-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
-
ArtykułyPrzeczytaj fragment książki „444” Macieja SiembiedyLubimyCzytać2
-
Artykuły„Wisława Szymborska jest najczęściej czytaną poetką w naszym kraju”. Nie chodzi o PolskęAnna Sierant9
-
Artykuły„Ślady nocy”: sztuka przetrwania wg najmłodszej autorki nominowanej do Nagrody BookeraSonia Miniewicz4
Biblioteczka
2024-03-27
2024-01-24
Nie wiem dlaczego kiedyś kupiłam O pisaniu. Czytałam wcześniej tylko jedną książkę Margaret Atwood. Nie byłam jej fanką, ale zostanę! Książka ta jest interesująca, bo zawiera eseje pisarki szeroko omawiające zagadnienie pisarstwa. Nie zawsze wprawdzie robi to dogłębnie, ale na pewno stawia ciekawe pytania. A to już naprawdę dużo, bo i tak na większość z nich każdy chcący pisać musi sobie odpowiedzieć sam.
Pytania “po co” i “dlaczego” pisać wydają się typowe. Mniej typowe są te o to, czy pisanie dla pieniędzy jest dobre (czy tak wgl można, wypada? hehe), z jakimi demonami zmagają się piszący, jakie są moralne zagadnienia dotyczące pisarstwa i jego misji. Czy osoby piszące są wyjątkowe? Czym się różni pisanie od malarstwa i innych dziedzin sztuki i czym ono właściwie jest, że ludzi do tego tak ciągnie? Skąd brać pieniądze, żeby pisać? Bo przecież na zarabianie na pisarstwie jest prawie tak prawdopodobne jak wygrana w totka.
✏️ Własna prawda
Atwood dokłada swój glos do dyskusji o tym, w jaki sposób czytelnik może radzić sobie z autorami, którzy może i są zdolni, ale są zwyczajnie złymi ludźmi. Jest to pytanie, na które odpowiedzi sama poszukuję od pewnego czasu. Jak w czasach cancel culture zachowywać się w stosunku do ludzi, którzy poza sztuką robią moralnie naganne rzeczy. Autorka pyta, czy można oddzielić dzieło od autora. Sugeruje, że w pisarce_rzu siedzą dwie osoby. Natomiast mnie to nie do końca przekonuje.
Atwood podaje tropy, gdzie należy szukać własnej prawdy, ale to tylko tropy. Cytaty (dużo ich jest w O pisaniu) i przykłady odpowiedzi innych są ważne, ale mi najbardziej podobały się opowieści o tym, jak miała sama Atwood. A nie miała łatwo. Pochodzi z Kanady, która przez długi czas miała kompleksy na punkcie krajowej literatury. Nie było na nią zapotrzebowania, bo przecież inni już napisali lepiej. Do tego Atwood jest kobietą, która zaczynała karierę pisarską w latach sześćdziesiątych, czasach niespecjalnie przychylnych kobiecym ambicjom.
✏️ Z czym radzi sobie pisarz?
Jest też sporo o wytrwałości i tym, jak radzić sobie z krytyką i niepowodzeniem, bo to dotyka każdego. W ogóle sporo tu filozofii, w której przebija dystans Atwood zarówno do swojego zawodu, jak i do życia. Nawet jeśli pod koniec O pisaniu traci dynamikę, to niczego to tej książce nie ujmuje. W ostatnim rozdziale autorka w moim odczuciu zanadto odchodzi od tematu. Przytacza anegdoty, mity i legendy związane ze śmiercią. I choć wiąże się to z pisarstwem, wszak jednym z motywów do pisania jest właśnie lęk przed śmiercią lub zapomnieniem, to jednak zabrakło wyważenia.
W ogóle ta książka powstała na podstawie wykładów empsonowskich, które autorka wygłosiła na Uniwersytecie w Cambridge w 2000 roku. Z założenia miały więc mieć wydźwięk edukacyjny. I myślę, że udaje się jej to. Przekazuje sporo interesujących informacji. Mnie najbardziej zaciekawiły są jej własne losy i sposoby na rozwijanie kariery i talentu.
Atwood pokazuje się jako kobieta mądra, oczytana i autorefleksyjna. Z prawdziwą przyjemnością czytałam jej rozważania, wiele z nich zaznaczyłam, żeby do nich wrócić. I na pewno sięgnę do książek polecanych przez nią w obszernej bibliografii.
Nie wiem dlaczego kiedyś kupiłam O pisaniu. Czytałam wcześniej tylko jedną książkę Margaret Atwood. Nie byłam jej fanką, ale zostanę! Książka ta jest interesująca, bo zawiera eseje pisarki szeroko omawiające zagadnienie pisarstwa. Nie zawsze wprawdzie robi to dogłębnie, ale na pewno stawia ciekawe pytania. A to już naprawdę dużo, bo i tak na większość z nich każdy chcący...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-04-13
Pilch jest mistrzem w zabawie językiem i jego Tezy o głupocie, piciu i umieraniu są na to (kolejnym) dowodem. Książka ta jest zbiorem różnych tekstów pisanych (w większości) w latach 1994 – 1997, a publikowanych (głównie) w “Tygodniku Powszechnym”.
Jak to ze zbiorami bywa, tematyka esejów jest przeróżna, choć z racji na wciąż bliską pamięć PRL i 1989 roku Pilch często robi wycieczki do polityki oraz poprzedniego ustroju. Pisze np. o Wałęsie i Kwaśniewskim, chociaż to właściwie pisze o ich żonach. Pisze też w ogóle o Polsce, albo nawet jeśli nie pisze, to ta polskość i tak gdzieś tam pobrzmiewa.
🍸 Babranie się w rzeczywistości
Czasami jednak jego myśli zajmują także inne tematy, np. chińska rewolucja kulturalna, Gołota, suknia Claudii Schiffer i obrażeni muzułmanie. Pilch umie ze smakiem zestawić striptiz z Leninem, Stalinem, Hitlerem i Mao. Autor niesamowicie “łączy kropki”. Wykorzystuje oryginalne porównania i połączenia, jakie nigdy w życiu by mi do głowy nie przyszły.
Niektóre teksty to recenzje książek i artykułów. Jak on tam pięknie punktuje autorów. Tekst o Wałęsie, jego żonie i synu jest świetny. Dobre są teksty o alkoholizmie, piciu, trzeźwieniu i kacu. Akurat wiadomo, że to “jego” tematyka.
🍸 Pilch to Pilch
Język Pilcha jest jasny, precyzyjny i klarowny, a tezy zwięzłe, dosadne i przewrotne. Choć do pełnego zrozumienia większości treści przyda się na pewno ogólne rozeznanie w tym, co działo się w latach ‘80 i ‘90, czyli jak naprawdę było za komuny oraz co i jak zmienił 1989 rok (i że tak naprawdę niewiele, chociaż jednocześnie wiele).
Po czym poznaję, że książka jest dobra? Po tym, że poleca mi inne ciekawe książki oraz filmy. Zapisałam sobie kilka tytułów, oraz Pilch przypomniał mi o świetnym filmie pt. Zostawić Las Vegas. Widziałam go wiele lat temu i znów mam ochotę go zobaczyć. Tym razem z perspektywy zupełnie innych doświadczeń oraz perspektywy, którą Pilch przedstawił w swoim felietonie.
🍸 Teksty o kiedyś
Tezy o głupocie, piciu i umieraniu to nie jest raczej książka, która zmienia życie. Zbiór ten jest raczej ciekawostką dla fanów frazy Pilcha, zbiorem drukowanych tekstów aktualnych kiedyś.
Teksty te są także ciekawe z punktu widzenia osób zainteresowanych odradzającą się po 1989 roku Polską. Albo takich, którzy chcą dowiedzieć się nieco więcej o życiu w PRL, bo choć autor pisze o sprawach dla niego aktualnych, to porównuje je do tego, jak było. A było różnie. I Pilch świetnie to oddaje, jego teksty są momentami nawet brutalne, bo jak pisze “uprawianie literatury to jest babranie się w rzeczywistości(…). Babrania nigdy dosyć”. Nigdy dosyć.
Pilch jest mistrzem w zabawie językiem i jego Tezy o głupocie, piciu i umieraniu są na to (kolejnym) dowodem. Książka ta jest zbiorem różnych tekstów pisanych (w większości) w latach 1994 – 1997, a publikowanych (głównie) w “Tygodniku Powszechnym”.
Jak to ze zbiorami bywa, tematyka esejów jest przeróżna, choć z racji na wciąż bliską pamięć PRL i 1989 roku Pilch często...
2023-04-16
Ach ten Słonimski… Mętne łby to trzecia w serii Wydawnictwa LTW książka z zebranymi felietonami pisarza, które wedle noty edytorskiej były wydane tylko raz, w roku 1929. Chwała wydawnictwu, że te niszowe teksty odkopała i przywróciła, bo w czasach szybko postępującej cenz… poprawności politycznej, niebawem może to być już utrudnione.
Bo Słonimski w swoich tekstach obraża. I to nie delikatnie, tylko używa słów typu “jesteście chamy”, macie “sobacze życie”, “braknie wam inteligencji” i tym podobne. Na przykład pisze tak:
“Świat się stacza. Ludzie głupieją w oczach. Wczoraj jeszcze przyjaciel. Budzisz się rano, patrzysz, a to idiota. Kradną też bardzo. Połóż na stole rubla, odwróć się, a zabiorą, choćby to była matka rodzona, też nie uszanuje”.
