-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownikaWstrząsająca lektura. Jedna z tych, o których nigdy się nie zapomina. Napisana tak pięknie okrutnym językiem - miejscami urzekającym prostotą, gdzie indziej poruszającym liryzmem - że serce podchodzi do gardła. W świecie "Drogi" dobro wydaje się być jakimś archaicznym słowem. Wszędzie popiół i zwęglone ludzkie morale. Czy ostatni człowiek na Ziemi będzie wiedział, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi? Dwóch bezimiennych, lecz jakże wyjątkowych bohaterów. I to zakończenie... Cudowna, wżynająca się w duszę opowieść. Chyba tylko ktoś zupełnie nieczuły pozostałby wobec niej obojętny. Najwyższa ocena pod absolutnie każdym względem.
Wstrząsająca lektura. Jedna z tych, o których nigdy się nie zapomina. Napisana tak pięknie okrutnym językiem - miejscami urzekającym prostotą, gdzie indziej poruszającym liryzmem - że serce podchodzi do gardła. W świecie "Drogi" dobro wydaje się być jakimś archaicznym słowem. Wszędzie popiół i zwęglone ludzkie morale. Czy ostatni człowiek na Ziemi będzie wiedział, że jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych słów, nie da się przewidzieć.
Susan, Jinny, Rhoda, Louis, Neville i Bernard (oraz tajemniczy, milczący Percival) wchodzą w kolejne fazy swojego życia. Najpierw wesoło biegają po piasku, by następnie powoli zanurzać się, a w końcu dać się porwać falom, które nieuchronnie zmierzają ku skałom. Poznajemy ich namiętności, sukcesy, problemy, przyjaźnie, rozczarowania; obserwujemy jak z chwili na chwilę wzrasta w nich coraz większy cynizm, poczucie porażki, znudzenie życiem i jednoczesna świadomość tego, że czasu nie da się zatrzymać, że "wszystko płynie". Ich słowa - niby-dialogi, niby-monologi - mają wydźwięk, który zdaje się wzmagać wiatr burzący spokojną taflę. I krajobraz nie jest już taki sam.
Chyba nie sposób nie zżyć się z którąkolwiek z postaci - są tak różne, że wielu mogłoby odnaleźć w nich kawałki siebie (kto wie, może nawet wierne odbicia). Susan targają sprzeczne emocje, wieczne wątpliwości. Rhoda to niepewna siebie samotniczka. Jinny jest silną, świadomą swoich zalet pięknością. Louis poszukuje akceptacji i sukcesu. Neville pragnie miłości. Bujający w obłokach Bernard nieustannie tworzy w swojej głowie historie.
Jeżeli miałabym wyłowić z tej wody siebie, to mam wrażenie, że na moją postać złożyliby się Rhoda i Bernard. Rhoda roztacza wokół siebie przyćmione barwy zmierzchu - woli nie wystawiać się na światło, bo nie lubi być oceniana, krytykowana. W pewnych sytuacjach (nawet, a może szczególnie w tych codziennych) nie wie, jak właściwie powinna się zachować, więc po prostu naśladuje innych. Widzi siebie jako beztwarzową, w pewien sposób eteryczną figurę, która przemyka pośród ludzi niezauważona. Czasem wydaje jej się, że może zawładnąć oceanem, kiedy indziej czuje się, jakby nie istniała. "Dlatego nie lubię luster, które pokazują moją prawdziwą twarz. Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała". Bernard tworzy i analizuje. Zawsze nosi ze sobą notatnik, w którym próbuje opisać rzeczywistość, zmieniać następujące po sobie zdarzenia w mający jakieś znaczenie łańcuch. Na początku słowa są dla niego wszystkim. Później, kiedy staje się dorosły, przestaje widzieć w nich sens. Wie, że prawda i tak gdzieś mu umyka i że świat jest zbyt złożony, by zmieścić go na kartce papieru. "Wymyśliłem tysiące opowieści. Zapełniłem niezliczone notatniki zdaniami, których miałem użyć, kiedy odnajdę prawdziwą opowieść, opowieść, do której się wszystkie te zdania odnoszą. Lecz nigdy jeszcze nie znalazłem tej opowieści. I zaczynam zadawać sobie pytanie: czy istnieją opowieści?".
