-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
Zastanawialiście się kiedyś, co łączy książki, w których głównym wątkiem jest walka dobra ze złem? Odpowiedź sama się nasuwa, a mianowicie dobro zawsze wygrywa. Głównym bohaterem jest dobra postać, która pokonuje wszystkich swoich wrogów, by zatriumfować, ponieważ dobro musi zwyciężyć. Pierwszy raz spotkałam się z książką, w której główny bohater jest zły, nie dobry, ale zły. Nie chce ratować świata, wręcz przeciwnie robi wszystko by siać postrach i zniszczenie. Czy taki zabieg okazał się dobrym pomysłem?
Przenosimy się do alternatywnej wersji renesansowych Włoch. Przez Europę przeszła zaraza. Niektóre chore nastolatki, które przeżyły, wykształciły nadnaturalne zdolności. Jedną z nich jest Adelina, córka kupca, na której zaraza pozostawiła blizny i naznaczyła ją Mrocznym piętnem. Adelina nosi w sobie mrok, a opowieść ukazuje jej pogrążanie się w złu.
Adelina to szesnastoletnia dziewczyna, która nie miała łatwego życia. Podczas zarazy straciła matkę, a sama stała się malfetto. To, że była chora widać na pierwszy rzut oka. Jej kruczoczarne niegdyś włosy, stały się siwe, a w miejscu lewego oka pozostała blizna. Dziewczyna mieszka z młodszą siostrą, na której zaraza nie pozostawiła żadnego śladu, a także z ojcem, który wstydzi się własnej córki, nienawidzi jej za to, kim jest, uważa, że przynosi mu wstyd.
W całej tej historii to Adelina gra zdecydowanie pierwsze skrzypce. Narracja pierwszoosobowa umożliwia poznanie jej sposobu myślenia, mamy pełny wgląd w to jak coraz bardziej ogarnia ją ciemność, której nawet miłość nie jest w stanie rozproszyć. W książce pojawiają się również rozdziały z perspektywy bohaterów takich jak: Teren Santano, Enzo Valenciano czy Raffaele Bessette. Mamy dzięki temu możliwość spojrzenia na tę historię z drugiej strony. Wiemy, kto jest przychylny Adelinie, a kto tak naprawdę pragnie się jej pozbyć.
Malfetto. Mroczne Piętno to niezwykle mroczna, ale i klimatyczna powieść. Akcje toczy się w swoim tempie, które nie jest za wolne, a w odpowiednich momentach przyśpiesza, dostosowując się tym samym do akcji. Rozbudowana fabuła, dużo intryg, kłamstw i podstępów sprawia, że nie ma tu miejsca na nudę. Zapał rośnie z każdym kolejnym rozdziałem, ponieważ nie można tak naprawdę przewidzieć, co się stanie.
Malfetto. Mroczne Piętno to książka, z którą wiązałam wielkie nadzieje i w żadnym stopniu się nie zawiodłam. Marie Lu stworzyła oryginalną historię, przez którą się po prostu płynie i nad którą się rozpływa. Na szczęście jesienią planowana jest premiera drugiego tomu za granicą, więc nie mogę doczekać się, kiedy zostanie u nas wydany, ponieważ jestem niesamowicie ciekawa jak dalej potoczą się losy Adeliny i jej siostry.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/06/bol-podkresla-piekno-malfetto-mroczne.html
Zastanawialiście się kiedyś, co łączy książki, w których głównym wątkiem jest walka dobra ze złem? Odpowiedź sama się nasuwa, a mianowicie dobro zawsze wygrywa. Głównym bohaterem jest dobra postać, która pokonuje wszystkich swoich wrogów, by zatriumfować, ponieważ dobro musi zwyciężyć. Pierwszy raz spotkałam się z książką, w której główny bohater jest zły, nie dobry, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to
Abby pragnie uciec od swojej przeszłości. Wybiera uniwersytet położony jak najdalej od swojego rodzinnego miasta, gdzie nikt, oprócz najlepszej przyjaciółki nie zna jej głęboko skrywanej tajemnicy. Dziewczyna chce zapomnieć o dzieciństwie, które spędziła w towarzystwie matki alkoholiczki i ojca hazardzisty. Ma określony plan na życie, jednak wszystko zaczyna się burzyć, gdy poznaje jego...
