-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik1
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej, by móc otrzymać książkę Ałbeny Grabowskiej „Odlecieć jak najdalej”LubimyCzytać4
-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-04-28
2024-02-05
Pierwsze spotkanie z Diuną miałam dawno temu i muszę przyznać, że mnie pokonała. Nie udało mi się nawet jej dokończyć - między innymi chyba przerosły mnie rozmiary (no spora ta ksiącha). Do tego wydała mi się wtedy... nudna? Zbyt powolna? Na pewno mnie nie wciągnęła, choć mimo to rozumiałam, że należy do klasyki gatunku. Mi nie siadła, ale nie dało się nie poczuć, że jest w niej ,,coś" - tylko wtedy myślałam, że to nie będzie ,,coś" dla mnie.
I teraz nie mogę zrozumieć, co dawną mnie odepchnęło. Nawet nie wiem kiedy zleciało mi te 600-700 stron. Powolna? Tak! To się nie zmieniło, ale ani na moment się nie nudziłam, bo dzieje się tam sporo - tylko w inny sposób niż jest przyzwyczajona większość z nas. Diuna czaruje czymś innym - nie wartką akcją w kosmosie czy na powierzchni obcych planet.
Nie uważam, aby do Diuny trzeba było jakoś wybitnie dojrzeć. Na pewno pomoże to zaczerpnąć jeszcze więcej z treści, jednak do czytania nie jest potrzebne IQ powyżej 160. Wystarczy... podejście. Odpowiednie podejście - trochę jak takiego dziecka, które ktoś posadził na środku pokoju i dał zabawki. Kogoś, kto nie boi się przyznać, że nic nie wie, lecz szczerze chce się dowiedzieć i wszystko chłonąć.
To jest historia z punktu A do punktu B, ale cała zabawa polega na tym, co w środku. Bo to nie jest klasyczna opowieść o biednym księciu walczącym o to, co mu odebrano. Śmiem twierdzić, że to nie jest nawet historia Paula, a na pewno nie tylko i nie głównie jego. I na pewno nie ma stricte dobrego zakończenia. Diuna to opowieść o Diunie. O Arrakis. To historia całego wykreowanego przez Herberta świata, w którym czytelnik czuje się trochę jakby wrócił do przedszkola i poznawał rzeczy na nowo.
Finty w fintach. Plany w planach. To książka inna niż większość pozycji z tego gatunku - dużo dzieje się tu podczas rozmów i snucia planów, a nie konkretnej, szybkiej akcji. Tu walki też są epickie - tylko na zupełnie innej płaszczyźnie, mentalnej. Diuna wymaga od czytelnika skupienia i chęci oddania się temu światu. Nie wystarczy być tylko świadkiem, trzeba stanąć obok bohaterów, poczuć ich beznadziejność i strach. Pomimo swoich zdolności to wciąż tylko ludzie - pełni zalet, ale i wad, nie zawsze podejmujący dobre decyzje, które i tak mogą ich sporo kosztować.
Diuna jest ,,ciężka”, bo nawet jeśli bohaterom coś się udaje, to nie da się pozbyć ciężaru ceny, jaką idzie za to zapłacić. Nie ma dobrych rozwiązań, nie ma dobrych zakończeń - co najwyżej można wybrać mniejsze zło. Jednak pomimo całej tej beznadziejności znajdzie się tu poszukiwanie nadziei na zmianę teraźniejszości oraz przede wszystkim przyszłości. Bo to nie jest historia jednej osoby. Nawet bohaterowie zdają sobie sprawę, że ich obecne działania mogą przynieść skutek dopiero po długim czasie. To tylko trybiki - mniejsze, większe, ale wciąż trybiki w ogromie świata. Mogą coś zmienić, lecz nie musi to być wcale ,,już" i radykalnie. Świat potrzebuje czasu, zmienia się powoli.
Jeśli ktoś twierdzi, że Diuna go nudzi - w pełni go zrozumiem. I na pewno nie będzie z tego powodu jakiś głupszy, bo ,,nie zrozumiał”. Za pierwszym razem mi też nie podeszło, miałam inny gust i oczekiwania. Odczekałam, dałam drugą szansę i nie pożałowałam. Zakochałam się i gotowa jestem usiąść do Diuny po raz trzeci, czwarty, piąty...
Pierwsze spotkanie z Diuną miałam dawno temu i muszę przyznać, że mnie pokonała. Nie udało mi się nawet jej dokończyć - między innymi chyba przerosły mnie rozmiary (no spora ta ksiącha). Do tego wydała mi się wtedy... nudna? Zbyt powolna? Na pewno mnie nie wciągnęła, choć mimo to rozumiałam, że należy do klasyki gatunku. Mi nie siadła, ale nie dało się nie poczuć, że jest w...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-29
Sentymentalna podróż, bez dwóch zdań!
Gdybym pierwszy raz czytała Eragona - i to teraz, a nie te blisko 20 lat temu - pewnie byłabym bardziej surowa, bo to nie jest najlepsza książka, jaką przyszło mi mieć w rękach… choć najgorsza też nie jest. Jest po prostu - obiektywnie patrząc - średnia. Z naiwnie skonstruowanym bohaterem, prostą historią i masą, ale to masą inspiracji zaczerpniętych z innych książek oraz filmów.
Przeczytanie bolesne by nie było, ale pewnie zapomniałabym od razu po odłożeniu.
Z Eragonem problem jest taki, że to jest moje dzieciństwo i młodość. Choćbym nie wiem jak próbowała, nie jestem w stanie spojrzeć na niego bez cienia nostalgii. Choć jest w tej książce… coś. Coś kojarzącego się z prostym, beztroskim dzieciństwem. To nie jest dorosła, poważna fantastyka, która byłaby odkrywcza. I choć normalnie to byłby przytyk, ale dla Eragona to jest jego największa zaleta. Prostota. Naiwność. I dostarczenie czystej, niewymagającej rozrywki.
Im dłużej czytałam, tym więcej skojarzeń - na przykład z Tolkienem, ale i z Gwiezdnymi Wojnami (historia Eragona wypisz wymaluj Luke!) - tylko że to wcale mi nie przeszkadzało. Czasem śmieszyło, jednak to znowu zadziałało na korzyść Eragona - bo uczyniło to książkę jeszcze bardziej przystępną i czysto rozrywkową. Jedynie co, to po latach nie mogłam znieść Eragona jako postaci… taki nabzdyczony, wiecznie pakujący się w tarapaty ,,genialny” nastolatek specjalnej troski. Ale w sumie nawet to działa (choć przy momentach, gdy ten durny smark obrywał za swoją głupotę, to aż chciałam klaskać!), bo nawet jeśli gnojka nie polubiłam, tak ze swoją dziecięcą naiwnością wpasowuje się w cały klimat opowieści.
Eragon to trochę jak taki fanfik fana fantastyki wszelakiej, który zebrał wszystko to, co mu się podobało i wrzucił do jednej powieści. Ale nie próbował na siłę robić z tego poważnego dzieła. Nie. To jest tak samo durne i naiwne, jak na fanfik przystało. Czuć w tym serducho do fantastyki i jako niezobowiązująca, lekka (a czasem do pośmiania) lektura sprawdza się idealnie.
Sentymentalna podróż, bez dwóch zdań!
Gdybym pierwszy raz czytała Eragona - i to teraz, a nie te blisko 20 lat temu - pewnie byłabym bardziej surowa, bo to nie jest najlepsza książka, jaką przyszło mi mieć w rękach… choć najgorsza też nie jest. Jest po prostu - obiektywnie patrząc - średnia. Z naiwnie skonstruowanym bohaterem, prostą historią i masą, ale to masą inspiracji...
2024-01-19
Komu zupę z ksenomorfa?
