-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2020-08-04
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z nowego ładu, który wprowadził Atryda. Stare ośrodki władzy - Bene Gesserit, Gildia Kosmiczna i Bene Tleilax - zawiązują spisek mający doprowadzić nowego Imperatora do upadku.
„Mesjasz Diuny” to drugi tom kultowego cyklu science fiction Kroniki Diuny, który zdobył zapewne wszystkie możliwe nagrody i podbił serca czytelników na całym świecie. Ja również znalazłam się pod urokiem Diuny, dlatego bez większej przerwy, zaraz po skończeniu pierwszego tomu serii zabrałam się za kontynuację. Gdy przyszedł do mnie „Mesjasz Diuny”, nie ukrywam, byłam zaskoczona, gdyż książka liczy sobie niecałe trzysta stron, a tym samym jest o ponad połowę krótsza od pierwszej części. Mamy do czynienia również z dużym przeskokiem w czasie. „Diuna” zakończyła się w momencie, gdy Paul zdobył tron, natomiast akcja „Mesjasza Diuny” toczy się dwanaście lat później, gdy Paul już od dawna jest Imperatorem.
Pomimo mojego zapału i wielu chęci „Mesjasz Diuny” w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, od samego początku szedł mi dość opornie. Przez pierwszą połowę książki nic się nie dzieje, a raczej dzieje się, chociaż więcej jest samego mówienia, o tym, co się wydarzy niż samej akcji. Brak tutaj przygód na pustyni, których doświadczyliśmy w poprzednim tomie, mamy natomiast więcej polityki i dworskich intryg. Druga połowa książki to jednak całkiem inna sprawa. Akcja nabiera tempa, a atmosfera się zagęszcza. Autor do samego końca buduje napięcie, które osiąga kulminacyjny punkt w łamiącym serce finale. Spodziewałam się takiego zakończenia, jednak nie zmienia to faktu, że bardzo je przeżyłam.
Paul jest jedną z najbardziej interesujących i jednocześnie najbardziej tragicznych postaci, z jakimi miałam styczność w literaturze. Posiada on dar, który jest tak samo błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Paul zna swoją przyszłość, a raczej wiele możliwości swojej przeszłości i choć wie, jak tragiczny los go czeka, musi wytrwale podążać w obranym kierunku. To w głównej mierze jego postać sprawia, że ta książka jest tak bardzo wypełniona smutkiem. Na każdej stronie praktycznie odczuwa się to poczucie beznadziei i bezsilności, które wynika z braku możliwości wpłynięcia na własny los.
„Mesjasz Diuny” pomimo niezbyt porywającego początku trzyma poziom i zachwyca nie mniej niż pierwszy tom. Trudno nie dać się oczarować tej powieści, bo choć wartkiej akcji nie ma w niej za wiele, to jednak budzi ona w czytelniku całą gamę emocji. Po zakończeniu, jakie zaserwował nam autor, nie mogę się już doczekać, aż w moje ręce wpadnie kolejny tom tego niesamowitego cyklu. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Franka Herberta, to gorąco zachęcam was do sięgnięcia po „Diunę” i ofiarowania jej szansy, by skradła wasze serca, tak, jak to się stało w moim przypadku.
https://someculturewithme.blogspot.com/
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła. Do tej pory wszystkie książki z tego uniwersum były wydawane w twardej oprawie, w tym roku jednak wydawnictwo Rebis zrobiło nam niespodziankę i postanowiło wydać poprawione wydanie Kronik w całkiem nowych, miękkich okładkach. Stwierdziłam więc, że to idealny moment bym sama zapoznała się z pierwszym tomem i odkryła sekret fenomenu tej serii. Wiązałam z „Diuną” wielkie nadzieje, jednak w żadnym wypadku nie spodziewałam się, jak wspaniała przygoda mnie czeka.
Arrakis, zwana inaczej Diuną, to jedyne we wszechświecie źródło melanżu, przyprawy przedłużającej życie. Z rozkazu Padyszacha Imperatora planeta trafia w ręce rodu Atrydów, będącego zaciekłym wrogiem Harkonnenów, którzy do tej pory władali Diuną. Zwycięstwo księcia Leto Atrydy jest jednak pozorne, gdyż przejęcie planety zostało ukartowane. Kiedy spisek wychodzi na jaw, czoła połączonym siłom Imperium i Harkonnenów stawia dziedzic Atrydów Paul. Zdobywa on pozycję pośród rdzennych mieszkańców planety i z ich pomocą sięga po imperialny tron.
Choć o „Diunie” słyszałam już wielokrotnie na przestrzeni lat, to jednak nie widziałam o niej zbyt wiele, zanim po nią nie sięgnęłam. Miałam świadomość, że jest taka książka, że jest to klasyk z gatunku science fiction, ale jednak nie znałam żadnych szczegółów dotyczących fabuły. Dopiero kiedy zdecydowałam, że teraz chcę zapoznać się z „Diuną”, przeczytałam opis i zorientowałam się, o czym tak właściwie ta książka opowiada. Oczywiście, to tylko bardziej zachęciło mnie do jej lektury, bo nie ukrywam, że walka o tron, spiski i polityka, to zdecydowanie moje klimaty.
