-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński15
Biblioteczka
2012-09-28
2012-04-06
Andrzej Pilipiuk, zwany też w niektórych kręgach Wielkim Grafomanem, należy do najbardziej płodnych i najczęściej wznawianych polskich fantastów. Pisarz wsławił się głównie cyklem o przygodach Jakuba Wędrowycza i sześcioksięgiem „Oko Jelenia”, ale i pozostałe jego utwory trudno by było zaliczyć do mało popularnych. Co przyciąga rzesze czytelników do twórczości Pilipiuka? Rozpatrzmy to na przykładzie „Kuzynek”, pierwszego tomu trylogii o pannach Kruszewskich.
Jako pierwszą poznajemy Katarzynę – dwudziestojednoletnią agentkę CBŚ, specjalistkę od komputerów i uczestniczkę ściśle tajnego rządowego projektu. Kobieta postanawia wykorzystać bazę danych swojego pracodawcy, by odszukać Stanisławę, daleką kuzynkę, która w tajemniczy sposób zachowuje wieczną młodość od czterystu lat. Panie zaprzyjaźniają się, a niebawem los styka je z szesnastoletnią Moniką Stiepankovic, sierotą uratowaną przez polskie wojska na Bałkanach. Dziewczyna skrywa jednak przed nimi pewien sekret…
Do największych zalet powieści trzeba zaliczyć fakt, że czyta się ją jednym tchem. Nie należy jednakże nastawiać się na lekturę wysublimowaną. Fabuła jest prosta i sprowadza się do próby odszukania alchemika Michała Sędziwoja, a przy okazji uniknięcia „tych złych”, którzy uprzykrzają życie bohaterkom. Postaci zostały nakreślone wyraziście, ale jednopłaszczyznowo. O wszelkich dylematach czy rozważaniach można zapomnieć; Pilipiuk nie usiłuje podjąć jakiegokolwiek ambitniejszego tematu, nawet gdy pojawia się ku temu okazja – jak choćby problem długowieczności.
Na plus trzeba poczytywać autorowi dobrą znajomość realiów historycznych. Co rusz pojawiają się wzmianki o strojach, wystroju wnętrz czy przedmiotach codziennego użytku z minionych epok, a to pozytywnie wpływa na klimat powieści i dobrze komponuje się z obrazem Krakowa XXI wieku. Język narracji nie jest jednak w żaden sposób stylizowany czy wyszukany; wręcz przeciwnie, styl Pilipiuka cechuje prostota i zwięzłość. Dialogi brzmią naturalnie, ale również należą do tych krótkich i konkretnych.
Najbardziej irytująca nie jest jednak niezobowiązująca natura powieści, lecz element rzadko spotykany w rozrywkowej literaturze fantastycznej – wszechwiedzący narrator o określonych poglądach polityczno-społecznych, który szpikuje pozornie zwyczajne opisy wstawkami o kradnącym rządzie czy ogólnym upadku kraju i narodu. Gdyby obdarzyć takim światopoglądem którąś z bohaterek, byłoby to zabiegiem dużo bardziej zrozumiałym i w pełni akceptowalnym. Niestety, autor do szerzenia własnych idei wybrał drogę kompletnie niestrawną. Szkoda, tym bardziej, że równocześnie można liczyć ze strony Pilipiuka na dużą dawkę autoironii i potraktowanie własnej twórczości – oraz kolegów po fachu – ze zdrowym dystansem.
