Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Czasem ciężko żyć na własnych zasadach. Pod obstrzałem oczekiwań innych osób, obawiamy się przeciwstawić otoczeniu. Łatwiej się wszak dostosować, wtopić w tłum, podporządkować panującym regułom. Życie pod prąd nie jest łatwe, szczególnie kiedy musimy postawić na szali to, co kochamy i zestawić z inną miłością. Decyzja zdaje się wówczas niemożliwa, jak bowiem wybrać to, co właściwe, kiedy wewnątrz trwa wciąż walka między sercem a rozumem…? Są jednak w życiu każdego z nas takie momenty, kiedy musi postawić wszystko na jedną kartę. Zaryzykować, mając nadzieję, że wybór okaże się słuszny, lub żyć w cieniu własnych pragnień, które nigdy nie będą miały szansy się ziścić…
W czwartym tomie serii Karolina Wilczyńska ponownie zabiera nas do Wrzosowej Polany, byśmy wspólnie z bohaterami mogli się zmierzyć z przeciwnościami losu. A te zdają się mnożyć, bowiem niemal każdy z nich snuje wewnętrzne rozważania, a niektórzy dają się ponieść niepewności, która została zasiana na dnie serca. Autorka w wiosennej odsłonie cyklu stanowczo postawiła na rozterki natury sercowej, dlatego też czytelnik z wypiekami i ekscytacją oczekiwania, wypatruje rozwikłania tych wątków, oczywiście mając nadzieję, że ci, którzy są sobie pisani, odnajdą do siebie drogę… Nawet jeśli będzie ona wyboista, pełna niedopowiedzeń, niepewności oraz wątpliwości, czy warto zaryzykować dla miłości.
W najnowszej powieści Karoliny Wilczyńskiej najbardziej poruszył mnie wątek Grety. W końcu autorka odsłania wszystkie karty i rozwiewa mgłę niejasności związanych z jej przeszłością. A ta jawi się w smutnych barwach, bowiem kobieta wiele przeszła i równie wiele musiała poświęcić, by żyć na własnych warunkach. I choć ta decyzja była momentami podszyta goryczą, to staruszka jest idealnym przykładem na to, że egzystencja w zgodzie ze sobą, nawet w obliczu społecznego ostracyzmu, jest najważniejsza. Bowiem jeśli dane jest nam kreować naszą codzienność tak, jak tego pragniemy, to cała reszta prędzej czy później również się ułoży.
„Wiosna przynosi ukojenie” to także rozwikłanie wątku około kryminalnego. Autorka wplotła go nienachalnie, dodając całej historii szczyptę niepokoju, podszytej strachem codzienności. Intryga, jaka wyłania się na światło dzienne, okazuje się bowiem nie tak oczywista, jak mogłoby się wydawać, a przeszłość znów dochodzi do głosu, uświadamiając bohaterkom, że coś, co lata temu nie zostało wyjaśnione, może w człowieku narastać, wypełniać go goryczą, by wreszcie uderzyć ze zdwojoną siłą i niestety uderzyć w tych, którzy zupełnie przypadkowo znaleźli się na drodze do… wyrównania rachunków.
Podsumowując:

Jak wiosna budzi do życia uśpioną naturę, tak Karolina Wilczyńska budzi do życia uśpione dotąd uczucia. Jedne niczym pąki kwiatów rozkwitną od razu dosyć niespodziewanie, inne zaś będą musiały poczekać na swój czas. Nowa powieść autorki to ciepła historia, która niesie ukojenie. Która pokazuje, jak wiele wsparcia możemy otrzymać od obcych kiedyś nam osób. To one mogą stać się zalążkiem naszej nowej rodziny i fundamentem domu, kiedy w końcu zdamy sobie sprawę, że oto w końcu odnaleźliśmy swoje miejsce na ziemi. Osnuta mgłą tajemniczości opowieść, w której króluje miłość, ludzka dobroć i szczerość. To również kolejna próba pogodzenia się z przeszłością, która wciąż chce wtargnąć do naszej codzienności, by wyjaśnić wszystkie sprawy, jakie zostawiliśmy na potem z własnego wyboru, albo z konieczności… Na wskroś kobieca, traktująca o naszych codziennych troskach i radościach historia, która otula wyjątkowym klimatem, na myśl przywodzącym pełny znajomych zapachów... dom. To tutaj chce się zaglądać, tutaj odwiedzać znane kąty, a może i odnaleźć ulubioną literacką destynację, do której będzie się często wracać.

Czasem ciężko żyć na własnych zasadach. Pod obstrzałem oczekiwań innych osób, obawiamy się przeciwstawić otoczeniu. Łatwiej się wszak dostosować, wtopić w tłum, podporządkować panującym regułom. Życie pod prąd nie jest łatwe, szczególnie kiedy musimy postawić na szali to, co kochamy i zestawić z inną miłością. Decyzja zdaje się wówczas niemożliwa, jak bowiem wybrać to, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie da się odciąć jednoznacznie od przeszłości. Ona niczym cień będzie padać na naszą rzeczywistość, by udowodnić, że dziś łączy się z wczoraj. Kiedy sekrety skrywane przez lata wychodzą na światło dzienne, czasami trudno jest się nam pogodzić z niektórymi prawdami. Bo nie wszystko jest piękne, czasem fakty spowija mrok czynów, o których wolelibyśmy nie pamiętać. One na zawsze powinny zostać w ukryciu… Przeszłość ma wpływ na nasze życie, dlatego tak ważne jest, byśmy wsłuchali się czasem w jej echo. To może pozwoli nam zrozumieć, jaki jest sens teraźniejszości…
Wielki finał i rozwiązanie zagadek, które czytelnicy serii Agnieszki Krawczyk próbowali odkryć wspólnie z bohaterami. I jeśli myślicie, że ostatni tom jest prostą drogą do prawdy, to nic bardziej mylnego. Mam wręcz wrażenie, że autorka w ostatniej części dostarcza nam dużo więcej wrażeń, kreśląc fabułę, która wydaje się jeszcze bardziej zagmatwana i tajemnicza. I to jest to, czego oczekiwałabym po powieści zamykającej serię, bowiem, gdyby rozwiązanie było tak oczywiste i podane niejako na tacy, czułabym się rozczarowana. A tutaj jest prawdziwa uczta, w której sekret goni sekret, a my z zapartym tchem przewracamy kolejne strony, by dowiedzieć się wszystkiego. By poznać przeszłość, która tak bardzo wpłynęła na losy przedstawicieli późniejszych pokoleń.
Agnieszka Krawczyk niczym strateg lubujący się w łamigłówkach zapętla fabułę, podrzuca kolejne tropy, wodzi nas za nos i robi to w brawurowy sposób! Nie tylko stopniowo buduje napięcie, ale wręcz tka emocjonalną sinusoidę zdarzeń, które śledzimy z wypiekami na twarzy. Kto jest winny? Co stało się z Adą? Czy Róży Jabłonowskiej uda się wreszcie rozwikłać tajemnicę krewnej?
W najnowszym tomie tytułowa burza staje się pojęciem wielowymiarowym. Przede wszystkim akcja powieści opowiada o losach bohaterów, którzy musieli stawić czoła wielu przeciwnościom, w tym tej największej – wojennemu piekłu, które wprowadzi zamęt. To wybuch wojny diametralnie zmieni ich codzienność, ale jednocześnie stanie się okazją do wyrównania rachunków. Agnieszka Krawczyk z dużą dbałością o szczegóły oddała klimat tamtych czasów, dzięki czemu przenosimy się w przeszłość, która nie wróży nic dobrego. Permanentny strach, ludzka zawiść, walka o przetrwanie i ocalenie najbliższych – przed bohaterkami wiele wyzwań. Nie każda z nich wyjdzie cało z tego nierównego starcia, trzeba będzie pogodzić się ze stratą. Ale w każdym mroku można dostrzec wątły płomień nadziei, która jest w stanie rozproszyć ciemność...
Tutaj burza jest także tożsama z uczuciami, jakich będą doświadczać współcześni bohaterowie. Dojście do prawdy będzie bowiem okupione wieloma zwrotami akcji, koniecznością udziału wielu osób. Pojawią się także sekrety, z którymi ciężko się będzie pogodzić, na które lepiej, by opadł całun zapomnienia… Burza zagości również w niejednym sercu… Dla kogo zaświeci słońce, a kto będzie musiał pogodzić się z życiową szarugą?

Podsumowując:

Zarówno ten tom, jak i poprzednie części serii Agnieszki Krawczyk to doskonała proza dla miłośników tajemnic. Dla tych z was, którzy lubią nieoczywiste opowieści, w których teraźniejszość splata się z przeszłością. I te dwie stałe się ze sobą przenikają, mieszając w życiu tych, którzy są spadkobiercami wydarzeń z lat minionych. Powieść „Wśród burz” to prawdziwy rollercoaster emocji, które będą niczym sinusoida opadać i zabierać was na wyżyny przeżyć, kiedy kolejny raz będziecie o włos od odkrycia całej prawdy. Autorka nie pozwoli wam się nudzić, do końca prowadząc krętą ścieżką, u której finału znajdziecie satysfakcjonujące, a czasem i zaskakujące, rozwiązanie wszystkich wątków. Polecam!

Nie da się odciąć jednoznacznie od przeszłości. Ona niczym cień będzie padać na naszą rzeczywistość, by udowodnić, że dziś łączy się z wczoraj. Kiedy sekrety skrywane przez lata wychodzą na światło dzienne, czasami trudno jest się nam pogodzić z niektórymi prawdami. Bo nie wszystko jest piękne, czasem fakty spowija mrok czynów, o których wolelibyśmy nie pamiętać. One na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak wiele można znieść? Ile ciosów przyjąć, by nadal utrzymać się na powierzchni? Czy raz nadstawiony policzek zapiecze tak bardzo, że drugiego nie będziesz w stanie poświęcić? Jak długo można żyć w matni, niczym osaczone zwierzę w permanentnej gotowości do ataku…? Czy kolejny upadek nie okaże się ostatnim, kiedy nadszarpnięte siły staną się niewystarczające, by podnieść się i stawić czoła całemu złu, które nas otacza? Bez wsparcia, bez stabilnych fundamentów, które lata temu zaczęły kruszeć pozbawione opieki i miłości tych, którzy powinni być w naszym życiu najważniejsi…
Drugi tom serii „Harde babki” od pierwszej strony wywołuje ciarki na plecach. Poruszenie uderza niczym cios celnie wymierzony w drugą stronę. Autorka kreśli bowiem opowieść, która po części jest zlepkiem prawdziwych historii… Dzieci z rodzin dysfunkcyjnych, które nigdy nie doświadczyły uczucia. Dla których każdy dzień był próbą przetrwania; które nie mogły liczyć, że kiedy upadną, obok pojawi się ktoś, kto wyciągnie do nich pomocną dłoń… Lilka upadała wiele razy. Oczerniana, szykanowana, niekochana… Była balastem dla własnej matki - alkoholiczki, która w niej ulokowała swą winę za niechęć do całego świata. To odcisnęło na dziewczynie piętno, które pogłębiało się wraz z każdym uderzeniem, jaki los dla niej szykował. Toczyła swoją prywatną walkę, resztkami sił próbowała uwierzyć, iż kiedyś nadejdzie dzień, że będzie mogła odciąć się od przeszłości i zacząć żyć od nowa. Mimo wszystko.
Historia Lilki to opowieść, która ma dwojaki przekaz. Dla mnie, jako rodzica, może stanowić swego rodzaju ostrzeżenie, by nie lekceważyć niepokojących symptomów i zachowań moich dzieci. Nigdy bowiem nie wiemy, kiedy niepostrzeżenie zło zaczai się za rogiem, by chwycić w swe macki najbliższą nam osobę… Dla młodych ludzi to może być powieść, która daje nadzieję. Na to, że nawet jeśli nie otrzymali w domu kapitału miłości i wsparcia, jeszcze nie jest za późno. Nie muszą powielać negatywnych wzorców, mogą i powinni zawalczyć o siebie, nawet jeśli są przekonani, że z góry są skazani na porażkę… Może i brzmi to nieco utopijnie, ale bardzo chciałabym w to wierzyć, że taka historia, jak ta opisana przez Sylwię Kubik, może kogoś ocalić przed drogą w jednym kierunku – ku zniszczeniu…
„Bez przebaczenia” to także opowieść o pasji, która może uskrzydlać. Która czasem daje nam przysłowiowego kopa, abyśmy dążyli do wyznaczonego celu. Nie słuchali podszeptów tych, którzy karmią się naszym strachem i lękiem przed porażką. To historia o młodej kobiecie, która odnalazła w sobie wystarczające pokłady siły, by dokonać tego, co sobie założyła. I tak sobie myślę, że jej postawa może być dla wielu nas wzorem odwagi i determinacji, kiedy sami kolejny raz porzucamy swoje marzenia, bo wmawiamy sobie, że nie damy rady… Choć pobudki głównej bohaterki były zbudowane na kanwie piekła, jakiego kiedyś doświadczyła, to jej chęć dotarcia do mety swoich pragnień, trud włożony w przebytą drogę, okupioną bólem, cierpieniem i łzami frustracji, są godne podziwu.