„Diuna” jest książką specyficzną, żeby nie napisać dziwną. Na pewno nie jest to klasyczna powieść science fiction, nie znaczy to jednak, że jest zła czy gorsza, ale po prostu inna i uważam, że częściowo właśnie w tej inności leży cały jej urok. Książka liczy sobie ponad siedemset stron i choć wiele się w niej dzieje, to jednak akcja nie pędzi w zawrotnym tempie. Autor ma w zwyczaju również bardzo wiele pomijać i robić przeskoki w czasie. Akcja książki rozpoczyna się na rodzinnej planecie Paula i dopiero potem przenosi na Diunę, jednak nie mamy opisu podróży, jesteśmy na jednej planecie i kilka stron później przenosimy się na drugą. W tym zakresie „Diuna” przypomina bardzo sztukę teatralną, bohaterowie wchodzą w odpowiednim momencie, odgrywają swoje role, po czym przechodzimy do następnej sceny, a wszystko, to, co dzieje się pomiędzy jest pomijane. Może się to wydawać trochę sztywne i denerwujące, ale w rzeczywistości ten sposób działa i mi osobiście nie przeszkadzał.
Frank Herbert wykreował uniwersum Diuny z ogromnym rozmachem. W przyszłości, gdy Ziemia jest już wspomnieniem, ludzkość skolonizowała wiele planet Galaktyki. Padyszach Imperator dzierży w swoich dłoniach największą władzę, natomiast Wysokie Rody nieustannie toczą walkę w celu zwiększenia swoich wpływów. W takim oto świecie, w samym sercu galaktycznej zawieruchy, pojawia się postać młodego Paula Atrydy, zaledwie piętnastoletniego chłopca, który ma odmienić przyszłość Imperium. Trafia on na planetę Arrakis, która pomimo źródeł melanżu, czyli ogromnego bogactwa, sama w sobie jest bardzo niegościnna. Jej powierzchnię pokrywają pustynie, co sprawia, że obok melanżu największą na niej wartość ma woda. Autor bardzo ciekawie opisał sposób, w jaki mieszkańcy planety pozyskują i oszczędzają wodę, co nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W książce pojawia się też wiele dziwnych nazw, które Herbert nie zawsze tłumaczy, na szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, do którego naprawdę warto zaglądać, bo nie zawsze można się samemu wszystkiego domyślić z kontekstu.
Paul jest niezwykłą postacią, gdyż oprócz bycia dziedzicem jednego z najznamienitszy rodów, posiada również dar spoglądania w przyszłość. Jego umiejętność jest opisana bardzo dokładnie, Paul nie widzi tego, co się na pewno wydarzy, ale dostrzega wiele różnych scenariuszy przyszłości, gdyż jedna najmniejsza decyzja jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Choć ma on tylko piętnaście lat, to jednak zachowuje się jak osoba o wiele starsza, gdyż ze względu na trudną sytuację i status dziedzica rodu musiał szybko dorosnąć.
„Diuna” to książka, która mnie oczarowała, choć wcale się tego nie spodziewałam. Jestem pod wrażeniem świata wykreowanego przez Herberta, bo choć na początku wydaje się on niemożliwy do pojęcia z czasem czytelnik coraz bardziej się w niego zagłębia i coraz lepiej go rozumie. Za niesamowity uważam również styl autora, który jest jedyny w swoim rodzaju. To jak Herbert operuje słowem pisanym, jest naprawdę godne podziwu i nie dziwię się, że za tę powieść otrzymał wiele prestiżowych nagród. Niestety wiem jednak, że „Diuna” nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórym może nie spodobać się właśnie jej teatralność albo szczególny styl pisania Herberta, inni mogą natomiast uznać, że nie chcą pchać się w tak skomplikowany świat. Uważam jednak, że warto dać Diunie szansę i przekonać się samemu, czy trafia ona w nasze gusta. Ja jestem zachwycona i zamierzam, jak najszybciej sięgnąć po kolejne tomy tego cyklu.
https://someculturewithme.blogspot.com/
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła....
więcej mniej Pokaż mimo to
Minęło kilka miesięcy od wydarzeń, które rozegrały się pod Górą. Po tym, jak Feyra ocaliła Prythian, mogłoby się wydawać, że to już koniec. Dziewczyna jest bezpieczna, nie brak jej wygód, a wkrótce ma poślubić ukochanego mężczyznę, by rozpocząć długie i szczęśliwe życie. Sęk w tym, że przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Każdej nocy dręczą ją koszmary, a za dnia duszą ją ograniczenia nakładane przez nadopiekuńczego Tamlina. Nie pomaga również fakt, że Feyra posiada niezwykłe moce, które nie dają o sobie zapomnieć, jednak nikt nie chce pomóc jej nad nimi zapanować. W końcu również Ryshand, czyli Książę Dworu Nocy upomina się o spłatę długu. Na Prythian nadciąga nowe zagrożenie. Feyra musi zdecydować, komu może zaufać i czy chce wziąć udział w starciu, w którym stawką jest życie jej rodziny, przyjaciół i całego świta.
„Dwór mgieł i furii” to książka, po którą chciałam sięgnąć od bardzo dawna, jednak ciągle mnie coś od tego odciągało. Pierwszy tom tej serii, czyli „Dwór cierni i róż” zachwycił mnie kreacją świata i bohaterami, a z racji tego, że Sarah J. Maas ma tendencję wzrostową i każda jej kolejna książka jest coraz lepsza, oczekiwałam bardzo wiele po kontynuacji przygód Feyry. Kiedy tylko zaczęłam czytać, czułam się, jakbym wróciła do domu, tak bardzo tęskniłam za tym światem i bohaterami, że nie mogłam oderwać się od tej książki aż do samego końca.