To nie jest książka idealna. Ba, to nawet nie jest najlepsza książka, jaką czytałam. Tylko że wpada w mój gust i poczucie humoru jak strzał w dziesiątkę!
Nawiązań do znanej fantastyki (i nie tylko) od groma. Do tego mam wrażenie, że wiele spostrzeżeń w ogóle się nie zestarzało i Grillbar Galaktyka jest równie aktualna - a może nawet bardziej niż w czasie powstania - w punktowaniu otaczającej nas rzeczywistości.
Absurdalna, lekka i przyjemna podróż pełna przygód przez absurdalny choć już nie tak lekki i przyjemny kosmos. Takich historii - z bohaterem z przypadku, zupełnie zwyczajnym gościem, który wylądował w mniej zwyczajnych okolicznościach - jest od groma i w tym Grillbar Galaktyka nie jest oryginalny. Tak samo w celnych odniesieniach do innych znanych i cenionych dzieł. Tylko że mnie lektura bawiła jak mało co ostatnio! Szczególnie akcja, gdzie grupa kucharzy musiała sobie poradzić z inwazją ksenomorfów… Nie obyło się bez brutalności i horrorowego zapędu, ale autentycznie płakałam ze śmiechu. Może przez to, że jestem fanką Obcego i pomysł, aby pacyfikować ksenomorfy patelnią jest dla mnie absurdalny, głupi, uroczy i genialny jednocześnie. Ba! One zostały później ugotowane!
I tego jest tu sporo - nie tyle parodii, co brania znanych motywów i tytułów do zrobienia czegoś po swojemu. Historia i cała intryga? Prosta jak budowa cepa, ale przez to czym i w jaki sposób została ubarwiona nadaje się świetnie na lekturę do odprężenia i czystej rozrywki. Do tego bohaterowie też robią robotę - najpierw sam Hermoso i jego ekipa z kuchni, a później ta druga ekipa odszczepieńców i outsiderów, którą zbiera po drodze i z którą przyjdzie mu uratować Galaktykę. Głębokie charaktery? Nah, ale za to sympatyczne. I charakterne.
Serio, wielki szacun dla Hermo za zrobienie zupy z ksenomorfa…
Komu zupę z ksenomorfa?
To nie jest książka idealna. Ba, to nawet nie jest najlepsza książka, jaką czytałam. Tylko że wpada w mój gust i poczucie humoru jak strzał w dziesiątkę!
Nawiązań do znanej fantastyki (i nie tylko) od groma. Do tego mam wrażenie, że wiele spostrzeżeń w ogóle się nie zestarzało i Grillbar Galaktyka jest równie aktualna - a może nawet bardziej niż w...
2024-01-17
Po przeczytaniu opisu byłam w pełni świadoma na co się piszę i nie miałam wygórowanych oczekiwań. Nie rozczarowałam się, ale też i nic pozytywnie mnie nie zaskoczyło. I choć kilka rzeczy mogę z czystym sercem pochwalić, tak całość oceniam jako… nudną. Nie złą, nie szkodliwą, nie irytującą, ale po prostu nudną.
Chociaż sam pomysł - na papierze - wygląda niezgorzej: wiekowy wampir ze smykałką do medycyny i eksperymentowania. Do tego śledztwo w sprawie zaginięć kobiet gdzieś w tle (skądś musiał brać obiekty do badań!) i bohaterka pochodząca ze starego rodu pełnego tajemnic. Pole do popisu ogromne! A, niestety, wszystko rozbija się o pyskówki przeplatane bieganiem po podziemnych korytarzach.
I gdyby chociaż coś ciekawego działo się na tych korytarzach. Fakt, bohaterka coś lub kogoś spotyka od czasu do czasu, ale na dłuższą metę nie ma to znaczenia. Chyba że napotkani wcześniej uciekinierzy później odnajdują ją uwięzioną tylko po to... by jej dopiec, że oni znaleźli wyjście i uciekną, a ona zostanie. Bo tak zachowują się dorośli ludzie - mając możliwość ucieczki z piekła pchają się w sam środek zagrożenia tylko po to, aby zrobić na złość losowej (z ich perspektywy) lasce. Bo tak.
Oczywiście, że źle skończyli.
Jeśli miałabym wskazać główny problem, który z dobrego pomysłu nie dostarczył mi dobrej rozrywki, to będzie właśnie bohaterka. Choć na początku nie było źle, bo nawet jeśli nie zapałałam do niej sympatią, tak jej cynizm i zblazowanie były dla mnie w pełni zrozumiałe - wychowywana w może bogatej, ale skostniałej rodzinie, wpakowana w małżeństwo z rozsądku, w którym nie jest szczęśliwa, do tego bezpłodna, więc może zapomnieć o marzeniu o dziecku. Tylko że przez całą książkę nic się w niej nie zmienia, nic nie przepracowuje - nie przechodzi żadnej drogi. Nawet nie że wraca do punktu wyjścia - ona ani na chwilę nie rusza się z miejsca. A to szybko zaczyna irytować i nudzić, a wcześniejsze zrozumienie jej sytuacji przeradza się w antypatię. Bo tylko Roxanne jest najmądrzejsza. Najodważniejsza. Wszystko kręci się tylko wokół niej, jej pyskowania każdemu i w każdej sytuacji. Inni to debile, albo są źli, bo tak. Poza Duncanem, ale nawet on jest tylko dodatkiem, bo może i na początku zaintrygował, ale szybko stał się tylko i wyłącznie wymuszoną niańką dla Roxanne. I to taką, która tylko za nią chodzi i opcjonalnie więzi. Lub posuwa. Choć nawet te sceny wiały nudą, bo trudno o jakąś chemię między bohaterami, jeśli jedna strona to przysłowiowa święta krowa, która jest jak grawitacyjna czarna dziura dla całej historii i pozostałych bohaterów.
Serio - jeśli coś się działo, to tylko po to, aby Roxanne mogła pyskować, uciec, pokazać, że jest najmądrzejsza, albo jaka ona nie jest biedna i tylko jej współczuć. Wspomniane wcześniej śledztwo? Do samego epilogu nieobecne - bo policja to debile i nic nie potrafią. Eksperymenty? Od czasu do czasu Duncan ją pokroi, powiesi na haku. W czasie ucieczek Roxanne czasem spotka jego dzieła... które też są debilami. Albo nie mają żadnego znaczenia dla historii (przynajmniej w tym tomie).
W sumie nie wiem o czym to było poza ,,Roxanne jest zajebista". Może w drugim tomie coś się rozwija, ale na razie mi się nie spieszy. Potencjał był spory, jednak mnie ta książka wynudziła. Lubię cynicznych, pyskatych bohaterów - nawet jeśli są irytujący - ale dobrze by było, aby mieli przed sobą jakieś przeszkody, wyzwania. Żeby coś się działo. I żeby pozostali bohaterowie nie musieli być sprowadzani do poziomu ameb intelektualnych, by chociaż broń borze zielony nie okazali się mądrzejsi lub ciekawsi od głównej bohaterki.
Po przeczytaniu opisu byłam w pełni świadoma na co się piszę i nie miałam wygórowanych oczekiwań. Nie rozczarowałam się, ale też i nic pozytywnie mnie nie zaskoczyło. I choć kilka rzeczy mogę z czystym sercem pochwalić, tak całość oceniam jako… nudną. Nie złą, nie szkodliwą, nie irytującą, ale po prostu nudną.
Chociaż sam pomysł - na papierze - wygląda niezgorzej: wiekowy...
2024-01-06
Bardzo dobre rozpoczęcie roku.
Zdecydowanie nie należy traktować tej książki jak każdej innej. Sięgając po nią nie dostanie się ciekawej historii czy nietuzinkowych bohaterów. Za to może skłonić do refleksji, nie podając żadnych odpowiedzi na tacy. A śmiem nawet twierdzić, że każdy może wynieść z niej odrobinę coś innego. Szkoda, że nie jest to lektura chociażby w liceum - bo choć można powiedzieć, że przesłanie, jakie niesie jest dość banalne, jednak tak naprawdę w tej prostocie tkwi największa siła.
