-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała swoje wzloty i upadki, to mój zapał poznania jej w całości nie opadł, a raczej przybrał na sile.
Minęło dziewięć lat od czasu, gdy oślepiony Muad’Dib samotnie udał się na pustynię, by stawić czoła Szej-huludowi. Przez ten czas pieczę nad Imperium sprawowała jego siostra Alia, która jednak zbłądziła i zagubiła się po drodze. Opętana regentka dzierży wielką władzę, jednak na jej drodze wciąż stoją prawowici następcy Paula, bliźnięta — Leto i Ganima. Dzieci są również ogromny zagrożeniem dla rodu Corrinów, odwiecznego wroga Atrydów, który chciałby ponownie zasiąść na imperialnym tronie. Bliźnięta, którym grozi nie tylko śmierć z ręki wrogów, ale także opętanie zmuszone są do walki na wielu frontach. W tym samym czasie na Arrakis pojawia się charyzmatyczny, niewidomy Kaznodzieja o wielkiej mądrości, który do złudzenia przypomina ich utraconego przed laty ojca…
„Dzieci Diuny” podobnie, jak dwa poprzednie tomy potrzebują trochę czasu, żeby się rozkręcić. Nie wpadamy od razu w wir akcji, zamiast tego autor powoli snuje swoją opowieść, zachęcając nas do zagłębienia się w niej. „Dzieci Diuny” kojarzyły mi się raczej z pierwszym tomem niż z „Mesjaszem Diuny”, który był bardziej przedłużeniem historii Paula, o wiele spokojniejszym i nie tak wypełnionym wartką akcją. W trzecim tomie rozpoczynamy jakby nowy rozdział historii, to nie Maud’Dib jest już głównym bohaterem, ale jego dzieci. Ponownie pojawiają się tutaj liczne nawiązania do filozofii, ekologii czy psychologii, które zostały zgrabnie wplecione w fabułę. W „Dzieciach Diuny” wszystko zostało dodatkowo okraszone nutką mistycyzmu, gdyż pojawia się tutaj przepowiednia o Kralizeku, czyli bitwie na krańcu wszechświata. Mieliśmy okazję poznać nowe informacje na temat Paula i wyboru, którego dokonał, a z którego konsekwencjami muszą teraz radzić sobie jego potomkowie.
„Dzieci Diuny” to kolejna niesamowita książka Herbert, która ponownie podbiła moje serce. Nie mogę przestać się rozpływać nad tym, jak niezwykle złożony i przemyślany jest ten świat, jak wszystko się w nim ze sobą łączy i dopełnia. Nie są to książki łatwe i lekkie, ich czytanie wymaga pewnego wysiłku i sporej dawki skupienia, ale zdecydowanie jest tego warte. Styl Herberta jest jedyny w swoim rodzaju, nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam i trudno mi uwierzyć, że tak długo zwlekałam z sięgnięciem po Kroniki Diuny. Przede mną jeszcze trzy tomy, których jestem niezwykle ciekawa i już nie mogę się doczekać, kiedy uda mi się po nie sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Herberta, to gorąco was do tego zachęcam, ponieważ to niezwykła przygoda, o czym najlepiej przekonać się na własnej skórze.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sedno-radosci-zycia-jego-piekna-tkwi-w.html
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Siedem czarnych mieczy” to pierwszy tom serii Śmierć Imperiów autorstwa Sama Sykesa. Jest to jego pierwsza samodzielna książka wydana w Polsce, bo choć autor ma w swoim dorobku kilka powieści z gatunku fantasy, to jednak żadna nie ukazała się do tej pory w naszym kraju. Kojarzyć go możecie jedynie z antologii Niebezpieczne kobiety, w której znalazło się jego opowiadanie. O serii Śmierć Imperiów, która jest najnowszym dziełem autora, usłyszałam już jakiś czas temu, a opis zainteresował mnie na tyle, że zbierałam się nawet do sięgnięcia po pierwszy tom w oryginale. Wcześniej dotarła do mnie jednak informacja, że ma on ukazać się w Polsce, z czego nie będę ukrywać, ogromnie się ucieszyłam. Kiedy książka wpadła w moje ręce, niezwłocznie zabrałam się do czytania.
Blizna, kraina rozdarta przez potężne imperia, a w niej ona, Sal Kakofonia. Została zdradzona, obdarta z magii i pozostawiona na śmierć. Teraz ma tylko swoje imię, niegdyś okryte sławą, magiczną broń oraz cel, którym jest zemsta. Sal wyposażona w miecz, pistolet i listę siedmiu nazwisk wyrusza na poszukiwanie swoich celów. Czy jej się uda? Jakie przygody czekają na nią po drodze? Czy upragniona zemsta w końcu przyniesie jej spokój?
„Siedem czarnych mieczy” to historia, która praktycznie od samego początku wciąga nas w wir akcji. Autor nie traci czasu na przydługi wstęp, a ze swoim światem i prawami, które nim rządzą, zaznajamia nas jakby po drodze, w miarę rozwijania się fabuły. Książka nie należy do najcieńszych, bo liczy sobie ponad sześćset stron, jednak gdy tylko wsiąkniemy w tę historię i pozwolimy się porwać, zapomnimy o jej objętości i upływie czasu, a zanim się obejrzymy, będziemy zbliżać się już do finału. Autor poprowadził swoją historię dwutorowo, co w tym przypadku wypadło bardzo dobrze. Akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, w teraźniejszości oraz przeszłości. Obecnie Sal znajduje się za kratami i czeka na swoją egzekucję, posiada jednak ważne informacje, które są w stanie, może nie uchronić ją od śmierci, ale nieco odwlec ją w czasie. W ten sposób kobieta zaczyna snuć swoją opowieść o niedawnych wydarzeniach, w których uczestniczyła, a czytelnik przenosi się w przeszłość, by jej towarzyszyć.
Świat wykreowany przez autora, choć nie jest innowacyjny, bo pomysł połączenia magii z techniką, podobnie jak wyniszczająca wojna pomiędzy imperiami pojawiły się już w literaturze, to jednak nadal zachwyca i intryguje. Jestem miłośniczką przemyślanych, a także ciekawych systemów magicznych i pomimo że Sykes nie wymyślił niczego nowego, to jednak jego sposób działa w tej książce całkiem dobrze. Uważam, że kilka rzeczy można by dopracować lub pokusić się o bardziej dogłębne wyjaśnienia, ale poza tym system magiczny w Siedmiu czarnych mieczach jest naprawdę dobrze opracowany i nie można mu wiele zarzucić.
Sal Kakofonia jest bohaterką specyficzną. Jej mroczna i bolesna przeszłość odcisnęła na niej ogromne piętno, co widać już od samego początku. Celem życia Sal jest zemsta, nic innego nie ma znaczenia i nikt, nawet ukochana osoba nie może zawrócić jej z obranej drogi. Kobieta jest zgorzkniała, cyniczna, zabija bez skrupułów i nieszczególnie dba o innych. Nie powinniśmy jej usprawiedliwiać, ale po tym, co przeszła możemy przynajmniej postarać się ją zrozumieć. Nie mogę powiedzieć, że zapałałam do niej sympatią, ale na pewno zaangażowałam się w jej przygody. Sal ma dar do pakowania się w beznadziejne sytuacje, mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że kłopoty same do niej lgną. Kobieta jest w gruncie rzeczy bardziej antybohaterką, co uważam za bardzo ciekawe posunięcie, szczególnie że w książce pojawia się drugi bohater, który jest jej całkowitym przeciwieństwem.
„Siedem czarnych mieczy” to dobra książka. Ciekawa, wciągająca, dobrze napisana i poprawnie skonstruowana, której lektura dostarczy rozrywki na wiele godzin. Świetnie bawiłam się podczas czytania i na pewno sięgnę po kontynuację. Nie jest to książka wybitna ani specjalnie odkrywcza, nie brak jej jednak humoru, który w połączeniu z lekkim piórem autora sprawia, że czyta się ją błyskawicznie. Jeżeli szukacie powieści, w której będziecie mogli się zatracić na długie godziny i która umiliłaby wam jesienne wieczory, „Siedem czarnych mieczy” świetnie sprawdzi się w tej roli.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sal-kakofonia-nadchodzi.html
„Siedem czarnych mieczy” to pierwszy tom serii Śmierć Imperiów autorstwa Sama Sykesa. Jest to jego pierwsza samodzielna książka wydana w Polsce, bo choć autor ma w swoim dorobku kilka powieści z gatunku fantasy, to jednak żadna nie ukazała się do tej pory w naszym kraju. Kojarzyć go możecie jedynie z antologii Niebezpieczne kobiety, w której znalazło się jego opowiadanie. O...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-04
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z nowego ładu, który wprowadził Atryda. Stare ośrodki władzy - Bene Gesserit, Gildia Kosmiczna i Bene Tleilax - zawiązują spisek mający doprowadzić nowego Imperatora do upadku.
„Mesjasz Diuny” to drugi tom kultowego cyklu science fiction Kroniki Diuny, który zdobył zapewne wszystkie możliwe nagrody i podbił serca czytelników na całym świecie. Ja również znalazłam się pod urokiem Diuny, dlatego bez większej przerwy, zaraz po skończeniu pierwszego tomu serii zabrałam się za kontynuację. Gdy przyszedł do mnie „Mesjasz Diuny”, nie ukrywam, byłam zaskoczona, gdyż książka liczy sobie niecałe trzysta stron, a tym samym jest o ponad połowę krótsza od pierwszej części. Mamy do czynienia również z dużym przeskokiem w czasie. „Diuna” zakończyła się w momencie, gdy Paul zdobył tron, natomiast akcja „Mesjasza Diuny” toczy się dwanaście lat później, gdy Paul już od dawna jest Imperatorem.
Pomimo mojego zapału i wielu chęci „Mesjasz Diuny” w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, od samego początku szedł mi dość opornie. Przez pierwszą połowę książki nic się nie dzieje, a raczej dzieje się, chociaż więcej jest samego mówienia, o tym, co się wydarzy niż samej akcji. Brak tutaj przygód na pustyni, których doświadczyliśmy w poprzednim tomie, mamy natomiast więcej polityki i dworskich intryg. Druga połowa książki to jednak całkiem inna sprawa. Akcja nabiera tempa, a atmosfera się zagęszcza. Autor do samego końca buduje napięcie, które osiąga kulminacyjny punkt w łamiącym serce finale. Spodziewałam się takiego zakończenia, jednak nie zmienia to faktu, że bardzo je przeżyłam.
Paul jest jedną z najbardziej interesujących i jednocześnie najbardziej tragicznych postaci, z jakimi miałam styczność w literaturze. Posiada on dar, który jest tak samo błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Paul zna swoją przyszłość, a raczej wiele możliwości swojej przeszłości i choć wie, jak tragiczny los go czeka, musi wytrwale podążać w obranym kierunku. To w głównej mierze jego postać sprawia, że ta książka jest tak bardzo wypełniona smutkiem. Na każdej stronie praktycznie odczuwa się to poczucie beznadziei i bezsilności, które wynika z braku możliwości wpłynięcia na własny los.