Travis Maddox nie pasuje do zaplanowanej i ustabilizowanej przyszłości Abby. Bierze udział w nielegalnych walkach, jest wytatuowanym twardzielem, który zmienia kobiety jak rękawiczki. Abby go intryguje, nie ulega jego wpływowi na samym początku, nie zwraca na niego uwagi i robi wszystko, by go do niego zniechęcić. Travis jednak coraz bardziej interesuje się dziewczyną, dlatego proponuje jej pewien zakład. Czy Abby go przyjmie?
Zacznę od tego, że spodziewałam się czegoś lepszego. Po opisie na okładce i hasłach, które promowały książkę w mediach jak intensywną, niebezpieczną i wciągającą lekturę sprawiły mi tylko większy zawód. Nie zrozumcie mnie źle, książkę czyta się naprawdę dobrze, zważywszy na to, że nie jest ona krótka. Nie była to jednak lektura, od której nie mogłam się oderwać i która na długo zapadnie mi w pamięć. Nie zakochałam się w „Pięknej katastrofie”, tak jak według opisu zrobiły to młode Amerykanki. Była przede wszystkim bardzo schematyczna książka, która nie zaskoczyła mnie niczym szczególnym.
Polubiłam Abby, która była w miarę rozsądną i normalną bohaterką, miała własny rozum i zdanie, potrafiła się postawić i bronić swoich przyjaciół. Według mnie czasami była zbyt uległa i za łatwo wybaczała Travisowi, który nieraz ją zranił. W pewnym momencie głupio uniosła się dumą, co trochę mnie zirytowało, ponieważ jej zachowanie przysporzyło tylko wszystkim bólu i problemów. Zabrakło mi jednak wiadomości na temat jej przeszłości, przed którą tak uciekała. Poznajemy jej sekret, ale wszystko inne zostało opisane dość ogólnikowo, autorka nie zagłębiała się w szczegóły, dlatego miałam wrażenie, że tylko musnęłam powierzchnię tego tematu, który można było w ciekawy sposób rozwinąć.
Największymi minusem tej książki był bezapelacyjnie Travis Maddox. To typowy zepsuty chłopak, który pomimo wybuchowego charakteru i porywczości ukrywa w sobie głębsze uczucia. To niesamowicie irytujący bohater, który, mimo że studiuje i jest dorosły, wcale się tak nie zachowuje. Kobiet nic dla niego nie znaczą, traktuje je przedmiotowo i nie obchodzą go ich uczucia. Nie umie normalnie porozmawiać o problemie, woli go zapić i znaleźć kolejną dziewczynę, którą mógłby wykorzystać, raniąc przy tym Abby. Nie mogłam wymyślić co takiego siedzi mu w głowie i każe robić te wszystkie głupie rzeczy, bo, pomimo że się starał to i tak zawsze potrafił wszystko zniszczyć.
Związek Abby i Travisa, który co jest oczywiste, narodzi się wcześniej czy później z każdą kolejną stroną stawał się coraz bardziej toksyczny. Travis był zaborczy wobec Abby, dziewczyna musiała mu mówić, gdzie się wybiera, co mam w planach, na konkretny dzień, jeśli nie przebywał z nią cały czas, co nie zdarzało się często. Z czasem zaczął traktować ją jak swoją własność, uważał, że jest dla niego wszystkim, ale gdy musiał dokonać wyboru, ostatecznie postawił ją na drugim miejscu.