Podsumowując:

Kiedy jesteśmy na dnie, ciężko jest uwierzyć, że można podnieść się po kolejnym upadku. Kiedy nie mamy już nic i nikogo, kto mógłby zmotywować nas do walki o kolejny oddech, musimy polegać wyłącznie na sobie. Są jednak uczucia, które mogą stać się doskonałym orężem i motywatorem, by jeszcze jeden raz postawić wszystko na jedną kartę... „Bez przebaczenia” to opowieść o zemście. O bolesnym dzieciństwie, które naznaczyło naszą duszę i serce razami, których nie potrafiliśmy wówczas odeprzeć. Ale w życiu każdego z nas przychodzi moment, w którym dochodzimy do ściany. Nie mamy już nic do stracenia, a zyskać możemy wiele – życie bez balastu, który towarzyszył nam niczym kula nogi przez ostatnie lata. To opowieść o nadziei, która jest bardzo ulotna. Jednak determinacja, a także wsparcie tych, których los czasami przypadkowo stawia na naszej drodze, muszą wystarczyć za cały kapitał, który posłuży nam w tej ostatniej, decydującej walce… Przejmująca, ale i, mam nadzieję, dająca kopa tym wszystkim, których życie nie rozpieszczało.

Jak wiele można znieść? Ile ciosów przyjąć, by nadal utrzymać się na powierzchni? Czy raz nadstawiony policzek zapiecze tak bardzo, że drugiego nie będziesz w stanie poświęcić? Jak długo można żyć w matni, niczym osaczone zwierzę w permanentnej gotowości do ataku…? Czy kolejny upadek nie okaże się ostatnim, kiedy nadszarpnięte siły staną się niewystarczające, by podnieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niepamięć. Rozkosznie otula wspomnienia mgłą zapomnienia. Wyrywamy je z życia, bo tak łatwiej. Odcinamy się od tego, co złe, bo przecież chcemy normalnie egzystować, nie czuć na plecach zimnego oddechu sekretów, które dawno temu pogrzebaliśmy w niepamięci… I jak bardzo byśmy się nie starali, to są takie prawdy, które nie chcą pozostać w ukryciu. Będą się rozpychać, drapać, skomleć o naszą uwagę… Bo są takie wspomnienia, które na zawsze w nas zostają. Zwłaszcza że namacalnie wręcz czujemy przytłaczający ciężar ich obecności…
To było moje pierwsze spotkanie z mroczną stroną Agaty Czykierdy-Grabowskiej. I muszę przyznać, że autorce udało się od pierwszych stron kupić moją uwagę, bo sam pomysł na fabułę mocno mnie zaintrygował. Dlatego wchodziłam w nią krok po kroku niczym do ciemnego lasu, by łączyć kolejne kropki na mapie układanki utkanej przez jej wyobraźnię.
Agata Czykierda-Grabowska w nowej książce oddała niepokojący klimat, który jest wyczuwalny od samego początku. Zlokalizowany z dala wielkiego miasta apartamentowiec, który póki co nie jest zamieszkany. A jednak Iza postanawia skorzystać z propozycji swojego znajomego, by przeczekać kryzys w jej życiu w jednym z pokazowych lokali. Ma nadzieję, że uda się jej otrząsnąć, skończyć pisać powieść i odzyskać równowagę, która przez traumatyczne wydarzenia została mocno zachwiana. Jednak spokój nie jest jej dany, gdyż wokół zaczynają się dziać dziwne rzeczy… Czy to była dobra decyzja, by zamieszkać w tamtym miejscu?
Autorka stopniowo buduje napięcie. Tak naprawdę nie jesteśmy pewni, co takiego dzieje się w otoczeniu głównej bohaterki. Rzeczywistość miesza się z niepokojącymi ją snami, fikcja literacka pisanej przez nią powieści z codziennością, którą próbuje ułożyć sobie od początku. Ta niepewność tego, czym tak naprawdę jest clou całej historii, dodaje jej tylko smaczku i sprawia, że zaciekawienie rozwiązaniem intrygi rośnie. Muszę przyznać, że kiedy dotarłam do finału, byłam wstrząśnięta. Bo o ile w pewnym momencie udało mi się połączyć niektóre elementy w jedną całość, tak nie przewidziałam wszystkich wydarzeń, co oczywiście zapisuję in plus tej opowieści.

Podsumowując:

„Zapach świeżych trocin” to w zasadzie połączenie thrillera psychologicznego z domieszką kryminału, w której odnajdziecie także elementy dramatu obyczajowego. To opowieść o błędach z przeszłości, które niczym cień ciągną się za nami, nawet wtedy, kiedy próbujemy usilnie wymazać je z pamięci. To także nakreślony z dużą empatią obraz żałoby, która odbiera chęci do życia. Która staje się dla niektórych końcem wszystkiego, bowiem nie potrafią się pozbierać po stracie. Jedni, nadal mają nadzieję, na rozwikłanie sekretów, na doświadczenie tej pewności, która pozwoli się pożegnać. Inni zaś wybierają własną ścieżkę… Ciekawy pomysł na fabułę, umiejętnie dobrany sposób budowania napięcia, intrygująca historia, sugestywnie rozwijająca się akcja, która rezonuje w wyobraźni czytelnika oraz zakończenie, które… Zresztą nic więcej nie zdradzę. Sami się przekonajcie, czy mroczne oblicze autorki przypadnie wam do gustu. Ja jestem na tak.

Niepamięć. Rozkosznie otula wspomnienia mgłą zapomnienia. Wyrywamy je z życia, bo tak łatwiej. Odcinamy się od tego, co złe, bo przecież chcemy normalnie egzystować, nie czuć na plecach zimnego oddechu sekretów, które dawno temu pogrzebaliśmy w niepamięci… I jak bardzo byśmy się nie starali, to są takie prawdy, które nie chcą pozostać w ukryciu. Będą się rozpychać, drapać,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak wielka może być tęsknota? Czy jest w stanie przetrwać każdą życiową zawieruchę? Czy może być bodźcem, który każe się podnieść po kolejnym upadku i mozolnie stawiać kolejne kroki, byleby znaleźć się bliżej osoby, która na zawsze zawładnęła naszym sercem? Czy tęsknota może być ocaleniem? W mroku dnia codziennego niczym płomień rozjaśniać ciemność, która wydaje się nieprzenikniona? Jaka jest moc tęsknoty… czy może być wieczna i skończyć się tylko wtedy, kiedy znów połączymy się z człowiekiem, za którym tak tęskniliśmy? A co jeśli nie będzie nam to dane...?
„Odnajdę cię” to finałowy tom przejmującej serii Agnieszki Olejnik. I chociaż każda kolejna część wywołała we mnie ogrom skrajnych uczuć, to mam wrażenie, że to właśnie ostatnia dostarczyła mi najwięcej emocji. Naprzemiennie drżałam ze strachu, płakałam, miałam nadzieję, odwracałam oczy z przerażeniem na kadry, które odmalowała autorka. A może odmalowała je ludzka bezwzględność i nieposkromione w czasie wojny, a także po niej, bestialstwo?
W najnowszej powieści autorka kontynuuje opowieść o losach wykreowanych postaci. Mozaika zdarzeń zapada w serce i umysł czytelnika, który musi się zmierzyć z piekłem na ziemi. Z codziennością, zazwyczaj przepełnioną brutalnością, która swoje piętno odcisnęła na bohaterach. Mam wrażenie, że w obliczu ówczesnych wydarzeń, każdy z nich doświadczył wiele zła, każdego było mi z różnych względów tak po ludzku… żal. Niezależnie od tego, jaka przeszłość się za nimi ciągnęła, daleka byłam od oceniania, czy patrzenia na ich aktualne losy przez jej pryzmat. Agnieszka Olejnik nie oszczędziła swoich bohaterów, przez co nakreślona jej ręką opowieść jest bardzo wiarygodna. Autorka nie romantyzuje jej, nie upiększa, doświadczając każdego niejako „po równo”. I w całym tym piekle najbardziej tragiczną postacią, która znalazła w moim sercu szczególne miejsce, była Marlene. Z jednej strony, miała wiele na sumieniu, a zatajone przez nią informacje, podyktowane zazdrością, nie świadczyły o niej dobrze, jako o osobie. Z drugiej zaś, los obszedł się z nią nad wyraz okrutnie, nie szczędząc jej bólu, cierpienia, straty – ograbił ją ze wszystkiego…
„Odnajdę cię” to pełna emocji opowieść o wielkiej miłości, która podobnie jak tęsknota za ukochaną osobą, może przetrwać wszystko. To ona staje się siłą napędową, która każe walczyć o każdy kolejny dzień, o zaczerpnięty z takim trudem haust powietrza. Agnieszka Olejnik nakreśliła historię miłosną, która daleka jest od ckliwych opowieści rodem z romansów. To uczucie napotkało bowiem na swej drodze wiele realnych przeszkód. Wiele razy opadało z sił, bo jakież miało szansę na przetrwanie, kiedy wokół szalała wojna? Jej kres również nie był gwarantem ponownego spotkania tych, którzy swoje serca oddali sobie dawno temu. Minęło tak wiele lat, wydarzyło się równie wiele… Czy Peterowi i Katrin wystarczy sił, by się odnaleźć? A może los ponownie z nich zakpi, odbierając im nadzieję, która była ostatnią rzeczą w obliczu ówczesnej rzeczywistości?

Podsumowując:

Wojna wymusiła podziały. Polacy, Niemcy, Żydzi… Pomiędzy tymi narodami wybudowano mur, który niewielu zdecydowało się przekroczyć, świadomi byli bowiem zagrożenia. W nowej książce Agnieszka Olejnik pokazuje, że w obliczu wojennego piekła, wiele granic zostało zatartych. Każdemu przyświecał bowiem jeden cel – przetrwać. Nawet jeśli trzeba było poświęcić ideały, na których kanwie zostali wychowani. Nawet jeśli trzeba było stanąć ramię w ramię z „wrogiem”. Także wówczas, kiedy trzeba było podzielić się z takim trudem zdobytym pożywieniem, towarem tak bardzo deficytowym … I choć przetrwanie stało się głównym celem wielu, oni mieli jeszcze jeden – chcieli się… odnaleźć. Ta seria to nakreślony z dużą starannością obraz ówczesnych wydarzeń, zderzenia jednostki z nierównym przeciwnikiem, jaki występował w „osobie” chorej ideologii, nienawiści, okrucieństwa. Ale przede wszystkim to opowieść o wielkiej miłości, która była niczym powietrze, a oni tak bardzo chcieli znów oddychać pełną piersią… Z jednej strony, do bólu realna, a z drugiej, ujmująca i poruszająca – taka jest ta powieść, taki jest cykl Agnieszki Olejnik. Polecam wszystkim miłośnikom dobrych powieści z historią w tle!