🤡 Hipokryta to nie ja
Już sam tytuł – Mętne łby – jest o pewnej grupie ludzi, także samych czytelników pisarza, których w tekście pod tym samym tytułem wylicza. Są to osoby m.in. skłonne do hipokryzji, snucia teorii spiskowych, czy z brakami dystansu do siebie i świata. Być może dzisiaj nazwalibyśmy część z nich szurami, unikali, czy chociaż patrzyli z politowaniem.
Natomiast prawda jest taka, że nie ma ludzi idealnych i każdy z nas ma jakieś słabostki, które Słonimski wytyka. Autor obraża także nas, ale obraża sprytnie! Czytelnik pomyśli, że autor przecież pisze o innych, na pewno nie o mnie. To inni tacy są, na pewno nie ja… He he… Pisarz używa gęstej ironii, a nawet sarkazmu, wytyka śmiesznostki i na nowo odkrywa zachowania dobrze znane: małostkowość, zacietrzewienie, skrajny egoizm.
🤡 Gen. Słonimski
Geniusz Słonimskiego tkwi w tym, że może on wprost nazywać czytelników świniami i bydłem i raczej nikt nie ma mu tego za złe. Ja nie miałam, wręcz się uśmiechnęłam z żartu (przecież Słonimski nie o mnie pisał, ha ha). Zapewne ten, kto ma dystans, wyczuje, że to jest gra, ironizowanie i to w ogóle nie jest na poważnie, że poeta “puszcza oko”. A jednak słowo “bydło” pada wprost.
Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach dystans do siebie i życia to towar deficytowy, bo gdyby ktoś w ten sposób napisał dzisiaj, to by się pewnie zrobiła afera. A może to nie jest kwestia tego co się pisze, tylko jak? Może po prostu nie ma (albo ja nie znalazłam) nikogo, kto umiałby niewymuszenie obrażać jednocześnie nie obrażając? Może.
Mimo, że to są teksty sprzed prawie stu lat, to wciąż i niezmiennie są aktualne. Ludzie mało się zmieniają. Warto czytać Słonimskiego, bo nie wiem, czy dzisiaj jest jakikolwiek inny pisarz, który dorównuje mu talentem do dotykania sedna życia, korzystając z ironii wyekstrahowanej ze złych intencji.
Ach ten Słonimski… Mętne łby to trzecia w serii Wydawnictwa LTW książka z zebranymi felietonami pisarza, które wedle noty edytorskiej były wydane tylko raz, w roku 1929. Chwała wydawnictwu, że te niszowe teksty odkopała i przywróciła, bo w czasach szybko postępującej cenz… poprawności politycznej, niebawem może to być już utrudnione.
Bo Słonimski w swoich tekstach obraża....
2023-04-12
Dziennik Pilcha zaczyna się z grubej rury. Zresztą ten autor nigdy specjalnie nie przejmował się owijaniem w bawełnę, zawsze pisał o rzeczach takimi jakimi były. Pilch zaczyna Dziennik w 2009 w poczuciu, że jego życie powoli dobiega już końca i właśnie to poczucie wchodzenia w strefę cienia jest impulsem do powstania zapisków.
Na szczęście śmierć nie jest jedynym poruszanym tematem. Znajdziemy też inne przemyślenia: o życiu, zmęczeniu, odpoczynku, a także o aktualnych wtedy (2010 – 2011) sprawach. Np. odnosi się do afery z biografią Kapuścińskiego, który to temat mnie akurat obchodzi, bo czytałam te biografię, choć nie lubię cegieł. Generalnie jak dowiedziałam się, że to moje wydanie było okrojone, czułam się oszukana. Chciałabym oczywiście przeczytać całość, a teraz to już nie wiem czy po nią sięgnę jeszcze raz. Wraz z Pilchowymi przemyśleniami wrócił mi nerw na tamtą aferę i cenzurę.
📚 Piłka nożna i inne sporty narodowe
Obecne są też liczne frustracje piłkarskie, jako że Pilch był wielkim fanem tego sportu, a jak wiadomo, w Polsce nigdy nie było piłki na dobrym poziomie. Sporo jest też o literackich inspiracjach (Schulz). Ale co ciekawe okolice 10 kwietnia 2010 roku, czyli katastrofy smoleńskiej pomija w pewien sposób, jednocześnie o nich pisząc. Wiele wpisów jest poświęconych jednej z ofiar katastrofy, ks. Ewangelickiemu Adamowi Pilchowi, który był bliskim znajomym pisarza.
Część z wydarzeń opisanych w Dzienniku w ogóle mnie nie interesuje, ale uwielbiam czytać Pilcha, bo samo czytanie jest świetną rozrywką. Mniejsza o to, co pisze. A pisze momentami niezwykle dowcipnie, np. przy okazji szalenie irytujących miesięcznic smoleńskich (wpis o frustratach z 26 maja), które blokowały (i nadal blokują) policją całe ulice. Pisze o nich właśnie w ramach frustracji oraz że Bóg wybacza tym, którzy piszą o tym pod wpływem frustracji, nawet jeśli jest to grafomania albo nudy… Aha. (-:
📚 PRL, krzyż i wspomnienia
Albo pisze o Osieckiej, że szmuglowała w PRL teksty do Londynu. Nie było tego w jej autobiografiach, albo tego nie wyłapałam. Uwielbiam też jak Pilch dogryza i ironizuje (np. 5 czerwca) albo pokazuje jak odnosić się do rzeczy wcale bezpośrednio się do nich nie odnosząc, pomiędzy słowami echa ówczesnych spraw (“gdzie jest krzyż?”).
Generalnie jednak to niepokojące są te wpisy. Według Wiki to 2012 roku Pilch ogłasza publicznie swoją chorobę, czyli w roku wydania Dziennika pisanego i od dwóch lat publikowanego w częściach w “Przekroju”. Nie wiem, które były opublikowane, a które nie, książka tego nie wskazuje, ale Dziennik choroby nie ukrywa. Czyha ona pomiędzy notkami o piłce nożnej i literaturze, później już wprost w opisach wizyt u lekarza.
Niezwykle intymne są to wpisy, jakby autor pozwalał czytelnikowi zaglądać w odbicie jego lustra. Po jednej stronie było zwykłe życie i przegrane mecze ulubionego zespołu piłkarskiego. Po drugiej mroczna ręka choroby wyszarpująca zdrowie i życie pisarza. Dziennik to jego sposób godzenia się z nieuniknionym. Ponure, ironiczne, przygnębiające i świetne dzieło.
📚 PS
Jakby ktoś pytał, ulubiona fraza Pilcha “w sensie ścisłym”, występuje w Dzienniku dwadzieścia siedem razy.
Dziennik Pilcha zaczyna się z grubej rury. Zresztą ten autor nigdy specjalnie nie przejmował się owijaniem w bawełnę, zawsze pisał o rzeczach takimi jakimi były. Pilch zaczyna Dziennik w 2009 w poczuciu, że jego życie powoli dobiega już końca i właśnie to poczucie wchodzenia w strefę cienia jest impulsem do powstania zapisków.
Na szczęście śmierć nie jest jedynym...
2023-03-19
Dziennik pisany nocą jest jedną z tych książek, o których nie pamiętam już gdzie wyczytałam, że warto. Kiedy przyszedł czas, Herling-Grudziński sam mnie znalazł w jakimś antykwariacie, choć później i tak musiał jeszcze swoje odczekać na półce.
A gdy “ta” chwila nadeszła okazało się, że książka zupełnie nie jest tym, czym sądziłam, że będzie. Na początku było mi trudno się zorientować o co chodzi, bo Grudziński pisze tu o wszystkim i o “niczym”. Kolejne wpisy to mini eseje o trzęsieniu ziemi, cenzurowanych w tamtym czasie pisarzach, czy komentarze do ówczesnej polityki międzynarodowej, która mnie prawie w ogóle nie interesuje.
🌃 Jak ten Grudziński pisze!
Czytałam jednak dalej, bo Dziennik pisany nocą napisany jest świetnie. Grudziński fantastycznie łączy kropki i opisuje to zdaniami, za które go podziwiam. Pociągało mnie to, choć nie byłam pewna, czy zrozumiem przekaz. Ale jednak ten piękny język Grudzińskiego przekonywał mnie żeby czytać dalej nawet, jeśli książka jest o tematach mi odległych.
Choć tytuł wskazywałby, że jest to dzieło autobiograficzne, we wstępie Krzysztofa Pomiana dowiadujemy się, że nie do końca tak jest. Wprawdzie wydarzenia pokrywają się z biografią autora, ale nie zawsze są prawdziwe, natomiast zawsze przybliżają coś interesującego.
🌃 Nie-dziennik
Eseje, bo każdy wpis to coś więcej, niż tylko notka, opowiadają punkt widzenia człowieka, który żył w Polsce, ale przez panujący w niej terror, musiał wyjechać. Wylądował we Włoszech i z tej perspektywy opisuje to, co go otacza, oraz wspomina dawne czasy. Robi to w spokojny i opanowany sposób, co mi przypomina o Tyrmandzie i jego Porachunkach osobistych, które były kompletną odwrotnością stylu Grudzińskiego.
Myśli narratora płyną w kierunku traumy pokoleniowej po życiu w ustroju komunistycznym i tych warunkach panującej cenzury i strachu. Autor-narrator pisze też o życiu poza Polską, ale z Polską obecną między słowami i w odniesieniu do niej, o kulturze, sztuce, literaturze i wszystkim, co go otacza. Jest też sporo wątków antyreligijnych, a nawet antykatolickich, rozważań filozoficznych i innych głębszych przemyśleń o życiu.