Bo czy ktoś zaprzeczy, że najważniejsze jest, aby potrafić zrozumieć drugiego człowieka i traktować go właśnie tak - jak człowieka?
Tak naprawdę wszyscy jesteśmy tylko - i po prostu - ludźmi.
Chociaż to może być tylko wierzchołek góry lodowej, którą znajdzie się w tej książce.
Kwiaty dla Algernona to dziennik. Tak po prostu. Dziennik pisany przez upośledzonego mężczyznę, biorącego udział w eksperymencie mającym na celu ,,naprawienie” go. Poznajemy tylko i wyłącznie perspektywę Charliego, a przemiana, którą stopniowo przechodzi może wydawać się… niepokojąca. Czy coś, co w zamierzeniu miało pomóc, może tak naprawdę zaszkodzić? Czy wiedza i zrozumienie otaczającego świata daje tak naprawdę szczęście, a może wręcz przeciwnie?
Czym w ogóle jest wiedza? Inteligencja? Jak ją mierzyć? Jak na nią patrzeć?
Czy to od niej zależy ludzka wartość?
Czym w ogóle jest ,,wartość człowieka”? Czy mamy prawo mówić o kimkolwiek, że nie jest wartościowy?
Czy w ogóle mamy prawo oceniać innych, nie znając ich historii i nie wiedząc, co myślą?
Czy w ogóle jesteśmy w stanie kogoś zrozumieć?
Świat wokół Charliego przez cały czas pozostaje taki sam. To jego spojrzenie na niego i otaczających ludzi co chwilę się zmienia, gdy Charlie zaczyna coraz więcej rozumieć. Świat ani ludzie nie są prości. Coś, co wydawało się dla nas dobre, w szerszej perspektywie może nam wyrządzać krzywdę. Tak samo nie każdy, kto sprawiał nam ból, robił to świadomie. Tylko czy to, że ktoś ,,chciał dobrze, ale nie wyszło” to jest wytłumaczenie? Czy mamy obowiązek czuć wdzięczność za to, że ktoś był dla nas dobry? Czy ten ktoś ma prawo tego wymagać?
Tak książka wymusza bardzo dużo pytań, ale nie daje żadnych odpowiedzi. To czytelnik musi sam je znaleźć w sobie. Bo dopiero, gdy zrozumie siebie, może próbować zrozumieć innych i świat.
Mogłabym sporo mówić, ale mogło to by być za bardzo… osobiste. I dlatego polecam tę książkę - bo jest bardzo elastyczna i osobista, jeśli chodzi o interpretację.
Bardzo dobre rozpoczęcie roku.
Zdecydowanie nie należy traktować tej książki jak każdej innej. Sięgając po nią nie dostanie się ciekawej historii czy nietuzinkowych bohaterów. Za to może skłonić do refleksji, nie podając żadnych odpowiedzi na tacy. A śmiem nawet twierdzić, że każdy może wynieść z niej odrobinę coś innego. Szkoda, że nie jest to lektura chociażby w liceum -...
2023-12-10
Minęło 20 lat od nieoczekiwanego, acz spektakularnego zwycięstwa ludzi nad Sh'daar. Koenig został prezydentem - kolejny raz z rzędu. Gray natomiast jest kapitanem Ameryki, swojego dawnego lotniskowca macierzystego. Całkiem nieźle jak na pryma!
Wszystko na dobrej drodze, aby w końcu zapanował spokój?
Nic z tych rzeczy!
Ekspedycja naukowa do Czarnej Rozety zostaje zmieciona w pył przez nieznaną siłę, Sh'daar łamią zawarty przed dwudziestu laty traktat pokojowy, a na Ziemi wybucha wojna domowa z prawdziwego zdarzenia.
Czy mogło być gorzej?
Po raz kolejny największe wrażenie zrobiła na mnie obca rasa stworzona przez Douglasa - to, jak funkcjonuje i jakie to niesie trudności w komunikacji z nią. Chapeau bas za to, że po stworzeniu wielu innych różnorodnych ras w poprzednich tomach pan Douglas nadal ma masę ciekawych pomysłów na kolejne istoty zamieszkujące Galaktykę. Istoty równie niezrozumiałe dla ludzi, co ludzie dla nich!
A jeśli czasem człowiek nie potrafi dogadać się z człowiekiem, to jak ma porozumieć się z zupełnie obcą rasą, która patrzy na świat w skrajnie odmienny sposób?
Gray - o dwadzieścia lat starszy niż w ostatnim tomie - to ktoś, kto będzie bronił swoich za wszelką cenę, ale jednocześnie nie jest rządnym krwi mordercą chcącym wybić kosmitów co do jednego. Wręcz przeciwnie. Jego ciekawość otaczającego go wszechświata i chęć porozumienia najbardziej mnie do niego przyciąga. On swoje odsłużył na pierwszej linii frontu, przez co zupełnie inaczej widzi swoją rolę jako dowódcy. Bo dogadanie się to nie tylko mniej młodych ludzi wysłanych na śmierć, ale współpraca tak odmiennie różnych gatunków może przynieść korzyść obu z nich.
Szkoda tylko, że na Ziemi nie każdy to rozumie...
Koenig to trochę biedny - został zmuszony do rozprawienia się z debilami, którzy uważają, że im wszystko wolno, bo mogą wytłumaczyć się chęcią zjednoczenia całej Ziemi, a ci źli amerykanie nie chcą się podporządkować, a fe!
Cóż, gdy zamiast szczerej rozmowy ktoś zrzuca bomby na miasta z milionami niewinnych mieszkańców chyba każdy miałby prawo zaprotestować, prawda? Ten tom to wstęp do naprawdę paskudnego gufna, może nawet jeszcze gorszego niż pierwsza wojna z Sh'daar. Bo o ile ludzie wcześniej mieli problemy, aby się ze sobą dogadać, tak gdy było trzeba, to jakoś się zorganizowali, tak teraz już nie ma mowy o jakichkolwiek pertraktacjach - nawet w obliczu kolejnych zagrożeń z zewnątrz.
Ale to tym lepiej dla czytelnika, bo na pewno nie będzie narzekał na nudę!
Minęło 20 lat od nieoczekiwanego, acz spektakularnego zwycięstwa ludzi nad Sh'daar. Koenig został prezydentem - kolejny raz z rzędu. Gray natomiast jest kapitanem Ameryki, swojego dawnego lotniskowca macierzystego. Całkiem nieźle jak na pryma!
Wszystko na dobrej drodze, aby w końcu zapanował spokój?
Nic z tych rzeczy!
Ekspedycja naukowa do Czarnej Rozety zostaje zmieciona...
2023-11-19
W książkach (i innych formach rozrywki) najczęściej poszukuję choć chwilowego oderwania się od codziennej rzeczywistości. Możliwości przeniesienia się do innego świata, innego życia.
Co nie znaczy, że od czasu do czasu nie sięgnę po coś ,,swojskiego".
Necrovet był moim pierwszym świadomym sięgnięciem po cosy fantasy, gdzie chciałam poczytać coś lekkiego, niezobowiązującego i przede wszystkim - dającego ciepełko na serduchu. Drugi tom to podtrzymuje, bo choć historia jest prosta, bohaterowie są prości, brak tu intryg i prawdziwego antagonisty (ale za to jest sporo ludzkiej głupoty), to ta swojskość i ciepełko bez trudu wszystko zastępują.