„Mesjasz Diuny” pomimo niezbyt porywającego początku trzyma poziom i zachwyca nie mniej niż pierwszy tom. Trudno nie dać się oczarować tej powieści, bo choć wartkiej akcji nie ma w niej za wiele, to jednak budzi ona w czytelniku całą gamę emocji. Po zakończeniu, jakie zaserwował nam autor, nie mogę się już doczekać, aż w moje ręce wpadnie kolejny tom tego niesamowitego cyklu. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Franka Herberta, to gorąco zachęcam was do sięgnięcia po „Diunę” i ofiarowania jej szansy, by skradła wasze serca, tak, jak to się stało w moim przypadku.
https://someculturewithme.blogspot.com/
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła. Do tej pory wszystkie książki z tego uniwersum były wydawane w twardej oprawie, w tym roku jednak wydawnictwo Rebis zrobiło nam niespodziankę i postanowiło wydać poprawione wydanie Kronik w całkiem nowych, miękkich okładkach. Stwierdziłam więc, że to idealny moment bym sama zapoznała się z pierwszym tomem i odkryła sekret fenomenu tej serii. Wiązałam z „Diuną” wielkie nadzieje, jednak w żadnym wypadku nie spodziewałam się, jak wspaniała przygoda mnie czeka.
Arrakis, zwana inaczej Diuną, to jedyne we wszechświecie źródło melanżu, przyprawy przedłużającej życie. Z rozkazu Padyszacha Imperatora planeta trafia w ręce rodu Atrydów, będącego zaciekłym wrogiem Harkonnenów, którzy do tej pory władali Diuną. Zwycięstwo księcia Leto Atrydy jest jednak pozorne, gdyż przejęcie planety zostało ukartowane. Kiedy spisek wychodzi na jaw, czoła połączonym siłom Imperium i Harkonnenów stawia dziedzic Atrydów Paul. Zdobywa on pozycję pośród rdzennych mieszkańców planety i z ich pomocą sięga po imperialny tron.
Choć o „Diunie” słyszałam już wielokrotnie na przestrzeni lat, to jednak nie widziałam o niej zbyt wiele, zanim po nią nie sięgnęłam. Miałam świadomość, że jest taka książka, że jest to klasyk z gatunku science fiction, ale jednak nie znałam żadnych szczegółów dotyczących fabuły. Dopiero kiedy zdecydowałam, że teraz chcę zapoznać się z „Diuną”, przeczytałam opis i zorientowałam się, o czym tak właściwie ta książka opowiada. Oczywiście, to tylko bardziej zachęciło mnie do jej lektury, bo nie ukrywam, że walka o tron, spiski i polityka, to zdecydowanie moje klimaty.
„Diuna” jest książką specyficzną, żeby nie napisać dziwną. Na pewno nie jest to klasyczna powieść science fiction, nie znaczy to jednak, że jest zła czy gorsza, ale po prostu inna i uważam, że częściowo właśnie w tej inności leży cały jej urok. Książka liczy sobie ponad siedemset stron i choć wiele się w niej dzieje, to jednak akcja nie pędzi w zawrotnym tempie. Autor ma w zwyczaju również bardzo wiele pomijać i robić przeskoki w czasie. Akcja książki rozpoczyna się na rodzinnej planecie Paula i dopiero potem przenosi na Diunę, jednak nie mamy opisu podróży, jesteśmy na jednej planecie i kilka stron później przenosimy się na drugą. W tym zakresie „Diuna” przypomina bardzo sztukę teatralną, bohaterowie wchodzą w odpowiednim momencie, odgrywają swoje role, po czym przechodzimy do następnej sceny, a wszystko, to, co dzieje się pomiędzy jest pomijane. Może się to wydawać trochę sztywne i denerwujące, ale w rzeczywistości ten sposób działa i mi osobiście nie przeszkadzał.
Frank Herbert wykreował uniwersum Diuny z ogromnym rozmachem. W przyszłości, gdy Ziemia jest już wspomnieniem, ludzkość skolonizowała wiele planet Galaktyki. Padyszach Imperator dzierży w swoich dłoniach największą władzę, natomiast Wysokie Rody nieustannie toczą walkę w celu zwiększenia swoich wpływów. W takim oto świecie, w samym sercu galaktycznej zawieruchy, pojawia się postać młodego Paula Atrydy, zaledwie piętnastoletniego chłopca, który ma odmienić przyszłość Imperium. Trafia on na planetę Arrakis, która pomimo źródeł melanżu, czyli ogromnego bogactwa, sama w sobie jest bardzo niegościnna. Jej powierzchnię pokrywają pustynie, co sprawia, że obok melanżu największą na niej wartość ma woda. Autor bardzo ciekawie opisał sposób, w jaki mieszkańcy planety pozyskują i oszczędzają wodę, co nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W książce pojawia się też wiele dziwnych nazw, które Herbert nie zawsze tłumaczy, na szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, do którego naprawdę warto zaglądać, bo nie zawsze można się samemu wszystkiego domyślić z kontekstu.
Paul jest niezwykłą postacią, gdyż oprócz bycia dziedzicem jednego z najznamienitszy rodów, posiada również dar spoglądania w przyszłość. Jego umiejętność jest opisana bardzo dokładnie, Paul nie widzi tego, co się na pewno wydarzy, ale dostrzega wiele różnych scenariuszy przyszłości, gdyż jedna najmniejsza decyzja jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Choć ma on tylko piętnaście lat, to jednak zachowuje się jak osoba o wiele starsza, gdyż ze względu na trudną sytuację i status dziedzica rodu musiał szybko dorosnąć.
„Diuna” to książka, która mnie oczarowała, choć wcale się tego nie spodziewałam. Jestem pod wrażeniem świata wykreowanego przez Herberta, bo choć na początku wydaje się on niemożliwy do pojęcia z czasem czytelnik coraz bardziej się w niego zagłębia i coraz lepiej go rozumie. Za niesamowity uważam również styl autora, który jest jedyny w swoim rodzaju. To jak Herbert operuje słowem pisanym, jest naprawdę godne podziwu i nie dziwię się, że za tę powieść otrzymał wiele prestiżowych nagród. Niestety wiem jednak, że „Diuna” nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórym może nie spodobać się właśnie jej teatralność albo szczególny styl pisania Herberta, inni mogą natomiast uznać, że nie chcą pchać się w tak skomplikowany świat. Uważam jednak, że warto dać Diunie szansę i przekonać się samemu, czy trafia ona w nasze gusta. Ja jestem zachwycona i zamierzam, jak najszybciej sięgnąć po kolejne tomy tego cyklu.
https://someculturewithme.blogspot.com/
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła....
więcej mniej Pokaż mimo to
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci jedną z najbliższych jej osób. Po dwóch latach pełnych bólu i samotności, kiedy winny znajduje się za kratami, zbrodnie nieoczekiwanie zaczynają się na nowo. Bryce trafia w sam środek śledztwa mającego na celu znaleźć prawdziwego mordercę i nie zawaha się przed niczym, by pomścić swoich przyjaciół.
Sarah J. Maas to autorka, która już od wielu lat cieszy się niesłabnącą popularnością, a na każdą kolejną jej książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy na całym świecie. Miałam już okazję zapoznać się z jej twórczością, a nawet przeczytałam większość jej książek, choć jeszcze nie wszystkie. Nie będę ukrywać, że na początku sama wpadłam w zachwyt nad jej twórczością, jednak z biegiem lat i kolejnymi książkami mój stosunek do niej zaczął się zmieniać. Jej nowa książka ze względu na swoją objętość została wydana w naszym kraju w dwóch tomach, nie będę jednak w tej recenzji uwypuklać podziału na części, ponieważ nie miałam długich przerw w ich czytaniu i traktuję je jako jedną historię.
„Dom ziemi i krwi” to pierwszy tom całkiem nowej serii autorki, która według zapowiedzi miała być w przeciwieństwie do dwóch poprzednich skierowana głównie do dorosłego czytelnika. Tu pojawia się mój pierwszy zarzut, ponieważ ta książka nie różni się w takim stopniu od poprzednich, żeby można tu było mówić o literaturze dla dorosłych. Bryce nie jest wcale dużo starsza od bohaterek poprzednich serii, na początku książki ma 23 lata, później 25, a szczerze, to moim zdaniem zachowuje się o wiele bardziej niedojrzale niż Feyre czy Aelin. Autorka zdecydowanie korzysta częściej z przekleństw, co jednak według mnie również nie sprawia, że tę książkę można określić dorosłym debiutem Maas. Uważam nawet, że serię „Dwór cierni i róż” ze względu na niektóre sceny można już bardziej zaliczyć do literatury dla dorosłych niż „Księżycowe Miasto”.
Największy zarzut, jaki mam wobec nowej serii Sarah J. Maas to bohaterowie. Mam wrażenie, że autorka ma pomysł na świat, zmienia otoczenie i fabułę, ale bohaterowie zawsze pozostają Ci sami, inny mają tylko wygląd i imiona. Kiedy sięgnęłam po serię Dwór cierni i róż dostrzegłam wiele podobieństw w charakterach bohaterów do „Szklanego tronu”. Nie przeszkadzało mi to jednak za bardzo, bo była to dopiero druga seria autorki, a bohaterów „Szklanego tronu” darzyłam sympatią. W tej książce jednak strasznie mnie już to raziło. Uważam, że autorka ma bardzo ograniczony zasób, jeśli chodzi o kreację bohaterów, ich osobowości i po prostu nie potrafi wymyślić nic innego, korzysta ze sprawdzonych przez siebie schematów, wprowadzając jedynie minimalne zmiany. W świecie Sarah J. Maas nie ma także osób/istot brzydkich czy niedoskonałych, wszyscy są piękni, cudowni, przystojni, idealni, a autorka na siłę to uwypukla, co według mnie jest już lekką przesadą.
Bryce jest bohaterką, do której niestety nie zapałałam wielką sympatią. Na początku książki mamy do czynienia z jej imprezową stroną, dziewczyna pije, bierze narkotyki, uprawia seks z nieznajomymi. Po morderstwie, czyli po dwóch latach, które mijają widać, że Bryce się zmieniła, szkoda tylko, że jeśli chodzi o te najważniejsze cechy, pozostała taka sama. Doskwiera jej samotność, choć częściowo jest ona jej własną zasługą, ponieważ oczywiście nikt jej nie rozumie, nie potrafi pojąć jej straty, nie wie, co ona czuje i tym podobne. Na końcu książki bohaterka trochę się rehabilituje, ale nadal nie jestem jej wielką fanką. Drugim głównym bohaterem tej książki jest Hunt Athalar, czyli okryty złą sławą upadły anioł pracujący jako zabójca. Hunt jest no cóż, taki jak wszyscy poprzedni główni bohaterowie Maas, czyli niezwykle przystojny, ponadprzeciętnie potężny i oczywiście pokrzywdzony przez los. Nie jest też tajemnicą, że rozwinie romantyczną relację z Bryce, bo choć nie poznali się w szczególnie sprzyjających okolicznościach i nie zapałali do siebie sympatią, to z czasem ich stosunek do siebie nawzajem zaczął się zmieniać, a oni zrozumieli, że w gruncie rzeczy idealnie do siebie pasują.
Ciąg dalszy na blogu: https://someculturewithme.blogspot.com/2020/06/dzieki-miosci-wszystko-jest-mozliwe.html
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci jedną z najbliższych jej osób. Po dwóch latach pełnych bólu i samotności, kiedy winny znajduje się za kratami, zbrodnie nieoczekiwanie zaczynają się na nowo. Bryce trafia w sam środek śledztwa mającego na celu znaleźć prawdziwego mordercę i nie zawaha się przed niczym, by pomścić swoich przyjaciół.