🌃 Nie ma łatwo
To nie jest zwykły dziennik, w którym jest codziennie i o wszystkim. Narrator raz wspomina o zwykłej codzienności, choć też w politycznym kontekście, ale od razu dodaje, że ten wpis to wyjątek, bo nie pasuje do jego idei tego dzieła.
W ogóle, jak się okazuje jest tych dzienników więcej, a lata 1971-1972 to pierwszy tom. Nie wiem jednak, czy sięgnę po kolejne, bo nie jest to łatwa lektura, choć w tym jej największa siła. Kolejne zdania zaskakują budową i treścią. Dawno nie czytałam nic, co mimo odległości tematów, tak by mnie ciekawiło, a jednocześnie zmuszało do wysiłku: myślenia i skupienia. Dziennik pisany nocą to książka raczej dla fanów Grudzińskiego, albo osób zainteresowanych polityką i kulturą w latach ‘70. Ewentualnie kogoś, kto tak jak ja kocha piękne zdania.
Dziennik pisany nocą jest jedną z tych książek, o których nie pamiętam już gdzie wyczytałam, że warto. Kiedy przyszedł czas, Herling-Grudziński sam mnie znalazł w jakimś antykwariacie, choć później i tak musiał jeszcze swoje odczekać na półce.
A gdy “ta” chwila nadeszła okazało się, że książka zupełnie nie jest tym, czym sądziłam, że będzie. Na początku było mi trudno się...
2023-03-12
Jak mówi indeks nazw umieszczony na końcu tego tomiku, “Zakochany złodziej” to była popularna przed wojną piosenka śpiewana przez Adama Astona (muz. H. Wars, tekst: Emanuel Schlechter i Ludwik Starski). Ten tytuł ma też jeden z umieszczonych w książce tekstów, w których pewien młody złodziejaszek ukradł swojej ukochanej duży kwiatek, w równie dużej doniczce. Tenże właśnie kwiatek “wsadził” owego romantyka do więzienia i tak się skończyło romantykowanie.
Wszystkie teksty napisane przez Wiecha mają niepowtarzalny urok, chociaż wszystkie mają zatarg z prawem w tle. A to ktoś kogoś okradł i próbuje bałamucić sąd dla złagodzenia kary, albo ktoś opowiada o znajomym, co psa wypożyczał do reprodukcji, i ktoś mu go porwał.
⚖ Ludzkie sprawy
To ludzkie codzienne sprawy, małżeńskie kłótnie i awantury o przepijanie rodzinnych dóbr. Wiech pisze o ludziach zwykłych, kelnerach, rzemieślnikach, paniach domu, przekupkach, młodzieży spod bloku. Opisuje ich przepychanki i większe bijatyki, drobne kradzieże, zniszczenia mienia, zakłócanie spokoju, oszustwa i inne drobne przestępstwa. Zwykle kończyły się one na sali sądowej, gdzie “wysoka eksmisja” wlepiała kilkadzieścia złotych kary, albo kilka dni aresztu.
Teksty te są zainspirowane prawdziwymi rozprawami sądowymi, wszak to życie pisze najlepsze historie. Wiechecki miał dobrą okazję do podłapywania tych czasami nieprawdopodobnych scenek, ponieważ przez II Wojną odbywał staż w dwóch gazetach warszawskich, właśnie jako sprawozdawca sądowy (Wiki). Dzięki temu powstały króciutkie opowiadanka, które przed wojną zostały wydane w kilku tomach (Syrena w sztywniaku, Ja Panu pokażę!, Piecyk i spółka, czy Wysoka eksmisjo).
⚖ Krótkie anegdotki
Ze względu na specyficzną formę, lektura tomu Zakochany złodziej nie była specjalnie łatwa. Zastanawiałam się jak to czytać, żeby dotrwać do końca, ale się zanadto nie zmęczyć. Bo chociaż świetne są te tekściki, to trudno przeczytać na raz więcej niż kilka. Każdy jest z innej mańki, trudno się wczuć, poznać bohaterów, wciągnąć, tylko rach-ciach i koniec. Tu by się przydało codziennie, po kilka anegdot, regularnie, posmakować i podoceniać cuda gwary warszawskiej. Niestety nie jestem w to dobra. Albo czytam książkę na raz, albo męczę ją miesiącami, jak nie latami.
Na szczęście Wiech pisze tak, że z chęcią wracałam do kolejnych historyjek. Gdyby kroniki policyjne ze współczesnych gazet tak wyglądały… ale dzisiejsze mogą się schować (nie żebym czytała je jakoś często, hehe). Nigdy zresztą nie byłam fanką takich rubryk i nic dziwnego – nie były pisane przez Wiecheckiego. Autor potrafił każdą sytuację obrócić w zabawną anegdotę, nawet jeśli pomiędzy wierszami pokazują dość żałosny stan przedwojennego społeczeństwa.
Przez chwilę kusiło mnie, żeby sprawdzić statystyki przestępczości z dwudziestolecia, ale uznałam, że nie chcę. Wolę te krótkie historyjki traktować jako zabawne anegdotki. Nie potrzebuję upoważniać ich na siłę i ustawiać w kontekście prawdziwego świata. Szczególnie, że choć inspirowane prawdziwymi sytuacjami, to na pewno są podkoloryzowane. Wszak nie o zgodność faktograficzną tu chodzi, a o trochę rozrywki i odrobinę refleksji nad problemami ludzi.
Jak mówi indeks nazw umieszczony na końcu tego tomiku, “Zakochany złodziej” to była popularna przed wojną piosenka śpiewana przez Adama Astona (muz. H. Wars, tekst: Emanuel Schlechter i Ludwik Starski). Ten tytuł ma też jeden z umieszczonych w książce tekstów, w których pewien młody złodziejaszek ukradł swojej ukochanej duży kwiatek, w równie dużej doniczce. Tenże właśnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-23
Nie wiem właściwie od czego zacząć, bo mam w sobie wiele sprzecznych emocji związanych z książką pt. Od wielkich idei do wielkiej płyty. Burzliwe dzieje warszawskiej architektury autorstwa Grzegorza Miki. Wiązałam z nią ogromne nadzieje. Tytuł mnie zachwycił, więc spodziewałam się wciągającej epopei na temat architektury Warszawy. Dostałam spis budynków, ulic, dat i szczegółów technicznych, przeważnie nudnych jak flaki z olejem.
HISTORIA KROK PO KROKU, DOM PO DOMU
Od wielkich idei do wielkiej płyty to książka, która szczegółowo opisuje okoliczności rozwoju Warszawy, późniejszych ogromnych zniszczeń oraz odbudowy tego, co udało się zrealizować przed powstaniem oraz odtwarzania zabytkowych części miasta. Jak na mój gust zbyt szczegółowo. Choć faktycznie muszę przyznać, że przeczytanie jej naświetliło mi dość dokładnie obraz zniszczeń po II Wojnie Światowej i pozwoliło na wyobrażenie sobie, jak wielkie one były.
PRZEDE WSZYSTKIM TYTUŁ
Ten, kto wymyślił tytuł tej książki, ma na pewno talent do tworzenia chwytliwych, krótkich haseł, ale książki raczej nie czytał (jeśli sam autor go wymyślił, chylę czoła). Od wielkich idei do wielkiej płyty sugeruje, że treść wyjaśni dlaczego wydarzyło się tak, jak się wydarzyło i skąd te wielkie płyty się wzięły. Natomiast na ten temat jest właściwie kilkanaście zdań. Wszystkiego pewnie zebrałaby się jedna strona. No może dwie.
Książka bardziej przypomina znane mi ze studiów monografie, w których zebrana była ogromna ilość wiedzy. Niestety nie czyta się takich rzeczy dla przyjemności. Cały czas miałam wrażenie, że autor nie chce zgubić ani jednego budynku, ulicy, czy placyku. Żaden szczególik mu nie umknął, nawet coś takiego jak kąt pochylenia padoku toru wyścigowego na Służewcu… 😉
PARYŻ PÓŁNOCY
Na szczęście jest w tej książce kilka momentów, które są fajne. Pierwszym fragmentem jest (dosłownie) kilka zdań o tym, dlaczego powiedzenie, że w latach trzydziestych Warszawa była Paryżem Północy, jest prawdziwe. Aczkolwiek trudno mi się do tego odnieść. Paryż widziałam i faktycznie, być może niektóre uliczki w Warszawie nawet teraz mogłyby go przypominać. Natomiast, czy można generalizować? Mika twierdzi, że tak. Ja tego nie wiem.
Autor wyjaśnia też, dlaczego mit o wspaniałości dwudziestolecia międzywojennego w Polsce jest tylko mitem. Niestety to także jest bardzo krótkie wyjaśnienie. Pisze również o kilku ciekawostkach tj. Mokotowskie Pola Wojskowe czy planowane osiedle im. Piłsudskiego, które ostatecznie nie zostało wybudowane. Mika wyjaśnia także bardzo ładnie i na wielu przykładach, czym różni się modernizm od socrealizmu.
Dużym plusem tej książki są ciekawe fotografie, plany i szkice. Natomiast zaskakiwało mnie to, że poszczególne eseje, bo z nich właśnie składa się książka, były tak chaotycznie poukładane. Nie potrafiłam znaleźć klucza, którego autor użył do ustawienia ich kolejności i trochę przyznam szczerze mnie to irytowało.