I nie chodzi o to, że są tylko motylki, kwiatuszki i same fajne rzeczy. Wręcz przeciwnie. Praca weterynarza nie jest prosta, a tu jeszcze trzeba się z głupimi ludźmi użerać... Może to kwestia tego, że ja samam wychowana na wsi i na wsi dalej mieszkam, dlatego w Necrovecie czuję się jak w domu. Ale w takim ciekawszym niż na co dzień, bo tu są smoki, zające z porożem, wiwerny i inne śliczności. Są fauny, są elfy, jest magia... i przede wszystkim pomimo trudności zawsze wszystko się udaje. Nieważne jak źle jest - po nocy zawsze wstaje dzień, a po burzy wychodzi słońce.
No i romans bez masy niedopowiedzeń, nieporozumień i zdrad na co drugim kroku. Po prostu dwójka ludzi (lub nieludzi) się dogaduje, poznaje, czasem jest niezręcznie, ale powoli jakoś się docierają. Bez rzucania kłód pod nogi, a jeśli już jakieś problemy się pojawiają są ,,swojskie", niewydumane i wspólnymi siłami łatwo je rozwiązać.
Prosta, ale przyjemna historia na baśniowym tle i prości, ale przesympatyczni bohaterowie. Książka może na jeden, dwa wieczory, ale wieczory bardzo miło spędzone.
W książkach (i innych formach rozrywki) najczęściej poszukuję choć chwilowego oderwania się od codziennej rzeczywistości. Możliwości przeniesienia się do innego świata, innego życia.
Co nie znaczy, że od czasu do czasu nie sięgnę po coś ,,swojskiego".
Necrovet był moim pierwszym świadomym sięgnięciem po cosy fantasy, gdzie chciałam poczytać coś lekkiego, niezobowiązującego...
2023-11-04
Nie wiem, czy bardziej zastanawiałam się nad tym, jak ze smarkatego Kenobiego wyrósł taki Jedi, jakiego znamy, czy jakim cudem w ogóle do tego dożył!
Mistrz i uczeń to książka stricte przygodowa, nastawiona bardziej na rozrywkę niż rozwijanie uniwersum - choć jednocześnie rzuca trochę światła na postacie Qui-Gon Jinna i Obi-Wana Kenobiego. I chociaż ich relacja przypomina tandetny romans z tandetnej młodzieżówki (najpierw jeden gniewa się, później mu przechodzi, ale wtedy gniewa się ten drugi i tak w kółko - zamiast raz poważnie porozmawiać bez niedomówień!), tak jest w tym coś urokliwego i koniec końców, gdy się temu przyjrzeć rozterki bohaterów z czegoś wynikają i sporo mówią o odczuciach czy to względem siebie, swojej roli, przyszłości czy świata jaki ich otacza. Nie jest to może wielce głębokie, ale świetnie działa w przyjętej konwencji czystej przygody w świecie Jedi.
Pozostali bohaterowie niewiele ustępują ,,tytułowej” dwójce, nawet jeśli nie ma co mówić o rozbudowanych charakterach - każdy jednak odznacza się czymś wyrazistym, jest ,,jakiś” na tyle, aby zajął swoje miejsce w historii. Do tego pani Gray nie skąpi humoru (bez zasrywania nim niepotrzebnie, ale za to czasem atakuje znienacka), a ciekawi bohaterowie, sporo akcji i humor to dobry przepis na dobrą książkę. Nie genialną, ale jeśli dorzucić do tego historię z polityką w tle, złą korporację i bardzo szary moralnie świat, do tego jeszcze z twistem czy dwoma na koniec - śmiało i z czystym sercem mogę polecać. Powiedziałabym nawet, że nie tylko fanom Gwiezdnych Wojen, ale niestety jakaś podstawowa znajomość uniwersum jest konieczna… Co nie zmienia faktu, że Mistrz i uczeń to dobra powieść sama w sobie, a nie dlatego, że to starwarsy. Bazuje na uniwersum, tak, ale trzon historii i bohaterowie obroniliby się i w innym settingu.
Nie wiem, czy bardziej zastanawiałam się nad tym, jak ze smarkatego Kenobiego wyrósł taki Jedi, jakiego znamy, czy jakim cudem w ogóle do tego dożył!
Mistrz i uczeń to książka stricte przygodowa, nastawiona bardziej na rozrywkę niż rozwijanie uniwersum - choć jednocześnie rzuca trochę światła na postacie Qui-Gon Jinna i Obi-Wana Kenobiego. I chociaż ich relacja przypomina...
2022-02-09
Udało mi się dotrzeć do (chyba) dobrego zakończenia za trzecim razem, ale tylko przypadkiem... I na pewno sprawdzę jeszcze inne opcje!
Nawet jeśli przy kolejnych podejściach niektóre fragmenty wyglądają identycznie, tak wystarczy jedna mała decyzja i lądujemy na zupełnie innej ścieżce. Chęć odkrywania tych wszystkich dróg jest z pewnością motorem napędowym ,,Koszmaru". No i nie da się ukryć, że to po prostu kawał ciekawej historii - wypaczonej, niepokojącej i dzięki temu tym bardziej intrygującej.
Udało mi się dotrzeć do (chyba) dobrego zakończenia za trzecim razem, ale tylko przypadkiem... I na pewno sprawdzę jeszcze inne opcje!
Nawet jeśli przy kolejnych podejściach niektóre fragmenty wyglądają identycznie, tak wystarczy jedna mała decyzja i lądujemy na zupełnie innej ścieżce. Chęć odkrywania tych wszystkich dróg jest z pewnością motorem napędowym ,,Koszmaru"....
2022-09-14
Co jak co, ale pan Pośpiech to umie w cliffhangery. Może i moja hałda wstydu ogromna, ale o drugim tomie Widm będę pamiętała!
Na pewno nie jest to najlepsza książka jaką czytałam, która wbiła mnie w fotel i pozostanie ze mną na lata. Za to przy czytaniu bawiłam się wyśmienicie i nawet jeśli nie wszystko mi się tam podobało, to z pełną premedytacją będę polecała wszem i wobec!
O ile taki np. Bóg Maszyna kupił mnie wykreowanym światem, tak Widma zdecydowanie stoją bohaterami. I tajemnicą, w której środek zostali wrzuceni. Powiem, że mało kiedy tak się wkręciłam, że historia sama w sobie ciągnęła mnie do lektury. Oczywiście na tym polega czytanie - na poznawaniu historii, ale w tym wypadku chodzi mi o ogromną ciekawość co się tam odjaniepawla.
Bo zaczyna się dość klasycznie, wiadomo kto jest ten dobry, kto jest ten zły. Szczególnie że całość można nazwać tak naprawdę ,,pamiętnikiem" głównego bohatera. Dopiero z czasem ta pewność co jest białe, a co czarne zaczyna się rozmywać, gdy sami bohaterowie dowiadują się o tej kabale coraz więcej. Czy ostatecznie na pewno stoją po tej dobrej stronie? A nawet jeśli nie, to czy będą w stanie lub w ogóle zechcą ją zmienić?
Ale i tak bez świetnych bohaterów każda historia w końcu się posypie! Ekscentryczny łowca nagród Van Eyck, nie mniej groźna Fadwa z parasolką, Idris człowiek-drzewo (i tak to kocham za rozwiązanie sprawy z tym babsztylem) i biedny Redd, który nie tylko stara się przeżyć, ale w międzyczasie też musi dorosnąć.
A to wszystko podlane westernowym sosem z solidnym dodatkiem fantastyki. No ja brałam w ciemno i nie żałuję! Choć mam jedną rzecz, do której muszę się przyczepić, choć może to być wina edycji wersji elektronicznej - tekst to miejscami przemielona kaszanka pacnięta na ścianę. Posklejane słowa, randomowo dzielone akapity, braki w interpunkcji. Niby wiem, że to żadne duże wydawnictwo... ale irytowało.