Podsumowując, „Kuzynki” to ten typ lektury, który umili długą podróż pociągiem, ale nie pozostawi po sobie śladu w pamięci czytelnika. Przeczytać można, zwłaszcza jeśli w ręce wpadnie komuś przepiękne wydanie w twardej oprawie, będące ozdobą każdej biblioteczki. A jako że opowiedziana historia tworzy zamkniętą całość, ci, którym powieść nie przypadnie do gustu, nie będą zmuszeni sięgać po kolejne części trylogii, by dowiedzieć się, jak kończy się przygoda Katarzyny, Stanisławy i Moniki.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Andrzej Pilipiuk, zwany też w niektórych kręgach Wielkim Grafomanem, należy do najbardziej płodnych i najczęściej wznawianych polskich fantastów. Pisarz wsławił się głównie cyklem o przygodach Jakuba Wędrowycza i sześcioksięgiem „Oko Jelenia”, ale i pozostałe jego utwory trudno by było zaliczyć do mało popularnych. Co przyciąga rzesze czytelników do twórczości Pilipiuka?...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-02-25
Dmitry Glukhovsky, znany polskim miłośnikom fantastyki z serii „Metro”, która zainspirowała kilku innych autorów do tworzenia własnych powieści osadzonych w tym uniwersum, w swym najnowszym utworze postanowił porzucić duszne, postapokaliptyczne klimaty podziemnych tuneli. W „Czasie zmierzchu” przenosi czytelników do współczesnej Moskwy, gdzie ledwo wiążący koniec z końcem tłumacz dokonuje przekładu pochodzącego z szesnastego wieku dziennika i trafia na trop zapomnianej tajemnicy Majów.
Kolejne rozdziały leciwego manuskryptu ujawniają skomplikowaną intrygę, w którą zamieszani byli hiszpańscy żołnierze, duchowni i indiańscy przewodnicy. Niewyjaśnione zdarzenia nie tylko rozgrywają się w jukatańskiej selwie, lecz także zaczynają przenikać do rzeczywistości tłumacza. Czyżby bohater pogrążał się w chorobie lub szaleństwie? A może odpowiedzi na trawiące go pytania mają coś wspólnego z ogarniającą cały świat falą kataklizmów, które pochłaniają kolejne setki ofiar?
Autorowi udało się nakreślić trzymającą w napięciu intrygę i okrasić ją niepokojącym nastrojem, który potwierdza tezę, iż najbardziej przeraża to, co nieznane i niewidoczne. Relacje z dnia codziennego tłumacza, w gruncie rzeczy prozaiczne i składające się z opisów przyrządzania herbaty czy wizyt w biurze, stopniowo szpikowane są coraz większą ilością nietypowych symptomów. Pętla na szyi głównego bohatera zaciska się wraz z kolejnymi przetłumaczonymi rozdziałami dziennika, a jego strach i niepewność powoli udzielają się czytelnikowi. Zmiany w zachowaniu i sposobie myślenia protagonisty odmalowane zostały wyjątkowo przekonująco.
Niestety, tego samego nie można powiedzieć o przewijającym się dość często opisie pracy tłumacza, jej przedstawienie nie ma bowiem nic wspólnego z rzeczywistością XXI wieku i rujnuje obraz współczesnego, z założenia realnego świata. Staromodne poglądy bohatera i jego niechęć do technologii nie są wiarygodnym uzasadnieniem dla przeinaczania przez autora pewnych podstawowych mechanizmów rządzących profesją, którą opisuje – uchybienia tego typu można tłumaczyć jedynie niewiedzą pisarza, a to razi w oczy podczas lektury.
Najciekawszy element powieści stanowią fragmenty dziennika hiszpańskiego konkwistadora. Glukhovsky stylizuje tekst, bawi się szykiem, partykułami i spójnikami. Pamiętnik czyta się z przyjemnością i niecierpliwie wyczekuje się jego kolejnych fragmentów wraz z głównym bohaterem. Wręcz niechętnie wraca się do właściwej akcji książki, opisanej stylem prostym i niewymagającym, wypadającym dość blado na tle kunsztownego języka szesnastowiecznego manuskryptu.