Jak wielka może być tęsknota? Czy jest w stanie przetrwać każdą życiową zawieruchę? Czy może być bodźcem, który każe się podnieść po kolejnym upadku i mozolnie stawiać kolejne kroki, byleby znaleźć się bliżej osoby, która na zawsze zawładnęła naszym sercem? Czy tęsknota może być ocaleniem? W mroku dnia codziennego niczym płomień rozjaśniać ciemność, która wydaje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Amerykański sen – synonim dobrobytu, spełnionych marzeń. Lata temu wielu śniło o tym, by wyrwać się z szarej Polski i spróbować szczęścia na Zachodzie. Porzucić uciążliwą rzeczywistość, postawić wszystko na jedną kartę, by zacząć od nowa w warunkach znacznie odbiegających od tych, które w latach 70. i 80. były ich codziennością. I choć wielu się udało, byli i tacy, którzy musieli przełknąć gorzki smak porażki i wrócić na stare śmieci…
Miłość jest największym dobrodziejstwem. Tak myślała młoda Lucyna, kiedy udało się jej szczęśliwie zakochać. Tak bardzo nie chciała powtórzyć historii matki, która całe życie borykała się z ojcem alkoholikiem, który nie stronił nie tylko od kieliszka, ale i towarzystwa innych kobiet. Kiedy jej mąż popada w tarapaty, dziewczyna postanawia wybrać się w zagraniczną podróż z małą córeczką. Nie spodziewa się jednak, że to dopiero początek jej wyprawy. Nie tylko przez kolejne kraje, ale także w głąb siebie…
Anna Stryjewska kreśli przejmującą opowieść, w której główną rolę grają kobiety, a przede wszystkim tytułowa Lucyna. Napisałam kobiety, bo obserwujemy losy jej i jej matki, bowiem autorka zabiera nas w przeszłość do czasów, kiedy główna bohaterka była dzieckiem, byśmy mogli obserwować to, z jakimi trudnościami musiała się mierzyć. W historii Lucyny i jej matki można dostrzec wiele analogii. Obie zakochały się na zabój, obie wierzyły, że wychodząc za mąż, rozpoczną szczęśliwe życie i obie musiały zderzyć się z goryczą rozczarowania, kiedy ich nadzieje okazały się płonne. Powieść Anny Stryjewskiej to opowieść, która ukazuje meandry kobiecej duszy. Strach, obawa przed tym, co nowe i nieznane, ból zdrady, konieczność pozostawienia za sobą tego, co dawało poczucie bezpieczeństwa, szara rzeczywistość w siermiężnej Polsce – to tylko niektóre przeszkody, z jakimi musiały mierzyć się kobiety, którym przyszło żyć w latach 70. i 80. Dziś wielu nie pamięta, jak wyglądała ówczesna codzienność. Z jakim trudem zdobywało się produkty, które dziś niemal wylewają się ze sklepowych półek. Autorka odmalowała obraz tamtych czasów z dużą dokładnością, pokazując jednocześnie miejsce jednostki w tak trudnych okolicznościach, kiedy kombinatorstwo i zaradność, niekoniecznie zawsze zgodne z literą prawa, dawały, choć cień szansy na normalną egzystencję.
„Lucyna. Zerwana nić” jest powieścią „drogą". Tą, którą musiała podążać bohaterka, bo życie, a nade wszystko postępowanie tych, którym zaufała, ją do tego zmusili. Ścieżką, która zaczęła się w pewnym momencie rozwidlać, wcale nie dając tym samym wyboru, ale potęgując strach przed tym, co miało czekać za zakrętem… A mimo to, ta odważna i zdeterminowana kobieta, napędzana siłą miłości, postanowiła iść za jej głosem, nawet jeśli u celu miałoby ją spotkać rozczarowanie… Kiedy czytamy o losach tej postaci, kiedy przeżywamy emocje, jakie były jej udziałem, dociera do nas, że jej historia jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Choć tak trudno uwierzyć, że pewne doświadczenia, z jakimi musiała stanąć twarzą w twarz, zwłaszcza te rodem z filmu sensacyjnego, miały miejsce w rzeczywistym życiu. To wszystko sprawia, że powieść Anny Stryjewskiej staje się jeszcze bardziej trójwymiarowa, a jej czasami gorzki wydźwięk, wyczuwalny podczas czytania.

Podsumowując:

„Lucyna. Zerwana nić” to powieść, która na pewno dostarczy Wam wielu emocji. To podróż do lat, kiedy nasz kraj wyglądał zupełnie inaczej. I choć może w czasie czytania zabrzmieć głos sprzeciwu, zwłaszcza w podejściu niektórych z bohaterek, że lepszy mąż okrutnik, niż żaden, to równocześnie pojawia się refleksja, czy akurat w tym względzie cokolwiek się zmieniło? Czy wokół nie znajdziemy wielu przykładów kobiet, które żyją na łasce mężczyzn, bowiem nigdy nie próbowały być samodzielne, nie widzą szansy na odejście, dlatego zgadzają się na trudy codzienności? A może nikt ich tego nie nauczył? Może wyniosły przykład z domu, który przekażą swoim dzieciom…? To słodko-gorzka historia o niszczącej sile miłości, która potrafi być ślepa, o gonitwie za marzeniami, które czasem ewoluują pod wpływem naszych doświadczeń. Ale również o rodzinie, nadziei, a także sile i odwadze kobiet, które potrafiły, i nadal potrafią, odnaleźć się niemal w każdych okolicznościach. I mają tę moc! Muszą tylko w to uwierzyć…

Amerykański sen – synonim dobrobytu, spełnionych marzeń. Lata temu wielu śniło o tym, by wyrwać się z szarej Polski i spróbować szczęścia na Zachodzie. Porzucić uciążliwą rzeczywistość, postawić wszystko na jedną kartę, by zacząć od nowa w warunkach znacznie odbiegających od tych, które w latach 70. i 80. były ich codziennością. I choć wielu się udało, byli i tacy, którzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czasami przeszłość ma okrutne oblicze. Odpychającą aparycję, której widok wolelibyśmy wymazać z pamięci. Wyzierające niczym demony z dna duszy wspomnienia, ciążą tym, który dopuścili się zła… Ono nie daje o sobie zapomnieć. Wciąż dopomina się odkupienia. Bo jest czas winy i czas kary, a ta nie może zostać odpuszczona…
Nie miałam do tej pory okazji poznać twórczości Anny Olszewskiej, więc tym bardziej byłam ciekawa jej nowej powieści. Nowej, ale i niejako debiutanckiej w gatunku, jakim jest kryminał. Jak wypadła jej pierwsza próba wzięcia na tapet mrocznej historii? W moim odczuciu bardzo dobrze!
Ależ to miało świetny klimat! To moim zdaniem jeden z wielu plusów powieści „Osada”. Autorka osadziła fabułę w realnych okolicznościach, zaczerpnęła garściami z prawdziwych wydarzeń związanych z budową zapory oraz przesiedleniem mieszkańców wsi Maniowy. To one stały się kanwą dla fikcyjnej historii, która od pierwszych stron otula nas wyjątkowo mroczną atmosferą. Coś złego i przerażającego zarazem jest wyczuwalne niczym swąd spalenizny, który unosi się w powietrzu mimo upływu czasu… Majaczące w oddali budynki osady odpychają swoim wyglądem, są miejscem, w którym przebywanie wywołuje ciarki na plecach. I takie uczucia udało się autorce przenieść niejako z postaci na czytelnika. Ja bawiłam się doskonale, próbując rozwikłać zagadkę. A ta jest utkana z dużą pomysłowością i starannością. Olszewska prowadzi nas krok po kroku do okrycia prawdy, która swoje korzenie ma w przeszłości…
„Osada” to opowieść, której fabuła toczy się dwutorowo. Z jednej strony, wspólnie z bohaterami próbujemy rozwikłać tajemnicę kolejnych morderstw. Z drugiej zaś, autorka odsłania stopniowo sekrety z przeszłości, które nie dają o sobie zapomnieć… My niemalże wyczuwamy ten mroczny klimat, który otula stare domy. Próbujemy wyłuskać ze skąpych tropów podrzucanych przez autorkę, co takiego wydarzyło się lata temu, a czego pokłosiem są bieżące makabryczne czyny. Był moment, w którym udało mi się odkryć, kto może za nimi stać. Wciąż jednak nie wiedziałam, jaki ma motyw. I tak było niemal do samego końca.

Podsumowując:

„Osada” to opowieść o błędach z przeszłości, które dla jednych są wciąż żywym wyrzutem sumienia, a dla innych, uciążliwą prawdą, którą chcą powstrzymać przed wyjściem na światło dzienne. To historia, która stanowi świetny mariaż rzeczywistych wydarzeń i fikcji literackiej, a całość tworzy bardzo ciekawą i tajemniczą łamigłówkę, którą chcemy rozwiązać. Jeśli do tego dorzucimy bohatera, który ma za sobą traumatyczne przeżycia, a sam nie chce do końca pokazać swojego wnętrza, stając się człowiekiem-zagadką, to poziom zaintrygowania rośnie. Bardzo zaciekawiły mnie wątki historyczne, które autorka zgrabnie wplotła w fabułę. Fakt, iż cienka linia dzieląca prawdę od wydarzeń będących wynikiem wyobraźni, się zaciera, sprawia, że całość nabiera innego wymiaru. Jeśli lubicie lżejsze kryminały, w których klimat oraz interesujące tło stanowią największą wartość historii, to mroczne oblicze Anny Olszewskiej na pewno przypadnie wam do gustu.

Czasami przeszłość ma okrutne oblicze. Odpychającą aparycję, której widok wolelibyśmy wymazać z pamięci. Wyzierające niczym demony z dna duszy wspomnienia, ciążą tym, który dopuścili się zła… Ono nie daje o sobie zapomnieć. Wciąż dopomina się odkupienia. Bo jest czas winy i czas kary, a ta nie może zostać odpuszczona…
Nie miałam do tej pory okazji poznać twórczości Anny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czasami życie wymusza na nas dokonanie wyboru z serii tych niemożliwych. Bo jakże wybrać między głosem serca a rozumu, kiedy wszystko zdaje się przemawiać przeciwko uczuciu. Trudno jest nie ulec emocjom, których doświadczamy pierwszy raz, nawet jeśli rozsądek każe nam się od nich odciąć. Wydawać by się mogło, że w świetle pewnych wydarzeń wybór jest jednoznaczny. Łatwo jest jednak oceniać kogoś, kiedy nie przeszło się „mili w jego butach”…
Kolejny debiut, który mnie zaintrygował. Nie mogło być inaczej, skoro powieść została zaklasyfikowana do kategorii „z historią w tle”. Jako miłośniczka tego gatunku miałam wobec niej wysokie oczekiwania. Czy Magdalenie Wojtkiewicz udało się je spełnić?
„Błękitna wstążka” to opowieść, która na pewno dostarcza czytelnikowi emocji. Nie sposób bowiem przejść obojętnie wobec piekła wojny, w którego środku musiały żyć nasze bohaterki, a szczególnie ona – Anna, dziewczyna z niebieską wstążką we włosach. Autorce udało się odmalować brutalne zderzenie dwóch rzeczywistości – tej przed i po wybuchu II wojny światowej. Osamotniona młoda kobieta musiała uciekać z obleganej Warszawy, a schronienia szukała u wujostwa na Pomorzu. Gdańsk okazał się jednak równie niebezpieczny co stolica, a dziewczyna trafiła pod dach niemieckiego oficera. W tym miejscu rozpoczyna się historia, która jest dosyć przewidywalna, bowiem fabuła powieści Magdaleny Wojtkiewicz jest zbudowana na utartym schemacie – miłości Niemca i Polki w obliczu wojennej rzeczywistości.
Przyznaję, że były chwile, kiedy obawiałam się romantyzowania wojny, bo w niektórych fragmentach autorka się o nią otarła. Ostatecznie udało się jej tego uniknąć, a to głównie poprzez wplecenie w fabułę prawdziwych wydarzeń, które nadają opowiedzianej przez nią historii bardziej realnego wydźwięku. Codzienność w obozie Stutthof, czy też brutalna egzekucja polskiej inteligencji w Piaśnicy – te wydarzenie wywołują na pewno wiele emocji.
Poza wątkiem miłosnym czytelnik ma okazję obserwować swego rodzaju metamorfozę głównej bohaterki, która dokonuje się dosyć dynamicznie. Doświadczenia i strata, z jaką musiała się zmierzyć, a także kiełkujące w niej zakazane uczucie, hartują ją i sprawiają, że przechodzi ona przyspieszony kurs dorastania. Z beztroskiej dziewczyna z błękitną wstążką we włosach staje się kobietą, która podejmuje walkę o przetrwanie oraz wyrwanie z serca miłości, która nigdy nie powinna była w nim zakiełkować.