Co jak co, ale pan Pośpiech to umie w cliffhangery. Może i moja hałda wstydu ogromna, ale o drugim tomie Widm będę pamiętała!
Na pewno nie jest to najlepsza książka jaką czytałam, która wbiła mnie w fotel i pozostanie ze mną na lata. Za to przy czytaniu bawiłam się wyśmienicie i nawet jeśli nie wszystko mi się tam podobało, to z pełną premedytacją będę polecała wszem i...
2023-05-28
Nie oglądałam (na razie) serialu. Czy w czymś to przeszkadzało? Możliwe, że paradoksalnie dlatego oceniam tę książkę całkiem wysoko.
Nawet bez znajomości oryginału nie miałam najmniejszych problemów połapać się kto, z kim i dlaczego. Choć od początku czuć, że to tylko streszczenie, tak mimo wszystko od razu się wciągnęłam. Może przez to, że świat Gwiezdnych Wojen trochę już znam i nie trzeba mi tłumaczyć każdej pojedynczej pierdoły, albo przez to, że to streszczenie obejmuje samo mięcho i konkret, nie traci szczególnie tempa.
Dlaczego najpierw książka, później serial? Z ciekawości, czy książkowy Mandalorian jest w stanie ustać na własnych nogach. Moim zdaniem jest, choć ze świadomością, że serial na pewno jest lepszy, a sama książka to tylko jego (całkiem dobre) streszczenie.
Nie oglądałam (na razie) serialu. Czy w czymś to przeszkadzało? Możliwe, że paradoksalnie dlatego oceniam tę książkę całkiem wysoko.
Nawet bez znajomości oryginału nie miałam najmniejszych problemów połapać się kto, z kim i dlaczego. Choć od początku czuć, że to tylko streszczenie, tak mimo wszystko od razu się wciągnęłam. Może przez to, że świat Gwiezdnych Wojen trochę...
2023-05-09
Już zapomniałam jaka na początku była z Luke'a pierdoła. I szczyl. Nie jestem pewna, czy jego zachowanie bardziej mnie rozczulało czy irytowało.
Na początku nie byłam za optymistycznie nastawiona. Gwiezdne Wojny Gwiezdnymi Wojnami, ale pierwsze rozdziały były po prostu... nudne. Nawet nie chodzi o ,,dzianie się", tylko sam tekst prowadzony był jakoś ospale, bardziej jak bajka na dobranoc. Na szczęście z czasem zaczęłam się wciągać (a może przyzwyczaiłam się do takiego stylu?), a od momentu, co Luke z Hanem odwalili przy akcji ratunkowej to już poleciało mi z górki.
Nie pamiętam aż tak dobrze filmu, aby mówić o różnicach lub ich braku, jednak mam wrażenie, że bez lektury książki nikt nic nie straci. Jako dodatek, ciekawostka do filmu - całkiem okey, lecz na pewno są dużo lepsze książkowe pozycje z tego uniwersum.
Już zapomniałam jaka na początku była z Luke'a pierdoła. I szczyl. Nie jestem pewna, czy jego zachowanie bardziej mnie rozczulało czy irytowało.
Na początku nie byłam za optymistycznie nastawiona. Gwiezdne Wojny Gwiezdnymi Wojnami, ale pierwsze rozdziały były po prostu... nudne. Nawet nie chodzi o ,,dzianie się", tylko sam tekst prowadzony był jakoś ospale, bardziej jak...
2023-02-02
,,Bitwa jest krwawym i niszczącym zmierzeniem się sił fizycznych i moralnych."
Lecz jak walczyć z wrogiem, o którego sile nie mamy wielkiego pojęcia, a już o wyznawanych przezeń normach moralnych nie wiemy właściwie nic?
,,W strategii wszystko jest proste, lecz nie jest łatwe."
Czyli o tym, jak Gray został dupą wołową, bo dwie fajne laski, które kręciły się wokół niego straciły cierpliwość i ostatecznie wolały siebie nawzajem. A on został sam.
A tak na poważnie - seria Star Carrier potrafi odrzucić, już o tym wspominałam. Ilość wiedzy czysto techniczno-naukowej, która jest tu serwowana może przytłoczyć. Lub zmotywować do sięgnięcia po podręcznik. Pan Douglas miał łeb jak sklep jak to pisał i choćby za to wielki szacunek. Bo rzucanie mądrymi hasłami to jedno - co innego potrafić wyjaśnić to czytelnikowi, aby dał się nabrać, że ten świat jest w pełni realny. I działa.
I kto wie? Może za sto lat nie będzie to już ,,science fiction".
Muszę przyznać, że jak na razie ten tom podobał mi się najmniej. Nie że w ogóle, ale w porównaniu z poprzednimi szło mi oporniej. Nawet jeśli w końcu udało się spotkać tych tajemniczych Sh'daar twarzą w... cokolwiek oni mają w ramach twarzy. Ludzkości udało się wreszcie dostać odpowiedź, dlaczego Gwiezdni Panowie chcieli ich sobie podporządkować... ale to zrodziło jeszcze więcej pytań. Jak można porozumieć się z kimś zupełnie ,,obcym", skoro ludzie nawet między sobą nie potrafią się dogadać...
,,Bitwa jest krwawym i niszczącym zmierzeniem się sił fizycznych i moralnych."
Lecz jak walczyć z wrogiem, o którego sile nie mamy wielkiego pojęcia, a już o wyznawanych przezeń normach moralnych nie wiemy właściwie nic?
,,W strategii wszystko jest proste, lecz nie jest łatwe."
Czyli o tym, jak Gray został dupą wołową, bo dwie fajne laski, które kręciły się wokół niego...
2022-01-20
,,Pierwsze uderzenie" to wstęp do historii mającej rozgrywać się w XXV wieku. Ludzkość rozwija się już na tyle, że z powodzeniem zaczyna podbijać swoje najbliższe podwórko w kosmosie. Jednak nie wszystkim się to podoba - enigmatyczna rasa Sh'daar nie jest zachwycona rozwojem ludzkości i chce go zablokować. Wysyłają ludziom ultimatum: albo zaprzestają rozwoju technologicznego i poddają się Galaktycznemu Imperium, albo... no, kuku, koniec rasy ludzkiej jako takiej. I nie są to czcze groźby, bo choć Sh'daar nie pokazują się osobiście, to wysyłają inne rasy, aby odwaliły za nich czarną robotę. I wcale to nie jest lepiej dla ludzkości, bo już pierwsi - Turushowie - to niełatwy przeciwnik, a to dopiero początek. Galaktyczne Imperium ma się rozciągać na prawie całą Drogę Mleczną. Wlicza się w to tysiące, jak nie miliony światów i ras. Do tego sami ,,panowie” nie kwapią się pokazać osobiście, ale jeśli byli w stanie podporządkować sobie taki ogrom istnień na różnym poziomie rozwoju... czy ludzie w ogóle mają jakąkolwiek szansę z taką potęgą?
Tak, jest tu dużo kozakowania, wybuchów, epickich scen, wybuchów, walki, jeszcze więcej wybuchów - ale od początku czuć, że ludzie to jednak stoją na tej gorszej pozycji i to nie jest chwalebna wojna, ale dosłownie walka o przetrwanie. Stosunek liczebności sił jest dla nas miażdżący i w gruncie rzeczy przez większość czasu możemy liczyć tylko na szczęście lub efekt zaskoczenia. Lub wprost ułańską fantazję pilotów myśliwców grawitacyjnych. Trup ściele się tu gęsto i nawet jeśli większość to dosłownie nołnajmy, tak ciężar każdej śmierci ma tu znaczenie - bo zawsze uszczupla i tak ciągle za małe i za słabe siły ludzi.