Nie mogę Wam z czystym sumieniem polecić tej książki. „Piękna katastrofa” była przyjemną lekturą na zabicie czasu, ale niczym więcej. Jeśli szukacie książki z przesłaniem i morałem, który będziecie mogli z niej wynieść, to tutaj tego nie znajdziecie. To historia o miłości wbrew wszystko, która nie wywołała u mnie żadnych głębszych uczuć, nie przyspieszyła o szybsze bicie serca, była po prostu przeciętna i niezbyt wymagająca.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/09/chcesz-sie-zaozyc-piekna-katastrofa.html
Abby pragnie uciec od swojej przeszłości. Wybiera uniwersytet położony jak najdalej od swojego rodzinnego miasta, gdzie nikt, oprócz najlepszej przyjaciółki nie zna jej głęboko skrywanej tajemnicy. Dziewczyna chce zapomnieć o dzieciństwie, które spędziła w towarzystwie matki alkoholiczki i ojca hazardzisty. Ma określony plan na życie, jednak wszystko zaczyna się burzyć, gdy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Każda historia ma dwie strony. Zanim Travis poznał Abby, korzystał z życia, jak tylko mógł. Wychowany przez ojca wdowca w towarzystwie licznych braci, pozbawiony matki, która nauczyłaby go jak postępować, zagubił się. Zawsze jednak pamiętał jej ostatnie wypowiedziane do niego słowa, by kochał mocno i walczył jeszcze mocniej. Abby opowiedziała już swoją historię, teraz nadszedł czas na Travisa.
„Chodząca katastrofa” to „Piękna katastrofa” z perspektywy Travisa. Zawsze podchodzę dość sceptycznie do książek, które przedstawiają te same wydarzenia z perspektywy drugiej osoby. Zazwyczaj takie książki po prostu nudzą, ponieważ najzwyczajniej czytamy dwa razy to samo. Tak było w przypadku „Chodzącej katastrofy”. Nie miałam praktycznie żadnych oczekiwań związanych z tą książką, dlatego nie mogłam się na niej zawieść.
Nie polubiłam Travisa w pierwszym tomie, a drugi wcale tego nie zmienił. Umożliwił mi jednak bliższe poznanie jego osoby. Dowiedziałam się, dlaczego Travis postąpił tak, a nie inaczej w tym, czy innym momencie, jednak mimo wszystko nadal się do niego nie przekonałam. Starał się z całych sił o poprawę, ale w najważniejszych momentach potrafił wszystko zniszczyć. Zależało mu na Abby, ale i tak ją ranił. Rozległe opisy jego uczuć, które w większości składają się na tę książkę, wyjaśniają, co działo się w jego głowie, ale jego zachowanie i tak było, co najmniej niedorzeczne i nielogiczne.
Chodząca katastrofa oprócz zakończenia, które podobało mi się o wiele bardziej od tego w pierwszym tomie, nie wniosła niczego nowego. To ciągle ta sama historia, te same postacie i nic się nie zmieniło. Jeśli podobała Wam się „Piękna katastrofa”, to koniecznie sięgnijcie po drugi tom. Jeśli jednak nie przypadła Wam do gustu, nie polecam Wam sięgać po „Chodzącą katastrofę”, ponieważ tylko stracicie czas, który moglibyście poświęcić na przeczytanie bardziej wartościowej lektury. Obie książki są bardzo dobrze napisane, nie zmienia to jednak faktu, że historia Abby i Travisa jest nadal banalna i do bólu przewidywalna.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/09/ta-sama-historia-inne-spojrzenie.html
Każda historia ma dwie strony. Zanim Travis poznał Abby, korzystał z życia, jak tylko mógł. Wychowany przez ojca wdowca w towarzystwie licznych braci, pozbawiony matki, która nauczyłaby go jak postępować, zagubił się. Zawsze jednak pamiętał jej ostatnie wypowiedziane do niego słowa, by kochał mocno i walczył jeszcze mocniej. Abby opowiedziała już swoją historię, teraz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Raz na cztery pokolenia jedna osoba zostaje wybrana. Otrzymuje Boski Kamień, a razem z nim wielkie zadanie. Sama jednak musi się przekonać, jakie i czy zdoła je wykonać. Elisa została wybrana. W dniu szesnastych urodzin wychodzi za mąż za króla Joy d'Arena, gdyż sama jest księżniczką Orovalle. Opuszcza swój rodzinny kraj, by wyruszyć do nowego, całkiem jej nieznanego. Gdy zostawia za sobą dotychczas znany i bezpieczny dom, okazuje się, że ma wielu wrogów, o których nie miała pojęcia. Nie wie nic. Musi sama dowiedzieć się prawdy i spełnić wielkie proroctwo, inaczej umrze młodo, jak większość z wybrańców.