Tym, co najbardziej rozczarowuje, jest zakończenie. Łatwo odnieść wrażenie, jakoby autor w pewnym momencie uświadomił sobie, że nie ma pomysłu, jak uzasadnić pewne wydarzenia, które miały miejsce. Napięcie narasta, czytelnik nerwowo przewraca kolejne strony, spodziewając się zaskakującego, ale i logicznego finału, po którym wykrzyknie: „No tak! Jak mogłem się niczego nie domyślać!”. Tymczasem Glukhovsky ratuje się królikiem wyciągniętym z kapelusza – a nie tego oczekuje się po powieści, która od początku starała się sprawiać wrażenie fantastyki prawdopodobnej.
Część winy za zawiedzione nadzieje odbiorcy ponosi wydawca, reklamujący autora jako rosyjskiego Dana Browna – czytelnik ma więc prawo spodziewać się powieści, którą cechuje choć cień realizmu, nawet jeżeli realizm ten wymaga okazjonalnego przymknięcia oka na pewne uproszczenia. W „Czasie zmierzchu” tego nie ma i nagłe pojawienie się elementów skrajnie nieprawdopodobnych niszczy misternie budowaną intrygę i gęstniejący klimat, kreowane przez autora na przestrzeni kilkuset wcześniejszych stron.
Ostatecznie, Browna i Glukhovsky’ego łączy jedynie wybór chwytliwego tematu i – pomijając fragmenty dziennika – stylistyczna prostota, co czyni ich dzieła dobrymi towarzyszami podróży komunikacją miejską, ale niczym więcej. Niespójna konwencja przemawia na niekorzyść rosyjskiego pisarza, kiedy zestawić go z jego amerykańskim pierwowzorem, jeśli jednak czytelnik przed rozpoczęciem lektury przygotuje się na deus ex machina i pogodzi się z jego obecnością, może z „Czasem zmierzchu” spędzić kilka przyjemnych dni.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Dmitry Glukhovsky, znany polskim miłośnikom fantastyki z serii „Metro”, która zainspirowała kilku innych autorów do tworzenia własnych powieści osadzonych w tym uniwersum, w swym najnowszym utworze postanowił porzucić duszne, postapokaliptyczne klimaty podziemnych tuneli. W „Czasie zmierzchu” przenosi czytelników do współczesnej Moskwy, gdzie ledwo wiążący koniec z końcem...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-11-25
2012-02-12
Gen potrafi wykraść wszystko. Mimo to ląduje w królewskim więzieniu i po spędzeniu tam kilku miesięcy wychodzi na wolność dzięki cudownemu zrządzeniu losu – zostaje członkiem wyprawy zmierzającej do ościennej krainy, udającej się na poszukiwania dawno zaginionego, a może opisanego jedynie w legendach przedmiotu. Osłabiony, głodny, przez towarzyszy traktowany w najlepszym razie jak nadmiarowy bagaż, wyrusza w podróż pełną niebezpieczeństw i przygód, podczas której nie wszystko pójdzie zgodnie z planem…
Złodziejaszek o niewyparzonym języku, mag o stoickim usposobieniu, milczący żołnierz i dwóch ciekawych świata uczniów – oto cała kompania. Ich wzajemne relacje szybko się skomplikują, a choć przyświeca im ten sam cel, to różnią motywacje i sposoby działania. W trakcie długiej wędrówki, która nie jest wcale najeżona kolejnymi niebezpieczeństwami, szaleńczymi ucieczkami, pościgami czy potyczkami, czytelnik nie będzie jednak się nudził. Wraz z Genem i uczniami maga zacznie poznawać realia otaczającego ich świata – stosunki polityczne, historię krain, system wierzeń czy florę. A to zapewne dopiero początek tego, co na przestrzeni całego cyklu postanowiła przedstawić autorka.