Sarah J. Maas to autorka, która już od wielu lat cieszy się niesłabnącą popularnością, a na każdą kolejną jej książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy na całym świecie. Miałam już okazję zapoznać się z jej twórczością, a nawet przeczytałam większość jej książek, choć jeszcze nie wszystkie. Nie będę ukrywać, że na początku sama wpadłam w zachwyt nad jej twórczością, jednak z biegiem lat i kolejnymi książkami mój stosunek do niej zaczął się zmieniać. Jej nowa książka ze względu na swoją objętość została wydana w naszym kraju w dwóch tomach, nie będę jednak w tej recenzji uwypuklać podziału na części, ponieważ nie miałam długich przerw w ich czytaniu i traktuję je jako jedną historię.
„Dom ziemi i krwi” to pierwszy tom całkiem nowej serii autorki, która według zapowiedzi miała być w przeciwieństwie do dwóch poprzednich skierowana głównie do dorosłego czytelnika. Tu pojawia się mój pierwszy zarzut, ponieważ ta książka nie różni się w takim stopniu od poprzednich, żeby można tu było mówić o literaturze dla dorosłych. Bryce nie jest wcale dużo starsza od bohaterek poprzednich serii, na początku książki ma 23 lata, później 25, a szczerze, to moim zdaniem zachowuje się o wiele bardziej niedojrzale niż Feyre czy Aelin. Autorka zdecydowanie korzysta częściej z przekleństw, co jednak według mnie również nie sprawia, że tę książkę można określić dorosłym debiutem Maas. Uważam nawet, że serię „Dwór cierni i róż” ze względu na niektóre sceny można już bardziej zaliczyć do literatury dla dorosłych niż „Księżycowe Miasto”.
Największy zarzut, jaki mam wobec nowej serii Sarah J. Maas to bohaterowie. Mam wrażenie, że autorka ma pomysł na świat, zmienia otoczenie i fabułę, ale bohaterowie zawsze pozostają Ci sami, inny mają tylko wygląd i imiona. Kiedy sięgnęłam po serię Dwór cierni i róż dostrzegłam wiele podobieństw w charakterach bohaterów do „Szklanego tronu”. Nie przeszkadzało mi to jednak za bardzo, bo była to dopiero druga seria autorki, a bohaterów „Szklanego tronu” darzyłam sympatią. W tej książce jednak strasznie mnie już to raziło. Uważam, że autorka ma bardzo ograniczony zasób, jeśli chodzi o kreację bohaterów, ich osobowości i po prostu nie potrafi wymyślić nic innego, korzysta ze sprawdzonych przez siebie schematów, wprowadzając jedynie minimalne zmiany. W świecie Sarah J. Maas nie ma także osób/istot brzydkich czy niedoskonałych, wszyscy są piękni, cudowni, przystojni, idealni, a autorka na siłę to uwypukla, co według mnie jest już lekką przesadą.
Bryce jest bohaterką, do której niestety nie zapałałam wielką sympatią. Na początku książki mamy do czynienia z jej imprezową stroną, dziewczyna pije, bierze narkotyki, uprawia seks z nieznajomymi. Po morderstwie, czyli po dwóch latach, które mijają widać, że Bryce się zmieniła, szkoda tylko, że jeśli chodzi o te najważniejsze cechy, pozostała taka sama. Doskwiera jej samotność, choć częściowo jest ona jej własną zasługą, ponieważ oczywiście nikt jej nie rozumie, nie potrafi pojąć jej straty, nie wie, co ona czuje i tym podobne. Na końcu książki bohaterka trochę się rehabilituje, ale nadal nie jestem jej wielką fanką. Drugim głównym bohaterem tej książki jest Hunt Athalar, czyli okryty złą sławą upadły anioł pracujący jako zabójca. Hunt jest no cóż, taki jak wszyscy poprzedni główni bohaterowie Maas, czyli niezwykle przystojny, ponadprzeciętnie potężny i oczywiście pokrzywdzony przez los. Nie jest też tajemnicą, że rozwinie romantyczną relację z Bryce, bo choć nie poznali się w szczególnie sprzyjających okolicznościach i nie zapałali do siebie sympatią, to z czasem ich stosunek do siebie nawzajem zaczął się zmieniać, a oni zrozumieli, że w gruncie rzeczy idealnie do siebie pasują.
Ciąg dalszy na blogu: https://someculturewithme.blogspot.com/2020/06/dzieki-miosci-wszystko-jest-mozliwe.html
Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że najlepszy, jest jednak bardzo ważny ze względu na wydarzenia, które rozgrywają się na jego kartach.
Uhtred po latach walk, wojen i bitew, w końcu wyrusza odbić Bebbanburg z rąk swojego kuzyna. Nareszcie ma zawalczyć o ziemie, które dawno temu zostały mu odebrane, a o których nigdy nie zapomniał. Oczywiście, w życiu Uhtreda nigdy nic nie szło po jego myśli i tym razem również pojawiają się przeciwności, które musi pokonać. Uhtred oprócz tego, że jest lojalny i honorowy, jest także niezwykle uparty. Jest to cecha godna podziwu, ponieważ nasz bohater nigdy się nie poddaje i dąży do wyznaczonych celów. W tym przypadku nie jest inaczej. Czekaliśmy dziesięć tomów na to, co wydarzyło się w Strażniku ognia, jednak w końcu się doczekaliśmy i nie będę ukrywać, że było warto.
„Strażnik ognia” w porównaniu do kilku poprzednich tomów z tej serii jest moim zdaniem spokojniejszy, choć dzieje się równie wiele i na pewno nie można narzekać na nudę. Podoba mi się zróżnicowanie tej serii, ponieważ dzięki temu autor uniknął monotonii. Nie można też zapomnieć, że Uhtred nigdy nie miał łatwego życia, dlatego dobrze od czasu do czasu zobaczyć, że jednak coś mu się udaje. Bardzo podziwiam Bernarda Cornwella za jego pomysłowość, zdolność do planowania i niesamowity styl, bo nie oszukujmy się, napisanie tak długiej serii na pewno nie jest łatwe, a zrobienie tego w taki sposób, żeby czytelnik nie tracił zainteresowania, to już prawdziwa sztuka.
„Strażnik ognia” to kolejny dobry tom, który trzyma poziom wyznaczony na samym początku przez autora. Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę ciężko napisać coś nowego, kiedy omawia się dziesiąty tom serii i nie chce się zdradzić zbyt wiele. Najważniejsze jest jednak to, że ta seria przez ostatnie kilka miesięcy stała się dla mnie niezwykle ważna i trafiła na półkę z ulubionymi powieściami historycznymi. Jestem pewna, że zostanie ze mną na dłużej i jeszcze nie raz do niej wrócę. Oczywiście czekam na kolejne tomy, gdyż jestem bardzo ciekawa, czym jeszcze autor zdoła nas zaskoczyć.
„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak prawda, on też miał swoje lepsze i gorsze chwile, jednak nigdy się nie poddawał i szedł naprzód. Tym razem na jego drodze staje Ragnall Ivarson, który przewodzi sprzymierzonym siłom Norwegów, Duńczyków oraz Irlandczyków i pragnie objąć we władanie całą Brytanię, a osobą, która musi go powstrzymać jest oczywiście Uhtred.
Ciężko mi uwierzyć, że mam już za sobą dziewiąty tom Wojen wikingów. Jeszcze kilka miesięcy temu dopiero zaczynałam swoją przygodę z tą serią, zostałam nią oczarowana i zapałałam ogromną sympatią do Uhtreda, który z czasem stał się jednym z moich ulubionych bohaterów literackich. Niestety życie nigdy nie było dla niego łaskawe i jestem przekonana, że nie zmieni się to do samego końca. Autor lubi rzucać naszemu bohaterowi kłody pod nogi, dlatego właśnie tak bardzo go podziwiam. Uhtred jest mężczyzną, który postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami, jest niezwykle odważny i honorowy. W tym tomie przewaga nie znajduje się po jego stronie, a mimo to Uhtred zawsze ma jakiś pomysł, coś, czym może zaskoczyć i zadziwić, a także wybrnąć z ciężkiej sytuacji.
Na przestrzeni tych dziewięciu tomów zdarzały się części bardziej lub mniej wypełnione akcją. „Wojownicy burzy” zdecydowanie należą do tej pierwszej grupy. Mamy dynamiczną akcję, jej zaskakujące zwroty oraz wiele potyczek i bitew, czyli coś, co lubię w tej serii najbardziej. Autor opisuje wszystko w tak realistyczny sposób, że bez trudu można się poczuć, jakby rzeczywiście przebywało się na polu bitwy. Nie ma co ukrywać, że ten tom utrzymuje poziom poprzednich bez żadnych problemów. Mój zapał pomimo setek stron i godzin spędzonych w towarzystwie Uhtread nie maleje, a może nawet wzrasta, ze względu na zbliżający się powoli koniec, na który nie jestem jeszcze gotowa.
Początkowo mieliśmy otrzymać dziesięć tomów tej serii, jednak wydawnictwo postanowiło wydać jeszcze kolejne dwa i wydaje mi się, że autor również nie pożegnał się jeszcze definitywnie z tą historią, więc możemy oczekiwać kolejnych przygód mężnego Uhtreda z Bebbanburga. Jestem bardzo ciekawa, czego jeszcze możemy się spodziewać i oczywiście, jak ostatecznie skończy się cała ta seria, bo na razie ciężko mi to sobie wyobrazić. Wiem, że pisałam już to wielokrotnie, ale naprawdę trudno nie zachwalać tak wyjątkowej serii, dlatego, jeśli jaszcze jakimś cudem jej nie znacie, jak najszybciej to nadróbcie, bo naprawdę warto.
„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z twórczością Kerstin Gier miałam już styczność przy okazji lektury jej wychwalanej „Trylogii czasu”, która przeczytałam na długo, zanim zrobił się o niej tak wielki szum w Polsce. Cała trylogia mi się podobała, była to ciekawa i wciągająca młodzieżówka, ale nie wywarła na mnie szczególnie wielkiego wrażenia. Miło wspominałam jednak styl autorki, dlatego, kiedy dowiedziałam się, że wychodzi pierwszy tom jej nowej trylogii, nie mogłam sobie odmówić sięgnięcia po niego, szczególnie że temat snów od dłuższego czasu mnie interesuje, a nie miałam jeszcze z nim styczności w książkach.
Piętnastoletnia Liv Silver razem z młodszą siostrą Mią przeprowadza się do Londynu, aby zamieszkać z matką. Nie spodziewa się jednak, że po przylocie do Anglii czeka na nią niespodzianka w postaci nowego partnera matki i jego rodziny. Liv musi zmierzyć się z nową sytuacją, a także, ze snami, które ostatnio stały się bardzo dziwne. Dziewczyna nigdy nie przykładała do nich wielkiej wagi, do czasu aż przyśniło jej się czterech chłopców recytujących łacińskie inkantacje podczas dziwnego rytuału w nocy na cmentarzu. Kiedy spotykają się na jawie, oni wydają się widzieć o wiele więcej, niż są skłonni przyznać, ale skąd wiedzą, co się wydarzyło? Chyba że... śnili ten sam sen?