„Dziewczyna ognia i cierni” tak jak i większość powieści potrzebowała czasu na rozwinięcie. Nie trwało to jednak długo, przez co akcja się nie rozciągnęła. Wręcz przeciwnie po około 100 stronach gna w zawrotnym tempie, ciągle coś się dzieje, nie mamy czasu na zastanowienie, z zainteresowaniem śledzimy losy Elisy. Autorka nie boi się ryzyka, tak samo jak nie powstrzymuje się przed rzucaniem pod nogi bohaterki kolejnych przeciwności, którym musi stawić czoła. Z każdym rozdziałem rodzi się więcej pytań, niż odpowiedzi, które, jednak ostatecznie poznamy na końcu lektury.
Na początku podobało mi się, że główna bohaterka, czyli Elisa nie jest taka jak typowe księżniczki. Nie jest szczupła, piękna, ale za to bardzo inteligentna i sprytna. Przez większość swojego życia pozostawała w cieniu siostry, która jest jej całkowitym przeciwieństwem. Mimo to momentami bardzo mnie irytowała. Przez prawie połowę książki księżniczka jest po prostu zakompleksioną nastolatką, świadomą grożącego jej niebezpieczeństwa, jednak całkiem wobec niego bezradną. Jak można się domyślić na kartach książki przechodzi wewnętrzną przemianę. Staje się silną i niezależną bohaterką, która jest w stanie stawić czoła swoim wrogom, ratując przy tym przyjaciół.
Przez prawie 200 stron książki Elisa niesamowicie mnie denerwował. Miała mnóstwo kompleksów, a w szczególności uważała się za grubą. Sama ciągle jadła i tak uważała, ale nic z tym nie robiła, tylko jadła więcej, ponieważ była przygnębiona. Uważam, że ta książka wiele by zyskała, gdyby nie ciągłe nawiązania do jedzenia. Naprawdę, nie radzę czytać tej książki przed obiadem. W niektórych powieściach autor w ogóle autor omija kwestie jedzenia, tak jakby bohaterowie nie potrzebowali jedzenia, co również nie do końca jest dobre, ale tutaj Pani Carson przesadziła, gdyż, co kilka stron bohaterowie coś jedzą, naprawdę. Gdyby wyrzucić nadmiar fragmentów uczt i posiłków to książka wiele by na tym zyskała.
Książkę napisano prostym i zrozumiałym językiem, jednak nie zawsze, według mnie wpasowywał się on w treść powieści. Pojawia się oczywiście bardziej oficjalny, dworski język, zwroty typu "Wasza Wysokość", jednak mam pewne zastrzeżenie, ponieważ w książce pojawia się także określenie „ziomki”. W ogóle nie pasowało mi to do treści książki, zwłaszcza, że zostało zastosowane w dość krytycznym dla bohaterki momencie i to przez nią samą. Psuło mi to odbiór pewnych wydarzeń i samej Elisy, która jako księżniczka powinna, według mnie użyć raczej innego określenia.