Akcja drugiego tomu rozpoczyna się kilka miesięcy po zakończeniu „Dworu cierni i róż”. Feyra nadal nie doszła do siebie po próbach, którym została poddana pod Górą. Potworności, których doświadczyła, pozostawiły wyraźny ślad na jej psychice. Żal, poczucie winy i koszmary, to coś, z czym musi mierzyć się na co dzień i widać wyraźnie, że nie daje sobie rady. Tamlin nie pomaga za to poskromić jej demonów, a wręcz przeciwnie ignoruje to, co dzieje się z jego ukochaną i stara się ograniczyć jej wolność, aby ją chronić. Nic więc dziwnego, że Feyra nie wytrzymuje i przechodzi załamanie. Widzimy ją jako człowieka pokonanego, który nie ma już siły walczyć i każdego dnia stacza się coraz bardziej. Z czasem jednak z pomocą nowych przyjaciół zaczyna wracać do zdrowia, znowu zaczyna jej zależeć, staje się silną i niezależną kobietą. Bardzo podobała mi się ta zmiana głównej bohaterki, która w pierwszym tomie czasami mnie irytowała. W drugiej części przechodzi całkowitą metamorfozę, nie jest już dłużej bezradna, ale zaczyna walczyć o to, co ma dla niej znaczenie.
W „Dworze mgieł i furii” pojawiają się poznani w poprzednim tomie bohaterowie, ale poznajemy również wiele nowych postaci. Feyra podobnie jak Aelin w drugiej serii Sarah J. Maas znajduje wokół siebie ludzi, którym może zaufać i na których może polegać, choć na początku nie jest jej wcale łatwo. Nie tylko ona przechodzi ogromną przemianę, również inni bohaterowie nie pozostają tacy sami. Chodzi mi tu przede wszystkim o Tamlina, którego w poprzednim tomie jakoś szczególnie nie polubiłam, a w tym już nie mogłam go zdzierżyć. Oczywiście obok Feyry najważniejszym bohaterem tej książki jest Rhysand, który również się zmienia, a właściwie nie zmienia, tylko ujawnia swoją prawdziwą osobowość.
W pierwszym tomie serii nie podróżowaliśmy zbyt wiele po świecie wykreowanym przez Sarah J. Maas, poznaliśmy tylko mały jego fragment. Wydarzenia rozgrywały się głównie w Krainach Śmiertelników i na Dworze Wiosny oraz pod Górą. W „Dworze mgieł i furii” mamy okazję poznać inne dwory, choć i tak nie odwiedzamy wszystkich, to jednak Sarah J. Maas odkrywa przed nami większy kawałek stworzonego przez siebie świata.
„Dwór mgieł i furii” to niesamowita kontynuacja, która postawiła tę serię na całkiem innym poziomie. Po tak wielu zachwytach spodziewałam się czegoś naprawdę wyjątkowego i dostałam to, a nawet więcej. Drugi tom przerósł moje oczekiwania, wywołał burzę emocji i nadal ciężko mi pozbierać się po tej książce. Jeżeli jeszcze nie znacie tej serii, to naprawdę nie wiem, na co czekacie, a jeżeli pierwszy tom was nie zachwycił, to koniecznie dajcie szansę kontynuacji, gdyż jest o wiele lepsza.
http://someculturewithme.blogspot.com/2018/06/za-gwiazdy-ktore-suchaja-i-marzenia.html
Minęło kilka miesięcy od wydarzeń, które rozegrały się pod Górą. Po tym, jak Feyra ocaliła Prythian, mogłoby się wydawać, że to już koniec. Dziewczyna jest bezpieczna, nie brak jej wygód, a wkrótce ma poślubić ukochanego mężczyznę, by rozpocząć długie i szczęśliwe życie. Sęk w tym, że przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Każdej nocy dręczą ją koszmary, a za dnia duszą ją...
więcej mniej Pokaż mimo to
Delikatna równowaga sił, która do tej pory istniała pomiędzy czterema Londynami została zburzona. Ciemność przypuszcza atak na najwspanialszy ze światów – tętniący życiem i magią Czerwony Londyn znajdujący się pod panowaniem Mareshów. Kell jest zmuszony dokonać licznych wyborów, które zaważą na losie wszystkich światów. Na szczęście ma u swojego boku Lilę Bard – złodziejkę z Szarego Londynu, która przetrwała i za sprawą wielu prób rozwinęła swój magiczny talent. Teraz jest gotowa, by razem z Kellem rzucić wyzwanie ciemności. U ich boku staje biały antari, a także zhańbiony kapitan Nocnej Iglicy. Czy uda im się powstrzymać ciemność, zanim opanuje ona wszystkie światy?
„Wyczarowanie światła” to trzeci i ostatni tom trylogii Odcienie magii. Kiedy sięgałam po pierwszy tom tej trylogii, czyli „Mroczniejszy odcień magii” nie spodziewałam się, że tak bardzo pokocham świat i bohaterów wykreowanych przez V. E. Schwab. Uwielbiam system magii w tej serii, który, choć nie jest raczej niczym odkrywczym, bo w głównej mierze opiera się na panowaniu nad żywiołami, to jednak autorce udało się go urozmaicić poprzez wprowadzenia magii krwi i antarich. Po zakończeniu, jakie zaserwowała nam autorka w „Zgromadzeniu cieni”, nie mogłam się doczekać, aż poznam dalsze losy bohaterów, więc kiedy tylko książka wpadała w moje ręce, od razu zabrałam się do czytania.