Podsumowując:

„Błękitna wstążka” to poprawny debiut, ale w moim odczuciu za mało, by nazwać go powieścią z historią w tle. Dla mnie to raczej romans z wątkiem II wojny światowej, który wpisuje się w schemat innych książek jemu podobnych. Interesującym elementem było na pewno wplecenie w fabułę fragmentów historii Pomorza, ale sama opowieść o losach Anny i Horsta zdaje się nierzeczywista, zwłaszcza jej finał. To jedna z takich książek, które z pewnością uczą nas tolerancji dla ludzkich zachowań, powstrzymywania się od oceniania podjętych przez innych decyzji, zwłaszcza w tak trudnych okolicznościach. Obyśmy nigdy nie musieli doświadczyć konieczności dokonywania podobnych wyborów…

Czasami życie wymusza na nas dokonanie wyboru z serii tych niemożliwych. Bo jakże wybrać między głosem serca a rozumu, kiedy wszystko zdaje się przemawiać przeciwko uczuciu. Trudno jest nie ulec emocjom, których doświadczamy pierwszy raz, nawet jeśli rozsądek każe nam się od nich odciąć. Wydawać by się mogło, że w świetle pewnych wydarzeń wybór jest jednoznaczny. Łatwo jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zło czai się w różnych miejscach. Cicho drzemie, by uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie. Może tkwić w ludziach, których na co dzień zupełnie byśmy nie podejrzewali, bowiem maskują się, świadomie lub nieświadomie, nie pokazując swojej prawdziwej twarzy. Zło ma różny wymiar. Ten, który kojarzy się z pozornie błahą niesubordynacją, niepoprawnym zachowaniem, które nikomu nie szkodzi… Ale czy na pewno? Czy nie wystarczy zaledwie moment, by niezauważone doszło do głosu? By rozpanoszyło się tak bardzo, że zniszczenie, które za sobą przyniesie, ciężko będzie powstrzymać…?
Zawsze jestem ciekawa debiutów. Choć kiedyś podchodziłam do nich z dużym dystansem, to ostatnie lata pokazały, że zupełnie niesłusznie. Być może miałam szczęście, a może naprawdę na naszym rynku pojawia się coraz więcej utalentowanych pisarzy i pisarek, którzy postanawiają podzielić się swoją twórczością z czytelnikami. Cieszę się, że taką decyzję podjął również Rafał Glina.
W Suchaniu, niewielkim miasteczku w województwie zachodniopomorskim, zostaje uduszona kobieta. Zabójstwo jest dosyć „niewybredne”. Biorąc to pod uwagę, prowadzący sprawę podkomisarz Okoński podejrzewa, że policja ma do czynienia z seryjnym mordercą, bowiem sposób pozostawienia ofiary nosi znamiona jego działania. Zwłaszcza że wkrótce dochodzi do kolejnego zabójstwa, które wykazuje analogiczne cechy. Czy Okoński ma rację? Czy jego intuicja i doświadczenie zdobyte w przeszłości, go nie zawodzą?
Muszę przyznać, że od początku wsiąknęłam w tę historię. Dałam się porwać fabule, która rozwija się raczej niespiesznie, ale dynamicznie. I choć zrozumiałe jest, że najbardziej ciekawi nas odkrycie prawdy, to sposób, w jaki autor odmalował całe tło, a także opisał poszczególne etapy pracy policji, sprawia, że lektura książki była bardzo zajmująca. Od pierwszych stron czujemy na szyi oddech przeszłości, który uwidacznia się przez strzępki retrospekcji z życia Okońskiego. On sam jawi się w powieści jako rasowy glina, który jest skoncentrowany na śledztwie od początku do końca. Trudno tu mówić o nakreśleniu jego portretu psychologicznego, a jednak pewne przebłyski prywaty zostały wplecione w fabułę, nadając całej sprawie innego wymiaru i charakteru. Autor w pełni koncentruje się na pokazaniu śledztwa, na dochodzeniu mozolnie krok po kroku do prawdy, na postępowaniu, które czasami każe zawierzyć intuicji, nawet jeśli wszystkie poszlaki i pierwsze dowody zdają się przeciw. Okoński to postać niezwykle enigmatyczna, a jednocześnie intrygująca. Z jednej strony, miałam poczucie, że jest dobry w swoim fachu, a z drugiej, coś kryje się na dnie jego duszy. I poznanie tego „czegoś” dołączyłam do mojego prywatnego śledztwa, które próbowałam zgłębić podczas lektury.

Podsumowując:

„Jednorożec” to niezwykle wciągający kryminał, który oddaje klimat hermetycznej społeczności. Autor świetnie odmalował małomiasteczkową atmosferę, wprowadzając na spokojny dotąd teren sprawę większego kalibru. Od pierwszej strony czytelnik podejmuje wyzwanie odkrycia, kto jest mordercą, do czego prowadzą pozostawione przez niego tropy, a przede wszystkim – czym się kieruje, dokonując kolejnych zabójstw. I jeśli wydaje Wam się, że szybko odgadniecie, jaka jest prawda, to się mylicie. Zakończenie… Muszę przyznać, że kiedy przeczytałam ostatnie słowa, musiałam wrócić kilka stron wcześniej i przeczytać je jeszcze raz, bowiem nie byłam pewna, czy dobrze je zrozumiałam. Autor nieźle miesza czytelnikowi w głowie, dlatego jego powieść to historia wymagająca permanentnej uwagi - nigdy nie wiemy, kiedy umknie nam istotny w całej układance szczegół... I chociaż styl, który skupia się w głównej mierze na analizie i zgłębianiu śledztwa, a co za tym idzie, jest pozbawiony dużej ilości dialogów, może być dla niektórych ciężki w odbiorze, to książkę czyta się z dużą ciekawością. Debiut Rafała Gliny to bardzo dobry, kryminał, który na pewno was zaskoczy. To opowieść o złu, które przybiera różne oblicza. Czasami ciężko jest je utrzymać na wodzy, musi dojść do głosu sprawiedliwość. Tylko czy zawsze wymiar kary będzie adekwatny…?

Zło czai się w różnych miejscach. Cicho drzemie, by uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie. Może tkwić w ludziach, których na co dzień zupełnie byśmy nie podejrzewali, bowiem maskują się, świadomie lub nieświadomie, nie pokazując swojej prawdziwej twarzy. Zło ma różny wymiar. Ten, który kojarzy się z pozornie błahą niesubordynacją, niepoprawnym zachowaniem, które nikomu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Matka. Powinna być największą opoką i wsparciem. Od dziecka dawać poczucie bezpieczeństwa, kochać bezgranicznie. Matka to osoba, która zawsze jest obok, która ochroni nas przed każdym złem, nawet kosztem własnego szczęścia. Otrze łzy smutku, wyciągnie pomocną dłoń, kiedy kolejny raz upadniemy. Matka. Ktoś ważny i niezastąpiony. Bez niej świat dziecka, a potem osoby dorosłej jest niepełny. Jak poradzić sobie, kiedy odejdzie…?
Książka „Czereśniowy sad” była moim pierwszym spotkaniem z twórczością Aleksandry Rochowiak. Okładka sugerowała opowieść iście wiosenną. I chociaż motyw tytułowych czereśni jest istotny w całej historii, to nie spodziewałam się jednak, że wywoła ona we mnie tak wiele emocji, ze wzruszeniem na czele.
Autorka kreśli opowieść o trudnych relacjach na linii matka – córka. I ta więź, a raczej jej strzępki są niejako powtarzalne w kolejnym pokoleniu. Nie tyle sama oziębłość i nieczułość wobec własnego dziecka, ile deficyt obecności i wsparcia kobiety, która powinna być dla niego przystanią. Bezpieczną zatoką, do której może zawsze „podpłynąć” pokiereszowane przez kolejny życiowy sztorm. A jednak bywa różnie… Aleksandra Rochowiak odmalowuje obraz macierzyństwa, które nie zawsze jest tożsame z bezgraniczną miłością i czułością. Bywa, że jest niczym bryła lodu, której nie jest w stanie skruszyć nawet najbardziej kochające dziecięce serce. Ten chłód zostaje w latorośli, która jako dorosła osoba, nie potrafi sobie poradzić z odtrąceniem, a często także próbuje zrekompensować niejako z nawiązką brak uczucia, którego nigdy nie doświadczyła, swojemu własnemu dziecku…
Powieść autorki to historia o drugiej szansie o wielu obliczach. O tej, którą daje nam niespodziewanie los, ale nie chcemy jej przyjąć. Okopujemy się w zakorzenionym w nas żalu, nie pozwalając dojść do głosu ciepłym uczuciom, które pogrzebaliśmy dawno temu, tak jak pamięć o osobie, która kiedyś zniknęła z naszego życia, stała się dla nas martwa… Ale to także opowieść o szansie, która może być swego rodzaju nagrodą za wszystkie bolesne momenty, jakie zaserwowała nam rzeczywistość. O okazji na szczęście, o którym przestaliśmy marzyć, zbyt poranieni przez kolejne wydarzenia, które ukształtowały nas, które podcięły nasze skrzydła, a także odebrały nadzieję… A jednak los bywa przewrotny i nigdy nie wiemy, co też wyciągnie dla nas z rękawa.
Opowieść Aleksandry Rochowiak jest niezwykle poruszająca. Fakt, że pokazała ona ją z różnych perspektyw, widzianą oczami zaangażowanych w nią bohaterów, daje czytelnikowi możliwość spojrzenia na historię Marii i jej córki Elizy z szerszej perspektywy. Może on wziąć pod uwagę wszelkie za i przeciw, a także spróbować zrozumieć racje każdej z kobiet. Mam wrażenie, że taki wybór poprowadzenia fabuły pozbawia ją jednocześnie jednoznacznie oceniającego wydźwięku. Każdy z nas bowiem może przeanalizować podejmowane przez kobiety decyzje, ich uczucia i wyciągnąć własne wnioski. Całość składa się na bardzo dojrzałą, choć bolesną historię, która zapada w serce.

Podsumowując:

„Czereśniowy sad” to opowieść o wielkiej miłości. Takiej, która potrafi przetrwać nawet największą życiową zawieruchę. Ale także o uczuciu matki do dziecka, które nie mija, nawet kiedy los postanawia zerwać łączące ich więzi. Powieść Aleksandry Rochowiak to historia o tajemnicach, wybaczeniu, popełnionych błędach, ale także o żalu, który ewoluuje przez lata, tworząc mur, który ciężko skruszyć… Chociaż podczas lektury nie zabraknie emocji, a także łez wzruszenia, to opowieść ta niesie nadzieję na to, że nawet jeśli wiatr ciągle dmie nam w oczy, to zawsze znajdą się w naszym życiu rzeczy, z których możemy się cieszyć. Choćby ta radość miała trwać zaledwie przez chwilę…