Na pewno nie jest to najbardziej oryginalny motyw, przewija się często-gęsto w space operach, ale mimo to walki potrafiły trzymać mnie w napięciu. Z oczywistych przyczyn główni bohaterowie i statek flagowy całej serii - lotniskowiec Ameryka - są nietykalni, tylko że i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa. Bo w tym świecie nikt nie wyczaruje kolejnego okrętu w pięć minut. Każdy stracony statek to poważny problem, a tych idzie w piździec sporo. Co prawda po obu stronach konfliktu, ale nawet jeśli ludziom uda się pokonać Tushów, to prawdopodobnie po nich przyjdą kolejni, być może gorsi…
Kiedyś narzekałam, że Douglas to może niekoniecznie potrafi gładko prowadzić czytelnika po swoim świecie, tak jeśli chodzi o spojrzenie na konflikt z różnych pozycji - chapeau bas. Chyba należy zaznaczyć, że prawie połowa książki to tak naprawdę jedna bitwa - w kilku fazach i nie przez cały czas na zasadzie piu-piu, tylko akcja często zwalnia albo nawet zatrzymuje się na chwilę, aby przyjrzeć się taktyce i zaplanowaniu całego starcia. Koening i Gray to dwa różne światy i dwa różne obrazy pokazujące w sumie to samo - wojnę. To, co ich łączy to na pewno nieszablonowe myślenie, które może okazać się zbawienną przewagą w wojnie z Tushami i samymi Sh'daar. Jednak ze swoich pozycji muszą wykorzystywać je w inny sposób i te obie ścieżki - dowódcy oraz zwykłego pilota - nie lecą sobie gdzieś obok siebie, ale ściśle ze sobą koegzystują.
Bohaterowie stają się bohaterami na inny sposób. Admirał Koening nie należy do zbyt potulnych, ale zna też granice, nie będąc ,,jedynym słusznym obrońcą Ziemi, bo inni to ,,idioci", tylko kompetentnym facetem, który potrafi lawirować pomiędzy rozkazami tak, aby wyjść na swoje. Jego zasada ,,jeśli nie dostałem rozkazu, nie mogę go złamać" to złoto i sporo mówi o postawie Koeninga. On nie chce się buntować, obalać dowództwa i pruć na wroga jako ostatni sprawiedliwy - jeśli trzeba, będzie siedział grzecznie i cicho, dostosowując się do obecnej polityki. A jeśli sytuacja będzie tego wymagała (lub w końcu się zdenerwuje) każe komuś spierdalać z fotela.
Natomiast Trevor Gray... to Trevor Gray. Gość, który nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie, a interakcje międzyludzkie czasem go przerastają. W sumie całkiem często. Nie dlatego, że to jakiś edgy outsider - tylko urodził się i wychowywał poza tym rozwiniętym światem, dorastał jako wyrzutek i w sumie było mu tak dobrze, ale został zmuszony nie tylko do powrotu na łono społeczeństwa, ale i wstąpienia do armii. Jednak gdy siada za sterami myśliwca staje się innym człowiekiem - wtedy dopiero jest na swoim miejscu i wie co robić oraz jak się zachować. Nawet jeśli musi mieć kontakt z tą znienawidzoną technologią, której za nic nie rozumie.
Nie wiem, czy to wyszło Douglasowi umyślnie, czy tylko przypadkiem - ale sprawa rozbieżnego spojrzenia bohaterów na temat technologii też jest ciekawa. Koening z nią dorastał, dla niego wideo-konferencje, w których jego świadomość przenosi się do wirtualnych pokoi albo inne cuda na kiju - wszystko to jest tak naturalne jak oddychanie. Z jego perspektywy chyba nigdy nie dostrzegłam chwili zwątpienia. Technologia i rozwój są dobre, służą człowiekowi i są tylko narzędziem. Natomiast Gray to dosłownie dzikus - dorastał bez tych wszystkich implantów i dostępu do sieci itp.. Po wcieleniu do armii korzystanie z tego całego dobrodziejstwa nie tylko jest dla niego trudne, ale i niekomfortowe. Z jego perspektywy pojawia się o wiele więcej wątpliwości co do tego, czy ta technologia to na pewno taka dobra. I to wątpliwości sprawiających wrażenie całkiem słusznych - bo czy z takim poziomem rozwoju i ingerencji w ludzkie ciało (a nawet umysł) nie dałoby się na przykład ,,przeprogramować" człowieka wbrew jego woli? Ciągłe poczucie bycia na widoku, inwigilowanym, strach o wolną wolę - Gray to po części odpowiedź na zachwyt rozwojem nauki i technologii. Taki głosik przypominający, że to też może nieść zagrożenia. I, cholercia, czytając jego perspektywę ciągle miałam z tyłu głowy, że może jednak ten świat nie jest wcale tak idealny pod tym względem? Że ludzie tam już tak przyzwyczaili się do technologii, że nie zauważają, jak ta przejmuje nad nimi kontrolę. Wyzbyli się indywidualności i prywatności na rzecz wygodnego, beztroskiego życia.
Było o wojnie, było o bohaterach, było o technologii - zostali jeszcze obcy. Wygląd? Całkiem w porządku, są wystarczająco obcy, abym uwierzyła, że spłodziło ich skrajnie inne środowisko niż to na Ziemi. Do tego po ich fizjonomii i fizjologii, a nawet psychice widać wpływ świata, z którego pochodzą. Są inni, obcy, trudni do zrozumienia również dla czytelnika, choć Douglas stara się przywoływać znajome obrazki - ale tylko po to, aby dobitniej pokazać, że jego kosmici nie są podobni do niczego, co znamy. Rośliny? Zwierzęta? Glony? Wykształcone przez nas schematy nie mają odpowiednika w zetknięciu z tym światem. Tylko że nie to najbardziej zaintrygowało mnie w wizji Douglasa. To nie wygląd, nie sposób odżywiania czy technologia obcych jest atutem Star Carriera. Chodzi tu o sam kontakt ludzi z innymi rasami - bo skoro rozwijały się w zupełnie innym środowisku, na zupełnie innych zasadach, to w jaki sposób mamy się z nimi dogadać? I to jest dość ciekawe. Na początku czytania odnosi się wrażenie o dość klasycznym spojrzeniu na wojnę ludzko-obcą. Ot, obcy chcą nas kuku, bo tak, my się ratujemy. Z czasem jednak coraz wyraźniej na pierwszy plan wychodzi problem w komunikacji. Bo co z tego, że ludziom udało się przetłumaczyć język kosmitów, skoro słowa to tylko jeden ze składników. Ważny, ale nie jedyny. Jak porozumieć się z kimś, o psychice kogo nie wiemy praktycznie nic? Tak samo o kulturze. Nawet sposobie wyrażania się. Co z komunikacją niewerbalną? Może głównym powodem tej całej wojny jest to, że Sh'daar nie zrozumieli ludzi. A później ludzie nie zrozumieli Sh'daar. I nie dlatego, że któraś ze stron kłamała i chciała oszukać drugą - ale dlatego, że istniała ogromna bariera w komunikacji. W trakcie pierwszego tomu ta bariera względem Turushów odrobinę opada, ale ludzie nadal są dalej niż bliżej zrozumienia tego, co Tushowie chcą im przekazać.
Czy Star Carrier to najlepsza seria science-fiction w kosmosie jaka istnieje? Śmiem wątpić. To może najlepsza, jaką czytałam? Na pewno jedna z lepszych! To w gruncie rzeczy zwykła, czysta rozrywka dla fanów space opery - co prawda od czasu do czasu zachęci do ruszenia głową i zastanowienia się nie tylko nad intrygą przedstawioną w książce, ale również nad otaczającym nas światem. Tylko właśnie - zachęci, ale nie wymusza. Można dobrze bawić się i bez tego, aczkolwiek trzeba być przygotowanym na zalew terminów i wyjaśnień stricte naukowych. Jeśli to Wam nie przeszkadza, a nawet lubicie taki styl, polecam zapoznać się ze Star Carrierem. To nie jest oryginalna historia, nie ma pięćdziesięciu warstw i miliona plot twistów - to tak naprawdę dość prosta opowieść nie tylko o wojnie, ale i odkrywaniu kosmosu, przekraczaniu granic oraz oczywiście skutkach barier w komunikacji. Dobre czytadło do poduchy, czy dla osób lubiących poznawać nowe światy.