Nie ma też indeksów, a przydałby się choćby do nazwisk, których w książce są setki. Może dlatego, że zajmowałby połowę książki? 😉
DOBRA ROBOTA?
Muszę oddać autorowi, że odrobił pracę domową. Dla architektów i dla potomności jest to dzieło wartościowe. Mika przetworzył ogromną ilość wiedzy. Szanuję go za to bardzo. Ale niezależnie od tego, jak długo bym tę książkę czytała, nie sądzę, żebym przyswoiła o wiele więcej wiedzy, niż mi się dotychczas udało. Trzeba by było chyba wkuć wszystko na pamięć. A wydaje mi się, że to jednak chyba nie o to chodzi.
Nie wiem właściwie od czego zacząć, bo mam w sobie wiele sprzecznych emocji związanych z książką pt. Od wielkich idei do wielkiej płyty. Burzliwe dzieje warszawskiej architektury autorstwa Grzegorza Miki. Wiązałam z nią ogromne nadzieje. Tytuł mnie zachwycił, więc spodziewałam się wciągającej epopei na temat architektury Warszawy. Dostałam spis budynków, ulic, dat i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-06
Każda nieprzeczytana książka obiecuje wiele, albo też może sami sobie coś tam wyobrażamy. Na przykład po ostatniej książce Głowackiego na pewno spodziewałam się dużo. Możliwe, że przez swoje wysokie oczekiwania odrobinę się na niej nawet zawiodłam, ale nie bardziej niż zawodzi życie, gdy coś się kończy za wcześnie. Bo z Bezsennością w czasie karnawału historia jest o tyle skomplikowana, że autor zmarł w trakcie jej pisania. Za wcześnie i to nie tylko w obliczu nieskończonej książki. I nie ma za bardzo o co i do kogo mieć pretensji…
Głowacki był twórcą specyficznym. Komentującym to, co dzieje się dookoła na swój własny, bezpośredni sposób. W Bezsenności w czasie karnawału również komentuje rzeczywistość, między innymi, bo czasami wspomina też to, co działo się kiedyś, np. za PRL, czy też w czasach swojej emigracji w Stanach.
Anegdoty przeplecione z zamyśleniem
Książka jest pełna zabawnych anegdot, ale jednocześnie mocno nastrojowa i dająca do myślenia. Czuć w niej znużenie życiem, ale jednocześnie czuć też ożywcze powiewy przychodzące wraz z różnymi wspomnieniami hulaszczego i wesołego życia, które Głowacki prowadził.
Bezsenność… zaczyna się dość neutralnie, od tytułowej bezsenności, która wygania go na spacery nawet w śnieżyce. Podczas tych przechadzek kontempluje życie, świat i innych ludzi. Dopiero w pewnym momencie schodzi na grubsze tematy, a zaczyna się od pogrzebów znajomych. Zupełnie niedługo później książka się kończy, a ostatni rozdział pisze już jego córka.
Chciałabym myśleć, że pisząc tę książkę czuł, co go niebawem czeka, ale jednak sądził, że jednak zostało mu więcej czasu. I że pisał ją właśnie, żeby w pewien sposób nastawić się na nieuniknione, uporządkować myśli, powspominać pisemnie szalone czasy, zostawić jeszcze jedną rzecz po sobie. W pewien sposób mu się to udało.
Felietony są super, ale…
Z felietonami mam pewien problem. Uwielbiam je, ale zbyt szybko się moim zdaniem dezaktualizują. Autor nawiązuje do wydarzeń politycznych sprzed kilku lat, a ja muszę się wysilić, żeby przypomnieć do czego konkretnie. O ile na przykład temat imigrantów, który Głowacki komentuje jest ponadczasowy, to sugestie dotyczące suwerena już są mniej zrozumiałe i nie dla wszystkich.
Natomiast anegdoty, wspomnienia z wesołego życia, czy też dobrze opisane historie innych zawsze miło poczytać. Moja ulubiona historia to ta o starej sprzedawczyni róż, która sikała na stojąco (bo kto by się kucaniem przejmował) i opowiadała koleje swojego życia każdemu, kto chciał słuchać. A na koniec okazało się, że to wszystko i tak o kant dupy potłuc, ale przynajmniej dobrze się czytało.
Ale nie skandalizujące anegdotki są według mnie najważniejsze w tej książce. Warto po nią sięgnąć, bo to jest niepodważalne świadectwo tego, że wszystko się kończy. I że jest jedna wspólna rzecz dla nas wszystkich, a jest nią Kostucha przychodząca w niespodziewanym momencie i warto jak najlepiej wykorzystać dany nam czas.
Każda nieprzeczytana książka obiecuje wiele, albo też może sami sobie coś tam wyobrażamy. Na przykład po ostatniej książce Głowackiego na pewno spodziewałam się dużo. Możliwe, że przez swoje wysokie oczekiwania odrobinę się na niej nawet zawiodłam, ale nie bardziej niż zawodzi życie, gdy coś się kończy za wcześnie. Bo z Bezsennością w czasie karnawału historia jest o tyle...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-14
2022-01-30
To było moje drugie podejście do książki pt. Piękni dwudziestoletni. Pierwsze było nieudane. Niektóre treści należy czytać dopiero mając pewną świadomość okoliczności i poczucie kontekstu. Tak jest właśnie z książką Hłaski i zapewne dlatego dopiero teraz ją zrozumiałam. Natomiast nie polubiłam się z tym autorem, chociaż zdecydowanie doceniam jego talent literacki.
Hłasko w opowieściach znajomych, urósł do postaci “wielkiego literata”, ale czytali głównie jego opowiadania. Natomiast ja poszłam na całość. Zaczęłam od razu od jego krótkich tekstów autobiograficznych, które są prozą specyficzną ze względu na treść i chyba jednak dość trudną w odbiorze.
Piękni dwudziestoletni
W każdym razie oprócz bardzo interesujących mnie wspomnień z PRL, to sam Hłasko z tamtego okresu wydał mi się postacią odpychającą, roszczeniową i negatywnie sprytną. Taki buntownik z wyboru.
Ale należy też pamiętać, że autor w tej książce zaczynał jako szesnastolatek. Od zawsze wiedział, że chce pisać, ale jakoś mu to nie szło. Nie uczył się dobrze, szczególnie matematyki. Szkoły nie ukończył. Dobrze, że chociaż był świadomy swojej upierdliwości, albo przynajmniej tak pisze.
Bo należy też pamiętać, że Hłasko Pięknych dwudziestoletnich pisał na 3 lata przed śmiercią (przedwczesną zresztą, 1934-1969). Miał już wtedy pewne doświadczenie życiowe i wiedział, jak kreować swoją legendę ostatniego sprawiedliwego.
I tu właśnie wyczułam sztuczność i wtedy nie polubiłam się z Hłaską wykreowanym w tej książce. Jeśli autor faktycznie był taki, jak się postrzegał, to naprawdę nie wiem, co w nim widziała Osiecka. Hłasko pisze tak: “nie mam mieszkania, rodziny, konta w banku” i to chyba ma być autoironia, ale dla mnie to bardziej użalanie się nad konsekwencjami pewnych wyborów.
Autor kilka razy wspomina też, że ta książka to próba wytłumaczenia się z ucieczki z Polski, Warszawy i dlaczego tu nie wróci. Piękni dwudziestoletni mają pewne znamiona starczej zrzędliwości oraz ton żalu i pretensji za zniszczone życie. Bardzo mi zresztą przypominały stylem Porachunki osobiste jego kolegi Tyrmanda.
PRL okiem sokoła
Ale niewątpliwie ciekawe rzeczy opisuje: jak żyło się za PRL, co kradło, jak kradło, jak się szmuglowało przez granicę z Czechami. Na przykład podpalano domy żeby zająć czymś straż graniczną (ówczesny WOT). Szmuglerka odbywała się, gdy tamci byli zajęci gaszeniem.
Albo to pół żartem pół serio opowiadanko o tym, co zrobić jak się skończy kasa, gdzie przezimować za darmo i konkretne porady, jaką chorobę psychiczną symulować, żeby trafić do miłego szpitala, gdzie nakarmią i podkurują…
Dużo jest tu wszelkiej maści smaczków, ale do zrozumienia ich niezbędna jest przynajmniej podstawowa wiedza o tym, co się działo za czasów PRL. Żeby te wszystkie smaczki wyłapać oraz umieć je właściwie docenić.
To było moje drugie podejście do książki pt. Piękni dwudziestoletni. Pierwsze było nieudane. Niektóre treści należy czytać dopiero mając pewną świadomość okoliczności i poczucie kontekstu. Tak jest właśnie z książką Hłaski i zapewne dlatego dopiero teraz ją zrozumiałam. Natomiast nie polubiłam się z tym autorem, chociaż zdecydowanie doceniam jego talent literacki.
Hłasko w...
2022-07-31
Czytanie książki Błony umysłu ma w sobie coś z medytacji. Każde zdanie, każdy fragment jest jak element układanki, dla której trzeba znaleźć miejsce w większym obrazku. A jak wiadomo układanie puzzli wymaga czasu, szczególnie z tysiącem elementów, z tych trudnych zdjęć, na których znajduje się niebo albo woda.