Akcja w tym tomie skupia się na pokonaniu Osarona, czyli głównego antagonisty tej trylogii. Nie jest to jednak wcale takie łatwe, ponieważ jak pokonać kogoś, kto uznaje się za boga i praktycznie nie ma materialnego ciała, które można by zranić. Bohaterowie mają przed sobą naprawdę trudne zadanie, muszą zmierzyć się z licznymi przeciwnościami i udać się w podróż, by znaleźć sposób na przegnanie ciemności ze swojego świata. Dzieje się naprawdę bardzo wiele i choć akcja nie gna w zawrotnym tempie, to jednak toczy się swoim własnym rytmem, który idealnie pasuje do tej historii. Zagrożenie, któremu stawiają czoła główni bohaterowie, jest jak najbardziej realne, dlatego nieustanie martwiłam się o to, czy uda im się przetrwać. Co kilka stron ktoś tracił życie, jednak poruszyła mnie śmierć tylko kilku bohaterów, a w szczególności jednego, który był raczej postacią drugoplanową. Choć książka jest raczej smutna, to jednak autorce udało się w nią wpleść trochę humoru i to nie tylko czarnego.
Największym dla mnie zaskoczeniem w tym tomie okazał się Holland, czyli znienawidzony przez wszystkich biały antari. Jest on zdecydowanie najbardziej tajemniczą postacią w całej serii, jednak „Wyczarowanie światła” daje nam możliwość zajrzenia w jego przeszłość i poznania kilku z jego tajemnic. Choć w poprzednich tomach na pewno nie zaliczał się on do grona lubianych przeze mnie postaci, to jednak w tej części udało mi się zapałać do niego sympatią. Nic nie jest w stanie wymazać tego, co zrobił i nawet ja nie jestem w stanie wybaczyć mu jego czynów, ale mimo wszystko zaczęłam go lepiej rozumieć. Na początku był on tylko chłopcem z wielką mocą, który niestety w przeciwieństwie do Kella nie wychował się z kochającym bratem u boku w świecie, w którym magia jest codziennością. Jego życie jak mamy się okazje, dowiedzieć od samego początku nie było łatwe, a w miarę upływu lat stawało się coraz gorsze.
Najpiękniejszą relacją w tej książce jest według mnie nie uczucie, które połączyło czerwonego antariego i Lilę, ale miłość, jaką darzą siebie nawzajem Kell i Rhy. Choć nie są spokrewnieni, to jednak zawsze byli dla siebie braćmi, w każdy tego słowa znaczeniu. Razem dorastali, wspierali się w trudnych chwilach i choć dochodziło pomiędzy nimi do kłótni, to jednak nigdy nie mogli się na siebie długo gniewać. Są w stanie zrobić dla siebie nawzajem dosłownie wszystko, co wielokrotnie udowadniają na kartach tych książek. Wątek romantyczny w tej serii jest jednak moim również warty uwagi. Według mnie już w pierwszym tomie można było się domyślić, że prędzej czy później Kell i Lila się zejdą. Nie uważam tego jednak za minus, ponieważ oni są dla siebie stworzeni i razem tworzą naprawdę zabójczą parę.
„Wyczarowanie światła” to najdłuższy tom trylogii, gdyż liczy sobie prawie siedemset stron. Podczas czytania miałam wielki dylemat, gdyż z jednej strony chciałam jak najszybciej dowiedzieć się co się stanie z głównymi bohaterami, ale z drugiej strony tak bardzo nie chciałam się jeszcze z nimi żegnać. Ostatecznie przeczytałam książkę w kilka dni, choć uważam, że czas z nią spędzony i tak minął za szybko. Książka podobnie jak poprzednie tomy jest podzielona na rozdziały i podrozdziały. Uważam, że jest to świetny pomysł, ponieważ osobiście nie lubię przerywać czytania w środku bardzo długiego rozdziału, a czasami jestem do tego zmuszona. W serii V. E. Schwab nie trzeba się o to martwić, ponieważ można w każdej chwili przerwać czytanie na którymś z podrozdziałów, choć ostrzegam, że jest to bardzo trudne, ponieważ od tej książki naprawdę ciężko się oderwać.
„Wyczarowanie światła” to genialne zakończenie magicznej trylogii. Według mnie każdy z trzech tomów jest niesamowity, jednak jeśli miałabym wybrać ulubioną część, to byłoby to „Zgromadzenie cieni”. Fanów tej trylogii na pewno ucieszy wieść, że to jeszcze nie koniec. W tym roku ma ukazać się komiks opowiadający historię Maxima Maresha, czyli adoptowanego ojca Kella, zanim został królem i był jeszcze Stalowym Księciem. Kolejna dobra wiadomość jest taka, że autorka nie żegna się jeszcze z tym światem i już pracuje nad kolejną osadzoną w nim trylogią. Akcja ma rozgrywać się kilka lat po zakończeniu „Wyczarowania światła” i tym razem nie w Londynie, ale w futurystycznym Nowym Jorku. Mają pojawić się całkiem nowi bohaterowie, ale również dobrze znane postacie z Odcieni Magii. Jestem niesamowicie podekscytowana i już nie mogę się doczekać, aż ponownie zawitam do tego świata. Osoby, które jeszcze nie znają tych książek, powinny to jak najszybciej nadrobić, ponieważ to jedna z najlepszych trylogii z gatunku fantasy, jakie miałam okazję czytać.