Podsumowując „Dziewczyna ognia i cierni” podobała mi się. Sądzę jednak, że spodobałaby mi się bardziej, gdyby przez pierwszą połowę książki bohaterka nie skupiała się głównie na sobie i swoim wyglądzie oraz gdyby nie kwestia jedzenia. Na pewno wpłynęłoby to pozytywnie na odbiór książki, która sama w sobie była ciekawa i zaintrygowała mnie. Sięgnę po kolejne tomy, choćby po to, żeby zobaczyć jak potoczą się dalsze losy bohaterki i mam nadzieję, że okażą się lepsze od pierwszej części.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/04/o-boskich-kamieniach-i-pewnej.html
Raz na cztery pokolenia jedna osoba zostaje wybrana. Otrzymuje Boski Kamień, a razem z nim wielkie zadanie. Sama jednak musi się przekonać, jakie i czy zdoła je wykonać. Elisa została wybrana. W dniu szesnastych urodzin wychodzi za mąż za króla Joy d'Arena, gdyż sama jest księżniczką Orovalle. Opuszcza swój rodzinny kraj, by wyruszyć do nowego, całkiem jej nieznanego. Gdy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dwunastu graczy, z dwunastu ludów usłyszało Wezwanie. Na ziemię spadły meteoryty, rozpoczęło się Endgame. Szkoleni przez całe swoje życie, przygotowywani do tego dnia, urodzeni zabójcy będą walczyć o losy świata. Nadszedł czas, zwycięzca może być tylko jeden!
Koniec świata to temat ubóstwiany zarówno przez autorów, jak i wydawców. Bo co ta za książka, w której światu nie grozi apokalipsa, a trupy nie padają gęsto. Przecież ludzkość potrzepuje porządnego kopa w postaci kilku meteorytów, które przyniosą nie wiadomo, jakie zniszczenie. Autorzy, czyli James Frey i Nils Johnson - Shelton postanowili pójść o krok dalej i przenieść akcję z książki do prawdziwego świata, tworząc tym samym trylogię, której pierwszy tom nosi tytuł "Wezwanie".
Endgame to gra, a jak to w grze bywa pojawiają się również gracze. W książce pojawia się ich dwunastu, z czego każdy wywodzi się z innego starożytnego ludu, który reprezentuje w walce o przetrwanie. Śledzimy losy każdego z graczy, dlatego co rozdział zmienia się nasz punkt widzenia na całą historię. Nie trzeba daleko jechać, żeby zwiedzić różne zakątki świata, ponieważ w "Endgame" skaczemy z miejsca na miejsce. Jesteśmy w Azji, w Ameryce, potem przenosimy się do Europy i tak przemierzamy świat. Na kartach książki, poznajemy nie tylko różne kultury, ale także miejsca, z których istnienia mogliśmy nie zdawać sobie sprawy.
Z powodu dużej liczy bohaterów, nie jest łatwo się z nimi zżyć, a przynajmniej mnie się to nie udało. Nie mówię, jednak, że nie kibicowałam nikomu, bo kibicowałam. Trzymałam kciuki za kilku bohaterów, kilku przeżyło, inni zginęli, ponieważ James Frey nie boi się uśmiercać Graczy, którzy w gruncie rzeczy są do tego przeznaczeni. Wręcz uwielbia dodawać im cierpienia, nieustannie rzucając kolejne kłody pod nogi. Co można wyraźnie zauważyć, autor od początku zwraca szczególną uwagę na pewną parę graczy. Rozdziały z ich udziałem pojawiają się zdecydowanie najczęściej, tak, jakby mówił, że to właśnie im powinniśmy kibicować.
Najbardziej irytującą i nieznośną postacią, która doprowadzała mnie do szału, był chłopak, a raczej były chłopak jednej z uczestniczek Endgame. Nie wiem, co ona w nim widziała. Oczywiście, jak można przypuszczać, jest to przystojny, wysportowany chłopak, kapitan drużyny footballowej, którego mądrym bym raczej nie nazwała. Poza tym jest tak zaborczy, że postanawia śledzić swoją dziewczynę, mimo że ta kazała mu o niej zapomnieć. Od początku wiedziałam, że to zrobi, to było akurat do przewidzenia, ale mimo wszystko był tak nieznośny, że jak najszybciej chciałam przebrnąć przez jego rozdziały.