Życie jest taką układanką, trudno zaprzeczyć, najtrudniejszą ze wszystkich dostępnych. Na jej ułożenie mamy jakiś czas, wiele lat, choć jedni mają dużo więcej, a niektórzy mniej. Jednym znajdowanie kolejnych elementów idzie lepiej, innym słabiej. Różnie bywa.
🧠 Filozofia zmysłowości
Jolanta Brach-Czaina rozumie to wszystko i zwraca uwagę na rzeczy niewidoczne na pierwszy rzut oka, o których wiemy, że są, ale o nich zapominamy, jak powietrze, czy cielesne, wewnętrzne procesy, jak trawienie. Brach-Czaina jest zwolenniczką zmysłowej filozofii, albo filozofii zmysłowości, czyli skupienia się na cielesności, czułości dla swojego ciała, dotyku w realu, świadomości i autorefleksji.
W czasach metawersów internetowych, bazujących głównie na doznaniach wzrokowych, takie realistyczne podejście to rzadkość. Filozofka pisze o tym, że to my sami sobie kreujemy świat zewnętrzny w głowie. To my sami sprawiamy, że zauważamy akurat to, a nie coś innego. Tylko ładniej o tym pisze i bardziej przekonująco.
🧠 Złuszczanie ku odnowie
Autorka poszerza zasób pojęć abstrakcyjnych i kojarzy je z codziennością, np. pisze o podejmowaniu decyzji i porównuje to do lizania lodów. Albo opisuje wypadek samochodowy z punktu widzenia filozofa, który nie tylko w nim uczestniczy, ale na dodatek go powoduje.
Ostatni tekst, o konieczności poddania się bolesnemu procesowi złuszczania przestarzałych nawyków i przekonań (to te tytułowe błony umysłu) to perełka. Tak. Każdy powinien co jakiś czas wchodzić do szafy swojego umysłu i wyrzucać z niej rzeczy, które się zniszczyły, zestarzały, czy są już zwyczajnie za małe.
I warto to robić, bo te przestarzałe błony umysłu zwyczajnie ograniczają nasz potencjał.
🧠 Mała – wielka książka
Jolanta Brach-Czaina napisała teksty, które stworzyły małą – wielką książkę. Błony umysłu koją czytelnika, uspokajają i wiodą go w dawno nie odwiedzane (o ile w ogóle) zakątki swojego wnętrza. Filozofka zachęca do czułości wobec siebie i przypomina, że wiele zależy od tego, o czym zapominamy. Warto więc sobie o tym przypomnieć.
Czytanie książki Błony umysłu ma w sobie coś z medytacji. Każde zdanie, każdy fragment jest jak element układanki, dla której trzeba znaleźć miejsce w większym obrazku. A jak wiadomo układanie puzzli wymaga czasu, szczególnie z tysiącem elementów, z tych trudnych zdjęć, na których znajduje się niebo albo woda.
Życie jest taką układanką, trudno zaprzeczyć, najtrudniejszą...
2022-07-24
Fotografia jest fascynującym narzędziem do zatrzymywania czasu. Niby podświadomie zdawałam sobie z tego sprawę, jednak dopiero po przeczytaniu esejów Sontag O fotografii dotarło do mnie, że robienie zdjęć jest nawet czymś więcej – to jest cała filozofia. A Sontag ją czytelnikowi wspaniale przybliża.
Możliwość fotografowania już tak wrosła w nasze nawyki, że właściwie nie zastanawiamy się nad tym, po prostu pstrykamy kolejne fotki. A już na pewno nie myślimy o tym, że fotografia na nas wpływa, jak bardzo i jak dogłębnie. Eseje, które Sontag napisała w latach ‘70 do The New York Reviews of Books, dotykają chyba każdego aspektu robienia zdjęć i rozkładają tę czynność i jej efekty na czynniki pierwsze.
📷 O fotografii
Mega ciekawe są rozważania Sontag o społecznej roli fotografii. Pisze np., że fotografia zmienia moralność, że opatrzenie się na okrucieństwo pokazane na zdjęciach wpływa na codzienne postawy i znieczula. Autorka przekonuje, że z każdym zobaczonym szokiem podwyższa się poziom odporności i każde kolejne zdjęcie musi być „bardziej”.
Albo, że fotografia zmienia i w ogóle czym jest robienie zdjęć? Rozważa jakie znaczenie ma sprzęt, i czy zdolności fotografa nie są ważniejsze. Ale też rozważa istotę piękna – czym jest piękne zdjęcie, a czym realistyczne. I że realistyczne zdjęcie także jest pewnym przekłamaniem, bo najczęściej i tak jest subiektywne i pokazuje bardziej prawdę o fotografującym (co i jak widzi), a nie o pokazywanej rzeczywistości.
Sontag pisze także o tym, jak różni się fotografia chińska od zachodniej. Na Dalekim Wschodzie fotografuje się tylko z idealnego kadru, z przodu, zdjęcia są ustawiane (pisał o tym zresztą Palin w książce Korea Północna. Dziennik podróży).
Sontag tłumaczy, dlaczego niektórzy lubią robić zdjęcia prymitywniejszymi aparatami/ analogami. Autorka toczy też spory o to, czy fotografia to sztuka, bo nie od razu było to oczywiste. Sporo w O fotografii jest historii i całe mnóstwo ciekawostek, z których nie zdawałam sobie sprawy.
📷 Nie ma łatwo
Interesujące jest to, jak książki i pewne idee się starzeją w zderzeniu z nowoczesną technologią. Sontag pisze, że zdjęcie jest niepodważalnym dowodem na coś. W czasach deep fake, Photoshopa, augmented reality, CGI i filtrów na Instagramie wiemy, że to nie jest już prawda. A na pewno nie do końca.
Nie powiem, żeby to były łatwe teksty. Styl jest silnie intelektualny: długie zdania, trudne wyrazy i wyraźny styl filozofujący. Co i rusz łapałam się na tym, że trudno mi się skupić, przez co czytałam ją niewystarczająco uważnie. A przynajmniej nie tak uważnie, jak chciałam.
Będę musiała przeczytać O fotografii jeszcze raz, albo przynajmniej wrócić do wielu pozaznaczanych fragmentów. Niewątpliwie książka ta pozwala spojrzeć na robienie zdjęć z zupełnie innej strony, a być może nawet otworzyć oczy na to, co ukryte, chociaż widoczne na zdjęciu.
Fotografia jest fascynującym narzędziem do zatrzymywania czasu. Niby podświadomie zdawałam sobie z tego sprawę, jednak dopiero po przeczytaniu esejów Sontag O fotografii dotarło do mnie, że robienie zdjęć jest nawet czymś więcej – to jest cała filozofia. A Sontag ją czytelnikowi wspaniale przybliża.
Możliwość fotografowania już tak wrosła w nasze nawyki, że właściwie nie...
2020-11-11
Zagadnienie Innego jest o tyle ciekawe, że w natłoku codziennych spraw, czasem nie mamy czasu pomyśleć o sobie. Rzadko poświęcamy czas na innych spoza naszej rodziny i kręgu bliskich, a filozofowanie nad ogólną ideą Innego w naszym życiu, to już w ogóle epizody.
A przecież jest to tak ważne, bo każdego właściwie można nazwać Innym na różnych płaszczyznach: narodowej, światopoglądowej, rasowej, plemiennej, kulturowej, religijnej. Co ważniejsze, dla Innego to my jesteśmy Inni, a więc inność to coś, co zależy od punktu widzenia. Kapuściński, popierając się nazwiskami filozofów, jest pewien, że Inni są nam niezwykle potrzebni. Są dla nas lustrem, w którym możemy się przejrzeć i zobaczyć siebie. To oni odbijają nasze cechy i to kim jesteśmy. Definiujemy siebie tylko wtedy, kiedy możemy się porównać do innego, czyli to właściwie inny nas definiuje.
Nigdy w ten sposób o tym nie myślałam i nawet nie wiem, czy do końca rozumiem takie podejście. Bo niby w jaki sposób zestawić mnie i Innego? Jak się porównać i zdefiniować? Jak ustalić relacje i oceniać? Czy trzeba najpierw dobrze wiedzieć kim samemu się jest, bo jak inaczej wiedzieć, na co patrzymy i co widzimy? Skąd będziemy wiedzieli, co przeżywamy? A może to właśnie na tym polega, że nie wiemy i dopiero ustalamy?
Kto jest inny?
Bez pewności kim jesteśmy Inny jest postrzegany jako zagrożenie. Kapuściński pisze, że po spotkaniu z nim mamy zasadniczo trzy wyjścia: wojna, odgrodzenie murem (jak np. Chińczycy), albo dialog. Choć jest dużo historycznych przykładów na wszystkie trzy podejścia, to Kapuściński sugeruje, że dialog byłby najlepszy. Tylko jak powszechnie wiadomo, jest to forma najtrudniejsza i wszystkie strony muszą jej chcieć, a często tak nie jest.
Reporter pisze także o tym, co na przestrzeni dziejów oznaczało słowo Inny. Od starożytności, gdzie ludzie żyjący w małych plemionach mogli podejrzewać, że są jedynymi ludźmi na świecie, poprzez podboje geograficzne, aż po współczesny kryzys tożsamości. Autor wskazuje też, że w naszym kręgu kulturowym historia jest pisana z punktu widzenia białego Europejczyka i są to dzieje krwawe, ale to się powoli zmienia. Musi się zmienić w obliczu choćby “inwazji przedstawicieli Trzeciego Świata na kraje rozwinięte (zarobkowa, demograficzna, ale przecież inwazja)”.