Niezależnie od tego, czy czujemy potrzebę identyfikowania się z kimkolwiek, tę (o)powieść przeczytać warto. Nie dla fabuły (bo jej tu prawie nie ma), nie dla zwrotów akcji (bo ich tu prawie nie ma), lecz by poczuć na skórze krople wody. By poczuć dreszcze, kiedy kropli jest coraz więcej. A potem, zupełnie świadomie (tak jak Virginia, lecz nie dosłownie, a metaforycznie), zatonąć.
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych...
Przerażająca, zachwycająca, inspirująca. Wżynająca się w mózg, dająca do myślenia i dająca w twarz. Po przeczytaniu czułam się totalnie wypruta z sił. Zostałam zmieszana z krwią i błotem, i to mi się bardzo, bardzo podobało. Coś niezwykłego.
Przerażająca, zachwycająca, inspirująca. Wżynająca się w mózg, dająca do myślenia i dająca w twarz. Po przeczytaniu czułam się totalnie wypruta z sił. Zostałam zmieszana z krwią i błotem, i to mi się bardzo, bardzo podobało. Coś niezwykłego.
Pokaż mimo to
A r c y d z i e ł o literatury faktu.
Autor zastosował prostą, acz genialną technikę – zamiast dać się ponieść fali opisywanej histerii i, używając ociekającego patosem języka, ulec pokusie hiperboli (co dla większości autorów tego typu dzieł jest wyborem oczywistym i najłatwiejszym), swoją opowieść poprowadził z jednostajną (nie mylić z monotonną), doprawdy godną podziwu dyscypliną. Zastawienie swego rodzaju nonszalancji stylu z tak dramatyczną tematyką dało porażający efekt.
"Wydawało się nieprawdopodobne, że cokolwiek może zagrozić parowcowi. A mimo to znajdowali się przecież na oceanie, a statek tonął. Rozświetlony od dziobu do rufy, przypominał zapadający się pod własnym ciężarem tort urodzinowy".
A r c y d z i e ł o literatury faktu.
Autor zastosował prostą, acz genialną technikę – zamiast dać się ponieść fali opisywanej histerii i, używając ociekającego patosem języka, ulec pokusie hiperboli (co dla większości autorów tego typu dzieł jest wyborem oczywistym i najłatwiejszym), swoją opowieść poprowadził z jednostajną (nie mylić z monotonną), doprawdy godną podziwu...
Udręczona intensywność.
Londyn. Wysoki, ponury dom przy Hyde Park Gate 22. Poddasze zajmuje służba. W pokojach niżej gromadka żywiołowych, rozbieganych dzieci. Surowy (aczkolwiek często użalający się nad samym sobą), brodaty ojciec, czytający książki na głos. Kochająca matka, z poświęceniem sprawująca pieczę nad całym tym zamieszaniem. Wyjazdy na błogie, słoneczne wakacje w Kornwalii. I gdzieś w tym wszystkim mała, roześmiana Virginia - ta sama, która kilkadziesiąt lat później zapisze w dzienniku: "Nie mogę już dłużej stawiać czoła tej grozie".