Nie mogę powiedzieć, że ta książka nie jest wtórna. Jest strasznie wtórna, ale równie interesująca i niesamowicie wciągająca. Przez całą powieść można się doszukać wyraźnych podobieństw do Igrzysk Śmierci, jednak, czy był to minus? Wszystko zależy od czytelnika, czy przywiązuje szczególną wagę do podobieństw, czy w czasie czytania nieustannie porównuje dwie historie. Mnie to nie przeszkadzało, po prostu przymknęłam na to oko, by móc dać się w pełni pochłonąć "Endgame".
"Endgame. Wezwanie" to pierwszy tom trylogii, o tyle niezwykłej, że czytelnik może w pełni w niej uczestniczyć, rozwiązując zagadki pojawiające się na kartach książki. To niezwykle kreatywny projekt stworzony dla fanów zagadek logicznych i łamigłówek, ale także niezobowiązująca powieść, zapewniająca wielogodzinną rozrywkę.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/05/nadszed-czas-endgame-sie-rozpoczyna.html
Dwunastu graczy, z dwunastu ludów usłyszało Wezwanie. Na ziemię spadły meteoryty, rozpoczęło się Endgame. Szkoleni przez całe swoje życie, przygotowywani do tego dnia, urodzeni zabójcy będą walczyć o losy świata. Nadszedł czas, zwycięzca może być tylko jeden!
Koniec świata to temat ubóstwiany zarówno przez autorów, jak i wydawców. Bo co ta za książka, w której światu nie...
Smoki. Stworzenia, które przez wieki obrosły legendą. Dumne i majestatyczne gady, których ciało pokrywają łuski. Kilka setek lat temu były bliskie wyginięcia, zdołały się jednak zjednoczyć i stworzyć Talon. Tajna organizacja rozwijała się przez wieki, oplatając swoją siecią cały świat. Smoki przetrwały i są wśród nas. Nie znamy ich prawdziwego oblicza, ponieważ od najmłodszych lat uczą się jak przetrwać w zwyczajnym świecie. Przyjmują ludzką postać, zachowują się jak ludzie, ale tak naprawdę nimi nie są.
Zakon Świętego Jerzego od wieków polował na smoki i nie spocznie, dopóki wszystkie gady nie znikną z powierzchni Ziemi. Młodziutka Ember Hill jest pisklakiem. Po ukończeniu szesnastu lat razem ze swoim bratem bliźniakiem Dantem zostaje wysłana do Kalifornii, by spędzić lato wśród ludzi. Nie zdaje sobie jednak sprawy, jakie plany ma wobec niej Talon, przez co zachowuje się bardzo nieostrożnie, a Zakon Świętego Jerzego jest już na jej tropie.
Zacznę od tego, jak niesamowicie dużo nasłuchałam się na temat autorki i jej twórczości. Julie Kagawa była już znana w Polsce dzięki serii Żelazny Dwór, której dwa pierwsze tomy ukazały się na naszym rynku kilka lat temu. Nigdy wcześniej nie czytałam książki, której główny wątek skupiałby się na smokach. Oczywiście, wielkie i latające gady ziejące ogniem nie raz przewijały się przez książki fantastyczne, jednak zostały zepchnięte na bok. Brały udział u całej akcji, ale nie odgrywały w niej większej roli, były bardziej dodatkiem, który miał urozmaicać fabułę. „Talon” skupia się na smokach, jednak podczas czytania bardzo łatwo można o tym zapomnieć. Bohaterowie są smokami, ale w ludzkiej postaci zachowują się niemal jak ludzie i oni sami czasami zapominali o swojej prawdziwej naturze, dlatego, pomimo że Talon to książka o smokach, to według mnie można było bardziej wyróżnić główny wątek. Podobał mi się za to sposób narracji, ponieważ historia opisana w „Talonie” ukazana się jest z kilku, a konkretnie z trzech perspektyw, które przeplatają się ze sobą.