http://someculturewithme.blogspot.com/2018/07/nie-wybieramy-czym-i-kim-jestesmy-ale.html
Delikatna równowaga sił, która do tej pory istniała pomiędzy czterema Londynami została zburzona. Ciemność przypuszcza atak na najwspanialszy ze światów – tętniący życiem i magią Czerwony Londyn znajdujący się pod panowaniem Mareshów. Kell jest zmuszony dokonać licznych wyborów, które zaważą na losie wszystkich światów. Na szczęście ma u swojego boku Lilę Bard – złodziejkę...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Imperium burz” to już piąty tom serii „Szklany tron”, która zarówno w Polsce, jak i za granicą cieszy się ogromną popularnością. Z twórczością Sarah J. Maas zapoznałam się krótko po premierze jej drugiej książki w naszym kraju. Trudno mi przyjąć do wiadomości, że minęło już kilka lat od momentu, kiedy zaczęłam przygodę z tą serią. Na każdy kolejny tom czekałam z coraz większą niecierpliwością i nie inaczej było w przypadku „Imperium burz”. Każda kolejna część jest również coraz dłuższa, dlatego, kiedy w końcu trafił do mnie piąty tom, nie mogłam pohamować radości, że liczy on sobie ponad osiemset stron.
„Imperium burz” rozpoczyna się od fragmentu, będącego, jak się później okaże wstępem do dłuższej opowieści, która ma kluczowe znaczenie dla fabuły. Po nim wracamy do głównej bohaterki i jej drużyny, która musi zmierzyć się z nieoczekiwanymi trudności. Nic nie układa się po ich myśli, są zmuszeni zmienić swoje plany i zamiast wrócić do domu, kierują się w przeciwnym kierunku na misję, która ma udowodnić ich wartość. Podobnie jak w poprzednich tomach nie wszystko jednak kręci się tylko i wyłącznie wokół Aelin, mamy tutaj również rozdziały, w których prym wiedzie Manon, a także Elide, której los łączy się z dobrze nam zaznanym wojownikiem Fae. Dzieje się bardzo wiele, akcja pędzi w zawrotnym tempie. Podobnie jak w przypadku poprzednich tomów nie mogłam oderwać się od tej książki i chociaż jest niezwykle obszerna, to na jej lekturę potrzebowałam zaledwie dwóch dni. Warto również wspomnieć, że w „Imperium burz” pojawiają się bohaterowie z nowelek i odgrywają oni w tym tomie bardzo istotną rolę. Właśnie dlatego radzę wszystkim osobom, które nie zapoznały się z nowelkami nadrobić to przed sięgnięciem po piątą część. Nie jest to konieczne, ale o wiele łatwiej zrozumieć niektóre kwestie i wydarzenia, które rozgrywają się na kartach książki.
W tym tomie zwróciłam uwagę na zabieg autorki, do którego nie jestem całkowicie przekonana. Chodzi mi głównie o to, że Sarah J. Maas postanowiłam połączyć wszystkich swoich głównych bohaterów w pary. Nie mówię, że to jest coś złego, jednak według mnie stało się to już nudne i przewidywalne. Brak mi elementu zaskoczenia, ponieważ można bardzo łatwo się domyślić, że akurat tą czy inną parę bohaterów połączy głębsze uczucie, nawet jeśli dopiero się poznali, stracili inną ukochaną osobę czy kompletnie do siebie nie pasują. Autorka bardziej by mnie zaskoczyła, gdyby bohaterowie pozostali przyjaciółmi czy po prostu byli wobec siebie neutralni. Bardzo cenię to, że Sarah J. Maas nie zaniedbuje sfery uczuciowej, ale takie parowanie bohaterów, niszczenie związków i budowanie kolejnych odciąga uwagę od głównego wątku, który nadal pozostaje według mnie najciekawszym elementem tej książki.
Seria była zaplanowana na sześć tomów. Autorka zaczęła jednak w międzyczasie pisać nowelkę o Chaolu, która rozrosła się do dość pokaźnych rozmiarów i w rezultacie została szóstym tomem, co sprawiło, że ostatecznie cała seria będzie liczyć sobie siedem części. Muszę przyznać, że nie jestem szczególnie zadowolona z tego rozwiązania, ponieważ nie przepadam za Chaolem i zdecydowanie mogłabym się obyć bez poświęconej mu w całości książki. W „Imperium burz” nie pojawiła się nawet jedna scena z jego udziałem i nie będę ukrywać, że byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa. Na pewno sięgnę po kolejny tom, który ukazał się już za granicą pod tytułem „Tower of Dawn”, ponieważ bardzo lubię tę serię i na pewno nie mam zamiaru jej przerywać przez Chaola. Może nawet stanie się coś nieoczekiwanego i akurat ta część mnie do niego przekona.