Elementem, który szybko przyciąga uwagę w prozie Megan Whalen Turner, jest nietuzinkowa kreacja uniwersum. W przeciwieństwie do typowej powieści fantasy „Złodziej” nie wpada w pułapkę epatowania kolejnymi walkami, potężną magią czy nadprzyrodzonymi umiejętnościami bohaterów. Książka prezentuje świat i bohaterów w sposób realistyczny – rany goją się długo, nie każdy biegle włada mieczem czy świetnie jeździ konno. Mag to w istocie uczony, który wcale nie rzuca zaklęć, a na pierwszą potyczkę zbrojnych przyjdzie odbiorcy czekać przez wiele stron.
Dlaczego więc powieść jednoznacznie można zaklasyfikować do fantastyki? Wszystko za sprawą bóstw i ich ingerencji w życie śmiertelników. Choć w działania sił wyższych nie każdy wierzy, bogowie i półbogowie od czasu do czasu postanawiają się wtrącić i przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron. Ich humory są zaś trudne do przewidzenia. System religijny nie został przedstawiony w pełnej krasie, stopniowo jest przez autorkę wplatany do głównego wątku cyklu. Bohaterowie dzielą się mitami, a czytelnik wraz z nimi poznaje kolejne historie, sięgające nawet powstania świata.
Podobnie jak w przypadku wielu innych pozycji zaliczanych do fantastyki młodzieżowej (choć angielski termin young adult lepiej oddaje naturę tejże grupy wiekowej niż jego nie do końca trafny polski odpowiednik), trzeba przymknąć oko na pewną naiwności „Złodzieja”, czy to w historii, czy w kreacji postaci. Gen to bohater stworzony do tego, by kibicować mu, dzielić jego sympatie i antypatie, ale niekoniecznie głębsze rozterki moralne. Z kolei niektóre z rozwiązań fabularnych czy relacji między towarzyszami podróży będą dla wytrawnych czytelników łatwe do przewidzenia i dość sztampowe.
Żadną miarą nie można jednakże powiedzieć słowa krytyki o zakończeniu. Choć tempo opowiadanej historii nie jest równe, to końcowy fragment wyważony został idealnie, a autorce trudno odmówić zdolności do umiejętnego zaskoczenia odbiorców i sprawienia, iż sięgnięcie po drugi tom przygód Gena staje się dla miłośników przygodowej fantastyki obowiązkiem, a nie tylko możliwością.
Gen potrafi wykraść wszystko. Powieść Megan Whalen Turner bez wątpienia potrafi wykraść kilka godzin z życia czytelnika, który rozpocznie lekturę „Złodzieja”. Jeśli więc szukasz, czytelniku, powieści fantasy, która nie przytłacza skomplikowaną problematyką, zawiłym stylem czy duszną atmosferą, a w zamian zapewnia dawkę przygody w niesztampowym świecie – najnowsza propozycja wydawnicza Ars Machiny sprawdzi się w tej roli idealnie.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Gen potrafi wykraść wszystko. Mimo to ląduje w królewskim więzieniu i po spędzeniu tam kilku miesięcy wychodzi na wolność dzięki cudownemu zrządzeniu losu – zostaje członkiem wyprawy zmierzającej do ościennej krainy, udającej się na poszukiwania dawno zaginionego, a może opisanego jedynie w legendach przedmiotu. Osłabiony, głodny, przez towarzyszy traktowany w najlepszym...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-07
2012-03-12
Człowiek konstruuje robota. Technika rozwija się, możliwości rosną, a ludzie, jak to mają w zwyczaju – pozostają nienasyceni, przekraczają kolejne granice tworzenia. Czy taka zabawa w Boga może skończyć się dobrze? Z licznych dzieł literackich czy filmowych doskonale wiemy, że nie. W „Robokalipsie” wydarza się dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać po kolejnej realizacji znanego tematu – bunt robotów przeradza się w zbierającą krwawe żniwo wojnę, jednak ludzkość, choć ciężko doświadczona przez nieprzyjaciela, dzielnie się broni i nie traci ducha walki, a w tle powiewa amerykańska flaga. Tego zaś, jaki będzie wynik batalii, nie musimy się nawet domyślać – autor zdradza go w prologu powieści.