,,Pierwsze uderzenie" to wstęp do historii mającej rozgrywać się w XXV wieku. Ludzkość rozwija się już na tyle, że z powodzeniem zaczyna podbijać swoje najbliższe podwórko w kosmosie. Jednak nie wszystkim się to podoba - enigmatyczna rasa Sh'daar nie jest zachwycona rozwojem ludzkości i chce go zablokować. Wysyłają ludziom ultimatum: albo zaprzestają rozwoju...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-08
Szkoda, że nie wszyscy bohaterowie z gry mieli okazję pojawić się osobiście, ale mi - która zawsze brała za towarzysza Canderousa - banan prawie nie schodził z twarzy. Wrażenie podobne do zobaczenia po latach starych dobrych znajomych.
Jeśli fabuła z gry Was złapała na haczyk, to dalsze losy Revana na pewno przypadną Wam do gustu. Duża w tym rola Scourge'a - dość ciekawego przypadku Lorda Sithów. Jedi mogą być tylko dobrzy, a Sithowie to ci źli? Ha! Nic z tych rzeczy. Scourge to może i nie jest miły gość, a już na pewno ani odrobinę szlachetny, ale bliżej mu do równowagi, o której ciągle papla Rada Jedi niż samej Radzie.
A fanowie SW, którzy z grą czy w ogóle tym okresem na osi czasu nie mieli do czynienia? No cóż, zgubić się tu nie zgubią, aczkolwiek bez wiedzy kim jest Revan, co zrobiła mu Rada i co on sam odjaniepawlił (w ogóle co tam się wtedy odjaniepawliło) można trochę stracić. Powiem szczerze, że nie orientuję się co jest w kanonie, a co nie i mnie to w sumie trochę powiewa - bo historia Revana to świetny przykład tego, że w uniwersum SW jest miejsce na całą paletę nie tylko odcieni szarości, ale w ogóle wszelkich kolorów.
Szkoda, że nie wszyscy bohaterowie z gry mieli okazję pojawić się osobiście, ale mi - która zawsze brała za towarzysza Canderousa - banan prawie nie schodził z twarzy. Wrażenie podobne do zobaczenia po latach starych dobrych znajomych.
Jeśli fabuła z gry Was złapała na haczyk, to dalsze losy Revana na pewno przypadną Wam do gustu. Duża w tym rola Scourge'a - dość ciekawego...
2022-06-08
Piekło Kosmosu nie każdemu musi się spodobać - od tego chyba muszę zacząć.
Nie wiem ile osób kojarzy serial Andromeda z Kevinem Sorbo - albo przyjmowało się tę konwencję i dobrze bawiło, albo kręciło się nosem na głupotki. Z Piekłem mam to samo - to nie jest najlepsza, najoryginalniejsza i najbardziej przełomowa książka sci-fi jaką miałam i pewnie będę miała w ręku, ale nie miała taką być (?) Ma za to ten vibe Andromedy właśnie - naginania rzeczywistości, przerysowywania bohaterów i sytuacji, ogólnie traktowania siebie trochę z przymrużeniem oka (burdel na okręcie wojennym 👌), ale nieżałowania akcji i przygody.
Na podobne tory wpada np. Shadow Raptors, ale Piekło (przynajmniej dla mnie) ma przewagę. Choćby na przykład takim Silverem (Planetę Skarbów znam na pamięć, więc no...). A tak naprawdę głównie dlatego, że tym razem dostałam dokładnie to, co spodziewałam się dostać. Rozrywkę, po prostu. Z fabułą obudowaną na bogato jak tort ślubny, ale tak naprawdę całkiem prostą i klarowną.
A spodziewałam się głównie dlatego, że z Piekłem spotkałam się już na Wattpadzie. Prawdopodobnie gdyby nie Wattpad właśnie, w ogóle mogłabym po Piekło Kosmosu nie sięgnąć. Serio, z tej platformy nie muszą wychodzić tylko romanse!
Piekło Kosmosu nie każdemu musi się spodobać - od tego chyba muszę zacząć.
Nie wiem ile osób kojarzy serial Andromeda z Kevinem Sorbo - albo przyjmowało się tę konwencję i dobrze bawiło, albo kręciło się nosem na głupotki. Z Piekłem mam to samo - to nie jest najlepsza, najoryginalniejsza i najbardziej przełomowa książka sci-fi jaką miałam i pewnie będę miała w ręku, ale...
2022-01-28
Mam co do tej książki trochę mieszane uczucia. Przy czytaniu nie bawiłam się tak źle, ale... no właśnie, jest jakieś ,,ale" i to całkiem spore, choć nie na tyle duże, aby definitywnie skreślać ,,Kurs…”.
Na pewno nie ma co wymagać zbyt wiele. Liczysz na szybki, niewymagający akcyjniak w kosmosie? Proszę bardzo! Pewnie będziesz zadowolony. I nie ma w tym nic złego, aczkolwiek osobiście mimo wszystko liczyłam na... odrobinę więcej? Choć może to być spowodowane tym, że przywykłam do trochę innego spojrzenia na temat i było mi tu jakoś ,,biednie". Kolorowo, widowiskowo, ale i tak ,,biednie".
Zacznijmy od tła wydarzeń - na pewno wszystko jest zrozumiałe i klarowne. Tylko że jednocześnie bardzo mało dowiadujemy się o tym świecie, w sumie nic szczególnie intrygującego. Nawet fakt, który tak naprawdę przyciągnął mnie do serii - to, że tym razem to ludzie są agresorami - co prawda był wspomniany, ale wyszło to tak mgliście, że nie miało to większego znaczenia. Fałda, kolonie, biurokracja, tu się obcy wkurzają. I tak dalej. Pupy nie urywa, ale jest jasne, więc okey.
To może chociaż obcy? Skunowie cóż... projekt mają ciekawy i serio nie chciałabym z takim jednym Skunksem stanąć twarzą w... cokolwiek oni tam mają zamiast twarzy. Walkę w habitacie czytało mi się chyba najlepiej z całego ,,Kursu..." i jeśli miałabym wskazać jakieś solidne mocne strony, to Skunowie z pewnością mogą być jedną z nich. Choć było ich naprawdę mało - nie tylko w sensie dosłownym. I nie chodzi mi o to, aby w pierwszym tomie wszystko o nich wyjaśniać. Wydaje mi się, że z powodu rozstrzelenia historii na tak wiele perspektyw i wątków główny sens i cel z lekka się rozmył. Momentami z lekka nawet bardziej...
No właśnie. Perspektywy i wątki. Bohaterów jest od ciorta i nawet jeśli to nie jest największe stężenie jakie kiedykolwiek widziałam, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu nadmiernego tłoku jak na jeden tom (nawet liczący blisko 400 stron). Na plus na pewno to, że postaci są na tyle charakterystyczne, że bardzo szybko wpadają w pamięć i wzbudzają sympatię (nie wszyscy na raz, ale kogoś na pewno idzie polubić). Tylko że z powodu upychania do książki najwięcej jak się da i najlepiej najszybciej jak się da (bo to dopiero zalążek historii i jej fundamenty) mało który z bohaterów - moim zdaniem - otrzymał odpowiednią ilość czasu dla siebie i wyszedł w pełni pełnokrwiście. Nie pomaga też mocny vibe ,,kowbojów w kosmosie”, który osobiście lubię, ale gdy mam jakiegoś konkretnego ,,kowboja”, za którym można podążać. Za mało, za krótko - zabrakło czasu i miejsca na pokazanie pełni charyzmy tych postaci. I przy okazji muszę zaznaczyć, że fanów militarnego sci-fi może momentami trafić szlag przez to, jak zostało przedstawione wojsko i przede wszystkim sami wojskowi. Tylko że to jest tego typu konwencja - gdzie oficerowie mogą się na siebie ostentacyjnie fochać, dogryzać, lać po mordach i nikt nie wyciąga konsekwencji. Tu ma być widowiskowo, ,,męsko”, dużo akcji, dużo wybuchów i jakąś ładną laskę im dorzućmy, żeby było na co popatrzeć. To już kwestia czy lubi się coś takiego, czy nie.