Fabuła „Pierwszej księgi snów” skupia się na, jak wskazuje tytuł na snach. Liv po przylocie do Londynu orientuje się, że jest świadoma tego, iż śni, a także, że może kontrolować swoje sny. W pierwszym takim śnie spotyka czwórkę chłopców, którzy jak się okazuje, chodzą do tej samej szkoły, co Liv i oni także są świadomi snu i tego, co potrafią w nim zrobić. Okazuje się, że chłopcy skrywają pewną tajemnicę i mają także zobowiązania, z których muszą się wywiązać pod groźbą kary. Liv po pewnym czasie dołącza do ich grupy, aby im pomóc. Nie wie jednak, że w snach czai się coś groźnego, a także, że na jawie nie zawsze jest tak bezpiecznie, jak może się wydawać.
Liv zdecydowanie nie należy do grona tych cichych i nieśmiałych nastolatek, które wolą nie zwracać a siebie uwagi i siedzieć cicho. Ma talent do pakowania się w przeróżne sytuacje, które nierzadko kończą się w dość zabawny sposób, przez co od razu zyskała moją sympatię. Liv jest również niezwykle ciekawska, co prowadzi ją do odkrycia tajemnicy czterech starszych i niezwykle przystojnych chłopców uczęszczających do jej szkoły: Graysona, Henry'ego, Jaspera, a także Arthura.
Ciekawym pomysłem było również umieszczenie w książce wpisów ze szkolnego bloga, na którym udziela się niejaka Secrecy, która zna wszystkie sekrety uczniów i dzieli się nimi z całą szkolną społecznością. Jej tożsamość nie jest znana, przez co mamy w książce kolejną zagadkę do rozwiązania.
Największy problem, jaki mam z tą książką, jest taki, że w moim odczuciu niektóre rzeczy działy się w niej dla mnie za szybko. Akcja książki rozgrywa się na przestrzeni ponad miesiąca, jednak oczywiście nie mamy tutaj opisanego każdego dnia. Należy jednak pamiętać, że zamiast tego mamy sny, które stanowią mniej więcej połowę tej historii. Mimo to według mnie Liv za szybko pogodziła się z nową sytuacją, czyli z tym, że jest świadom, iż śni, a także, że może wędrować pomiędzy snami innych osób i robić w nich, co tylko sobie zażyczy. Wątek romantyczny również rozwinął się moim zdaniem zbyt nagle i za szybko, bo zanim się obejrzeliśmy flirt, przerodził się już w związek.
Nie mogę nie wspomnieć o oprawie graficznej tej książki, która jest po prostu piękna i idealnie wpasowuje się w jej treść. Twarda, gruba, czarna, a do tego matowa okładka oraz jej grafika z błyszczącymi elementami świetnie oddają nieco mroczny i tajemniczy klimat tej powieści, a subtelne dodatki w postaci pnączy zdobiących początek każdego rozdziału tylko dodają jej uroku.
„Silver. Pierwsza księga snów” to ciekawa, wciągająca i niezwykle tajemnicza lektura, która prowadzi czytelnika do krainy snów, gdzie wszystko jest możliwe. To zabawna i sarkastyczna książka, która podczas czytania wywołuje uśmiech na ustach i rozśmiesza w odpowiednich momentach. Muszę przyznać, że świetnie bawiłam się podczas czytania „Pierwszej księgi snów” i już nie mogę się doczekać sięgnięcia po jej kontynuację.
http://someculturewithme.blogspot.com/2016/07/sen-sodki-sen.html
Z twórczością Kerstin Gier miałam już styczność przy okazji lektury jej wychwalanej „Trylogii czasu”, która przeczytałam na długo, zanim zrobił się o niej tak wielki szum w Polsce. Cała trylogia mi się podobała, była to ciekawa i wciągająca młodzieżówka, ale nie wywarła na mnie szczególnie wielkiego wrażenia. Miło wspominałam jednak styl autorki, dlatego, kiedy dowiedziałam...
więcej mniej Pokaż mimo to
Liv ma niezwykły talent do pakowania się w kłopoty. Jej sytuacja z czasem staje się jeszcze bardziej dramatyczna, a dziewczyna znajduje się w trudnym położeniu. Dawni wrogowie powracają, a problemy narastają. Liv i jej przyjaciele muszą połączyć siły, aby stawić czoła zagrożeniu, które czyha zarówno we śnie, jak i na jawie.
Dwa poprzednie tomy trylogii o przygodach Liv Silver podobały mi się. Nie jest to literatura najwyższych lotów, ale jeśli tak jak i ja interesujecie się tematem snów i świadomego śnienia, to przy tych książkach możecie naprawdę miło spędzić czas i w dodatku dobrze się przy tym bawić. Byłam bardzo ciekawa, jak autorka pokieruje losy bohaterów w finale tej historii i w jaki sposób ostatecznie ją zakończy. Zakończenie zawsze ma dla mnie szczególnie znaczenie, ponieważ już nieraz zdarzyło się, że wspaniała historia została zamknięta w tak nietrafiony sposób, że zepsuła mi odbiór całej powieści. Właśnie dlatego miałam nadzieję, że Kerstin Gier mnie nie zawiedzie.
Książka, choć nie jest wypełniona po brzegi wartką akcją i jej ciągłymi zwrotami, to jednak jest tak barwna, nieco szalona i urocza, że trudno jej nie polubić. Autorka skupiła się w tym tomie na rozwijaniu relacji pomiędzy dobrze już znanymi nam bohaterami, jednak i w „Trzeciej księdze snów” wprowadziła kilka ciekawych postaci. Akcja kręci się wokół kluczowego wątku, którym jest oczywiście stawienie czoła głównemu antagoniście. Jest on nieprzewidywalny, a niektóre jego poczynania mogą zaskoczyć. Pojawiają się również wątki miłosne, ale na szczęście nie wysuwają się na pierwszy plan, a są raczej miłym dodatkiem do powieści.
„Trzecią księgę snów” czyta się tak samo szybko, jak dwie poprzednie części. Styl Kerstin Gier jest bardzo lekki i przystępny, dlatego tę powieść, tak jak i poprzednie przeczytałam za jednym razem, w zaledwie kilka godzin. Autorka dobrze skonstruowała całą historię, posplatała ze sobą wszystkie wątki, które tworzą spójną i przemyślaną całość.
Muszę oczywiście wspomnieć o pięknym wydaniu nie tylko trzeciego tomu, ale i całej tej trylogii. Każda część ma niesamowitą, przyciągającą wzrok twardą okładkę. W środku znajdziemy śliczną wklejkę, a na kartach książek często pojawiają się również małe, urocze grafiki.
„Trzecia księga snów” dorównuje poziomem dwóm poprzednim tomom tej trylogii, a nawet minimalnie je przewyższa. Jestem usatysfakcjonowana zakończeniem, które zaserwowała czytelnikom autorka, a po którym można z zadowoleniem i bez żadnych pretensji odłożyć książkę na półkę. Kerstin Gier w zajmujący sposób rozwiązała rozpoczęte wątki i zdradziła skryte na kartach książki sekrety. Jeśli czytaliście poprzednie tomy, to jak najbardziej powinniście zapoznać się z zakończeniem. Jeśli jednak jeszcze nie znacie tej trylogii, a szukacie lekkich i ciekawych książek, które pozwolą Wam zabić czas, to mogę zapewnić, że „Silver” dobrze sprawdzi się w tej roli.
http://someculturewithme.blogspot.com/2017/05/niektorzy-ludzie-uswiadamiaja-sobie.html
Liv ma niezwykły talent do pakowania się w kłopoty. Jej sytuacja z czasem staje się jeszcze bardziej dramatyczna, a dziewczyna znajduje się w trudnym położeniu. Dawni wrogowie powracają, a problemy narastają. Liv i jej przyjaciele muszą połączyć siły, aby stawić czoła zagrożeniu, które czyha zarówno we śnie, jak i na jawie.
Dwa poprzednie tomy trylogii o przygodach Liv...
„Pusty tron” to kolejna, już ósma odsłona przygód walecznego Uhtreda z Bebbanburga. Mogłoby się wydawać, że mając do czynienia z tak długą serią, jak Wojny Wikingów można w pewnym momencie poczuć znużenie i zniechęcenie do dalszej lektury. Nic bardziej mylnego, Bernard Cornwell nadal zaskakuje, nadal potrafi przyciągnąć uwagę czytelnik i sprawić, by ten śledził losy Uhtreda z zapartym tchem.
Mamy rok 911. Władca Mercji Aethelred umiera, nie pozostawiając po sobie prawowitego następcy. W tej sytuacji o sukcesji ma zadecydować witan. Zdaniem Uhtreda, który bierze udział w obradach, na tronie powinna zasiąść Aethelflaed – córka Alfreda Wielkiego, siostra króla Wessexu Edwarda i wdowa po Aethelredzie, której nieobce jest sprawowanie władzy, a także gotowość do ruszenia w bój. Czy jednak sascy wojownicy zaakceptują kobietę jako przywódcę?
„Pusty tron” różni się od poprzednich tomów. Zawiera w sobie wszystko to, co w Wojnach Wikingów najlepsze, a jednocześnie wprowadza powiew świeżości. W każdej książce z tej serii został poruszony jakiś inny temat, wokół którego kręciła się akcja. W tym tomie autor skupia się na sytuacji kobiet. Nie jest bowiem tajemnicą, że w tamtych czasach nie miały one łatwo. O ile nisko urodzone kobiety mogły mieć niewielki wpływ na to, kogo poślubią, to jednak te wywodzące się z zamożnych i szlacheckich rodzin nie mogły decydować praktycznie o niczym. Były traktowane jak towar, miały służyć głównie zawiązywaniu nowych sojuszy i podtrzymywaniu już istniejących. Aethelflaed jest jednak inteligentna i odważna, a także powszechnie uwielbiana i szanowana. Ma głowę na karku i nie brak jej sprytu, a to, że ma po swojej stronie Uhtreda działa tylko na jej korzyść. Od początku to właśnie ona o wiele lepiej niż jej zmarły mąż nadawała się na władczynie Mercji, ludzie jednak nie potrafili przyjąć tego do wiadomości ze względu na jej płeć.
Uhtred ma już swoje lata, jednak to nie zmienia faktu, że nadal budzi podziw i szacunek. W tym tomie ponownie zagłębiamy się w wątek dotyczący jego rodziny. Obserwujemy jego relacje z wchodzącymi w dorosłość dziećmi. Widać, że to córka, a nie syn wdała się w ojca. Stiorra jest bowiem inteligentna, odważna i płonie w niej ten sam ogień, co w Uhtredzie. Mężczyzna bardzo kocha wszystkie swoje dzieci, choć wie, że nie zawsze był dla nich dobrym ojcem, szczególnie w czasie ich dzieciństwa, gdy brał udział w bitwach i często był nieobecny. Choć minęło już tak wiele czasu Uhtred nadal się zmienia. Nadal uczy się na swoich błędach, rozmyśla także o przeszłości i swoim życiu. Dopiero teraz, po setkach, a właściwie tysiącach stron, widać, że każde wydarzenie w jego życiu miało na niego większy bądź mniejszy wpływ.