Ten krok był nad wyraz ryzykowny. Rezygnacja z suspensu, wyprzedzanie faktów – nagminne w każdym rozdziale – to zabiegi niespotykane, czemu trudno się dziwić. Utrzymywanie w napięciu i niepewności czytelnika, który wie, jak dany epizod i cała historia się zakończą, nie jest proste. Danielowi H. Wilsonowi udało się sprostać temu zadaniu, a jego powieść to jedna z tych pozycji, które trudno odłożyć na bok w trakcie lektury. Choć bardzo szybko można się zorientować, że nie mamy do czynienia z literackim arcydziełem, to trudno odmówić „Robokalipsie” umiejętności trzymania odbiorcy nad kolejnymi stronicami do późnej nocy. Na tym jednak jej zalety się kończą.
Jak zauważą nawet ci, którzy nie zjedli zębów na science fiction, o walce człowieka z maszynami, będącymi dziełem ludzkich rąk, pisano i kręcono filmy po wielokroć. „Robokalipsa” nie próbuje powiedzieć w tym temacie niczego nowego, a konflikt zarysowany został bardzo powierzchownie – ot, pewien robot, targany żalem i gniewem, postanawia pokazać ludzkości, gdzie jej miejsce. Gros mieszkańców planety ginie, pozostali muszą ukrywać się na terenach odciętych od cywilizacji bądź trafiają do obozów pracy, gdzie są modyfikowani przez androidy na ich obraz i podobieństwo. Śledzimy losy kilku bohaterów, którzy dzielnie stawiają opór zbuntowanym maszynom, a że zakończenie utworu jest nam znane, nie musimy nawet kibicować postaciom w ich dążeniach. Obecności treści ważkich i skłaniających do przemyśleń – nie stwierdzono.
Obrana przez autora forma prezentowania historii z założenia brzmi ciekawie – retrospekcje, wielu narratorów i różne punkty widzenia. W praktyce wypada to blado, gdyż każdy bohater, niezależnie od tego, czy jest nastoletnią dziewczynką, komisarzem policji czy żołnierzem na froncie, wypowiada się i myśli w ten sam sposób. Styl Wilsona jest przy tym niezwykle uproszczony, pozbawiony wszelkich ozdobników, polotu i finezji. Miejsca zabrakło na szczegółowe opisy czy dogłębne analizy psychologiczne – co razi szczególnie w przypadku bohaterów ciężko doświadczonych przez wojnę. Co jakiś czas pisarz próbuje zagrać na emocjach czytelników, wzruszyć ich okrucieństwem maszyn czy honorowym postępkiem człowieka, ale próżne są jego starania, skoro odbiorca w żaden sposób nie jest z postaciami związany.
Powieść przypomina plan wydarzeń, mający posłużyć za bazę do stworzenia filmowego scenariusza – który, notabene, zdążył już powstać. Wierzę, że film w reżyserii Stevena Spielberga będzie lepszy od swego literackiego pierwowzoru; historia, jej rozmach i potencjalny dramatyzm, mają szansę do odbiorcy przemówić, jeśli tylko zostaną odpowiednio podane. Wilsonowi nie do końca się to udało. Stworzył łatwo przyswajalny bestseller, który przyrównać można jedynie do amerykańskiego hamburgera – owszem, z braku alternatywy zdarza się po niego sięgnąć, ale nie jest to najlepszy wybór, jeśli mamy większe wymagania czy oczekiwania. Tym zaś, którzy pragnąć zgłębiać temat granicy człowieczeństwa i mierzenia się ludzkości z brzemieniem tworów własnych rąk, polecam sięgnąć po klasykę – choćby po „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” Philipa K. Dicka. Będzie to popołudnie lepiej spędzone od tego z „Robokalipsą”.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Człowiek konstruuje robota. Technika rozwija się, możliwości rosną, a ludzie, jak to mają w zwyczaju – pozostają nienasyceni, przekraczają kolejne granice tworzenia. Czy taka zabawa w Boga może skończyć się dobrze? Z licznych dzieł literackich czy filmowych doskonale wiemy, że nie. W „Robokalipsie” wydarza się dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać po kolejnej...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-12
2012-12-24
2012-12-22
2012-09-21
2012-09-21
2012-09-21
2012-12-24
2012-11-01
2012-12-21
2012-10-19
2012-10-18
2012-09-18
2012-02-05
Koniec ubiegłego roku z pewnością uradował miłośników zbiorów opowiadań spod szyldu fantastyki. Wydawnictwo Solaris tradycyjnie uraczyło czytelników kolejnym almanachem „Kroki w nieznane”, a także trzecim tomem „Rakietowych szlaków”. Antologiami postanowiło zakończyć ten rok także wydawnictwo Powergraph, najpierw budzącym nieco kontrowersji „Głosem Lema”, następnie zaś woluminem o niepozostawiającym wątpliwości odnośnie do swej zawartości tytule – „Science Fiction”.