Nie mogę napisać, że Ember została moją ulubioną bohaterką literacką, bo czasami wręcz nie mogłam jej znieść. Jej naiwność i łatwowierność strasznie mnie irytowała, szczególnie że nie potrafiła wyciągnąć wniosków z własnych błędów, które powtarzała raz za razem. Jej brat za to okazał się jeszcze gorszy. Chłonął wszystko, co mu wmawiano jak gąbka i nie dopuszczał do siebie myśli, że Talon może się mylić. Od początku nie lubiłam Dantego, ale z każdą kolejną stroną jeszcze bardziej chciałam nim potrząsnąć. Jedyną postacią, która wzbudziła moje zainteresowanie i sympatię, okazał się tajemniczy smok, którego tożsamość początkowo jest dla nas zagadką. Poznajemy go bliżej na późniejszych stronach, gdy wprowadza zamęt w głowie głównej bohaterki, burząc jej dotychczasową wiarę w Talon.
Książkę czyta się niesamowicie szybko, zważywszy na fakt, że ma ona trochę większe wymiary niż standardowe książki i ponad czterysta stron niezbyt dużej czcionki. Równie łatwo się w nią wciągnęłam, ale nie mogę napisać, że była to najbardziej zajmująca lektura w moim życiu. Przez prawie trzysta stron nie działo się nic ciekawego, a ja wręcz usychałam z nudów. Myślałam, że książka o smokach okaże się bardziej zajmująca, ale niestety tak się nie stało. Akcja rozkręciła się dopiero na ostatnich stronach, przez co między zakończeniem a całą resztą książki rozciąga się głęboka przepaść.
Po przeczytaniu tak wielu pozytywnych opinii dotyczących „Talonu” i twórczości Julie Kagawy, muszę niestety napisać, że ta książka mnie nie powaliła, a zawiodła. Spodziewałam się ciekawej młodzieżówki o smokach, z którą miło spędzę czas, a dostałam strasznie przeciętną lekturą, przy której nie bawiłam się za dobrze. Mimo to sięgnę po kolejne tomy, ponieważ jestem bardzo ciekawa, jak potoczą się dalsze losy bohaterów.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/10/samotnie-upadna-razem-powstana.html
Smoki. Stworzenia, które przez wieki obrosły legendą. Dumne i majestatyczne gady, których ciało pokrywają łuski. Kilka setek lat temu były bliskie wyginięcia, zdołały się jednak zjednoczyć i stworzyć Talon. Tajna organizacja rozwijała się przez wieki, oplatając swoją siecią cały świat. Smoki przetrwały i są wśród nas. Nie znamy ich prawdziwego oblicza, ponieważ od...
więcej mniej Pokaż mimo to
Suzanne Collins i jej trylogię Igrzyska śmierci zna jak sądzę każdy. Jeśli nie za sprawą książek, to ekranizacji, których ostatnia część będzie miała premierę w tym roku. Nie były to jednak pierwsze powieści, które wyszły spod jej pióra, bo jak się okazało, jej debiutem literackim była książka Gregor i Niedokończona przepowiednia, która stanowi pierwszy tom pięciotomowych Kronik Podziemia.
Pewnego upalnego, letniego dnia Gregor opiekując się swoją młodszą siostrą Botką przez klatkę wentylacyjną trafia do Podziemi, tajemniczej krainy rozciągającej się pod Nowym Jorkiem. Natrafia na okazałe miasto, gdzie ludzie żyją w zgodzie z różnymi gatunkami zwierząt. Podziemni uważają, że chłopiec jest wojownikiem z Niedokończonej przepowiedni. Na nic mają się protesty chłopca, ponieważ nadchodzi wojna, a on musi wypełnić swoje przeznaczenie. Wyrusza na wyprawę, by odnaleźć dawno zaginionego ojca.
Styl Suzanne Collins z którym miałam okazję zaznajomić się przy trylogii Igrzyska śmierci jest lekki i prosty, przez co bez problemu wciągnęłam się w przygody Gregora. Duża czcionka i niezbyt długie rozdziały, sprawiają, że książkę czyta się w niesamowicie szybkim tempie. Bohaterowie, których stworzyła autorka są bardzo dobrze wykreowani i tak sympatyczni, że trudno ich nie polubić.