„Pusty tron” to kolejny świetny tom w serii Wojny Wikingów. Może nie jest on tak emocjonujący, jak poprzednie, mniej w nim moich ukochanych scen batalistycznych, ale jednak nadal jest to porządna książka, która dostarcza sporą dawkę historii i rozrywki w jednym. Ta część jest spokojniejsza, ale mam nadzieję, że to tylko cisza przed burzą, szczególnie że kolejny tom nosi właśnie tytuł „Wojownicy burzy” i Cornwell już niedługo powrócić z czymś przełomowym.
„Pusty tron” to kolejna, już ósma odsłona przygód walecznego Uhtreda z Bebbanburga. Mogłoby się wydawać, że mając do czynienia z tak długą serią, jak Wojny Wikingów można w pewnym momencie poczuć znużenie i zniechęcenie do dalszej lektury. Nic bardziej mylnego, Bernard Cornwell nadal zaskakuje, nadal potrafi przyciągnąć uwagę czytelnik i sprawić, by ten śledził...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ojciec Mirjem jest lichwiarzem, jednak jego łagodny charakter i brak stanowczości sprawiają, że nie radzi sobie w tym zawodzie, a jego rodzina żyje w biedzie. Kiedy matka dziewczyny zaczyna chorować, Mirjem decyduje się przejąć rodzinny interes. Stanowcza i nieprzejednana, skutecznie egzekwuje wszystkie długi. Kiedy dziadek przekazuje jej sześć srebrnych kopiejek, dziewczyna oddaje dług w złocie. Wkrótce w okolicy rozchodzi się wieść o młodej lichwiarce, która potrafi zmieniać srebro w złoto. Dla Mirjem okazuje się to jednak przekleństwem, gdyż dziewczyna zwraca uwagę króla Starzyków – tajemniczych, lodowych istot, posiadających niezwykłe moce, które wzbudzają strach wśród śmiertelników.
Naomi Novik to autorka, której twórczość miałam okazję poznać cztery lata temu za sprawą jej książki „Wybrana”. Powieść ta zrobiła na mnie naprawdę ogromna wrażenie, oczarował mnie nie tylko styl autorki, ale przede wszystkim pomysł na fabułę i sposób, w jaki Naomi Novik ją poprowadziła. Kiedy więc usłyszałam o „Mocy srebra”, wiedziałam, że prędzej czy później ta książka trafi w moje ręce.
„Moc srebra” ma do zaoferowania o wiele więcej, niż może się na początku wydawać. Opis tej książki jest tak naprawę tylko wierzchołkiem góry lodowej. Zaczynając ją, na pewno nie spodziewałam się, że rozwinie się ona w taki, a nie inny sposób. Mirjem zdecydowanie gra pierwsze skrzypce w tej powieści, jednak oprócz niej pojawiają się także dwie inne bohaterki, które odgrywają ogromne role w tej historii. Pierwszą z nich jest Wanda, która zaczyna pomagać Mirjem w gospodarstwie, aby odpracować dług zaciągnięty przez jej ojca. Drugą dziewczyną jest Irina, córka księcia, niezbyt urodziwa, którą ojciec uważa za bezużyteczną, do czasu aż przy pomocy magii Starzyków udaje jej się zwrócić uwagę cara. Choć miałam wiele przypuszczeń i teorii, to jednak z pewnością nie przewidziałam, że ta książka potoczy się w takim, a nie innym kierunku. Mamy w niej bowiem do czynienia, można by rzec, z walką zła ze złem, a przynajmniej o tym przekonane są nasze bohaterki.
Wydarzenia opisane w książce obserwujemy z kilku punktów widzenia, a dokładnie z sześciu. Na początku nie mamy jednak o tym pojęcia, gdyż są one wprowadzane stopniowo. Najwięcej do powiedzenia ma oczywiście Mirjem, potem do głosu dochodzi również Wanda i Irina. Trzy kolejne postacie to osoby z bliskiego otoczenia naszych bohaterek, jednak nie będę zdradzać ich tożsamości, bo nie chcę wam psuć przyjemności z czytania. Dzięki tak dużej liczbie punktów widzenia, mamy okazję obserwować akcję w kilku miejscach jednocześnie. Nasi bohaterowie bardzo różnią się od siebie, nie tylko wiekiem, ale i wychowaniem, dlatego każdy z nich ma do powiedzenia coś innego o zaistniałej sytuacji i inaczej się na nią zapatruje.
Uwielbiam styl pisania Naomi Novik, która nadaje swoim powieściom iście bajkowy klimat. W przypadku „Wybranej” widać było wyraźnie, że autorka czerpała inspirację z polskich baśni i legend, również w „Mocy srebra” Naomi Novik nawiązuje do baśni, jednak tym razem do tych, napisanych przez braci Grimm. Zachwyca również magia w tej książce, która nie jest oczywista. Lud Starzyków jest niezwykle interesujący, a ich zamiłowanie do złota nie jest bezpodstawne. Wszystko w tej książce łączy się w spójną i kompletną całość, nic nie jest przypadkowe, każdy bohater ma swoje określone zadanie do wypełnienia.
„Moc srebra” to niesamowita, magiczna powieść, która oczarowała mnie od pierwszej strony. Podobnie jak Wybrana stała się ona jedną z moich ulubionych książek. Z niecierpliwością czekam na nową książkę Naomi Novik, a w międzyczasie może uda mi się zapoznać z jej cyklem Temeraire, o którym słyszałam wiele dobrego, jednak jeszcze nie nie miałam okazji po niego sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie tej autorki, to jak najszybciej sięgajcie po „Moc srebra” lub „Wybraną”, a na pewno nie pożałujecie.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/moc-srebra.html
Ojciec Mirjem jest lichwiarzem, jednak jego łagodny charakter i brak stanowczości sprawiają, że nie radzi sobie w tym zawodzie, a jego rodzina żyje w biedzie. Kiedy matka dziewczyny zaczyna chorować, Mirjem decyduje się przejąć rodzinny interes. Stanowcza i nieprzejednana, skutecznie egzekwuje wszystkie długi. Kiedy dziadek przekazuje jej sześć srebrnych kopiejek,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Siedemnastoletnia Pam Hashford pracuje w karczmie należącej do członków Awangardy, czyli grupy najemników, których mieliśmy okazję poznać w poprzednim tomie. Dziewczyna jest już zmęczona nalewaniem piwa, ma dość słuchania pieśni o przygodach i niezwykłych dokonaniach sławnych grup. Kiedy w mieście pojawia się Baśń, której przewodzi Krwawa Róża, Pam wykorzystuje okazję i przyłącza się do grupy awanturników, zostając ich bardem. To właśnie przygoda, której Pam tak desperacko pragnęła. Ich wyprawa może się jednak zakończyć na dwa sposoby, zyskają wielką sławę lub stracą życie.
„Krwawa Róża” to drugi tom cyklu zapoczątkowanego książką „Królowie Wyldu”. Debiut Nicholasa Eamesa zrobił na mnie ogromne wrażenie, dlatego nie mogłam się doczekać, aż wrócę do wykreowanego przez niego świata. Akcja Krwawej Róży rozgrywa się sześć lat po wydarzaniach opisanych na kartach Królów Wyldu. W poprzednim tomie śledziliśmy losy Sagi, grupy, której przewodził Gabriel. W tym natomiast mamy do czynienia z Baśnią, grupą założoną przez jego córkę Rose.
„Krwawa Róża” bardzo różni się od „Królów Wyldu” i to pod wieloma względami. W poprzedniej części mieliśmy wyraźnie przedstawiony cel i wiedzieliśmy, dokąd zmierza akcja. W tej książce motyw podróży jest zarysowany o wiele subtelniej, do pewnego momentu nie mamy pojęcia, jak potoczy się akcja i czego możemy się spodziewać. Była to dla mnie miła odmiana, choć i tak ostatecznie wracamy do wątku zapoczątkowanego jeszcze w poprzednim tomie. W „Krwawej Róży”, tak jak można się było tego spodziewać, musimy zmierzyć się z konsekwencjami wydarzeń, które rozegrały się na ostatnich stronach „Królów Wyldu”. Właśnie dlatego w pewnym momencie ta książka nabiera powagi, a czytelnik może wyraźnie dostrzec, że gra toczy się tutaj o wiele większą stawkę, niż można by na początku przypuszczać.
W poprzednim tomie mieliśmy do czynienia z Sagą, grupą składającą się z pięciu dojrzałych mężczyzn, z których każdy był wyjątkowy i niepowtarzalny. Baśń różni się od nich, jednak również jest niesamowita na swój własny osobliwy sposób. Jej członkowie są wielowarstwowi, a ich charaktery bardzo złożone. Każdy z nich ma swoją własną historię, tajemnicę, która znacząco wpływa na nich samych i na fabułę. Pam, która gra pierwsze skrzypce w tej opowieści, dołączając do grupy, nie wie jeszcze za wiele o świecie i życiu. Podczas podróży bardzo dojrzewa, poznaje smak życia najemnika, wiele się uczy i dostrzega, jak kruche jest ludzkie życie.
Autor nie zawodzi i ponownie dostarcza nam sporą dawkę swojego specyficznego humoru. Nie szczędzi mocnych słów i zagmatwanych przekleństw, które jednak idealnie wpasowują się w klimat tej powieści. Nie brak również emocjonalnych scen, o wiele mocniejszych niż w poprzednim tomie, które całkowicie mną wstrząsnęły. Książki Eamesa mogą zarówno doprowadzić cię do śmiechu, jak i wycisnąć łzy z oczu.
„Krwawa Róża” to niesamowita książka, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Miałam nadzieję, że okaże się równie dobra, jak „Królowie Wyldu” i nie zawiodłam się. Wiem, że autor na razie ma w planach jeszcze jedną książkę w tej serii, która ma skupiać się na kolejnej grupie najemników, nie wiadomo jednak jeszcze, co to będzie za grupa i kto będzie do niej należeć. Na razie autor zdradził tylko, że akcja trzeciego tomu ma rozgrywać się czternaście lat po zakończeniu „Krwawej Róży”. Jestem więc bardzo ciekawa, co Nicholas Eames szykuje dla nas w kolejnej książce, której już nie mogę się doczekać.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/zyj-szybko-umieraj-modo.html
Siedemnastoletnia Pam Hashford pracuje w karczmie należącej do członków Awangardy, czyli grupy najemników, których mieliśmy okazję poznać w poprzednim tomie. Dziewczyna jest już zmęczona nalewaniem piwa, ma dość słuchania pieśni o przygodach i niezwykłych dokonaniach sławnych grup. Kiedy w mieście pojawia się Baśń, której przewodzi Krwawa Róża, Pam wykorzystuje okazję i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Clay Cooper był niegdyś członkiem Sagi – najsłynniejszej i najokrutniejszej grupy najemników w tej części Wyldu. Dni chwały jednak dawno przeminęły, drogi członków Sagi się rozeszły, a czas nie obszedł się z nimi łaskawie, mężczyźni zestarzeli się, przytyli i rozpili. To jednak jeszcze nie koniec ich historii. Pewnego dnia na progu swojego domu Clay zastaje dawnego przyjaciela i przywódcę grupy, Gabriela. Przychodzi on z desperacką prośbą o pomoc. Jego córka Rose jest uwięziona na drugim końcu świata, w mieście obleganym przez hordę potworów. Gabriel pragnie reaktywować grupę i ruszyć jej na pomoc. Nie wystarczy jednak tylko na nowo zebrać Sagę, trzeba również przedrzeć się przez Wyld, ogromny las, pełen potworów i różnych niebezpieczeństw, a na końcu stawić czoła hordzie oblegającej miasto.