76 stron mądrości
Ten Inny Kapuścińskiego, to książka krótka, ale mądra. Są to zebrane wykłady z różnych lat (2004, 1990, 2003) traktujące o temacie Innego. Dawno nie czytałam Kapuścińskiego i zapomniałam już, że to bardzo wartościowe i otwierające oczy pisarstwo.
Zagadnienie Innego jest o tyle ciekawe, że w natłoku codziennych spraw, czasem nie mamy czasu pomyśleć o sobie. Rzadko poświęcamy czas na innych spoza naszej rodziny i kręgu bliskich, a filozofowanie nad ogólną ideą Innego w naszym życiu, to już w ogóle epizody.
A przecież jest to tak ważne, bo każdego właściwie można nazwać Innym na różnych płaszczyznach: narodowej,...
2021-08-22
Zawsze, gdy zaczynam czytać książkę napisaną przez jakąś sławną postać zastanawiam się, z czym mam do czynienia. Czy książka Moja droga B to są felietony pisane “od serca”? Czy może jednak sprytna kreacja, mająca utrwalić jakiś pożądany wizerunek? Uwielbiam listy w każdym wydaniu, dlatego podjęłam rękawicę sprawdzenia tego.
Napaliłam się jak szczerbaty na suchary na tę książkę. Niestety, pierwsze felietony mnie nieco rozczarowały. Wydały się płytkie, oczywiste i mało zaskakujące. Miałam wrażenie, że nic nie wnoszą, są o niczym i napisane są bez większego celu. Janda zaś nie wydała się na tyle interesującą osobą, żeby czytać jej przemyślenia.
Podejrzewam, że czytane przez cudowny głos tej kobiety, miały zupełnie inny wydźwięk. W formie drukowanej zabrakło tego “czegoś”. Gdyby nie lekka forma, chyba bym się zniechęciła. Ale jednak jestem uparta i na szczęście, bo dalej było tylko lepiej.
Listy do B.
Moja droga B, czyli zbiór felietonów, w formie pisanych do przyjaciółki listów, na pewno pokazuje sławną aktorkę jako osobę bardzo pewną siebie i skupioną na sobie. Choć nadal potrafiącą dostrzec innego człowieka.
Aktorka wprowadza do swojego prywatnego świata. Opowiada o swoim małżeństwie, dzieciach, podejściu do życia, codzienności, o swoich doświadczeniach zawodowych oraz anegdotki o innych aktorach i reżyserach.
Może się wydawać, że to wszystko to tylko dość płytko potraktowana codzienność. Jednostronna komunikacja kobiety, która przywykła do bycia w centrum uwagi. Wyżalanie się z problemów pierwszego świata, dla czytelników, którzy w ogromnej większości nie zakosztują nawet ułamka życia, jakie prowadzi autorka…
A jednak…
Ale w pewnym momencie, już chyba pod koniec, zaczęłam wczuwać się w nastrój autorki. Chyba wtedy, kiedy Janda wychodzi z formuły krótkich listów i zaczyna swojej przyjaciółce opisywać swoje wakacje we Włoszech. Zaczęłam wtedy myśleć, że ten największy, jak mi się wydawało minus, jest zarazem plusem.
Aktorka pokazuje siebie jako “normalnego” człowieka, któremu sukces nie zawrócił mocno w głowie. Krystyna Janda jest pomimo rozpoznawalności i niewątpliwego sukcesu podobna do większości ludzi. Złości się, martwi, tyje, odchudza, lubi, nie lubi, niecierpliwi się (jak wtedy, gdy właściwie na początku przerwała zabieg w SPA, bo nie mogła się doczekać końca)…
Owszem, jest nieco narwana i egzaltowana, ale chyba można jej to wybaczyć. To jedna z legendarnych aktorek pokolenia moich rodziców. Jej charakterystyczny głos, np. w filmie Królik po berlińsku, zostanie ze mną na zawsze. Warto więc było wejść trochę w jej świat i spróbować lepiej ją poznać. Tym bardziej, że książka Moja droga B należy do tych, które czyta się bardzo szybko.
Zawsze, gdy zaczynam czytać książkę napisaną przez jakąś sławną postać zastanawiam się, z czym mam do czynienia. Czy książka Moja droga B to są felietony pisane “od serca”? Czy może jednak sprytna kreacja, mająca utrwalić jakiś pożądany wizerunek? Uwielbiam listy w każdym wydaniu, dlatego podjęłam rękawicę sprawdzenia tego.
Napaliłam się jak szczerbaty na suchary na tę...
2022-03-13
Powiem wam, co o tym myślę wystarczyło, żeby Joan Didion stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Nie zdarza mi się często, żeby ktoś od pierwszej książki tak zachwycał. Autorka zdobyła moje serce zdolnością przelania swoich obserwacji świata na papier tak, żeby użyte przez nią przenośnie i porównania zostały na dłużej. Oraz jest to napisane tak, że chce się to czytać.
Didion opisuje świat z pozycji jakby wyszła z siebie i stanęła obok. I, jak w tytule, faktycznie mówi co o tym sądzi. Bez ogródek, choć czasami używa przenośni, żeby na końcu krótko i mocno spuentować temat. Bardzo mi się podoba taki sposób konstruowania tekstu i prowadzenia czytelnika.
🔥 Zbiór felietonów
Powiem wam, co o tym myślę to zbiór jej różnych tekstów opatrzonych przedmową Hiltona Alsa, który próbuje trochę zinterpretować teksty autorki i przygotować czytelnika na to, co go czeka za moment.
A za moment czeka różnorodność wątków, bo zakres tematyczny tego zbioru jest szeroki, właściwie to każdy tekst jest o czymś innym. Natomiast wszystkie są bardzo aktualne. Didion pisze o formach komunikacji w prasie, o ludziach, ich śmiesznostkach i przywarach, o dojrzałości życiowej i przewrotności losu, o rodzicielstwie i wielu innych tematach nurtujących ludzi cały czas.
🔥 Mniam mniam
Bardzo smaczne są jej teksty. Nie biorą żadnej ze stron. Nawet jeśli Didion pisze o jakimś niezbyt pozytywnym zjawisku, to nie pisze o tym wprost, tylko wsadza je w ramkę z obrazkiem, z którego sam czytelnik wypatrzy ile potrafi. U niej nie ma gotowych historii. Wnioski należy wyciągnąć samemu.
Autorka nie wstydzi się też siebie i swoich emocji, jakiekolwiek by one nie były. Ale emocje też, najczęściej, nie są opisane wprost. Poza kilkoma wyjątkami jak wtedy, gdy pisze o “poczuciu bycia niewystarczająco dobrą”, czyli czymś co dzisiaj zapewne nazwalibyśmy impostor syndrome.
A jak Didion pisze o języku! O gramatyce, o słowach… Słowami opisuje to, co ja dopiero (w bólach) zaczęłam podejrzewać: że językiem i pisaniem można się doskonale bawić. I nie ma się co porównywać do nikogo.
Zdecydowanie warto przeczytać Powiem wam, co o tym myślę. To świetnie napisana, głęboka książka.
Powiem wam, co o tym myślę wystarczyło, żeby Joan Didion stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Nie zdarza mi się często, żeby ktoś od pierwszej książki tak zachwycał. Autorka zdobyła moje serce zdolnością przelania swoich obserwacji świata na papier tak, żeby użyte przez nią przenośnie i porównania zostały na dłużej. Oraz jest to napisane tak, że chce się to...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-05
Wyobrażam sobie, że tytuł tej książki, czyli nie bijcie reportera, mógłby być jakimś desperackim okrzykiem do tłumu, który zaślepiony okolicznościami nie patrzy kogo tłucze.
O tłumie można przeczytać w książce Psychologia tłumu, natomiast o tym, jak wygląda praca reportera, u Wiesława Sachsa.
Nie bijcie reportera to krótka książeczka z różnymi anegdotami związanymi z pracą reporterską w latach ‘50 i nieco później. Wtedy wszystko było niby inne, a jednak tak podobne.
Praca reportera od kuchni
Sachs jest zupełnie spostrzegawczym obserwatorem obdarzonym talentem do krótkich, ale plastycznych opisów. Opowiada m.in. jak wyglądało jego zbieranie materiałów do różnorodnych reportaży. Np. jak szukał wsi zagubionych pośród lasów (lata ‘70), albo jak spisywało się zeznania świadków z wielogodzinnych przesłuchań, a później “kleiło” z tego teksty “na wczoraj”. Bo należy pamiętać/wiedzieć, że pisanie do druku miało (ma?) sztywne i nieprzekraczalne terminy oraz formę.
W dzisiejszych czasach, kiedy króluje internet, data publikacji nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Ale wtedy, gazety były jednym z niewielu źródeł informacji, nie mogło być opóźnień. I bardzo to czuć w opowieściach Sachsa.
Niezwykle stresujące, pod presją czasu
Autor opowiada np. jak wyglądały wyjazdy do zdarzeń nagłych, że w tamtych czasach reporterzy właściwie cały czas dysponowali samochodem z szoferem (!). Ale dodaje też mnóstwo innych szczegółów i smaczków, np. wyjaśnia dlaczego przeglądane dzisiaj zapiski z gazet nie zawierają opisów zachowania oskarżonych.
Otóż gazety dopasowywały tekst i skracały go o “najmniej wartościowe” według nich informacje, żeby zmieścić w przewidzianej kolumnie. A gdy gazeta wychodziła codziennie, to walka o każdą linijkę trwała właściwie cały czas. (Zapewne teraz też trwa i wygląda to podobnie, chociaż mało już zostało gazet codziennych).