Tomiszcze o pokaźnej grubości zawiera jedenaście opowiadań, jedną minipowieść oraz interesujące posłowie. Autorem tego ostatniego jest Tomasz Kołodziejczak, który w zwięzłej i przystępnej formie postanowił nakreślić istotę gatunku science fiction, zdefiniować jego cechy charakterystyczne, a także dość pobieżnie wspomnieć o jego korzeniach i ewolucji. Przywołuje znane w świecie nazwiska, nie oznacza to jednak, że polscy autorzy mają się czego wstydzić. Wręcz przeciwnie. Nie ma zaś lepszego potwierdzenia tej tezy, niż zagłębienie się w opowiadaniach z antologii.
Podkreślić trzeba przede wszystkim fakt, iż do „Science Fiction” nie trafił ani jeden słaby tekst. Poziom opowiadań waha się między ‘dobrymi’, przez ‘bardzo dobre’, po ‘świetne’. Co więcej, ich selekcja sprawia, że każdy miłośnik fantastyki naukowej powinien odnaleźć tu porcję rozrywki trafiającej w jego gust. Opowiadania różnią się bowiem stylami – od chłodnego, typowo naukowego, przez reporterski, po oniryczny czy też fantasmagoryczny. Jedni z autorów nie stronią od neologizmów i zawiłych konstrukcji składniowych, inni – stawiają na prostotę i trafne, konkretne spostrzeżenia.
Także pod względem treści czytelnik może rozkoszować się pełną gamą tematów. Dziedziny nauki, po które postanowili sięgnąć autorzy, to nie tylko dość tradycyjne matematyka, fizyka czy astronautyka. W opowiadaniach znajdziemy pełen przekrój dyscyplin, które poddano obserwacjom i opakowano w fantastyczne – acz wiarygodne – modyfikacje: antropologię i psychologię, ekonomię i medycynę, a nawet muzykę czy religię. Padają celne, nierzadko niepokojące pytania. Przyszłość zaś nigdy nie rysuje się w jasnych barwach; ludzkość w „Science Fiction” to albo zdegenerowane, upadające społeczeństwo, rasa na krawędzi zagłady albo jedynie mgliste wspomnienie wśród innych istot. Optymizmu ani nadziei na lepsze jutro w tym tomie nie znajdziemy.
Na szczególne słowa uznania zasługuje minipowieść Jacka Dukaja, stanowiąca jedną czwartą objętości całej antologii. Dukaj zdążył już przyzwyczaić swoich wiernych czytelników do skomplikowanej formy i treści, tak więc i tym razem nie będą oni rozczarowani. Tytuł „Science fiction” został dobrany idealny, utwór traktuje bowiem o fantastyce naukowej na wielu płaszczyznach; mamy tu świat niedalekiej przyszłości, czyli fantastyczną otoczkę; pisarza-autora powieści SF, przeżywającego twórczy kryzys; debatę o istocie gatunku i różnym jego postrzeganiu. Wreszcie – powieść w powieści, nietypową opowieść o inwazji Marsjan. Wszystko to ujęte w ramy zgrabnej kompozycji szkatułkowej i podlane trudnym w odbiorze stylem autora. Jeśli trzeba by wymienić jedną tylko składową tej antologii, która miałaby przesądzić o jej zakupie – to jest nią właśnie „Science fiction” Dukaja.