Od najmłodszych lat towarzyszyła jej śmierć, a pierwsze zetknięcie z nią było chyba tym najstraszniejszym - w 1895 roku, w wieku 49 lat zmarła Julia Stephen, matka Virginii, Vanessy, Thoby'ego i Adriana (oraz trójki dzieci - George'a, Geralda i Stelli - z poprzedniego małżeństwa; Leslie Stephen, teraz wdowiec, z poprzedniego małżeństwa miał córkę, Laurę). Dla trzynastolatki było to zbyt wiele - przeszła pierwsze załamanie nerwowe. Wcześniej uwielbiała pisać, teraz zupełnie straciła na to ochotę - skupiła się na gorączkowym czytaniu wszystkiego, co wpadło jej w ręce. Przy tym była wobec siebie bardzo surowa - winiła się za swą próżność, uważała, że w niczym nie dorównuje siostrze. Obowiązki Julii przejęła Stella, która do końca życia miała być systematycznie dręczona przesadnym umartwianiem się, tragizowaniem i bezustannym domaganiem się uwagi przez Lesliego (zmarła w 1897, 3 miesiące po zamążpójściu). Pośród tych przykrych zawirowań znalazło się miejsce na coś równie złego - George, przyrodni brat Virginii, zaczął molestować ją seksualnie (wiele lat później w jednym z listów pisała, że zaczęło się to tuż po śmierci matki). Vanessa także była krzywdzona, tyle że na młodszą, słabszą siostrę wywarło to nieopisanie większy wpływ.
Po śmierci ojca (teraz Virginia obwiniała się za to, że nie potrafiła zrozumieć jego bólu i że nie starała się spędzać z nim więcej czasu), w 1904, Virginia i Vanessa wynajęły dom w dzielnicy Bloomsbury. Bracia uczyli się na uniwersytetach, gdzie poznali Clive'a Bella (późniejszego męża Vanessy), Saxona Sydneya-Turnera, Lyttona Stracheya, Maynarda Keynesa i wreszcie Leonarda Woolfa. Dalej historia potoczyła się szybko. Przy Gordon Square 46 zaczęto organizować regularne spotkania, podczas których zajmowano się poważnymi dyskusjami o literaturze, ale też żartowano, urządzano małe przedstawienia i popijano alkohol. Jednak szczęście nie potrwało zbyt długo - w 1907 zmarł Thoby. Virginia zniosła to bardzo źle, przeszła kolejne załamanie. Jej umysł coraz bardziej zajmowało pisanie - w tamtym okresie recenzowała dla "Times Literary Supplement", zaczynała też poważnie myśleć o napisaniu powieści. W wieku trzydziestu lat wyszła za adorującego ją od bardzo długiego czasu Woolfa. W pewnym sensie była to dziwna decyzja - przez George'a Virginia zraziła się do mężczyzn, męskość wręcz obrzydzała ją; z drugiej strony była chyba najlepszą, jaką kiedykolwiek podjęła.
Bardzo obawiała się skrytykowania, w swoich dziełach znajdowała same mankamenty. Najbardziej cieszyła ją dobra recenzja - szczególnie z ust męża. To uspokajało ją i upewniało w przekonaniu, że idzie właściwą drogą. Ale gdy powracały jej 'stany' - bóle głowy i kręgosłupa, wstręt do jedzenia, słyszenie głosów, a co najgorsze, niemożność czytania ani pisania - wszystko to przestawało się liczyć. Powoli popadała w coraz większy obłęd i wydaje się, że sama zdawała sobie z tego sprawę. "Nocami mam obsesję mojej beznadziejności, i jeśli wystarczyłoby tylko włączyć światło by uratować moje życie chyba bym tego nie zrobiła" - pisała. Leonard i lekarze radzili sobie z tymi epizodami, zmuszając ją do odpoczynku: wyznaczali godziny, w jakich mogła tworzyć, ograniczali liczbę spotkań i rozrywek towarzyskich. W roku 1913 znalazła się w takim stanie, że chciano skierować ją na przymusowe leczenie w szpitalu. Tej samej nocy wzięła śmiertelną dawkę - 100 g weronalu. Na szczęście udało się ją odratować. Jeszcze wiele miesięcy potem zmagała się z silną depresją, aż do czasu ukończenia (pisała "z jakąś udręczoną intensywnością" - zanotował Leonard) i wydania pierwszej powieści, "The Voyage Out", za którą zebrała pozytywne recenzje, co z pewnością przyczyniło się do jej powrotu do zdrowia. Od tej pory prawie każdą powieść przypłacała kolejnymi załamaniami. Jednak nigdy więcej nie była w tak złym stanie psychicznym, jak wtedy. Nigdy, aż do 28 marca 1941, kiedy to w wieku 59 lat utopiła się w rzece Ouse przy jej domu w Sussex (prawdopodobnie kilka dni wcześniej miała miejsce pierwsza, nieudana próba, po której wróciła przemoczona ze spaceru oznajmiając, że upadła). Zrobiła to, co wydawało jej się "najbardziej odpowiednie".