Muszę przyznać, że po przeczytaniu początkowej sceny zaczęłam się domyślać, co chodziło autorce po głowie od samego początku tej serii. Sarah J. Maas po czterech tomach w końcu zdecydowała się ofiarować nam odpowiedzi, a nie tylko kolejne pytania. Widać, że od początku miała pomysł, który systematycznie rozwijała przez całą serię. Bardzo zręcznie splotła ze sobą wydarzenia, ponieważ wszystko łączy się w sensowną całość, niestety do złudzenia przypomina mi to inne bardzo popularne książki. Do samego końca miałam nadzieję, że moje przewidywania nie okażą się trafne, ale oczywiście tak się nie stało. Wiele innych motywów powtarza się w książkach różnych autorów, co nie jest niczym niezwykłym i nie miałabym aż tak wielkiego problemu z tym, co autorka zrobiła w tej książce, gdyby tylko zostało to dobrze poprowadzone. Obawiam się jednak, że Sarah J. Maas nie będzie już w stanie dobrze z tego wybrnąć, niezależnie od tego, w którą stronę się skieruje.
Nie mam wrażenia, że „Imperium burz” jest najlepszym tomem serii, jak to miałam w przypadku każdej poprzedniej części. Mam ogromny sentyment do „Szklanego tronu” i to się raczej nie zmieni, chociaż po tym tomie widać wyraźnie, że ta seria ma kilka wad. Nadal uwielbiam „Imperium burz”, które jest bardzo dobrą, wciągającą i emocjonującą historią, jednak teraz bardziej sceptycznie podchodzę do zakończenia całej serii. Nie tracę nadziei, że Sarah J. Maas uda się mnie zaskoczyć, ale staram się nie mieć już tak wielkich oczekiwań, jak przed lekturą tego tomu.
http://someculturewithme.blogspot.com/2017/12/ten-swiat-zostanie-ocalony-i.html
„Imperium burz” to już piąty tom serii „Szklany tron”, która zarówno w Polsce, jak i za granicą cieszy się ogromną popularnością. Z twórczością Sarah J. Maas zapoznałam się krótko po premierze jej drugiej książki w naszym kraju. Trudno mi przyjąć do wiadomości, że minęło już kilka lat od momentu, kiedy zaczęłam przygodę z tą serią. Na każdy kolejny tom czekałam z coraz...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Małe życie” to historia czwórki przyjaciół, którzy właśnie zakończyli studia i przenieśli się do Nowego Jorku. Przyszedł czas na rozpoczęcie dorosłego i samodzielnego życia, jednak przetrwanie w tak wielkim mieście nie jest wcale łatwe. Szczęście wydaje się im jednak sprzyjać i z czasem każdy z nich zaczyna odnosić sukcesy. Malcolm zostaje uznanym architektem. Willem robi błyskotliwą karierę aktorską. Talent malarski JB zostaje dostrzeżony w kręgach nowojorskiej bohemy. Jude – najbardziej tajemniczy spośród nich to młody i obiecujący prawnik, który odnosi sukces za sukcesem. Nigdy jednak nie wspomina o swojej przeszłości ani rodzinie, tak, jakby przed rozpoczęciem studiów nie istniał. Jego zachowanie i poważne problemy zdrowotne wskazują na to, że w jego życiu miały miejsce straszne wydarzenia, o których nie potrafi zapomnieć. Z czasem coraz więcej faktów wychodzi na jaw. JB, Malcolm i Willem stają przed ogromnym wyzwaniem. Podjąć się próby ratowania Jude'a, czy pozwolić mu dalej żyć w sposób, który on sam dla siebie wybrał?
„Małe życie” to książka, która odniosła niesamowity sukces, została wielokrotnie wyróżniona i doceniona przez krytyków. Muszę przyznać, że na początku podchodziłam do jej lektury dość sceptycznie. Zastanawiałam się, czy książka tak wielkich rozmiarów nie nudzi i nie męczy czytelnika? Za każdą kolejną stroną coraz bardziej jednak utwierdzałam się w przekonaniu, że powieść autorstwa Hanyi Yanagihary jest niezwykłą książką. Każdy może ją odebrać inaczej w zależności od tego, jak patrzy na świat i czego oczekuje od życia.
Lektura „Małego życia”, które liczy sobie ponad osiemset stron, tak naprawdę nie zabrała mi dużo czasu. Przeczytanie całości zajęło mi mniej więcej kilkanaście godzin, jednak rozciągniętych na prawie dwa miesiące. Lektura „Małego życia” była niczym bomba emocjonalna, która czytana zbyt szybko, mogła wybuchnąć przed czasem. Dlatego musiałam dawkować sobie tę powieść, czasami czytałam po kilkadziesiąt stron, innym razem było to prawie dwieście, w zależności od tego, co działo się na jej kartach. Niektóre fragmenty sprawiały mi tak wielki smutek i ból, że odkładałam książkę na dłuższy czas, czasami jednak czytałam dalej, nie mogąc przestać, nie chcąc porzucać bohatera, kiedy wszyscy inni już go opuścili.
Jednym z najważniejszych wątków, który przewija się przez całą powieść, jest przyjaźń i to nie byle jaka. Przyjaźń, która przetrwała dziesięciolecia, mężnie znosiła przeciwności losu, nieraz wychodziła z poważnych kryzysów, miała swoje dobre i złe chwile. Taka przyjaźń, o której skrycie marzy każdy człowiek, a którą bardzo rzadko się spotyka. Obraz przyjaźni zaprezentowany przez Hanyę Yanagiharę w „Małym życiu” jest według mnie jeszcze piękniejszy niż miłość, a nawet więzi rodzinne. Czwórka przyjaciół, mała grupka, której członkowie wybrali siebie nawzajem. Nie są ze sobą spokrewnieni, a mimo to łączy ich miłość, którą postanowili dobrowolnie siebie obdarzyć. Dokonali wyboru, a tym wyborem była przyjaźń.