Najojczyłam się, ale tak w sumie to mimo wszystko polecam przeczytać ,,Kurs na kolizję". Za pierwszym razem, tuż po przeczytaniu, wystawiłam 5/10, ale teraz w trakcie pisania opinii zmieniłam na 6/10. Jako niewymagająca, lekka zabawa na wieczór czy dwa ,,Kurs…” sprawdza się świetnie i chyba sięgnę kiedyś po kolejne tomy, bo jednak coś mnie tam wciągnęło. Nie tak, że nie mogłabym się oderwać, ale nie mam przeciwko wrócić kiedyś do tych bohaterów tak na ,,rozluźnienie”. Taki mocny średniak - nie wymagaj za wiele poza prostą rozrywką i dostaniesz dokładnie to. Choć najlepiej traktować ,,Kurs na kolizję” dopiero jako część całości - sam wstęp do większej historii.
Mam co do tej książki trochę mieszane uczucia. Przy czytaniu nie bawiłam się tak źle, ale... no właśnie, jest jakieś ,,ale" i to całkiem spore, choć nie na tyle duże, aby definitywnie skreślać ,,Kurs…”.
Na pewno nie ma co wymagać zbyt wiele. Liczysz na szybki, niewymagający akcyjniak w kosmosie? Proszę bardzo! Pewnie będziesz zadowolony. I nie ma w tym nic złego,...
2022-08-30
,,Ci, którzy poświęcają podstawowe wolności, by kupić trochę tymczasowego bezpieczeństwa, nie zasługują ani na wolność, ani na bezpieczeństwo."
W drugim tomie wjeżdża trochę więcej polityki... tylko po to, aby pokazać, że nawet po kilku wiekach ludzie pozostają tacy sami. Czyli głupi i małostkowi.
Nie dało się nie zauważyć, że w pierwszym tomie to właśnie ułańska fantazja Graya uratowała Ziemię. Tak samo Koening nie jest admirałem, co sobie da w kaszę dmuchać. Tylko to nie daje im prawa do rozpychania się łokciami. Tu nie ma miejsca na kozaczenie - to walka o przetrwanie.
Już chyba kiedyś mówiłam, że uwielbiam podejście Koeninga: skoro nie dostanę rozkazów, to nie mogę ich złamać. To nie jest potulny typ, ale jednocześnie wie na ile może sobie pozwolić i nie wchodzi nigdzie z buta. Chyba że chodzi o flotę wroga... ale to insza inszość. Wojen nie wygrywa się siedząc i tylko się broniąc. Koening to żołnierz z krwi i kości, który sam zaczynał z pozycji szeregowego pilota myśliwca, dlatego doskonale wie, czego wymaga od swoich ludzi. Ludzi, którzy są gotowi do poświęceń doskonale zdając sobie sprawę ze stawki.
A żołnierz gotowy do poświęceń to najgroźniejsza broń.
Środek Ciężkości podobał mi się jeszcze bardziej od pierwszego tomu. Więcej tego samego dobrego - czyli Graya i przede wszystkim Koeninga, więcej walk, większa stawka oraz oczywiście coraz więcej informacji o tym uniwersum, o innych rasach. W tym o Sh'daar, którzy może i nadal pozostają tajemnicą, ale czy na pewno są aż tak potężni i nieomylni? A może tylko potrafią stworzyć taką iluzję...
,,Ci, którzy poświęcają podstawowe wolności, by kupić trochę tymczasowego bezpieczeństwa, nie zasługują ani na wolność, ani na bezpieczeństwo."
W drugim tomie wjeżdża trochę więcej polityki... tylko po to, aby pokazać, że nawet po kilku wiekach ludzie pozostają tacy sami. Czyli głupi i małostkowi.
Nie dało się nie zauważyć, że w pierwszym tomie to właśnie ułańska fantazja...
Technologia (mechy i latające okręty bojowe) oraz magia (smoki i bogowie) i Japonia, a w tym wszystkim Józef Piłsudski... Czy muszę więcej tłumaczyć, dlaczego sięgnęłam po tę książkę?
,,Rok 1905. Świat stoi w obliczu największego konfliktu w dziejach. Uwolnione od tysiąca lat przedwieczne istoty nie zatrzymają się, dopóki nie podbiją całego świata dla boskiego tenno. Przywódcy najpotężniejszych mocarstw zawierają sojusz i wysyłają gigantyczną podniebną armadę mad Tokio, by zetrzeć tę metropolię z powierzchni ziemi."
Na wstępie muszę zaznaczyć, że przyciągnęła mnie sama ciekawość i nie miałam wygórowanych oczekiwań, dlatego... nie rozczarowałam się. Bo opis, niestety, jest trochę za szumny i sporo nad wyrost tak naprawdę.
To nie jest zła książka, aczkolwiek jak na taki potencjał można było wyciągnąć dużo więcej. Koniec końców to był średniaczek z intrygującym pomysłem.
A świat przedstawiony zdecydowanie jest intrygujący i chciałabym poznać go więcej. Tyle, ile mi podano wystarczy by zrozumieć jak funkcjonuje... ale jestem ciekawa. Niestety większość oglądamy z perspektywy Andrzeja, jeńca wojennego i postaci na wskroś nijakiej, ale przynajmniej nie przeszkadzającej w odkrywaniu tego świata. I czasem w sumie było go żal, bo trochę taki z niego zbity piesek. I w sumie tyle można o nim powiedzieć. Jedynymi ciekawszymi postaciami byli Piłsudski i Murata. Ten pierwszy, bo charaktery, a drugi bo miał trochę tajemnic za uszami i ewidentnie próbował manipulować Piłsudskim.
W ogóle wydaje mi się, że gdyby wyciąć trochę Andrzeja, a więcej skupić się na relacji tej dwójki, to wyszłoby książce na plus. To Piłsudski i Murata ciągnęli intrygę. Do tego każdy w swoją stronę, bo każdy miał własne priorytety. Większość ciekawych rzeczy właśnie działa się gdzieś obok... gdy my, jako czytelnicy musieliśmy siedzieć z jojczącym Andrzejkiem.
Trochę właśnie żal, że przy takim potencjale wyszło średnio. Zgasić Słońce miało świetny pomysł, sporo niezłych momentów, ale ogólnie przez większość czasu jest właśnie średnio. Nie wybitnie źle, ale i nie wciagająco. Na tyle poprawnie, by nie zasypiać i czytać z jakimś jeszcze zainteresowaniem. Dlatego polecić mogę chyba tylko jako ciekawostkę - tak jak i ja na to patrzyłam.
Technologia (mechy i latające okręty bojowe) oraz magia (smoki i bogowie) i Japonia, a w tym wszystkim Józef Piłsudski... Czy muszę więcej tłumaczyć, dlaczego sięgnęłam po tę książkę?
więcej Pokaż mimo to,,Rok 1905. Świat stoi w obliczu największego konfliktu w dziejach. Uwolnione od tysiąca lat przedwieczne istoty nie zatrzymają się, dopóki nie podbiją całego świata dla boskiego tenno....