Wydawnictwo Powergraph wyrasta na głównego dostawcę polskiej literatury fantastycznej z wyższej półki, wyraźnie stawiając na jakość, a nie ilość publikacji. Antologia „Science Fiction” to strzał w dziesiątkę i długie godziny rozrywki najwyższej klasy, które powinna usatysfakcjonować wszystkich miłośników hard SF. Co więcej, ta pozycja to zarazem najlepszy dowód na to, że fantastyka naukowa może stanowić dobrą, wartościową literaturę, której żadne bariery gatunkowe tyczyć się nie powinny i po którą sięgnąć powinni wszyscy miłośnicy naukowego poznania i prozy intelektualnej.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Koniec ubiegłego roku z pewnością uradował miłośników zbiorów opowiadań spod szyldu fantastyki. Wydawnictwo Solaris tradycyjnie uraczyło czytelników kolejnym almanachem „Kroki w nieznane”, a także trzecim tomem „Rakietowych szlaków”. Antologiami postanowiło zakończyć ten rok także wydawnictwo Powergraph, najpierw budzącym nieco kontrowersji „Głosem Lema”, następnie zaś...
więcej mniej Pokaż mimo to
Rozbicie dzielnicowe to specyficzny okres w dziejach naszego państwa — czasy niepokoju, gdy działo się wiele, Piastowie zawierali i zrywali sojusze, walcząc o tron krakowski, a sąsiedzi dolewali oliwy do ognia, wspierając poszczególne księstwa i realizując przy tym własne cele. Na lekcjach historii niewiele mówi się o tym zagadnieniu, a z tematu testamentu Bolesława Krzywoustego płynnie przechodzi się do koronacji Przemysła II i panowania Władysława Łokietka. Co więc skrywają tajemnicze wieki podziału na dzielnice, co działo się przez przeszło sto pięćdziesiąt lat braku centralnej władzy na polskich ziemiach? O tym opowiada Elżbieta Cherezińska w „Koronie śniegu i krwi”.
Akcja powieści obejmuje czasy panowania Przemysła II, księcia Starszej Polski, młodzieńca odważnego i porywczego. Zanim jego skronie ozdobi królewska korona, czeka go przeszło siedemset stron nawiązywania sojuszy, uprawiania polityki, porwań i uwięzień, walki w rycerskich turniejach oraz prób spłodzenia potomka. Główny bohater nie zdominował jednak powieści, równie wiele miejsca poświęcono postaciom pozostałych dziedziców i ich małżonkom — na kartach „Korony śniegu i krwi” spotkamy między innymi Władysława Łokietka, Henryka Prawego, Leszka Czarnego czy Bolesława Wstydliwego. Czytelnikowi z pewnością pomocne będzie zacięcie historyczne i przynajmniej podstawowa wiedza o czasach piastowskich, by nie pogubił się w dynastycznych relacjach łączących poszczególnych książąt. Laikom pozostaje pilne studiowanie drzewek genealogicznych dołączonych do książki.
Obok barwnych i różnorodnych sylwetek Piastów nie brakło władców wywodzących się z innych dystancji; w losy ziem polskich ingerują Brandenburczycy i Przemyślidzi, w tle pojawiają się wzmianki o Arpadach i Folkungach. Prócz postaci historycznych w powieści występuje także kilku bohaterów fikcyjnych — są to przede wszystkim wyznawczynie dawnych wierzeń pogańskich, mające własne cele i plany dotyczące niektórych z książęcych głów. Podkreślić należy przede wszystkim fakt, iż Cherezińskiej udało się w sposób wiarygodny poprowadzić wszystkich protagonistów, nakreślić ich motywacje i różnorodne charaktery. Pozostaje przy tym dość wierna źródłom historycznym.
