facet mógł bez wiedzy kobiety zwolnić ją z pracy, żeby zajmowała się dziećmi… Że trzeba było pracować aż do samego porodu, i to ciężko… Taka rzeczywistość była codziennością, a jednak ekonomiczna potrzeba zapoczątkowała proces zmian i ostatecznie doprowadziła do stanu, jaki mamy dzisiaj. I będzie coraz lepiej.
Najważniejszą jednak lekcją jakiej udziela Jarska w swojej książce Kobiety z Marmuru jest uświadomienie, że tak naprawdę wszystko sprowadza się do tego, że kiedyś kobiety nie mogły same dokonywać wyborów. Nikt ich o nic nie pytał. Odgórnie uznawano, że tak ma być i już. A to właśnie o możliwość wyboru chodzi.
Po Kobiety z Marmuru sięgnęłam na fali popularności innych książek próbujących przybliżać zagadnienia związane z pozycją płci pięknej w historii i jej zmian. Zainteresowanie tym tematem się ostatnio zwiększyło i bardzo dobrze, bo to jest fascynujące jak szybko (bo szybko!) kobiety uzyskały pełnię praw do pracy. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było to tak...
więcej Pokaż mimo to