„Królowie Wyldu” to książka, która przyciągnęła moją uwagę nie tylko za sprawą pięknej okładki, ale i interesującego opisu. Fantastyka jest moim ulubionym gatunkiem, więc nigdy nie odmawiam sobie sięgnięcia po nową, ciekawą pozycję. Warto wspomnieć, że „Królowie Wyldu” są debiutem literackim Nicholasa Eamesa i jednocześnie pierwszym tomem serii. Sięgając po tę książkę, na pewno nie spodziewałam się, że okaże się ona tak dobra i sprawi, że jak najszybciej będę chciała sięgnąć po kolejny tom.
Niedawno zauważyłam, że coraz częściej w książkach fantastycznych mamy do czynienia z brakiem dłuższego wstępu, który wprowadziłby nas w świat i zapoznał z bohaterami. O taki zabieg pokusił się również Nicholasa Eames, gdyż już na samym początku wrzuca nas w wir akcji, nie rozwija jej stopniowo, tylko od razu skupia się na głównym wątku powieści. W pierwszej połowie książki zajmujemy się ponownym zebraniem Sagi. Każdy z jej członków po wielu latach, które minęły od czasu jej rozwiązania, ułożył sobie jakoś życie i musi zająć się różnymi sprawami, zanim ponownie dołączy do grupy. Z każdym bohaterem łączy się więc oddzielny wątek, którym musimy się zająć, zanim ruszymy naprzód. Dopiero w drugiej połowie powieści ruszamy do miasta, w którym jest uwięziona Rose. Saga musi przebyć Wyld, który skrywa w zanadrzu wiele niespodzianek dla naszych bohaterów, a następnie stawić czoła hordzie.
Bohaterowie tej książki to naprawdę osobliwa gromada, która jednak podbiła moje serce od samego początku. Pierwsze skrzypce w tej powieści gra oczywiście Clay, który, choć najbardziej niepozorny z całej Sagi, jest jej kluczowym członkiem, który spaja całą grupę. Gabriel najlepsze lata ma już dawno za sobą, życie nie było dla niego łaskawe, jedyne co mu pozostało to jego córka, którą pragnie za wszelką cenę uratować. Korg jest czarownikiem, który żyje we własnym świecie, pragnie wynaleźć lekarstwo na nieuleczalną do tej pory chorobę, która przed laty odebrała mu męża. Następnie mamy Matrica, czyli najemnika, który został królem, jednak kontrolowanym i trzymanym w garści przez własną żonę. Za to Ganelon wszystkie te lata, które minęły od rozpadu grupy, spędził zamieniony w kamień, co miało być karą za zbrodnie, które popełnił. Członkowie Sagi nie mogą więc narzekać na nudę, a właściwie nigdy nie mogli, gdyż wielokrotnie podczas ich podróży wspominamy dawne dokonania tej sławnej niegdyś grupy najemników.
To za co uwielbiam tę książkę, to jej humor. Jest on nie tylko mocny, ale i bezpośredni. Autor z wielką zręcznością, właśnie za pomocą humoru rozbijał powagę różnych sytuacji. Mieliśmy wiele scen, które z podniosłych i poważnych, nagle zmieniały się w zabawne i rozbrajające. Warto również wspomnieć, że ten świat fantasy posiada coś na kształt mitologii, historii, która, choć na początku nie zdajemy sobie z tego sprawy, ma kluczowe znaczenie dla fabuły. Nie do końca podobało mi się jednak sposób, w jaki zostaliśmy z nią zaznajomieni. Tak, jak wspominałam, autor od razu rzuca nas w wir akcji, nie mamy tego powolnego zaznajamiania się ze światem, dlatego historia, którą chciał nam przekazać Nicholas Eames została opowiedziana w trakcie podróży bohaterów, jednak autor bardzo ją rozdrobnił. Na początku książki zaznajomiliśmy się z niezbędnym minimum, potem pojawiły się nowe informacje, a jeszcze później poznaliśmy bardziej spójną wersję opowieści. Z tego powodu przez większość lektury nie przykładałam uwagi do tego aspektu książki, a jest on bardzo ważny, jak przypuszczam nie tylko dla tego tomu, ale i dla całej serii.
„Królowie Wyldu” to świetna książka, która, choć nastawiona głównie na rozrywkę, ma do zaoferowania o wiele więcej. Jest wyładowana nie tylko humorem, ale i emocjami. Jej zakończenie wskazuje, czego możemy oczekiwać w kolejnym tomie tej serii, który swoją drogą ma się skupiać na córce Gabriela, Rose. Mam nadzieję, że „Krwawa Róża” okaże się równie dobra, jak „Królowie Wyldu”, a może nawet lepsza. Jeżeli szukacie ciekawej książki fantasy, która dostarczy wam sporo rozrywki i wielu wrażeń, jak najszybciej sięgajcie po debiut Nicholasa Eamesa, a na pewno się nie rozczarujecie.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/chwaa-nigdy-sie-nie-starzeje.html
Clay Cooper był niegdyś członkiem Sagi – najsłynniejszej i najokrutniejszej grupy najemników w tej części Wyldu. Dni chwały jednak dawno przeminęły, drogi członków Sagi się rozeszły, a czas nie obszedł się z nimi łaskawie, mężczyźni zestarzeli się, przytyli i rozpili. To jednak jeszcze nie koniec ich historii. Pewnego dnia na progu swojego domu Clay zastaje dawnego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Śpiący Książę umacnia swoją władzę nad Lormere i Tregellanem. Errin znalazła się u niego w niewoli, natomiast Twylla została zmuszona do ucieczki. Losy świata leżą w rękach grupki buntowników. Czy uda im się powstrzymać Aureka, czy świat już na zawsze pozostanie pod jego panowaniem?
„Jej wysokość Marionetka” to trzeci i ostatni tom serii „Córka zjadaczki grzechów”. Po zakończeniu, jakie zaserwowała nam autorka w „Śpiącym Księciu”, wiedziałam, że na pewno sięgnę po finał tej serii. Choć pierwsza część tej historii nie przypadła mi szczególnie do gustu i była moim zdaniem przeciętna, to kontynuacja okazała się o wiele lepsza i pozostawiła po sobie niedosyt. Miałam nadzieję, że autorka utrzyma tendencję wzrostową i ostatni tom okaże się jeszcze lepszy. Czy rzeczywiście tak się stało?
Nie będę ukrywać, że na początku było mi bardzo ciężko wbić się w tę książkę. Minęło już trochę czasu, odkąd czytałam dwa poprzednie tomy, dlatego wiele szczegółów zatarło się w mojej pamięci. W miarę czytania było jednak coraz łatwiej, przypominałam sobie coraz więcej, a akcja zaczęła nabierać tempa. Jak na moje standardy książka nie jest szczególnie długa, liczy sobie około czterystu pięćdziesięciu stron, niestety nie mogłam jej skończyć przez bardzo długi czas. Często traciłam zainteresowanie i odkładałam ją na bok, by powrócić do niej po kilku dniach. Dopiero mniej więcej ostatnie sto stron przeczytałam za jednym razem.
W pierwszym tomie narratorką i główną bohaterką była Twylla. W „Śpiącym Księciu” mieliśmy do czynienia z Errin. Trzeci tom został natomiast podzielony na trzy części. W pierwszej i trzeciej narratorką jest Twylla, natomiast w drugiej do głosu została dopuszczona Errin. Nie polubiłam Twylli w dwóch poprzednich tomach i w trzecim to się nie zmieniło, chociaż sama Twylla przeszła naprawdę ogromną przeminę. Nie jest już dłużej tą słabą dziewczyną, którą mieliśmy okazję poznać w „Córce zjadaczki grzechów”, mimo to nadal nie potrafiłam zapałać do niej sympatią. Moją ulubioną postacią w tej serii jest zdecydowanie Errin, czyli główna bohaterka poprzedniego tomu. Polubiłam ją za jej waleczność i wytrwałość, za to, że od samego początku była silna i nie poddała się.
Ze względu na to, że w książce mamy dwie główne bohaterki, mamy też dwa wątki romantyczne i niestety nie przypadły mi one jakoś szczególnie do gustu. Na szczęście autorce udało się je tak wpleść do historii, że nie przesłaniały głównego wątku tej powieści, którym jest oczywiście pokonanie Śpiącego Księcia. W książce pojawia się motyw rebelii, który poznałam już bardzo dobrze i choć jestem nim już trochę znudzona, to jednak nie przeszkadzał mi on jakoś szczególnie w tej książce. W „Jej wysokości Marionetce” wiele się dzieje, więc ogólnie rzecz biorąc, nie mogę narzekać, że było nudno. Autorce udało się spleść poszczególne wątki tak, aby tworzyły spójną i logiczną całość. Według mnie jednak najciekawszym elementem tej książki była alchemia. W pierwszym tomie praktycznie jej nie było, w drugim pojawiło się jej trochę więcej, ale to dopiero trzeci tom ujawnia jej wszystkie możliwości.
„Jej wysokość Marionetka” to dobre zakończenie serii, która na pewno zachwyci wielu czytelników, a w szczególności osoby, które z fantastyką nie miały jeszcze za wiele do czynienia. Nie mówię, że ta książka mi się nie podobała, ponieważ dobrze się przy niej bawiłam, nie zmienia to jednak faktu, że na co dzień czytam głównie fantastykę, dlatego miałam już okazję poznać wiele innych, bardziej złożonych i lepiej skonstruowanych historii, na których tle seria Melindy Salisbury wypada raczej blado. Młodsi czytelnicy, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w świecie literatury, na pewno będą zachwyceni tą historią, jednak osoby, które podobnie jak ja od wielu lat zaczytują się w fantastyce, nie znajdą w tej książce niczego nowego.
http://someculturewithme.blogspot.com/2018/07/w-kazdej-bajce-jest-ziarnko-prawdy.html
Śpiący Książę umacnia swoją władzę nad Lormere i Tregellanem. Errin znalazła się u niego w niewoli, natomiast Twylla została zmuszona do ucieczki. Losy świata leżą w rękach grupki buntowników. Czy uda im się powstrzymać Aureka, czy świat już na zawsze pozostanie pod jego panowaniem?
„Jej wysokość Marionetka” to trzeci i ostatni tom serii „Córka zjadaczki grzechów”. Po...
Od kiedy umarł ojciec Errin, a jej brat Lief zniknął bez śladu, dziewczyna sama musi zatroszczyć się o matkę chorą na tajemniczą chorobę, a także zarabiać na życie sprzedając nielegalne mikstury. Od kiedy jej rodzina straciła majątek, mieszkają w małej chacie, która lata świetności ma już za sobą, w wiosce zamieszkiwanej w większości przez ludzi wyjętych spod prawa. Sytuacja pogarsza się, kiedy do Errin docierają wieści o Śpiącym Księciu, który ponownie się przebudził i podbił Lormere, Erin oraz inni mieszkańcy wioski muszą się przesiedlić, gdyż leży ona przy granicy z podbitym królestwem. Dziewczyna zostaje bez dachu nad głową, a jedyną osobą, którą może prosić o pomoc jest Silas – niezwykle tajemniczy mężczyzna, który kupuje od niej śmiertelne trucizny, a twarz ukrywa pod kapturem. Errin musi wyruszyć w podróż, aby odnaleźć pewną osobę, która może pomóc ocalić ją i jej matkę, a także stawić czoło żywej baśni.