Naprawdę trudno wymagać od biografii czegoś więcej. Quentin Bell był siostrzeńcem Virginii, mamy więc możliwość spoglądania na wszystko z bliska. Autor starał się przy tym być jak najbardziej obiektywny - jeżeli nawet umyślnie przemycił coś stricte subiektywnego, nie da się tego odczuć. Stworzył obraz Virginii poprzez niezliczone ilości szczegółowo opisanych zdarzeń, poprzez listy, rysunki, zdjęcia i wspomnienia nie tylko jej samej, ale też wielu osób z jej otoczenia. Dzięki temu możemy poznać Virginię dogłębniej niż kiedykolwiek wcześniej, możemy przyjrzeć się jej relacjom z otoczeniem - od rodziny, przez bliżej nieokreślone, czasem bardzo intrygujące związki z niektórymi przyjaciółmi, aż po romanse, w tym najsłynniejszy, z Vitą Sackville-West. Jak oni postrzegali Virginię? Trochę przewrażliwiona, nieco snobistyczna - ale czy można się temu dziwić? Jedno jest pewne (i potwierdza to ta biografia): Virginia Woolf wcale nie była wiecznie smutną, snująca się po domu, zajętą tylko i wyłącznie sobą i swoim pisaniem - lub, ewentualnie, myślami samobójczymi - zjawą z papierosem. Owszem, chwilami cierpiała i to cierpiała bardzo, jednak z tej książki wyłania się obraz kobiety przede wszystkim pogodnej, przyjaznej, potrafiącej śmiać się i rozbawiać innych. Kobiety, której, tak jak żadnej kobiecie w tych czasach, nie było dane się kształcić (wiele razy z żalem i zazdrością opisuje tę niesprawiedliwość), lecz która z biegiem czasu nabrała pewności siebie i była w stanie dyskutować na równi z mężczyznami, która tylko dzięki swojej ciężkiej pracy osiągnęła to, o czym marzyła od dzieciństwa. Kobiety, której największy dar stał się przekleństwem.
Udręczona intensywność.
Londyn. Wysoki, ponury dom przy Hyde Park Gate 22. Poddasze zajmuje służba. W pokojach niżej gromadka żywiołowych, rozbieganych dzieci. Surowy (aczkolwiek często użalający się nad samym sobą), brodaty ojciec, czytający książki na głos. Kochająca matka, z poświęceniem sprawująca pieczę nad całym tym zamieszaniem. Wyjazdy na błogie, słoneczne wakacje...
Po latach przypomniałam ją sobie, siedząc u babci w ogrodzie. Czytało mi się świetnie, jeszcze lepiej niż te (ładne) kilka lat temu w podstawówce. Język, fabuła, magiczne wstawki, wszystko jest przepiękne. Sceny z Goplaną, Chochlikiem i Skierką naprawdę przemawiają do wyobraźni. Ogólnie w Słowackim zakochałam się dopiero w liceum, czytając "Kordiana", ale teraz, z perspektywy czasu stwierdzić mogę, iż to "Balladynie" należy się zaszczytne pierwsze miejsce jeżeli o tego autora chodzi.