Gdzie biją?
Sachs na początku zajmował się głównie tematyką powojenną, pisał sprawozdania z rozpraw zbrodniarzy i poszukiwał historii o powstańcach i partyzantach. A później poszedł dalej – prowadził kronikę klęsk żywiołowych i nietypowych wydarzeń. Był też redaktorem naczelnym, z czym także wiązały się emocjonujące historie.
Autor opowiada o przygodach, które przydarzały się mu przez noszony ubiór – mundur. A nosił go, bo po wojnie trudno było o inne ubrania. Wiele jest tu też anegdot związanych z PRL i wspomnień o Warszawie, np. o burzeniu pozostałości po zniszczonym dworcu centralnym, czy budowie trasy W-Z.
Albo o tym, że wtedy też była „instytucja” ludzi, których dzisiaj nazywamy hejterami, a artykuł w gazecie mógł sprowadzić na kogoś falę hejtu społecznego.
Coś a jednak nic
Na koniec książki przyszła mi do głowy myśl o tym, że wiele się przez ten czas zmieniło w dziennikarstwie, a jednocześnie tak mało. Zmieniły się formy, podejście, umiejętności. Technologia umożliwiła przesyłanie tekstów i zdjęć natychmiast i na ogromne odległości. Ograniczyła też pracę fotoreporterów, bo teraz każdy umie zrobić zdjęcie telefonem, w jakości wystarczającej do druku.
Nie zmienili się za to ludzie.
Wyobrażam sobie, że tytuł tej książki, czyli nie bijcie reportera, mógłby być jakimś desperackim okrzykiem do tłumu, który zaślepiony okolicznościami nie patrzy kogo tłucze.
O tłumie można przeczytać w książce Psychologia tłumu, natomiast o tym, jak wygląda praca reportera, u Wiesława Sachsa.
Nie bijcie reportera to krótka książeczka z różnymi anegdotami związanymi z...
2021-02-28
Często czytam książki – niespodzianki, o których nic nie wiem. Z książką Niedziela, która zdarzyła się we środę było podobnie. Wiedziałam jedynie, że na pewno mi się spodoba, bo to przecież Mariusz Szczygieł, którego wielbię za styl i zabawę z formą. Nie pomyliłam się.
Dla większości osób, urodzonych przed 89 rokiem lata dziewięćdziesiąte to lata dzieciństwa i młodości. Większości kojarzą się zupełnie dobrze, w końcu to dzieciństwo, ale każdemu inaczej. Dla mnie lata 90 to czas dresów szelestów, maluchów, lodów z automatu w okolicznej lodziarni za tysiąc z Kopernikiem. Beztroskie bieganie boso po całym osiedlu. Kasety disco polo. Rynek. Pierwsze kolorowe druki. W ogóle pierwsza kolorowość życia… Pamiętam jak dziś urodziny koleżanki koleżanki w McDonalds i frytki, po których dostałam okropnego rozstroju żołądka i później przez wiele lat unikałam jadania w fast foodach.
Dla Mariusza Szczygła to moment pisania reportaży do gazet oraz występowania w telewizji. Reportaże dotyczą rzeczy, które także pamiętam. Disco Polo już wspominałam. Pamiętam też jakie znaczenie wtedy miały stare media: gazety i radio, później telewizja; język, którym komunikowali się moi rodzice i w ogóle ówczesna mentalność na wielu poziomach (społecznym, moralnym, religijnym, seksualnym); pierwsze wygrane w “totka” i nadzieja, jaka się z nimi wiązała; praca w firmach z szefami, którzy zarządzali stylem z poprzedniej epoki (he he)…
Najbardziej podobały mi się teksty o piramidzie finansowej Amwaya oraz bonus z 1999 roku pt. Z kulą ziemską na plecach. W tym ostatnim tekście Szczygieł opisuje swoją codzienność, jak wygląda życie społeczne ludzi rozpoznawalnych. Głównie te nieprzyjemne momenty, w których ludzie uważają, że wobec kogoś znanego w telewizji mogą wszystko, łącznie z brutalnymi ocenami i komentarzami. Po tym co Szczygieł tu pisze, czułam się brudna, że należę do tego samego gatunku.
Przaśne lata
Reportaże ze zbioru Niedziela, która zdarzyła się we środę są świetne. Obrazują dość dokładnie ówczesne społeczeństwo. Jak myślę o tamtych czasach, to mam jedno słowo w głowie: przaśne. Myślę, że ono dobrze je oddaje. Było wtedy przaśnie.
Trudno w to uwierzyć, ale to są teksty napisane już ponad dwadzieścia lat temu… Przez ten czas trochę dojrzeliśmy jako społeczeństwo, ale wciąż wiele się jeszcze musimy nauczyć. Warto było zajrzeć do tej książki i spojrzeć z takiej perspektywy na ówczesną Polskę.
Mam tylko jedno zastrzeżenie… Prażynki i chipsy to są dwie różne rzeczy. 😉
Często czytam książki – niespodzianki, o których nic nie wiem. Z książką Niedziela, która zdarzyła się we środę było podobnie. Wiedziałam jedynie, że na pewno mi się spodoba, bo to przecież Mariusz Szczygieł, którego wielbię za styl i zabawę z formą. Nie pomyliłam się.
Dla większości osób, urodzonych przed 89 rokiem lata dziewięćdziesiąte to lata dzieciństwa i młodości....
2020-10-14
O ile intensywniejsze i bardziej satysfakcjonujące byłoby nasze życie, gdybyśmy umieli doceniać te małe, codzienne przygody. Na przykład gdybyśmy zauważyli coś pozytywnego, albo przynajmniej zastanawiającego w obskurnym hotelu, w jakim się przez przypadek zatrzymaliśmy, albo w knajpie z jedzeniem, które obok świeżego, to tylko kiedyś stało. Popatrzyli szerzej na smutną rzeczywistość i bez żalu, czy świętego oburzenia pomyśleli najpierw, dlaczego jest tak, jak jest. Tak jak robi to Michał Olszewski w swoich Zapiskach na biletach. Tytuł idealnie oddaje zawartość – są to krótkie teksty, które mogłoby się zmieścić na odwrocie świstka papieru. Migawki z życia w podróży, esencja polskości zatrzymana tak, jak zatopione są owady w bursztynie.
Olszewski najczęściej pisze o kolei, bo to tak najczęściej podróżuje, a to właśnie tu najwolniej przyswajane są zmiany. No i to właśnie pociągi przywołują największy sentyment. Kojarzą się z szaleństwami młodości oraz spontanicznymi podróżami po Polsce. Nic dziwnego, że język autora jest czuły i łagodny dla tych pozostałości po czasach niedoli i PRL: absurdalnie wydłużonych czasów jazdy tych pociągów, oraz tego wszystkiego, co spotykamy już na miejscu: plastikowych wystrojów pomieszczeń, paskudnego jedzenia, wszechobecnej tandety, miejsc tęskniących nazwą do zagranicznego splendoru. Jak na przykład śląski bar Flamingo z różowym neonem, który wielokrotnie przewija się we wspomnieniach Olszewskiego…
Tak kiedyś było
Z autorem łączy mnie na pewno fascynacja zapomnianymi przez świat miejscami, małymi miasteczkami, które jak plastikowe kwiatki – są tandetne i ciągle takie same. Jedyne co się w nich zmienia, to grubość warstwy odłożonego kurzu. Chociaz nie wiem czy tandeta jest właściwym słowem na opisanie stylu właściwego wioseczkom na końcu świata. Tandetne kojarzy się z pogardliwym podejściem do różnych napotkanych dziwów z przeszłości, a ja jestem daleka od odczuwania jakiejkolwiek wyższości wobec tych wszystkich barów z potrawami odgrzewanymi w mikrofali, postawionymi na poliestrowych obrusach sprzed 40 lat, co widać zarówno po stanie zużycia jak i wzorach… Mam do takich artefaktów jakiś nie do końca zrozumiały sentyment. Pamiętam, że tak samo było na wsi, w której mieszkała moja babcia. Gdzieniegdzie czas się zatrzymał i nadal tak jest, nie ma w tym nic wstydliwego. Znam nawet w Warszawie kilka takich miejscówek po sąsiedzku, w których unosi się ten specyficzny klimacik. Lubię je, zaglądam, jadam.
Olszewski pisze o takiej Polsce czule, ostrożnie, łagodnie, z ciekawością podróżnika, ale i wyrozumiałością. Generalnie nie wyśmiewa ani nie narzuca własnej wizji świata. Jego migawki to zapamiętane zapachy, dźwięki, światła, smaki, mentalność ludzi, ich dumy, wstydy, złości, emocje, życie, pragnienia, potrzeby i marzenia, rozmowy… Ale jest też w tych opowieściach żal i rozgoryczenie, że zachłysnęliśmy się “plastikowymi oknami”, które są symbolem ślepego podążania za kapitalizmem i wygodą. Olszewski żałuje, że nie chcemy pamiętać przeszłości. Im bliżej do końca książki, tym to rozgoryczenie jest bardziej wyczuwalne. Momentami przemienia się też w złość z bezsilności, że coś, co akurat powinno się zmienić, ale wciąż jest takie same.