Matka. Powinna być największą opoką i wsparciem. Od dziecka dawać poczucie bezpieczeństwa, kochać bezgranicznie. Matka to osoba, która zawsze jest obok, która ochroni nas przed każdym złem, nawet kosztem własnego szczęścia. Otrze łzy smutku, wyciągnie pomocną dłoń, kiedy kolejny raz upadniemy. Matka. Ktoś ważny i niezastąpiony. Bez niej świat dziecka, a potem osoby dorosłej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy istnieją granice okrucieństwa? Czy można powstrzymać lawinę zniszczenia, która rozpędzona do granic możliwości, zbiera krwawe żniwo? Za nic ludzkie życie, za nic cierpienie. Ślepa, bezduszna polityka nie oszczędziła nikogo. Nawet dzieci… A czy to nie właśnie dzieci powinny być okryte szczególnym płaszczem bezpieczeństwa? Wojna pokazała jednak, że tak nie jest...
Jak dziś pamiętam emocje, jakie towarzyszyły mi podczas lektury pierwszego tomu serii Sabiny Waszut. Jak bardzo byłam rozdarta… Dlatego z pewną dozą nieśmiałości, ale i zaciekawieniem podeszłam do czytania „Czasu ucieczki”. Wewnętrznie czułam bowiem, że i ona zostawi we mnie trwały ślad. Nie myliłam się…
Mur zaczyna kruszeć. Nie tylko ten będący fundamentem potęgi Niemiec, które czują na plecach oddech porażki, ale także ten utkany z manipulacji, kiedy przedstawiciele narodu zaczynają dostrzegać fałsz wodza, który przestał o nich dbać. A może nigdy nie dbał? Wstrząsającą prawdę, do której dochodzi wielu, autorka zestawia niejako, na zasadzie kontrastu, z odczuciami tych, którzy mimo jawnych dowodów na całe okrucieństwo, jakie wyrządził Hitler i jego wyznawcy, ślepo wierzą w słuszność jego polityki. Bez żadnej refleksji, a nawet próby dostrzeżenia mrocznej strony prowadzonych dotąd działań, nadal mają nadzieję… Sabina Waszut stąpa po cienkim lodzie, próbując bezstronnie ukazać sytuację niemieckich kobiet w 1945 roku. I muszę przyznać, że, mimo iż wzięła w swoje pisarskie ręce delikatną materię, to udało się jej dokonać tego, co w moim odczuciu, chciała uświadomić – że świat, również w tamtym okresie, nie był wyłącznie czarno-biały. Że nie można jednoznacznie ocenić kogoś, w kogo skórze nigdy się nie było...
„Czas ucieczki” to powieść o walce. Bo choć wybrzmiały echa odgłosów z placu boju, to gówna bohaterka - Ruth wciąż toczy wewnętrzną walkę między dawnymi ideałami, a tym, czego dowiedziała się, przebywając z Domu Matek. Rozważania na temat tego, co wydarzyłoby się, gdyby nie wybuchła wojna, jak wyglądałoby jej życie w idealnej bańce bycia żona i matka, kotłują się w jej głowie, tak jak lęk przed wyjawieniem prawdy dotyczącej polskich dzieci. To również opowieść o walce, która zmierza do poznania samego siebie. O próbie odnalezienia się w trudnych okolicznościach i przetrwania mimo „odwrócenia ról”…
Nowa książka Sabiny Waszut to również opowieść o ucieczce. Przed niebezpieczeństwem, a może także… poczuciem winy, które próbowano zagłuszyć, a które dopominało się uwagi, na każdym kroku przypominało o sobie. Widoczne w twarzach cierpiących byłych więźniów Rzeszy, w opowieściach skrzywdzonych, w pełnych nienawiści oczach tych, którzy z ofiar stali się katami. Te winy były niczym kolejne kamienie rzucane na barki tych, które musiały iść nadal przez życie z ciężarem uczynków narodu, którego były przedstawicielkami. Nawet jeśli miały świadomość, iż po obu stronach barykady byli dobrzy i źli ludzie...
Autorka w na wskroś przejmujący sposób kreśli obraz niemieckich kobiet, które musiały przyjąć na siebie wszystko to, co było pokłosiem działań przedstawicieli ich narodu. To, czego doświadczyły z rąk Sowietów, było okrutną karą za nieswoje winy… Gwałt był kolejnym pociskiem wymierzonym za bestialskie uczynki, których dopuścili się Niemcy. Czytając, ciężko nie czuć wewnętrznego rozdarcia. Z jednej strony siła uderzeniowa całego zła hitlerowskiej propagandy, a z drugiej one – kobiety. Pozostawione na pastwę losu i niełaskę ludzi, którzy widzieli w nich tylko… Niemki. Kogoś, kto powinien odpokutować za cierpienie innych. I kiedy o tym czytałam, było mi ich… tak bardzo żal. Nie usprawiedliwiam ślepej wiary w ideologię, którą kultywowały niektóre z opisanych bohaterek, jednak patrzę na nie jak na kobiety. Po prostu... Bez znaczenia, jakiej były narodowości. Gwałcone, potraktowane jak bezwolne lalki, ofiary systemu... Skrajnie różne, bowiem Sabina Waszut portretuje postaci, które wciąż wierzyły w jego sens i te, które dawno przestały... Które zostały wrzucone do jednego worka pogardy, połączone wspólnym strachem i poczuciem beznadziei, która zdawała się wyzierać z zimnych murów, będących świadkami tego, jak zostały potraktowane przez sowieckich żołnierzy.

Podsumowując:

Bardzo przeżyłam tę powieść... Płakałam, śmiałam się przez łzy bezsilności. Byłam wewnętrznie rozdarta, a jednocześnie pełna zrozumienia dla tych wszystkich kobiet. Tych, zaślepionych, tych ocalałych, tych, które nie miały już więcej siły do walki, tych, które chciały żyć, bawić się, ale i tych, które wierzyły, że… trzeba jeść, bo „na troski najlepiej pomaga smalczyk"... Ta historia w pewnym stopniu mnie pokiereszowała i ulepiła na nowo. Emocji, jakie towarzyszyły mi podczas lektury, nie potrafię nawet dokładnie nazwać, doświadczyłam ich bowiem tak wielu... Dla mnie to powieść, która jest niczym tatuaż — pozostawia na duszy trwały, ale jakże ważny ślad. Takie chcę czytać, takie będę polecać! I choć wiem, że mamy dopiero kwiecień, to mimo to mogę z przekonaniem stwierdzić, że „Czas ucieczki” znajdzie się w gronie najlepszych powieści przeczytanych przeze mnie w tym roku! To opowieść o kobietach i dla kobiet. Nie tyle o samej wojnie, ile o życiu ze świadomością, iż nasz świat runął i pozostało nam umrzeć za życia albo urodzić się na nowo... Polecam, polecam, polecam!

Czy istnieją granice okrucieństwa? Czy można powstrzymać lawinę zniszczenia, która rozpędzona do granic możliwości, zbiera krwawe żniwo? Za nic ludzkie życie, za nic cierpienie. Ślepa, bezduszna polityka nie oszczędziła nikogo. Nawet dzieci… A czy to nie właśnie dzieci powinny być okryte szczególnym płaszczem bezpieczeństwa? Wojna pokazała jednak, że tak nie jest...
Jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dorastanie nie jest łatwe. Z pewnością patrząc na ten okres z perspektywy czasu, już jako ludzie dorośli, może uśmiechamy się pod nosem. Wszak problemy, które wówczas wydawały nam się końcem świata, dziś są w naszym odczuciu błahe, może nawet śmieszne, a już na pewno niewarte wylanych łez. A jednak wtedy troski dnia codziennego urastały do rangi wielkich i ciężko było je udźwignąć, jeśli nie otrzymaliśmy rodzicielskiego wsparcia…
Rzadko sięgam po książki młodzieżowe, chyba że są one potencjalną lekturą skierowaną do moich dzieci. „Najukochańsza” mnie zaciekawiła, bo opis zdawał się odbiegać od wielu powtarzalnych teraz na rynku historii. Autorka kreśli opowieść o młodej dziewczynie, którą życie wcześnie doświadczyło. Jako mała dziewczynka zamieszkała z babcią, bo jej matka nie była w stanie się nią zająć. I chociaż Miłka kochała seniorkę, to wciąż czuła wewnętrzny żal i deficyt obecności kobiety, która na co dzień powinna być jej największym oparciem…
Książka Joanny Jagiełło to snuta z ogromną wrażliwością historia o emocjach. O tych, które w okresie dorastania najczęściej kierują naszym postępowaniem. Autorka skupia się w swojej powieści na uczuciach Miłki, która musi zmagać się z buzującymi w niej przeżyciami. Z bólem straty, poczuciem odrzucenia, łaknieniem bliskości drugiego człowieka, potrzebą akceptacji rówieśniczej, a także z normalną w jej sytuacji ciekawością związaną z chęcią odkrycia, kto jest jej ojcem. Joanna Jagiełło stąpa ostrożnie po delikatnym gruncie, u którego fundamentów są rodzinne relacje. Te na linii matka – córka, które zdają się w pewnym stopniu powtarzalne. Zarówno babka, jak i matka nie potrafiły się porozumieć, i ich brak porozumienia przełożył się na dziewczynę, która próbuje zrozumieć swoje uczucia. Z jednej strony, wypełnia ją bowiem niechęć do rodzicielki, brak akceptacji tego, że kiedyś postanowiła ją oddać, a z drugiej, ta młoda kobieta musi się przyznać przed sobą, że potrzebuje jej bliskości, jakakolwiek by ona nie była… Nie jest to łatwe, bo zwyczajnie jej nie zna. Obie dostają drugą szansę od losu, by naprawić zerwaną kiedyś relację. Choć trafniej byłoby powiedzieć, że okazję, by zbudować ją od podstaw...
Wydźwięk książki Joanny Jagiełło jest momentami bardzo gorzki, bo zarówno emocje Miłki, ale także wydarzenia z przeszłości jej matki, nie zawsze są pozytywne. A mimo tej goryczy w całej historii jest również wiele ciepłych momentów, które wywołują uśmiech na twarzy czytelnika. Ten dorosły, przypomni sobie swoje własne nastoletnie doświadczenia. Ten młodszy, odkryje świat przeżyć, w których być może odnajdzie analogię do własnych, co sprawi, że łatwiej będzie mu je zrozumieć, a prawdopodobnie także zaakceptować. Bo są takie sytuacje w życiu każdego człowieka, że gorycz i żal są normalne, nawet jeśli negatywne uczucia są skierowane do ludzi nam najbliższych…
Myślę, że najbardziej ujmującym wątkiem jest ten związany z nastoletnią miłością. Uczucie ukazane przez Joannę Jagiełło jest bardzo subtelne, oparte na wzajemnym zaufaniu, stopniowym poznawaniu się, na… porozumieniu dusz – przychodzi zupełnie naturalnie. Tu nie ma miejsca na epatowanie nadmiernymi czułościami, czy cielesnością w negatywnym tego słowa znaczeniu. Autorce udało się bowiem uchwycić piękno emocji, które wywołują trzepoczące po raz pierwszy motyle skrzydła, ale także dojrzałą, jak na wiek zakochanych, kiełkującą niespiesznie silną i ważną dla obojga relację.

Podsumowując:

„Najukochańsza” to opowieść o miłości o wielu obliczach. Zarówno o tej młodzieńczej, tożsamej z ekscytacją z każdego kolejnego spotkania, jak i tej trudnej, wymagającej, która przecież wciąż jest, ale by ją okazać, czasem trzeba wyjść ze swojej skorupy. Pozwolić skruszyć mur, który został zbudowany przez lata z żalu, goryczy, poczucia samotności i rozczarowania… To opisana z dużą wrażliwością słodko-gorzka historia emocji matki i córki, dojrzałej kobiety i młodej dziewczyny. Opowieść o drugiej szansie na zbudowanie tego, co zostało kiedyś zaniedbane. O poznawaniu siebie na nowo, o otwartości na odmienność drugiego człowieka, akceptacji tego, z czym nie możemy walczyć. Ale także o nastoletnich problemach, poszukiwaniu prawdy i swoich korzeni, nawet jeśli skrywane przez lata sekrety mogłyby wywołać rewolucję w naszym życiu. Ciekawym pomysłem było wplecenie w całą opowieść wątku… palenia czarownic – na pewno jego wykorzystanie będzie dla was zaskakujące! Myślę, że to bardzo wartościowa pozycja wydawnicza, w której odnajdą się zarówno młodsi, jak i dorośli czytelnicy. Polecam!

Dorastanie nie jest łatwe. Z pewnością patrząc na ten okres z perspektywy czasu, już jako ludzie dorośli, może uśmiechamy się pod nosem. Wszak problemy, które wówczas wydawały nam się końcem świata, dziś są w naszym odczuciu błahe, może nawet śmieszne, a już na pewno niewarte wylanych łez. A jednak wtedy troski dnia codziennego urastały do rangi wielkich i ciężko było je...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Często słyszymy, że mamy coś po mamie, coś po tacie. Odziedziczyliśmy rysy twarzy, cechy charakteru, a nawet sposób, w jaki się uśmiechamy. Podobieństwo może być fizyczne, ale bywa i tak, że stwierdzenie, że jesteś wierną kopią swojego rodzica, nabiera innego wymiaru. Czy można jednak odziedziczyć gen zła? Coś, co może płynąć w naszych żyłach niczym trucizna, która z jednej strony w pewien sposób nas wyniszcza, a z drugiej, napędza do działania?
Po rewelacyjnych thrillerach Agnieszki Peszek z ciekawością sięgnęłam po jej kryminał. Nie znam wprawdzie poprzednich tomów serii, ale „Gen zabójcy” to powieść, którą można czytać niezależnie. Od pierwszych stron autorka nieźle miesza w głowie czytelnika, rozwijając niczym kłębki wełny kolejne wątki, które toczą się, pozornie każdy w innym kierunku, by wywołać chaos i konsternację. Bo niby nic tu się nie „klei”, ale czy aby na pewno…?
To, co mnie zaskoczyło, to na pewno rozbudowana warstwa obyczajowa, która dotyczy głównej bohaterki. Jej odczucia związane z nową dla niej rolą matki i partnerki, przeplatały się ze scenami dotyczącymi prowadzonego śledztwa, odwracając nieco uwagę od sprawy kryminalnej, a jednocześnie dodając tej historii innego wymiaru, który nie kluczy wyłącznie wokół kolejnych zabójstw. Przypadek Czerwińskiej pokazuje, że pod skorupą i maską twardej pani aspirant, kryje się osoba pełna obaw, strachu, a także niepokoju. Że ma drugą twarz, tą zwyczajną, daleką od oblicza, które musi niejako na co dzień pokazywać światu, który oczekuje od niej bezkompromisowości i chłodnego podejścia do prowadzonych spraw. Czy jednak da się odciąć od emocji…?
Śledztwo jest naprawdę wielopłaszczyznowe i były momenty, że trudno było mi się odnaleźć w dosyć rozbudowanych opisach. Jednak znając twórczość autorki, przeczuwałam, że w pewnym momencie „machina ruszy” i tak też się stało. Bowiem w końcowej części fabuła przyspiesza, a z mgły, w jakiej momentami się znajduje policjantka, ale także my – czytelnicy, zdaje się w końcu przerzedzać, przynosząc zaskakujące zakończenie. Nie polubicie za nie autorki …