„Małe życie” jest powieścią, która nieustannie skłania do refleksji. Podczas jej czytania nachodziły mnie najróżniejsze myśli, kilka pytań powracało jednak uparcie, nawet po jej zakończeniu. Czy jednego człowieka może spotkać aż tak wiele złego? Życie Juda przez pierwsze kilkanaście lat było tragiczne, co rusz spotykały go kolejne nieszczęścia, nie miał nikogo, kto przejąłby się jego losem. Był zagubiony, nikt nie pokazał mu, jak wygląda normalne życie, przez co później pozwolił, aby jego dzieciństwo wpływało na przyszłość, a przeszłe wydarzenia definiowały to, jaką jest osobą i jak odbiera siebie samego. Czy możliwe, że świat jest aż tak okrutny, by łagodnego człowieka o pięknej duszy i nieprzeciętnej inteligencji złamać na tak wiele różnych sposobów? Jak długo ludzka istota może cierpieć katusze, zanim w jej wnętrzu nie pozostanie już nic do odratowania?
Zakończenie coś we mnie złamało. W taki sposób, że nadal trudno mi się pozbierać po przeczytaniu tej powieści. Gdzieś w głębi serca przeczuwałam, co się wydarzy, spodziewałam się tego. Finał tej książki każdy może odebrać inaczej w zależności od tego, jakie ma zdanie na poruszony w nim temat. Choć jestem osobą, która uznaję ten czyn za formę poddania się, słabości, to jednak nie mogę być zła na Jude'a. Nie mam wobec niego żalu, odczuwam za to przeogromny smutek. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zdecyduję się na ponowną lekturę „Małego życia”. Jestem jednak przekonana, że ta powieść już zawsze pozostanie ze mną.
http://someculturewithme.blogspot.com/2017/10/bez-wzgledu-na-to-co-sie-zniszczyo.html
„Małe życie” to historia czwórki przyjaciół, którzy właśnie zakończyli studia i przenieśli się do Nowego Jorku. Przyszedł czas na rozpoczęcie dorosłego i samodzielnego życia, jednak przetrwanie w tak wielkim mieście nie jest wcale łatwe. Szczęście wydaje się im jednak sprzyjać i z czasem każdy z nich zaczyna odnosić sukcesy. Malcolm zostaje uznanym architektem. Willem robi...
więcej mniej Pokaż mimo to
http://www.gandalf.com.pl/
Historia zapoczątkowana na kartach „Z mgły zrodzonego” porwała mnie od samego początku. Brandon Sanderson stworzył rozbudowany, fantastyczny świat, który pochłania czytelnika i sprawia, że nie można się od niego oderwać. Byłam szalenie ciekawa, jak zakończy się ta niesamowita trylogia, a po Studni wstąpienia spodziewałam się genialnego trzeciego tomu i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że się nie zawiodłam.
Świat się kończy. Z nieba nieustannie spada popiół, a mgły pojawiają się za dnia. Vin i Elend razem z pozostałymi członkami Ekipy Kelsiera desperacko poszukują sposobu na pokonanie wroga. Jednak jak można stawić czoła istocie, która może przebywać wszędzie jednocześnie? Kiedy słyszy wszystko i może manipulować rzeczywistością, a także naginać ją do swojej woli? Czasu jest coraz mniej, a Zniszczenie nie cofnie się przed niczym, aby doprowadzić do końca świata.
Muszę przyznać, że finał oryginalnej trylogii „Z mgły zrodzonego” przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie przypuszczałam, że historia, która w pierwszym tomie opierała się na znanych schematach z kilkoma oryginalnymi dodatkami, tak bardzo się rozwinie. Pierwszy tom tej trylogii, który jest według mnie świetny i uwielbiam go, to jednak tak naprawdę tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele zapoczątkowanych w nim wątków, które Brandon Sanderson rozwinął w „Studni wstąpienia”, dopiero w „Bohaterze wieków” nabiera głębszego sensu i zostaje ostatecznie doprowadzonych do końca.
Autor wbrew pozorom nie dostarczył nam wszystkich odpowiedzi na dwóch poprzednich i do tego bardzo obszernych tomach. W Bohaterze wieków odkrywa przed nami kolejne karty. Poznajemy przede wszystkim kolejne allomantyczne metale i ich zastosowanie, a także historie istot, które zostały stworzone tysiąc lat temu i mam tu na myśli: kandra, kolossów i Inkwizytorów. Dowiadujemy się więcej na temat Terrisan, a także zyskujemy nowe informacje dotyczące Bohatera Wieków i jego powinności. Ostatecznie odkrywamy również przeznaczenie Vin, a także rolę jaką odegrał Ostatni Imperator w całej historii Ostaniego Imperium.
Zakończenie tej książki było po prostu genialne. Nieprzewidywalne i zaskakujące, jednocześnie mnie załamało i wzruszyło, a także dało nadzieję na lepszą przyszłość. Sanderson nie owija w bawełnę i nie przedłuża niczego. Ktoś musi zginąć, aby inni mogli żyć i kształtować przyszłość. Dopiero po przewróceniu ostatniej strony wszystko staje się jasne, a pytania, które do samego początku nie dawały mi spokoju, wreszcie doczekały się odpowiedzi. To jedna spójna historia, genialne skonstruowana, w której nic nie jest przypadkowe, a wszystko ma swój określony cel. Już po skończeniu tej historii mogę stwierdzić, że jest ona dopracowana w każdym szczególne i sam pomysł na nią zachwyca. Sanderson stworzył niesamowity system magii, a właściwie trzy jej rodzaje, czyli allomancję, feruchemię, które znaliśmy już z poprzednich tomów, a także hemalurgię, o której istnieniu dowiedzieliśmy się dopiero w trzeciej części.