Moje ulubione teksty to ten o barze Flamingo, książkach nie do czytania w Ikei, te nawiązujące do kradzieży w nocnych pociągach, o egzotyce “po naszemu”. Podoba mi się sposób ukazywania miejsc zwyczajnych, codzienności, drobnostek. Jest w tym plastyka, która podsuwa konkretne obrazy zapamiętane z moich własnych podróży. Niektóre z tych zapisków mają przesłanie, w niektórych nie ma co się doszukiwać głębszego sensu, bo go tam nie ma. Samo życie.
Trudno Zapiski na biletach przeczytać na raz, bo taki poszatkowany rytm i krótkie historyjki sprzyjają kontemplacji każdej historii oddzielnie, wymagają czasu na wybrzmienie. Ale ja mam problem z takimi książkami, bo raz odłożona, może zostać w tym stanie po wsze czasy. Dlatego czytam na raz. A później wracam, albo i nie wracam. Ale do tej jeszcze wrócę.
O ile intensywniejsze i bardziej satysfakcjonujące byłoby nasze życie, gdybyśmy umieli doceniać te małe, codzienne przygody. Na przykład gdybyśmy zauważyli coś pozytywnego, albo przynajmniej zastanawiającego w obskurnym hotelu, w jakim się przez przypadek zatrzymaliśmy, albo w knajpie z jedzeniem, które obok świeżego, to tylko kiedyś stało. Popatrzyli szerzej na smutną...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-13
Maria Janion to dla mnie wielkie odkrycie roku 2020. To nie jest ktoś, o kim często mówi się w mainstreamie, a ja też nie miałam wcześniej głębszych związków z kulturą wysoką, ani literaturą, więc o jej istnieniu dowiedziałam się dopiero parę lat temu, od kolegi. Na bazie jego poleceń kupiłam tytuł Historia i romantyzm. Nie przewidziałam tylko, że to taka cegła. Zaległa więc na półce w oczekiwaniu na chęć na te pewnie z 700 stron. Miałam ją gdzieś z tyłu głowy, ale przecież wiadomo, że łatwiej czytać lżejsze i krótsze książki, sprawdzonych wcześniej autorów, a ta, to kiedyś…
Aż niedawno przypadkiem trafiła mi się ta cieniutka antologia. Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś dostałam za darmo i położyłam zdecydowanie bliżej oka, żeby się do mnie uśmiechała, bo to zdecydowanie niższy próg wejścia “w” nowego autora niż 700 stron. A później Maria Janion zmarła. Pomyślałam, że to jest idealny moment na to, żeby ta wielka kobieta pożyła jeszcze chwilę w swoich słowach, zaczęłam czytać i wsiąkłam.
Czy jesteś świadomy?
Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś to zbiór przemówień i krótkich wykładów. Jest tu też jeden wywiad. Wszystkie te teksty są wymagające. Wiele zdań musiałam przeczytać kilka razy, żeby upewnić się, że właściwie rozumiem przesłanie oraz jej punkt widzenia. Wiele informacji było dla mnie nowych, ale temat jest fascynujący, bo faktycznie, skąd mamy wiedzieć, co przeżyliśmy? Oraz, co może jest ważniejsze, jak mamy to wyrazić?
Wiele tu jest przemyśleń o kulturze, zarówno wysokiej jak i masowej, o jej roli w życiu zwykłego człowieka. Wiele jest też o romantyzmie, czyli w skrócie i wielkim uproszczeniu, o naturze ludzkiej wymagającej, żeby wszystko co się dzieje, miało za sobą jakąś wyższą ideologię (przejawem jest np. zasada: Bóg, Honor, Ojczyzna czy “Solidarność”). Romantyzm według Janion był charakterystyczny dla Polaków. Był, bo już zanika, a autorka pisze dlaczego tak się dzieje i dlaczego to niedobrze. Jeśli stracimy swoje korzenie, połączenie z wieszczami z poprzednich pokoleń, to kim będziemy w przyszłości?
Może jednak wcale nie będzie tak źle
Janion ukazuje najgorszy scenariusz dla społeczeństw środkowo europejskich, czyli zatracenie w kulturze masowej. Dlaczego to takie straszne? Nie, że kultura masowa jest be, bo tak, tylko ten rodzaj kultury nie uczy jak wyrażać emocje oraz jak o nich mówić, nie daje wystarczającego bogactwa języka oraz przykładów, że tak można i jak to robić. Kultura masowa nie uświadamia, nie sprawia, że wiemy, kim jesteśmy oraz co przeżywamy. Mam jednak wrażenie, że mimo wszystko pozostał w autorce pewien optymizm, ponieważ najczęściej zostawiała jakąś niedomkniętą furtkę. Pisała, że może wcale nie będzie tak źle?
Teraz już wiem, że będę czytać więcej Janion. Będzie moim przewodnikiem po przygodzie z poznawaniem siebie oraz rozwijaniem świadomości tego, co się dzieje dookoła.
PS A w ogóle tytuł tej antologii, to parafraza słów Kundery, który pisał, że celem kultury masowej jest to, “żebyś nigdy nie wiedział, co przeżyłeś” i dlatego autor ten trafia kilka oczek wyżej na mojej liście “do poznania”.
Maria Janion to dla mnie wielkie odkrycie roku 2020. To nie jest ktoś, o kim często mówi się w mainstreamie, a ja też nie miałam wcześniej głębszych związków z kulturą wysoką, ani literaturą, więc o jej istnieniu dowiedziałam się dopiero parę lat temu, od kolegi. Na bazie jego poleceń kupiłam tytuł Historia i romantyzm. Nie przewidziałam tylko, że to taka cegła. Zaległa...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tytuł tej książki jest bajtowy, a ja dałam się złapać na haczyk. Kto nie chciałby znać odpowiedzi na pytanie: Czy naprawdę schamieliśmy? Odpowiedź może być różna, w zależności od człowieka, ale aż kusi, żeby się (nie)zgodzić. Nie powiem, ten tytuł zapalił mi czerwoną lampkę, ale ostatecznie kupiłam i przeczytałam. W końcu to nieznane szerzej teksty Orwella. Czy żałuję?
Trzeba przyznać, że Orwell pisał publicystykę naprawdę dobrze. Niestety niektóre eseje dotyczą bardzo specyficznych spraw dla Wielkiej Brytanii lat trzydziestych i czterdziestych. Tak specyficznych, że bez przypisów, czasami na pół strony, nie byłyby zrozumiałe. Natomiast chwała wydawnictwu, że wgl podjęła trud wyjaśniania nazwisk, czy specyficznych aluzji spoza naszej kultury, do których odnosi się autor.
🐏 Randomowe teksty
Niby podtytuł sugeruje z jakim zbiorem będziemy mieli do czynienia, natomiast w pełni dotarło to do mnie dopiero podczas lektury. Te teksty są randomowe. Dotyczą tego i owego. Jest tu trochę publicystyki, jakieś wprawki publikowane w gazetkach szkolnych itp. Miszmasz. Spoko dla fana Orwella, czy osoby zainteresowanej sytuacją polityczną w latach trzydziestych. Ja to tak średnio, ale dość miło się czytało, bo talentu autorowi odmówić nie można.
To wszystko jednak nie znaczy, że Orwell nie poruszał kwestii ciekawych. Ewidentnie przebija się z tych treści niechęć do klasy wyższej, imperializmu czy zwykłej ludzkiej hipokryzji. Sporo pisze o ówczesnym społeczeństwie, jego podejściu do wojny, o różnicach klasowych, o dyktaturze, socjalizmie.
🐏 Klasizm, wojna i socjalizm
W Czy naprawdę schamieliśmy? jest dużo wątków o klasizmie w kontekście wojska i wojny, że konieczność np. organizacji lotnictwa “poskutkowała poważnym naruszeniem naszego [angielskiego] systemu klasowego”.
Jeden z fragmentów, które zapadły mi w pamięci z Czy naprawdę schamieliśmy? dotyczy wyrównania standardów poziomu życia. Zwykło się twierdzić, że lepiej “równać w górę”, Orwell zaś twierdzi, że lepiej, żeby pewnym luksusowych dóbr nie miał nikt, niż mieli nieliczni. O ile rozumiem, o co autorowi chodziło, że to wynikało z jego mało roszczeniowego, ideologicznego podejścia do świata, które tu prezentuje, o tyle się z nim nie zgadzam. Luksus to chyba zbyt złożone zjawisko, żeby go zbyt pochopnie wyrzucać do kosza.
🐏 Orwell i jego czasy
Podsumowując, Czy naprawdę schamieliśmy? to ciekawostka dla fanów Orwella, albo entuzjastów historii, czy publicystyki z lat II Wojny Światowej. Mnóstwo tu smaczków wszelakich na różne tematy, przyjemnie się to czyta. Stabilna polecajka na tramwajowy zabijacz czasu, w drodze do biura.
Niewątpliwie zbiór ten przybliża postać Orwella i jego poglądy. Myślę, że ta świadomość może wpłynąć na nieco inny, może nieco bardziej pogłębiony odbiór innych utworów tego klasyka.
Tytuł tej książki jest bajtowy, a ja dałam się złapać na haczyk. Kto nie chciałby znać odpowiedzi na pytanie: Czy naprawdę schamieliśmy? Odpowiedź może być różna, w zależności od człowieka, ale aż kusi, żeby się (nie)zgodzić. Nie powiem, ten tytuł zapalił mi czerwoną lampkę, ale ostatecznie kupiłam i przeczytałam. W końcu to nieznane szerzej teksty Orwella. Czy...
więcej Pokaż mimo to