Podsumowując:

Nowa powieść Agnieszki Peszek to wielowymiarowy kryminał, który przynosi zaskakujące rozwiązanie prowadzonych spraw. Niespieszny początek, okraszony intrygującym prologiem, sprawia, że wydaje nam się, iż akcja będzie płynęła raczej w mozolnym tempie, dostarczając nam kolejnych dowodów w kluczowej sprawie. Jednak okazuje się, że autorka dopiero się rozkręca, a im głębiej zanurzamy się w nakreślonej jej ręką historii, tym rośnie apetyt na rozwikłanie zagadki, której poszczególne fragmenty zaczynają się zazębiać. To opowieść o złu, które niczym krew krąży w żyłach, dostarczając adrenaliny temu, kto czerpie satysfakcję z kolejnych zatrważających czynów. Wystarczy moment, punkt zapalny, by uruchomić lawinę zniszczenia… Czy może być dziedziczne? Świat show-biznesu, rodzinne tajemnice, traumy z przeszłości, zemsta, kłamstwa, miłość, nienawiść - „Gen zabójcy” to kompilacja powieści obyczajowej i kryminalnej, która przykuwa uwagę do ostatniej strony. Aż do zakończenia, które zostawia nas z „wykrzyczanym” w geście sprzeciwu niemym NIE! na ustach…

Często słyszymy, że mamy coś po mamie, coś po tacie. Odziedziczyliśmy rysy twarzy, cechy charakteru, a nawet sposób, w jaki się uśmiechamy. Podobieństwo może być fizyczne, ale bywa i tak, że stwierdzenie, że jesteś wierną kopią swojego rodzica, nabiera innego wymiaru. Czy można jednak odziedziczyć gen zła? Coś, co może płynąć w naszych żyłach niczym trucizna, która z jednej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielu ludziom wydaje się, że synonimem szczęścia jest majątek. Nieograniczony dostęp do funduszy otwiera wiele drzwi i wymazuje z naszego życia problemy. Bo przecież tak dużo można kupić za pieniądze, a beztroska wynikająca z możliwości rozporządzania fortuną zdaje się taka fascynująca. A jednak bogactwo wcale nie jest gwarantem szczęścia. Bo czymże jest perspektywa opływania w dostatki, kiedy u naszego boku nie ma ukochanej osoby…?
W najnowszym tomie „Serii Nadmorskiej” Agata Przybyłek zabiera nas do Łeby. I muszę przyznać, że zachwycił mnie klimat, który autorka odmalowała w tej powieści. Wystarczy zamknąć oczy, by choć w ten sposób przy pomocy wyobraźni i plastycznych opisów przenieść się nad Bałtyk. Czytając, niemal czujemy podmuch nadmorskiej bryzy, wsłuchujemy się w kojący szum fal. Kubki smakowe szaleją, kiedy w Dwóch Płotkach serwowane są kolejne smakołyki – dary morza. Agacie Przybyłek udało się oddać piękno tamtejszego krajobrazu, którego kadry odmalowane w powieści, uspokajają i kołyszą nas podczas czytania.
Nowa książka autorki to opowieść o miłości. Niespodziewanym uczuciu, które połączyło ludzi, zdaje się z dwóch różnych światów. A jednak wyraźnie czuć, że ich serca biją w rytm tej samej melodii. Historia relacji Marii i Łukasza jest na wskroś romantyczna, nawet nieco bajkowa. On, tancerz oddany swojej pasji. Ona, ornitolożka, którą los wystawia na próbę, gdy zmarły ojciec postanawia uczynić ją swoją spadkobierczynią. Jedni oddaliby wszystko za taką fortunę, ale ona… Agata Przybyłek w swojej książce uświadamia, że pieniądze to nie wszystko, że nie zawsze potrafią zawładnąć czyimś umysłem, zwłaszcza gdy ta osoba wyżej stawia swoją pasję i spokojne życie, niż codzienność w blasku fleszy. Nawet jeśli to oznaczałoby egzystencję w dużo skromniejszych warunkach.
Agata Przybyłek poza miłością, która zrodziła się przy dźwięku fal, pokazuje także, niejako między wierszami, trudne rodzinne relacje. Rozwód rodziców zostawia na psychice dziecka wyraźne piętno, zwłaszcza jeśli drogi między jednym z nich a latoroślą się rozchodzą. Autorka porusza także motyw związany z niezadowoleniem rodziców, kiedy dziecko postanawia pójść własną zawodową ścieżką, zupełnie niepasującą do ich wyobrażeń. Niektórzy potrafią to przyjąć do wiadomości, są wsparciem i motywują do działania. Inni zaś jawnie okazują swoje niezadowolenie, tracąc tym samym tę wyjątkową więź, która powinna być pielęgnowana niezależnie od wyborów drugiej strony…

Podsumowując:

Morza szum, ptaków śpiew, melodia dwóch serc, które unoszone na skrzydłach marzeń, celebrują swoje uczucie. Powieść Agaty Przybyłek to historia po brzegi wypełniona muzyką. Tą, wywodzącą się ze zmysłowego tanga, które łączy dwa ciała płonące namiętnością, ale i tą, którą serwuje nam natura. Kojący dźwięk fal rozbijających się o brzeg, może być bowiem najpiękniejszym akompaniamentem dla miłości... W tę romantyczną powieść autorka wplata także trudne tematy, jak: niełatwe rodzinne relacje, odmienne podejście do życia w związku, zagubienie i młodzieńcze zauroczenie, które może sprowadzić na złą ścieżkę… Zanurz się w tej opowieści i poczuj kojący podmuch wiatru na twarzy. Ta historia otula, okrywa serce całunem czułości, aż wreszcie - wywołuje tęsknotę za pięknem nadmorskiego krajobrazu. Idealna pozycja dla romantycznych dusz, które lubią niespieszne opowieści o miłości z szumem fal w tle.

Wielu ludziom wydaje się, że synonimem szczęścia jest majątek. Nieograniczony dostęp do funduszy otwiera wiele drzwi i wymazuje z naszego życia problemy. Bo przecież tak dużo można kupić za pieniądze, a beztroska wynikająca z możliwości rozporządzania fortuną zdaje się taka fascynująca. A jednak bogactwo wcale nie jest gwarantem szczęścia. Bo czymże jest perspektywa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czasami znamy kogoś przez lata i tak naprawdę nie wiemy, kim jest osoba, którą mieliśmy za bliską. Gra pozorów, a może nasze niedopatrzenie sprawiają, że jesteśmy zaskoczeni, kiedy stopniowo odkrywamy, jaka jest prawda. Czy ktoś, kto zajmował w naszym życiu ważne miejsce, mógł udawać tak dobrze, że wypracowany wizerunek uznaliśmy za jedyny i niezmienny? Czemu zatem miałaby służyć ta mistyfikacja…?
Nowa powieść B.A. Paris wydaje się początkowo spokojną opowieścią o małżeństwie Gabriela i Iris, które pewnego dnia przygarnia przyjaciółkę, kiedy ta pokłóciła się z mężem. Są bardzo zaaferowani tą sytuacją, gdyż z parą znają się od lat i dotąd pozostawali w bliskich relacjach. Dziwności całej sytuacji dodaje fakt, że małżonek Laure stroni od spotkania, a także od kontaktu ze znajomymi, stąd ciężko jest wyjaśnić pobudki zaistniałej sytuacji. Kiedy obecność gościni nieco im już doskwiera, a niepokój związany z milczeniem jej partnera wzrasta, wokół nich zaczynają się dziać niepokojące rzeczy? Co takiego stało się przyczynkiem do rozstania małżeństwa? Czy zdołają w końcu odkryć prawdę?
Muszę przyznać, że autorce udało się stworzyć historię, która wydaje się niepozorna, ale mimo to, wraz z rozwijającą się fabułą, atmosfera wokół sprawy kłótni małżonków zaczyna gęstnieć. I tak naprawdę nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co stanowi genezę narastającego niepokoju, ale kolejne wydarzenia utwierdzają nas w przekonaniu, że to dopiero początek, a opowieść, którą uważaliśmy za nieśpieszną, niebawem nas zaskoczy. Tak się poniekąd dzieje, a bieżące wydarzenia zaskakują obrotem poszczególnych spraw. Nie tak bardzo jednak, jak zakończenie, które przynosi wstrząsającą prawdę…
„Przyjaciółka” to opowieść o tajemnicach, które skrywane przez lata prędzej czy później zechcą wyjść na światło dzienne. To trzymający w napięciu thriller psychologiczny, który nieźle miesza w głowie. Rozwój wydarzeń wydaje nam się bowiem poniekąd oczywisty, a jednak okazuje się, że w książce Paris nic nie jest takim, jakim się wydaje. To powoduje, że czujemy się skołowani, bo niby wszystko wiadomo, a jednak prawdziwy plot twist dopiero przed nami.
Poza główną osią fabuły autorka skupia się w nowej książce także na wiwisekcji związku, który zdaje się rozpadać niczym pęknięta tafla lustra, uszkodzonego przypadkiem. Początki depresji jednego z małżonków, próba odnalezienia się w tym wszystkim drugiego, który czuje się odtrącony i pozbawiony tego, co było kiedyś między nimi - te wszystkie elementy w połączeniu z całą intrygą dają naprawdę ciekawą i niezwykle sugestywną, mroczną historię, której odkrywanie będzie nie lada przyjemnością dla każdego miłośnika gatunku.

Podsumowując:

B.A. Paris nie zawodzi! Nowa książka to opowieść o przyjaźni, która skrywa drugie dno. Jak się jednak okazuje, po dotarciu do finału, także i trzecie, którego czytelnik zupełnie się nie spodziewał. To opowieść o rodzinnych sekretach, trudnych relacjach, a także o cienkiej granicy, którą łatwo przekroczyć, jeśli chcemy uchronić to, co dla nas ważne... Jak daleko można się posunąć, by nie dopuścić do głosu przeszłości? Czy prawdziwa przyjaźń jest w stanie przetrwać wszystko? Czy sekrety mogą stać się przyczyną rozpadu ważnej dla nas relacji i czy można temu zapobiec? Odpowiedzi na te i inne pytania szukajcie w „Przyjaciółce”. Jeśli jednak uznacie w trakcie lektury, że akcja rozwija się niespiesznie, to poczekajcie, aż nabierze rumieńców! A przede wszystkim na zakończenie, które wbije was w fotel…