Po latach przypomniałam ją sobie, siedząc u babci w ogrodzie. Czytało mi się świetnie, jeszcze lepiej niż te (ładne) kilka lat temu w podstawówce. Język, fabuła, magiczne wstawki, wszystko jest przepiękne. Sceny z Goplaną, Chochlikiem i Skierką naprawdę przemawiają do wyobraźni. Ogólnie w Słowackim zakochałam się dopiero w liceum, czytając "Kordiana", ale teraz, z...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Żyletka? - krew, nieporządek;
Rzeka? - moczy;
Tabletka? - zła na żołądek;
Kwas? - szczypie w oczy;
Rewolwer? - a zezwolenie?
Pętla? - pęka w pierwszym użyciu;
Gaz? - czuć go wszędzie szalenie;
Lepiej już pozostać przy życiu".
- Dorothy Parker - "Résumé"
Sposobów na samobójstwo jest - jak widać - wiele. Dagny Kurdwanowska przedstawiła nam poczet literatów-samobójców, w którym znalazły się mniej lub bardziej znane i podziwiane osobistości z całego świata, m.in. Ernest Hemingway, Siergiej Jesienin, Sarah Kane, Sylvia Plath czy Virginia Woolf, a także całkiem pokaźna reprezentacja Polski: że wymienię chociażby Rafała Wojaczka, Edwarda Stachurę i Stanisława Ignacego Witkiewicza. Po co tworzyć taki osobliwy zbiór? Na przykład po to, by dać czytelnikowi możliwość przekonania się, jak przeróżne okoliczności łamią przeróżne życiorysy. Po skończonej lekturze nasuwa mi się taki wniosek: niezależnie od tego, jak cudownie barwne czy też jak straszliwie tragiczne życie wiedzie człowiek, każdy musi bez ustanku walczyć ze swoimi demonami. Jedni wygrywają, drudzy przegrywają. Oni pisali, a pisanie było dla nich orężem. My po dziś dzień możemy czerpać z ich twórczości wiedzę, siłę i przyjemność.
Wydawca postarał się o ładną, dopracowaną szatę graficzną oraz dobrej jakości papier. Sama autorka zadbała o liczne ciekawostki, fragmenty utworów, przypisy... Podziw budzi naprawdę obszerna bibliografia. Poza tym książka napisana jest po prostu zgrabnie. Co prawda wychwyciłam kilka nieścisłości (a znawczynią literatury nie jestem), to jednak przymknęłam na nie oko. Wszak różne źródła podają różne informacje, a błędna data może być wynikiem pomyłki w edycji czy druku. Pominąwszy powyższe, nie mam "Bibliotece samobójców" nic do zarzucenia. Sama jakiś czas temu zainteresowałam się akurat tym "aspektem" (czyli odbieraniem sobie życia) egzystencji przedstawicieli akurat tego "zawodu" (czyli pisarzy), dlatego niezmiernie cieszy mnie, że ktoś odwalił czarną robotę.
Polecam nie tylko fanom literatury. Polecam szczególnie fanom tworzenia. W tej książce możecie znaleźć inspirację - niekoniecznie do samobójstwa.
"Żyletka? - krew, nieporządek;
Rzeka? - moczy;
Tabletka? - zła na żołądek;
Kwas? - szczypie w oczy;
Rewolwer? - a zezwolenie?
Pętla? - pęka w pierwszym użyciu;
Gaz? - czuć go wszędzie szalenie;
Lepiej już pozostać przy życiu".
- Dorothy Parker - "Résumé"
Sposobów na samobójstwo jest - jak widać - wiele. Dagny Kurdwanowska przedstawiła nam poczet literatów-samobójców, w...
Cudowny przekrój przez jej poplątane życie. W dodatku przepięknie wydany. Kupiłam zaraz po premierze, kawałek Courtney wyłącznie dla mnie.
Cudowny przekrój przez jej poplątane życie. W dodatku przepięknie wydany. Kupiłam zaraz po premierze, kawałek Courtney wyłącznie dla mnie.
Pokaż mimo to