„Śpiący Książę” to kontynuacji „Córki zjadaczki grzechów”, w której poznałam historię Twylli – narzeczonej następcy tronu, która jako wcielenie bogini zabijała swoim dotykiem, a w zamku odgrywała rolę kata. Jej historia nie spodobała mi się jakoś szczególnie, była według mnie słaba. Sam pomysł mi się podobał, ale jego realizacja już nie szczególnie, dlatego sięgając po drugi tom, byłam pełna wątpliwości. Na początku nie miałam zamiaru czytać tej książki, jednak bardzo nie lubię nie kończyć serii, a na temat drugiego tomu czytałam sporo pozytywnych opinii, których autorzy twierdzili, że jest on o wiele lepszy od pierwszego i jak się okazało, mieli rację.
Fabuła w „Śpiącym Księciu” okazała się o wiele bardziej interesująca od tej przedstawionej w „Córce zjadaczki grzechów”. Pierwszy tom został prawie w całości zdominowany przez nieciekawy wątek romantyczny i choć w drugim tomie romans również się pojawia, to jest on przedstawiony w bardziej subtelny sposób. Pojawił się również wątek podróży. Bohaterowie nie przebywają cały czas w tym samym miejscu, ale prawie cały czas się przemieszczają, dzięki czemu mamy okazję lepiej poznać świat wykreowany przez autorkę. Cała historia kręci się wokół baśni o Śpiącym Księciu, która jak się okazuje, nie jest tylko baśnią. Bardzo podobało mi się to, w którym kierunku autorka postanowiła pokierować historię zapoczątkowaną w pierwszym tomie, która według mnie tak naprawdę dopiero w kontynuacji nabrała głębszego sensu.
Errin okazała się o wiele ciekawszą bohaterką niż Twylla, która była według mnie płaską postacią, a do tego zachowywała się strasznie głupio. Na dziewczynę spadła odpowiedzialność za matkę, po tym, jak jej brat Lief, którego również mieliśmy okazję poznać w pierwszym tomie udał się do Lormere, a słuch po nim zaginął. Errin okazała się bardzo zaradna i samodzielna, wykazała się odwagą, ale miała także chwile słabości i załamania. Drugą główną postacią jest Silas – tajemniczy chłopak, który skrywa twarz pod kapturem i ma pewną tajemnicę, która może zaważyć na losach wojny. Nie był on jakoś szczególnie ciekawym bohaterem, nie wyróżnił się żadną szczególną cechą, dzięki której zapamiętałabym go na dłużej, podobnie jak większość bohaterów „Śpiącego Księcia”.
Najlepszą częścią tej książki jest niezaprzeczalnie zakończenie, które okazało się po części zaskakujące, ale przede wszystkim sprawiło, że polubiłam bardziej główną bohaterkę, która pokazała, że jest zawzięta i będzie walczyć do samego końca. Sposób, w jaki autorka zakończyła „Śpiącego Księcia”, otworzył jej wiele możliwości, które mam nadzieję, Melinda Salisbury wykorzysta, a trzeci tom okaże się lepszy od drugiego.
http://someculturewithme.blogspot.com/2016/08/niektore-basnie-nigdy-nie-powinny-stac.html
Od kiedy umarł ojciec Errin, a jej brat Lief zniknął bez śladu, dziewczyna sama musi zatroszczyć się o matkę chorą na tajemniczą chorobę, a także zarabiać na życie sprzedając nielegalne mikstury. Od kiedy jej rodzina straciła majątek, mieszkają w małej chacie, która lata świetności ma już za sobą, w wiosce zamieszkiwanej w większości przez ludzi wyjętych spod prawa....
więcej mniej Pokaż mimo to
Od czterech żniw Twylla mieszka w pałacu. Jest zaręczona z księciem, a w przyszłości ma zostać królową Lormere. To także wybranka bogów, która w ciele nosi śmiertelną truciznę, zabijając swoim dotykiem każdego oprócz członków rodziny królewskiej. Twylla coraz bardziej ulega despotycznej królowej, bez sprzeciwów wykonując dla niej kolejne egzekucje. Jest katem taką rolę, bogowie przypisali jej na królewskim dworze. Wydaje się także bardzo samotna, a oparcie znajduje w nowym strażniku, który zaczyna znaczyć dla niej więcej niż ktokolwiek dotychczas.
Twylla od początku nie wzbudzała mojej sympatii. Jest bohaterką skupioną na sobie, która uważa, że nie może o niczym decydować, że nie ma wyboru, ponieważ jej życiem kierują bóstwa. Jej zachowanie było według mnie po prostu głupie, nie potrafiła przyjąć do wiadomości prawdy, za to dramatycznie trzymała się wmawianych jej kłamstw. Ciągłe narzekanie na swój los i "rozterki" głównej bohaterki zrobiły z niej postać niesamowicie irytującą, która bez problemu może doprowadzić do szału.
Cała książka skupia się głównie na wątku miłosnym, któremu brak według mnie jakiejkolwiek głębi. Twylla niemal natychmiast obdarza zaufaniem Liefa, bez oporów wpadając w jego ramiona. Nie ma znaczenia, że znają się zaledwie miesiąc i tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Dziewczyna, spragniona ludzkiego dotyku, którego przez lata była pozbawiona, nie myśli racjonalnie, dając dojść do głosu uczuciom, co okazuje się niezbyt dobrym pomysłem. Do tego wprowadzenie trójkąta miłosnego było według mnie zabiegiem beznadziejnym, który dodawał książce sztucznej dramaturgii, towarzyszącej bohaterce przy podejmowaniu kluczowych dla fabuły wyborów.
Jak można się domyślić po samym tytule, Twylla jest córką Zjadaczki Grzechów. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym terminem, dlatego moją uwagę na samym początku zwróciła przede wszystkim nazwa książki. Jak się okazało, ta profesja nie została wymyślona przez autorkę. Funkcjonowała w Europie, a w niektórych jej rejonach przetrwała nawet do XX wieku. Zjadacz Grzechów przejmuje grzechy zmarłych zjadając potrawy, które symbolizują poszczególne występki. Na podstawie uczty przygotowanej na cześć zmarłego, można stwierdzić, jakie życie prowadził, jaką był osobą. Wydaje się to bardzo interesujące i mogę uznać, że to również najciekawszy wątek w całej historii.
Córka Zjadaczki Grzechów była pełna absurdalnych sytuacji. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy rzucić książką o ścianę, ponieważ to, co wyprawiali bohaterowie, było tak głupie, że aż śmieszne. Momentami po prostu nie wierzyłam w to, co czytam. Zakończenie zdenerwowało mnie niesamowicie. Główna bohaterka dała bowiem wielki popis swojej nieumiejętności racjonalnego myślenia.
Nie myślcie jednak, że książka składa się z samych wad. Czyta się ją bardzo szybko, co zawszę zaliczę do plusów, do tego Melinda Salisbury dysponuje naprawdę lekkim piórem, przez co każde napisane przez nią słowo czytało się bardzo przyjemnie. Świat, który wykreowała, jest ciekawy, ale i oryginalny pod wieloma względami. Widać, że autorka miała pomysł, którego realizacja po prostu jej nie wyszła. Zmarnowany potencjał to częsty przypadek, ale mimo to mam nadzieję, że w kolejnych częściach autorka pozwoli się mu rozwinąć, ponieważ Córka Zjadaczki Grzechów to książka, przez którą się płynie, ale o której łatwo zapomnieć.
Od czterech żniw Twylla mieszka w pałacu. Jest zaręczona z księciem, a w przyszłości ma zostać królową Lormere. To także wybranka bogów, która w ciele nosi śmiertelną truciznę, zabijając swoim dotykiem każdego oprócz członków rodziny królewskiej. Twylla coraz bardziej ulega despotycznej królowej, bez sprzeciwów wykonując dla niej kolejne egzekucje. Jest katem taką rolę,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Serce Adeliny zostało złamane. Opuszczona przez przyjaciół i ścigana przez wrogów Biała Wilczyca ucieka z Kenettry razem z siostrą, by znaleźć podobnych do siebie malfetto obdarzonych mrocznym piętnem. Wkracza na drogę zemsty i postanawia stworzyć własną drużynę odmieńców. Jednak jej moc karmiona strachem i nienawiścią zaczyna wymykać jej się spod kontroli. Mrok coraz bardziej oplata jej serce, a Adelina uporczywie szuka w sobie dobra, jednak jak można postępować słusznie, kiedy nie potrafisz odróżnić dobra od zła?
Po przeczytaniu pierwszego tomu nowej trylogii Marie Lu, czyli „Malfetto. Mroczne piętno” nie mogłam się doczekać, aż w końcu sięgnę po kontynuację tej niesamowitej książki, która wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. Po raz pierwszy miałam okazję zapoznać się z historią, w której głównym bohaterem nie jest dobra, a zła postać, która nie pragnie wszystkich ocalić, wręcz przeciwnie jest niezwykle ambitna, pożąda władzy, chce, aby inni się jej bali. Oczarował mnie również świat wykreowany przez autorkę, ponieważ akcja powieści rozgrywa się w alternatywnej wersji renesansowych Włoch kilka lat po przejściu zarazy, co jest według mnie nie tylko oryginalne, ale i bardzo ciekawe.
Postacie wykreowane przez autorkę są niezwykle różnorodne. Nie znajdziecie w tej książce dwóch takich samych bohaterów. Każdy z nich jest wyjątkowy i niepowtarzalny. Główne skrzypce gra oczywiście Adelina, którą polubiłam pomimo szaleństwa, w które zaczęła popadać. Momentami nawet jej współczułam, ponieważ widziałam i czułam razem z nią, jak bardzo pragnęła postępować słusznie. Walczyła ze sobą, z własną mocą, która zaczęła wymykać się spod kontroli, jednak żądza władzy i zemsty zaczęła przesłaniać jej widok na wszystko inne.
W „Drużynie Róży” pojawiają się zarówno znani z pierwszego tomu bohaterowie, jak i nowe postacie. Na szczególną uwagę zasługuje Magiano – malfetto naznaczony mrocznym piętnem, który przyłącza się do Adeliny. Jest on według mnie jasnym punktem tej powieści, ponieważ potrafił sprawić, że uśmiechałam się podczas czytania, nawet kiedy wszystko się waliło i nie szło po myśli bohaterów. W tym tomie mamy również okazję poznać bliżej Violettę, czyli siostrę Adeliny, która jest wewnętrznie rozdarta, ponieważ z jednej strony ma wyrzuty sumienia przez to, jak zachowywała się w przeszłości i czuje, że jest winna siostrze oddanie, jednak z drugiej strony trudno jej obserwować zachodzące w niej zmiany.
Książka jest napisana lekkim językiem, a czcionka do najmniejszych nie należy, przez co czyta się ją niesamowicie szybko. Jest tak samo wciągająca, jak pierwszy tom, czyta się ją jednym tchem i cały czas ma się chęć na więcej. Nie jest to kolejna schematyczna trylogia, która ukazuje walkę dobra ze złem i już na wstępie możemy przewidzieć zakończenie. Powieść Marie Lu nie jest czarno – biała, nie ma w niej tylko dobra i zła. „Drużyna Róży” składa się z wielu odcieni szarości, jest niejednoznaczna i właśnie dlatego tak bardzo mi się podoba. To oryginalna i mroczna historia, wypełniona akcją i pełnokrwistymi bohaterami, która zaskakuje i niesie za sobą przesłanie.