Czasami znamy kogoś przez lata i tak naprawdę nie wiemy, kim jest osoba, którą mieliśmy za bliską. Gra pozorów, a może nasze niedopatrzenie sprawiają, że jesteśmy zaskoczeni, kiedy stopniowo odkrywamy, jaka jest prawda. Czy ktoś, kto zajmował w naszym życiu ważne miejsce, mógł udawać tak dobrze, że wypracowany wizerunek uznaliśmy za jedyny i niezmienny? Czemu zatem miałaby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłość często przychodzi niespodziewanie. Wbrew pierwszemu wrażeniu, oczekiwaniom własnym i rodziny. Pomimo planów, ograniczeń wynikających z konwenansów. Ona ma swój scenariusz i pojawia się na naszej drodze nieproszona. Mamy nadzieję, że nas uszczęśliwi, ale ścieżka do spełnienia bywa trudna i kręta. Nie zawsze tylko od nas zależy, czy uczucie rozkwitnie…
Po kilku świetnych powieściach autorki przyszedł czas na romansową odsłonę. Mam wrażenie, że tytuł „Generał i panna” idealnie współgra z fabułą, bowiem wątek uczuciowy przeplata się z faktami związanymi z wojną domową w Anglii z XVII wieku. To właśnie wielka polityka stanowi znaczącą część książki, co sprawia, że momentami romans zdawał się gubić wśród emocji wywołanych przez ówczesne wydarzenia. Codzienne obawy, towarzyszący postaciom strach, strategie zdobycia władzy, walka o przetrwanie, poniesione straty i niepewność jutra – to również przeszkody, które zdały się stać na drodze do spełnienia głównych bohaterów. I chociaż momentami odnosiłam wrażenie, że ta historyczna warstwa zdominowała akcję, to w ogólnym rozrachunku autorce udało się „pożenić” obie linie fabularne na tyle sprawnie, by uciec od scen, które mogłyby nużyć czytelnika. Jednak nie ukrywam, że wolałabym, by du Maurier odwróciła te proporcje.
Kiedy śledziłam losy bohaterów, rozwój ich relacji, to zastanawiałam się, czy dwie tak charakterne i porywcze postaci, będą w stanie stworzyć harmonijny związek. Wszak nie od dziś wiadomo, że miłość nie zawsze wystarczy, by być budulcem stabilnego fundamentu, a przeciwieństwa się przyciągają. Okazało się jednak, że obserwowanie ich w zderzeniu z różnymi przeciwnościami, stanowiło ciekawe doświadczenie. W ten sposób czytelnik ma bowiem okazję poznać ich lepiej, spojrzeć z szerszej perspektywy nie tylko na ich związek, ale także na każdego z nich z osobna. Mam wrażenie, że uczucie, jakie wzięła na tapet autorka, było tym z gatunku niemożliwych, więc sama niejako podniosła sobie dodatkowo poprzeczkę, okraszając opowieść trudnością w postaci niełatwych charakterów zakochanych. Czy miłość, która wybuchła tak nagle przetrwała lata? Czy ponowne spotkanie kochanków było momentem spełnienia, a może namacalnym dowodem na to, że uczucie, które kiedyś ich połączyło, już się wypaliło? Tego dowiecie się, sięgając po „Generała i pannę”.

Podsumowując:

Chociaż ta książka to nieco inna odsłona Daphne du Maurier, to mam wrażenie, że udało się jej w niej przemycić charakterystyczny dla jej twórczości mrok, poczucie niepewności i niepokoju. To mariaż powieści historycznej i romansu, ze wskazaniem na ten pierwszy gatunek, co w moim odczuciu było ryzykownym zabiegiem. Oczekiwałam bowiem, że to wątek romantyczny będzie tutaj grał pierwsze skrzypce, jednak były momenty, gdzie zepchnięty w cień, dawał przestrzeń dla opisów codzienności z okresu wojny domowej. Niewątpliwie autorka odmalowała ciekawą powieść, która ma swój wyjątkowy klimat, nasączony ówczesną atmosferą, wątpliwym urokiem konwenansów, kornwalijską rzeczywistością, z rozbudowaną warstwą społeczno-obyczajową. A także namiętnością i miłością, która zdaje się zmieniać i ewoluować przez lata. Fabuła rozwija się niespiesznie, okraszona wieloma opisami, a mimo to czytelnik z wypiekami na twarzy oczekuje finału. Du Maurier nie zawodzi i w takim wydaniu, chociaż wolę ją w klasycznej, gotyckiej i mrocznej prozie.

Miłość często przychodzi niespodziewanie. Wbrew pierwszemu wrażeniu, oczekiwaniom własnym i rodziny. Pomimo planów, ograniczeń wynikających z konwenansów. Ona ma swój scenariusz i pojawia się na naszej drodze nieproszona. Mamy nadzieję, że nas uszczęśliwi, ale ścieżka do spełnienia bywa trudna i kręta. Nie zawsze tylko od nas zależy, czy uczucie rozkwitnie…
Po kilku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zło dzieje się wtedy, gdy nikt nie patrzy. W ciszy, za zamkniętymi drzwiami. Z dala od ludzkich oczu, codziennego zgiełku, pod przykrywką. W czterech ścianach dochodzi do najgorszych czynów, które skrzętnie zamiatane pod dywan pozorów, latami nie wychodzą na światło dzienne. Ktoś cierpi. Ktoś jest ofiarą, ktoś katem. Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, kto, jaką rolę odgrywa w tym mrocznym spektaklu…?
Agnieszka Jeż ponownie zaprasza nas do świata Soni Kranz, którą czytelnicy mieli już okazję poznać w „Pomroce”. Przed panią komisarz kolejna sprawa, która z pozoru wydaje się dosyć błaha. Właśnie… Z pozoru. W miarę zagłębiania się w prowadzone śledztwo odkrywamy bowiem, że zaginięcie świeżo poślubionego małżonka jest dopiero początkiem mrocznych tajemnic, które Sonia krok po kroku, mozolnie i z właściwą sobie determinacją będzie próbowała poznać.
W nowej powieści autorki splatają się dwa gatunki, choć to kryminalna strona wysuwa się na pierwszy plan. Niejako w tle mamy jednak do czynienia także z ciekawie nakreśloną warstwą obyczajową, która skupia się wokół uczuciowych i rodzinnych relacji głównej bohaterki. Agnieszka Jeż odmalowuje bowiem portret kobiety, która z jednej strony, tej prywatnej, nadal zmaga się z przeszłością, próbując ułożyć sobie życie po rozstaniu z mężem, a z drugiej, zawodowej, pokazuje swoje silne oblicze nieposkromionej pani komisarz. Czytelnik ma okazję obserwować to, w jaki sposób ścierają się dwie sfery jej życia. Jak radzi sobie z byciem na co dzień samotną matką, obawą przed bliskością mężczyzny, z mroczną stroną pracy w policji, która wymusza na niej bezkompromisowość i chłodną kalkulację, by wypełnić codzienne obowiązki.
„Pastwa” to historia, która jest raczej dla czytelnika o mocnych nerwach. Nie tylko dlatego, iż odkrywane stopniowo tropy prowadzą do zatrważającego w swym wydźwięku finału, ale także ze względu na pewne prawdziwe zdarzenia, które miały miejsce na Dolnym Śląsku, a które to autorka nienachalnie wtapia w fabułę. I mam wrażenie, że udaje się jej tę granicę zatrzeć tak bardzo, że można by uwierzyć, że… fikcja stała się prawdą.
Nowa książka autorki balansuje na wątku rodzinnej tajemnicy. Ta, odkrywana niemal przypadkowo, szokuje. A to dlatego, że wydaje nam się cały czas, że główna oś fabuły skupia się na prowadzonym śledztwie. Okazuje się jednak, że między wierszami można wyczytać dużo więcej, niż byśmy podejrzewali, a nawet chcieli odkryć…
Podsumowując:

Im głębiej „w las”… tym więcej zatrważających odkryć. Takie odczucia towarzyszyły mi podczas lektury „Pastwy”. Kiedy wydawało mi się, że wiem, w jakim kierunku podąży śledztwo, jaka będzie prawda i kto jest winny, autorka zbaczała z obranej ścieżki, klucząc, plącząc akcję w taki sposób, że gubiłam trop i niejako musiałam od nowa próbować połączyć poszczególne elementy. Finał w pewnym momencie przewidziałam, ale…Znów nie do końca. Dlatego, jeśli lubicie nieoczywiste sprawy kryminalne, które są zbudowane na wielopłaszczyznowej zagadce, to nowa książka Agnieszki Jeż na pewno Was usatysfakcjonuje. To mariaż lokalnego „kolorytu”, który w powieści ma raczej mroczny odcień, rodzinnych sekretów, które niczym lepka maź wydobywają się na światło dzienne, by zszokować tych, którzy zostali do samego końca, by odkryć przerażającą prawdę... To w końcu kompilacja opowieści obyczajowej i kryminalnej, która zadowoli miłośników obu gatunków. Jest jeszcze enigmatyczny tytuł, który nabiera właściwego wydźwięku z każdą przewróconą stroną. Jestem pewna, że kiedy poznacie zakończenie, będziecie zaskoczeni, a mnogość aspektów poruszonych w książce przez autorkę, uderzy w was z całą mocą niczym rwąca rzeka, by przynieść chwilę refleksji nad tą niejednoznaczną historią…

Zło dzieje się wtedy, gdy nikt nie patrzy. W ciszy, za zamkniętymi drzwiami. Z dala od ludzkich oczu, codziennego zgiełku, pod przykrywką. W czterech ścianach dochodzi do najgorszych czynów, które skrzętnie zamiatane pod dywan pozorów, latami nie wychodzą na światło dzienne. Ktoś cierpi. Ktoś jest ofiarą, ktoś katem. Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, kto, jaką rolę odgrywa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nieporozumienie może być początkiem końca. Zniszczyć relację łączącą dwoje ludzi, miłość przekuć w nienawiść. Kiedy jesteśmy przekonani o winie ukochanego człowieka, czynach, które sprawiły nam ból, nienawiść zaczyna przesłaniać logiczne myślenie. Dajemy się porwać chęci zemsty, która niczym trucizna trawi ciało, umysł i serce… Odtąd to ona jest sensem naszego istnienia. Co jednak, kiedy prawda okazuje się inna, niż zakładaliśmy? Czy zdradzony człowiek zdoła wybaczyć w imię dawnego uczucia?
Zakończenie pierwszego tomu dylogii Joanny Jax zostawiło nas z buzującymi emocjami i całe szczęście, że pod ręką była kontynuacja. A ta okazała się równie świetną rozgrywką, która stanowi mariaż sensacji i prawdy historycznej, w których meandrach zatapiamy się od pierwszej strony. Z jeszcze większym zaciekawieniem śledzimy następujące po sobie wydarzenia, bo kolejne elementy zawiłej układanki zdają się coraz bardziej klarowne, a napięcie wywołane chęcią poznania prawdy, napędza nas do aktywnego uczestnictwa w śledztwie prowadzonym przez Webera. A to nadal stanowi dlań trudny orzech do zgryzienia, a okoliczności w powojennym Berlinie nie sprzyjają zgłębieniu nowych poszlak, które niestrudzony śledczy próbuje przekuć w dowody.
Podobnie jak w powieści „O północy w Berlinie” także tutaj autorka tka opowieść, splatając dwie linie czasowe. Mam wrażenie, że fakt, iż czytelnik przyzwyczaił się do stałej zmiany miejsca lokalizacji akcji oraz czasu, w którym rozwija się fabuła, naturalnym staje się skupienie na wątku sensacyjnym. A ten stanowczo nabiera rumieńców, bowiem Joanna Jax niemal do samego końca nie odkrywa wszystkich kart, zostawiając uchyloną furtkę niedopowiedzeń i finałowego rozwikłania poszczególnych wątków.
Mam wrażenie, że w drugim tomie autorka zostawia więcej pola dla części romansowej, bowiem dochodzi do konfrontacji byłych kochanków. A ta przypomina zderzenie dwóch żywiołów, które ścierają się ze sobą, bazując na niezabliźnionych ranach i urazach, które są niczym paliwo – napędzają chęć zemsty po obu stronach. Ta nieoczywista walka emocji i skrajnych uczuć jest niczym najlepszy spektakl, który trzyma w napięciu, bowiem czytelnik cały czas nie ma pewności, która ze stron okaże się w nim zwycięzcą, która ofiarą, a nade wszystko – czy wygra miłość czy nienawiść…?
Mam poczucie, że kontynuacja w jeszcze bardziej przejmujący sposób pokazuje, jak wielka może być nienawiść i niechęć do człowieka innej narodowości. Że korzenie rasy nadludzi sięgają dużo wcześniej, niż do czasów, kiedy doszło do przejęcia władzy przez Hitlera. Książka Joanny Jax to dojmujący obraz czasów, w których królowała bezduszność, ludzkie okrucieństwo, ślepy pęd za bogactwem i chora potrzeba życia ponad stan, które przypominało niewybredną i pozbawioną skrupułów grę pozorów.

Podsumowując:

„Kair, czwarta rano” to doskonałe dopełnienie dylogii! Trzymająca w napięciu opowieść o ciemnej stronie ludzkiej psychiki, która karmiona zachłannością i chęcią władzy, może przybrać odpychające oblicze. To kolejny pokaz umiejętności autorki, która po mistrzowsku splata historię z sensacją, okraszając ów mariaż pełnym namiętności i skrajnych uczuć romansem. Z jednej strony, odmalowuje obraz historycznych wydarzeń, a z drugiej, kreśli odgrywający się przed nami spektakl ludzkich emocji. Od pierwszej strony dajemy się porwać w wir opowieści, którą cechuje gęsta, niemal lepka atmosfera oraz niesamowity klimat powojennego Berlina przetykany nicią minionych kadrów z terenów gorącej Afryki. To wszystko sprawia, że nie można się od niej oderwać, a fakt, że autorka do końca trzyma nas w niepewności rozwinięcia poszczególnych wątków, dodaje lekturze rumieńców. Mam nadzieję, że jeszcze będzie nam dane odkrywać Joannę Jax w takim wydaniu!