Elementy fantastyczne w powieści są niezwykle subtelne i zgrabnie wplecione w codzienne życie bohaterów. Korzeni magii należałoby poszukiwać w wierzeniach pogańskich bądź chrześcijańskich — innymi mocami włada Starsza Krew, innymi święta Kinga. Nie są to jednak jarmarczne sztuczki ani efektywny popis zaklęć rodem z pełnokrwistego fantasy, a jedynie nienachalne wzmianki, przydające opowieści urokliwego klimatu i tłumaczące wydarzenia, których przyczyn nie sposób dziś wskazać.
Autorka pomysłowo i spójnie wypełnia luki pozostawione przez średniowiecznych kronikarzy. Pewnie już nigdy się nie dowiemy, dlaczego zmarła księżna Lukardis i czy jej małżonek maczał w tym palce, ani też jakie było pochodzenie arcybiskupa Jakuba Świnki. Fantazja i rozsądek utrzymują doskonały balans, nie trudno więc uwierzyć w wersje wydarzeń autorstwa Cherezińskiej; warto jednak pamiętać o tym, że do czynienia mamy z beletrystyką, nie zaś opracowaniem naukowym, a o niektórych kontrowersyjnych wzmiankach lepiej doczytać w pewniejszych źródłach. Jednakże dzięki takim zabiegom historia przez cały czas trzyma w napięciu — choć przecież dobrze wiemy, jak kończy się ta opowieść. Połączenie interesującej fabuły pełnej intryg, rzeczowego stylu i współczesnego, potoczystego języka tworzy mieszankę, od lektury której nie można się oderwać.
Opasły tom kończy się szybciej, niż życzyłby sobie tego zauroczony powieścią odbiorca. Szkoda, że niekiedy wątki urywają się zbyt szybko, autorka przeskakuje do kolejnego bohatera, a gdy powraca do poprzednio opisywanego — okazuje się, że na przestrzeni dziesięciu stron upłynęło kilka miesięcy i niektóre wydarzenia znalazły swój finał same, gdy czytelnik zajmował się losami innej postaci. Czasami trudno śledzić przez to upływ czasu, bowiem dokładne daty pojawiają się dość rzadko, a pomiędzy poszczególnymi rozdziałami równie dobrze mógł minąć tydzień, jak i pół roku. Ale może za tymi narzekaniami przemawia głównie żal, iż powieść nie jest dwukrotnie obszerniejsza.
„Korona śniegu i krwi” to książka jedyna w swojej klasie. Choć nie brakuje historycznych opracowań dotyczących czasów rozbicia dzielnicowego, próżno szukać wciągających pozycji beletrystycznych poświęconych trzynastowiecznym Piastom. Mam ogromną nadzieję, że Elżbieta Cherezińska nie każe czytelnikom zbyt długo czekać na kolejną książkę utrzymaną w tym klimacie, jest to bowiem na naszym rynku nisza, jaką warto zapełniać — a dzieje Polski jako materiał powieści pełnej zwrotów akcji i nietuzinkowych postaci, podlanej odrobiną magii, sprawdzają się wyśmienicie.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Rozbicie dzielnicowe to specyficzny okres w dziejach naszego państwa — czasy niepokoju, gdy działo się wiele, Piastowie zawierali i zrywali sojusze, walcząc o tron krakowski, a sąsiedzi dolewali oliwy do ognia, wspierając poszczególne księstwa i realizując przy tym własne cele. Na lekcjach historii niewiele mówi się o tym zagadnieniu, a z tematu testamentu Bolesława...
więcej Pokaż mimo to