Jestem całkowicie i niezaprzeczalnie zachwycona tą historią. Pokochałam ją od samego początku i nadal do mnie nie dociera, że to już koniec. Zdaję sobie sprawę, że są kolejne tomy tej serii, a „Bohater wieków” zakończył tylko jeden z etapów w historii tej krainy, jednak akcja „Stopu prawa”, czyli czwartej części cyklu Ostatnie Imperium rozgrywa się w przyszłości i dotyczy całkiem nowych bohaterów. Jestem bardzo ciekawa, jak Sanderson ukazał ten świat w kolejnych tomach, gdzie zabranie kluczowych postaci, które zdążyłam pokochać i do których już się przyzwyczaiłam. Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, to jak najszybciej sięgajcie po „Z mgły zrodzonego”, a potem po kolejne tomy, ponieważ to jeden z najlepszych cykli fantasy, jakie miałam okazję czytać. Brandon Sanderson stworzył genialną trylogię, w której nie brakuje polityki, wątków romantycznych, a także rozważań filozoficznych, co w połączeniu ze świetnym stylem autora daje historię, od której nie można się oderwać.
http://someculturewithme.blogspot.com/2016/07/natura-swiata-jest-taka-ze-tworzac-cos.html
http://www.gandalf.com.pl/
Historia zapoczątkowana na kartach „Z mgły zrodzonego” porwała mnie od samego początku. Brandon Sanderson stworzył rozbudowany, fantastyczny świat, który pochłania czytelnika i sprawia, że nie można się od niego oderwać. Byłam szalenie ciekawa, jak zakończy się ta niesamowita trylogia, a po Studni wstąpienia spodziewałam się genialnego trzeciego...
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała swoje wzloty i upadki, to mój zapał poznania jej w całości nie opadł, a raczej przybrał na sile.
Minęło dziewięć lat od czasu, gdy oślepiony Muad’Dib samotnie udał się na pustynię, by stawić czoła Szej-huludowi. Przez ten czas pieczę nad Imperium sprawowała jego siostra Alia, która jednak zbłądziła i zagubiła się po drodze. Opętana regentka dzierży wielką władzę, jednak na jej drodze wciąż stoją prawowici następcy Paula, bliźnięta — Leto i Ganima. Dzieci są również ogromny zagrożeniem dla rodu Corrinów, odwiecznego wroga Atrydów, który chciałby ponownie zasiąść na imperialnym tronie. Bliźnięta, którym grozi nie tylko śmierć z ręki wrogów, ale także opętanie zmuszone są do walki na wielu frontach. W tym samym czasie na Arrakis pojawia się charyzmatyczny, niewidomy Kaznodzieja o wielkiej mądrości, który do złudzenia przypomina ich utraconego przed laty ojca…
„Dzieci Diuny” podobnie, jak dwa poprzednie tomy potrzebują trochę czasu, żeby się rozkręcić. Nie wpadamy od razu w wir akcji, zamiast tego autor powoli snuje swoją opowieść, zachęcając nas do zagłębienia się w niej. „Dzieci Diuny” kojarzyły mi się raczej z pierwszym tomem niż z „Mesjaszem Diuny”, który był bardziej przedłużeniem historii Paula, o wiele spokojniejszym i nie tak wypełnionym wartką akcją. W trzecim tomie rozpoczynamy jakby nowy rozdział historii, to nie Maud’Dib jest już głównym bohaterem, ale jego dzieci. Ponownie pojawiają się tutaj liczne nawiązania do filozofii, ekologii czy psychologii, które zostały zgrabnie wplecione w fabułę. W „Dzieciach Diuny” wszystko zostało dodatkowo okraszone nutką mistycyzmu, gdyż pojawia się tutaj przepowiednia o Kralizeku, czyli bitwie na krańcu wszechświata. Mieliśmy okazję poznać nowe informacje na temat Paula i wyboru, którego dokonał, a z którego konsekwencjami muszą teraz radzić sobie jego potomkowie.
„Dzieci Diuny” to kolejna niesamowita książka Herbert, która ponownie podbiła moje serce. Nie mogę przestać się rozpływać nad tym, jak niezwykle złożony i przemyślany jest ten świat, jak wszystko się w nim ze sobą łączy i dopełnia. Nie są to książki łatwe i lekkie, ich czytanie wymaga pewnego wysiłku i sporej dawki skupienia, ale zdecydowanie jest tego warte. Styl Herberta jest jedyny w swoim rodzaju, nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam i trudno mi uwierzyć, że tak długo zwlekałam z sięgnięciem po Kroniki Diuny. Przede mną jeszcze trzy tomy, których jestem niezwykle ciekawa i już nie mogę się doczekać, kiedy uda mi się po nie sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Herberta, to gorąco was do tego zachęcam, ponieważ to niezwykła przygoda, o czym najlepiej przekonać się na własnej skórze.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sedno-radosci-zycia-jego-piekna-tkwi-w.html
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała...
więcej Pokaż mimo to