Nieporozumienie może być początkiem końca. Zniszczyć relację łączącą dwoje ludzi, miłość przekuć w nienawiść. Kiedy jesteśmy przekonani o winie ukochanego człowieka, czynach, które sprawiły nam ból, nienawiść zaczyna przesłaniać logiczne myślenie. Dajemy się porwać chęci zemsty, która niczym trucizna trawi ciało, umysł i serce… Odtąd to ona jest sensem naszego istnienia. Co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Często uważamy, że nastoletnia miłość jest czymś błahym. Ot, szczenięce uczucie, dziś jest, jutro pojawi się inne. Wszak młodość rządzi się swoimi prawami i rzadko kiedy myśli się wówczas o poważnych sprawach. O układaniu życia, wyborze partnera, z którym chcemy spędzić przyszłość. Przecież młodzieńcze lata to czas beztroski, a miłość jest jedynie bonusem; czymś, czego można doświadczyć, ale nie jest trwała. Bywa jednak, że to uczucie ma tak silne korzenie, że trudno je wyrwać z pamięci i… serca.
Tomasz Kieres jest jednym z najciekawszych męskich piór polskiej literatury obyczajowej. Za każdym razem, kiedy sięgam po jego powieść, czuję się ujęta sposobem, w jaki mówi on o uczuciach. Z szacunkiem, wnikliwością, zupełnie jakby był doskonałym obserwatorem ludzkich zachowań, które zatrzymuje w literackich kadrach. Nie inaczej było w przypadku jego najnowszej książki. Opowieści o silnej nici miłości, która kiedyś, niczym tytułowa lekcja angielskiego, została przerwana… Czy lata, które upłynęły od ostatniego spotkania, a także fakt, że miała ona swoje początki, kiedy zakochani byli nastolatkami, mogło coś zmienić? Czy młodzieńcze uczucie miało szansę przetrwać, mimo rozłąki, by przerodzić się w dojrzałą relację ludzi, którzy wiele przeszli?
„Przerwana lekcja angielskiego” to historia, którą się smakuje. To idealna pozycja dla czytelnika uważnego, który ceni w książkach coś więcej niż wyłącznie tempo akcji. Bo chociaż fabuła rozwija się niespiesznie, to emocje cały czas buzują podczas lektury. Nasze serce rytmicznie przyspiesza i zwalnia, bowiem wsiąkamy w nakreśloną ręką Tomasza Kieresa opowieść całymi sobą. Autor ponownie udowadnia, że niepotrzebne są zwroty akcji, by przykuć i zatrzymać uwagę czytelnika. By zaangażować go w opowiadaną historię, skłonić do refleksji, otworzyć umysł i serce na miłość, która w jego powieści jest plastycznym materiałem, który poddaje się wprawnym pisarskim dłoniom. To stanowczo jeden z tych autorów, którzy malują emocjami. Tak nienachalnie, często zupełnie prostymi, ale i tymi, które musimy sobie niejako przepracować. To zaangażowanie, które przychodzi niespodziewanie, świadczy o ogromnej wrażliwości autora, którą ten dzieli się z czytelnikami.
Chociaż wiwisekcja uczucia wysuwa się w powieści na pierwszy plan, Tomasz Kieres zwraca w niej także uwagę na traumę z dzieciństwa, z której piętnem żyjemy i próbujemy sobie poradzić jako ludzie dorośli. Uświadamia, jak wielką krzywdę może wyrządzić chłód, deficyt uczucia, a także rodzicielskie zaniedbanie. Że mogą minąć lata, może wydawać nam się, że pewne sprawy mamy już za sobą, że potrafimy się od nich odgrodzić murem obojętności i zbudować coś na własnym fundamencie… Jednak nie da się odciąć toksycznej pępowiny bez przepracowania swoich uczuć i pokonania dręczących nas demonów. Bez stawienia czoła temu, co kiedyś tak bardzo nas zraniło, wyniszczyło i poniekąd, niestety, także ukształtowało, nie będziemy w stanie pójść naprzód.

Podsumowując:

„Przerwana lekcja angielskiego” to słodko-gorzka opowieść o miłości. Tej nastoletniej, która, choć pozornie nietrwała, może być dla nas jedyną opoką i wybawieniem, ale także tej dojrzałej, której możemy doświadczyć niezależnie od wieku. To historia, która pokazuje, że czasami w dorosłym człowieku nadal „siedzi” dziecko, które kiedyś zostało zranione. Które dziś, jako dojrzała jednostka, musi zmagać się z bólem odrzucenia oraz goryczą rozczarowania - uczuciami, które zakiełkowały w nas przed laty… Nowa książka Tomasza Kieresa to opowieść, która porusza, otula, składnia do refleksji, ale także napawa nadzieją na to, że los, nawet jeśli raz z nas zakpił, to może mieć dla nas asa w rękawie w postaci drugiej szansy. I chociaż bywa, że boimy się ją wykorzystać, tkwiąc w plątaninie wątpliwości, to mimo wszystko powinniśmy zaryzykować. W imię miłości!

Często uważamy, że nastoletnia miłość jest czymś błahym. Ot, szczenięce uczucie, dziś jest, jutro pojawi się inne. Wszak młodość rządzi się swoimi prawami i rzadko kiedy myśli się wówczas o poważnych sprawach. O układaniu życia, wyborze partnera, z którym chcemy spędzić przyszłość. Przecież młodzieńcze lata to czas beztroski, a miłość jest jedynie bonusem; czymś, czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kobieca przyjaźń jest wyjątkowym darem. Wsparcie drugiej kobiety daje nam nadzieję, że niezależnie od przeciwności losu, zawsze obok będzie trwać druga przedstawicielka płci pięknej, która otrze łzy lub wspólnie z nami będzie celebrować szczęście. To szczególna więź, która jest dla wielu z nas opoką. Niezależnie od indywidualnych doświadczeń, statusu społecznego, ani czasów, w których przyszło nam żyć…
Pora się pożegnać! Ale to pożegnanie wywołuje we mnie skrajne emocje. Z jednej strony, cudownie było znów zanurzyć się w opowieści snutej przez Lucynę Olejniczak, a z drugiej, tak bardzo zżyłam się z wykreowanymi przez nią postaciami, wsiąknęłam w odmalowaną szczegółowo średniowieczną rzeczywistość, że chętnie „zostałabym” tam jeszcze choć przez chwilę… Nie bez żalu zatem przewróciłam ostatnią stronę powieści „Lilie królowej. Wilczyce”, by zajęła honorowe miejsce obok poprzednich części.
W czwartym tomie znajdziecie coś dla miłośników historii, która dotyczy wydarzeń toczących się na polu bitwy. Autorka przenosi nas bowiem m.in. nad Worsklę, byśmy oczami bohatera mogli śledzić nastroje jednej ze stron konfliktu. Nakreślone jej ręką obrazy są niczym żywe. Niemal widzimy poczynania walczących, słyszymy odgłosy bitwy, aż wreszcie jesteśmy niemymi świadkami niezwykłej sceny, przy której pojawiły się u mnie łzy wzruszenia. Nie spodziewałam się, że doświadczę takich emocji w związku z pożegnaniem tej postaci. Scena śmierci była bardzo przejmująca, a ostatnie kadry widziane oczami odchodzącego bohatera, chwytały za serce. To był jeden z takich fragmentów powieści, który wywołał we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony, bardzo mną wstrząsnął, a z drugiej, niemal poczułam ukojenie i spokój, jaki spłynął na tę postać w momencie ostatniego spojrzenia na otaczający ją świat…
Lucyna Olejniczak z dbałością o szczegóły odmalowuje portret średniowiecznego Krakowa. Mamy okazję zobaczyć, jak w tamtych czasach żyli ludzie, czym się zajmowali, z jakimi troskami musieli się zmagać. Niemal słyszymy odgłosy codziennego zgiełku, nawoływania przekupek, czy kłótnie, albo śmiech wszędobylskich dzieci. Autorka opisuje ówczesną rzeczywistość, również niechęć skierowaną do mieszkańców żydowskiego pochodzenia, a także przebieg pogromu, który nastąpił w 1407 roku. Ukazane przez nią kadry spójne są z faktami, które mówią o tamtych rozruchach, które zaczęły się od spustoszenia domów, a potem tłum skupił się na ataku na Żydów, nie mając żadnej litości. W powieści jednak nie każdy był przeciwny przedstawicielom tego narodu, bowiem autorka pokazuje ludzi, którzy stali w tej sprawie po dwóch stronach barykady. Tych, którzy wierząc w rzekome występki Żydów, które związane były z krwawymi obrzędami, nie bacząc na nic, dokonali rzezi, ale także tych, którzy próbowali stanąć w ich obronie, ryzykując własne życie, by ocalić chociaż jednostki…
Wykorzystane przez Lucynę Olejniczak fakty są potwierdzeniem, jak wartościowa jest to pozycja. ”Saga średniowieczna” to bowiem nie tylko napisana z rozmachem, przepięknym, pasującym do epoki językiem, fikcyjna opowieść, ale także nakreślony bez ubarwiania obraz ówczesnego Krakowa. Jego jasnej, ale i tej mrocznej strony, wynikającej z ludzkiej bezduszności, podatności na manipulację, a także wąskich horyzontów i braku podstawowej wiedzy. Z kart powieści wyłania się bowiem obraz tych, którzy byli niczym „zapłon” – wystarczyła dobrze wykrzesana iskra, która podjudziła tłumy, by te skierowały się przeciwko bliźnim, którzy w ich mniemaniu zasługiwali na potępienie. Autorka w sposób niedostrzegalny splotła opowieść będącą wynikiem jej wyobraźni z historyczną prawdą, co sprawia, że granica między tymi elementami się zaciera, dając wiarygodne świadectwo tamtych czasów i jednocześnie serwując nam – czytelnikom pełną emocji literacką podróż w przeszłość.


Podsumowując:

Podtytuł „Wilczyce” można w moim odczuciu traktować wielorako. Dosłownie, w ujęciu nieco metafizycznym, ale dostrzegam w nim także analogię związaną z przedstawicielką nowego pokolenia silnych kobiet, jaką jest Małgorzata. „Młoda wilczyca” jest reprezentantką tych niewiast, które idą o krok dalej. W stosunku do swoich babek i matek, które albo godziły się z zaplanowanym dla nich losem, albo chciały coś zmienić niejako w nieoficjalny sposób. Wykonywać obowiązki przeznaczone mężczyznom, lecz tylko w zawoalowanej formie. Tymczasem córka Amalii wbrew konwenansom i ustalonym regułom nie zgadza się na poddanie się im, nie chce tkwić w skostniałych schematach. Dziś zapewne jej postawa byłaby czymś normalnym, kiedyś zaś reprezentowała typ kobiet nieokiełznanych, które stały się synonimem nieposłuszeństwa. I muszę przyznać, że jej postać dodaje całej powieści innego wymiaru, nieco bardziej uniwersalnego, który pokazuje, że w każdym pokoleniu są ludzie, którzy mogą coś zmienić na lepsze. Którzy mają odwagę, by walczyć o swoje i żyć na własnych warunkach. Seria Lucyny Olejniczak to idealna pozycja dla tych, którzy cenią świetną prozę, w której historia nie jest wyłącznie tłem, ale równoległym bohaterem. To opowieść o miłości, niezwykłej przyjaźni, kobiecych troskach oraz determinacji w dążeniu do wytyczonego celu. A także o tajemnicach, które czasami muszą pozostać w ukryciu na zawsze… Polecam!

Kobieca przyjaźń jest wyjątkowym darem. Wsparcie drugiej kobiety daje nam nadzieję, że niezależnie od przeciwności losu, zawsze obok będzie trwać druga przedstawicielka płci pięknej, która otrze łzy lub wspólnie z nami będzie celebrować szczęście. To szczególna więź, która jest dla wielu z nas opoką. Niezależnie od indywidualnych doświadczeń, statusu społecznego, ani...

więcej Pokaż mimo to