„Drużyna Róży” to świetna kontynuacja, która trzyma poziom pierwszego tomu i pozostawia u czytelnika niedosyt i chęć na więcej. Mam nadzieję, że trzeci tom okaże się równie dobry, jak dwa poprzednie i będzie godnym zakończeniem tej historii. Gorąco polecam Wam sięgnąć po tę trylogię, jeśli jeszcze nie mieliście okazji jej poznać, a jeśli lekturę „Mrocznego piętna” macie już za sobą, to jak najszybciej sięgajcie po „Drużynę Róży”, ponieważ jest tak samo dobra, jak pierwszy tom, jeśli nie lepsza.
http://someculturewithme.blogspot.com/2016/06/prawdziwi-przywodcy-nie-rodza-sie-nimi.html
Serce Adeliny zostało złamane. Opuszczona przez przyjaciół i ścigana przez wrogów Biała Wilczyca ucieka z Kenettry razem z siostrą, by znaleźć podobnych do siebie malfetto obdarzonych mrocznym piętnem. Wkracza na drogę zemsty i postanawia stworzyć własną drużynę odmieńców. Jednak jej moc karmiona strachem i nienawiścią zaczyna wymykać jej się spod kontroli. Mrok coraz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zastanawialiście się kiedyś, co łączy książki, w których głównym wątkiem jest walka dobra ze złem? Odpowiedź sama się nasuwa, a mianowicie dobro zawsze wygrywa. Głównym bohaterem jest dobra postać, która pokonuje wszystkich swoich wrogów, by zatriumfować, ponieważ dobro musi zwyciężyć. Pierwszy raz spotkałam się z książką, w której główny bohater jest zły, nie dobry, ale zły. Nie chce ratować świata, wręcz przeciwnie robi wszystko by siać postrach i zniszczenie. Czy taki zabieg okazał się dobrym pomysłem?
Przenosimy się do alternatywnej wersji renesansowych Włoch. Przez Europę przeszła zaraza. Niektóre chore nastolatki, które przeżyły, wykształciły nadnaturalne zdolności. Jedną z nich jest Adelina, córka kupca, na której zaraza pozostawiła blizny i naznaczyła ją Mrocznym piętnem. Adelina nosi w sobie mrok, a opowieść ukazuje jej pogrążanie się w złu.
Adelina to szesnastoletnia dziewczyna, która nie miała łatwego życia. Podczas zarazy straciła matkę, a sama stała się malfetto. To, że była chora widać na pierwszy rzut oka. Jej kruczoczarne niegdyś włosy, stały się siwe, a w miejscu lewego oka pozostała blizna. Dziewczyna mieszka z młodszą siostrą, na której zaraza nie pozostawiła żadnego śladu, a także z ojcem, który wstydzi się własnej córki, nienawidzi jej za to, kim jest, uważa, że przynosi mu wstyd.
W całej tej historii to Adelina gra zdecydowanie pierwsze skrzypce. Narracja pierwszoosobowa umożliwia poznanie jej sposobu myślenia, mamy pełny wgląd w to jak coraz bardziej ogarnia ją ciemność, której nawet miłość nie jest w stanie rozproszyć. W książce pojawiają się również rozdziały z perspektywy bohaterów takich jak: Teren Santano, Enzo Valenciano czy Raffaele Bessette. Mamy dzięki temu możliwość spojrzenia na tę historię z drugiej strony. Wiemy, kto jest przychylny Adelinie, a kto tak naprawdę pragnie się jej pozbyć.
Malfetto. Mroczne Piętno to niezwykle mroczna, ale i klimatyczna powieść. Akcje toczy się w swoim tempie, które nie jest za wolne, a w odpowiednich momentach przyśpiesza, dostosowując się tym samym do akcji. Rozbudowana fabuła, dużo intryg, kłamstw i podstępów sprawia, że nie ma tu miejsca na nudę. Zapał rośnie z każdym kolejnym rozdziałem, ponieważ nie można tak naprawdę przewidzieć, co się stanie.
Malfetto. Mroczne Piętno to książka, z którą wiązałam wielkie nadzieje i w żadnym stopniu się nie zawiodłam. Marie Lu stworzyła oryginalną historię, przez którą się po prostu płynie i nad którą się rozpływa. Na szczęście jesienią planowana jest premiera drugiego tomu za granicą, więc nie mogę doczekać się, kiedy zostanie u nas wydany, ponieważ jestem niesamowicie ciekawa jak dalej potoczą się losy Adeliny i jej siostry.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/06/bol-podkresla-piekno-malfetto-mroczne.html
Zastanawialiście się kiedyś, co łączy książki, w których głównym wątkiem jest walka dobra ze złem? Odpowiedź sama się nasuwa, a mianowicie dobro zawsze wygrywa. Głównym bohaterem jest dobra postać, która pokonuje wszystkich swoich wrogów, by zatriumfować, ponieważ dobro musi zwyciężyć. Pierwszy raz spotkałam się z książką, w której główny bohater jest zły, nie dobry, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sarah J. Maas to autora ciesząca się niesłabnącą popularnością, na której każdą kolejną książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy z całego świata. Moja przygoda z jej twórczością rozpoczęła się już ponad sześć lat temu, właśnie od serii „Szklany tron”, która skradła moje serce od pierwszych stron. Na przestrzeni lat moja ekscytacja i entuzjazm związane z tą serią znacznie osłabły, jednak nadal darzę ją ogromnym sentymentem i nie ukrywam, że byłam bardzo ciekawa, jakie zakończenie zgotuje nam autorka.
Ze względu na objętość finałowej części, która po przetłumaczeniu na język polski przekroczyła ponad tysiąc stron, decyzją wydawnictwa, została ona podzielona na dwa tomy. Zazwyczaj nie jestem wielką fanką takiego rozwiązania, jednak w tym przypadku, gdy mamy książkę w miękkiej okładce i standardowym formacie, w dodatku o takiej objętości, to na pewno byłoby bardzo niewygodnie ją czytać, nie mówiąc już o złamanym grzbiecie.
Odkładałam w czasie sięgnięcie po „Królestwo popiołów”, ponieważ z jednej strony chciałam jak najszybciej zapoznać się z tą książką, ale z drugiej było mi przykro, że to już koniec po tych wszystkich latach, kiedy mniej więcej co roku ukazywała się jakaś książka z tej serii. Dlatego właśnie dopiero niedawno zdobyłam się na sięgnięcie po pierwszą część „Królestwa popiołów” i jak na razie otrzymałam mniej więcej to, czego się spodziewałam.
Akcja Królestwa popiołów rozpoczyna się kilka miesięcy po wydarzeniach, które rozegrały się w na kartach Imperium burz. Nasi bohaterowie, choć dopiero niedawno się zjednoczyli, musieli znowu skierować się w inne strony. Podzieli się na małe grupy, a każda z nich ma do wykonania własne zadanie. Z tego powodu pojawia się w tej książce wiele różnych punktów widzenia, praktycznie każdy z ważniejszych bohaterów serii dostaje w tym tomie szansę, by wykazać się i zaistnieć. Mamy tutaj więc Rowana, który razem z Elide, Lorcanem i Gavrielem wyruszył na pomoc Aelin. Razem z Aedionem, któremu towarzyszy Lysandra powracamy do Terrasenu, by poprowadzić ludzi do walki z istotami ciemności. Dołączamy do Manon, Trzynastki oraz króla Adarlanu, którzy próbują zwerbować do pomocy wiedźmy Crochan. Jesteśmy również świadkami cierpień, które Aelin przeżywa w niewoli u Maeve, a której bezsilny Fenrys nie jest w stanie pomóc. W tym tomie powraca również Chaol, który pędzi z odsieczą swoim przyjaciołom, a towarzyszy mu ogromna armia kagana. Dzięki tak wielu różnym punktom widzenia mamy okazję śledzić wydarzenia, które rozgrywają się w kilku miejscach jednocześnie i towarzyszyć bohaterom w ich zmaganiach.
Od pierwszego tomu tej serii przebyliśmy naprawdę długą drogę, podobnie było z bohaterami. Wielu z nich przeszło całkowite przeobrażenie, niektórym wyszło to zdecydowanie na plus, innym niekoniecznie. Największą przemianę możemy zaobserwować oczywiście u Aelin. Nasza główna bohaterka wiele przeszła, jednak zawsze była nieustraszona i do wszystkiego podchodziła z kpiącym uśmieszkiem a ustach. W tym tomie jednak załamała się i jest to całkowicie zrozumiałe po miesiącach tortur, których doświadczyła w niewoli u Maeve. Przykro było o tym czytać, bo choć nie żywię do Aelin tak ciepłych uczuć, jak niegdyś, to jednak nadal darzę ją sympatią i nie będę ukrywać, że ciężko było mi oglądać jej emocjonalny upadek. Inni bohaterowie też wiele doświadczyli, jednak nie chcę się za bardzo rozpisywać, by za wiele nie zdradzić. „Królestwo popiołów” jest w gruncie rzeczy jednym wielkim uczuciowym i emocjonalnym rollercoasterem, do którego wsiadamy już na pierwszej stronie. Każdy z bohaterów przeżywa inaczej zaistniałą sytuację, jednak dla wszystkich jest ona bardzo ciężka, nie mówiąc już o tym, że zazwyczaj muszą oni mierzyć się dodatkowo z własnymi, osobistymi dramatami i problemami.
Książa jest naprawdę długa, a pamiętajmy, że jest to dopiero pierwsza połowa. Wiele się tu dzieje, jednak nie wszystkie wydarzenia są aż tak emocjonujące i wciągające, jak inne. Początek tej książki w gruncie rzeczy dość długo się ciągnie, autorka często się powtarza, co skutkuje tym, że często musimy przebrnąć przez bardzo długi fragment, gdzie nic się nie dzieje, by dotrzeć do bardziej interesującej części. Nie mogę jednak odmówić Sarah J. Maas skrupulatności, jeżeli chodzi o konstrukcję tej powieści. Wszystkie wątki przeplatają się ze sobą i łączą w jedną logiczną i spójną całość. Cała ta skomplikowana sieć wydarzeń, działań i zbiegów okoliczności, którą autorka budowała przez całą serię, w końcu nabiera kształtu i udowadnia, że nic nie działo się bez przyczyny, wszystko było starannie przemyślane i zaplanowane.
„Królestwo popiołów”, jak na razie było drogą wyboistą i pełną zakrętów, przede mną nadal jednak druga część i ostateczna bitwa, na którą czekam z niecierpliwością. Mam nadzieję, że Sarah J Maas sprosta moim oczekiwaniom i ofiaruje tej serii godne, a przy okazji także epickie zakończenie.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/dawno-dawno-temu-w-pewnej-krainie-juz.html
Sarah J. Maas to autora ciesząca się niesłabnącą popularnością, na której każdą kolejną książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy z całego świata. Moja przygoda z jej twórczością rozpoczęła się już ponad sześć lat temu, właśnie od serii „Szklany tron”, która skradła moje serce od pierwszych stron. Na przestrzeni lat moja ekscytacja i entuzjazm związane z tą serią znacznie...
więcej Pokaż mimo to