Książka Gregor i niedokończona przepowiednia była łatwą, lekką i przyjemną lekturą. Zdecydowanie jest to książka skierowana do młodszych czytelników, dlatego nie zachwyciła mnie, ani nie zaskoczyła. Mimo to czytało się ją naprawdę szybko i cieszę się, że miałam okazję poznać autorkę znanej na cały świat trylogii z całkiem innej strony. Zważywszy, że był to jej debiut literacki, mogę stwierdzić, że pierwszy tom Kronik Podziemia był naprawdę dobrą książką, dlatego polecam ją szczególnie dzieciom, ale i wszystkim fanom Suzanne Collins.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/07/przez-klatke-wentylacyjna-w-gab.html
Suzanne Collins i jej trylogię Igrzyska śmierci zna jak sądzę każdy. Jeśli nie za sprawą książek, to ekranizacji, których ostatnia część będzie miała premierę w tym roku. Nie były to jednak pierwsze powieści, które wyszły spod jej pióra, bo jak się okazało, jej debiutem literackim była książka Gregor i Niedokończona przepowiednia, która stanowi pierwszy tom pięciotomowych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Od czterech żniw Twylla mieszka w pałacu. Jest zaręczona z księciem, a w przyszłości ma zostać królową Lormere. To także wybranka bogów, która w ciele nosi śmiertelną truciznę, zabijając swoim dotykiem każdego oprócz członków rodziny królewskiej. Twylla coraz bardziej ulega despotycznej królowej, bez sprzeciwów wykonując dla niej kolejne egzekucje. Jest katem taką rolę, bogowie przypisali jej na królewskim dworze. Wydaje się także bardzo samotna, a oparcie znajduje w nowym strażniku, który zaczyna znaczyć dla niej więcej niż ktokolwiek dotychczas.
Twylla od początku nie wzbudzała mojej sympatii. Jest bohaterką skupioną na sobie, która uważa, że nie może o niczym decydować, że nie ma wyboru, ponieważ jej życiem kierują bóstwa. Jej zachowanie było według mnie po prostu głupie, nie potrafiła przyjąć do wiadomości prawdy, za to dramatycznie trzymała się wmawianych jej kłamstw. Ciągłe narzekanie na swój los i "rozterki" głównej bohaterki zrobiły z niej postać niesamowicie irytującą, która bez problemu może doprowadzić do szału.
Cała książka skupia się głównie na wątku miłosnym, któremu brak według mnie jakiejkolwiek głębi. Twylla niemal natychmiast obdarza zaufaniem Liefa, bez oporów wpadając w jego ramiona. Nie ma znaczenia, że znają się zaledwie miesiąc i tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Dziewczyna, spragniona ludzkiego dotyku, którego przez lata była pozbawiona, nie myśli racjonalnie, dając dojść do głosu uczuciom, co okazuje się niezbyt dobrym pomysłem. Do tego wprowadzenie trójkąta miłosnego było według mnie zabiegiem beznadziejnym, który dodawał książce sztucznej dramaturgii, towarzyszącej bohaterce przy podejmowaniu kluczowych dla fabuły wyborów.
Jak można się domyślić po samym tytule, Twylla jest córką Zjadaczki Grzechów. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym terminem, dlatego moją uwagę na samym początku zwróciła przede wszystkim nazwa książki. Jak się okazało, ta profesja nie została wymyślona przez autorkę. Funkcjonowała w Europie, a w niektórych jej rejonach przetrwała nawet do XX wieku. Zjadacz Grzechów przejmuje grzechy zmarłych zjadając potrawy, które symbolizują poszczególne występki. Na podstawie uczty przygotowanej na cześć zmarłego, można stwierdzić, jakie życie prowadził, jaką był osobą. Wydaje się to bardzo interesujące i mogę uznać, że to również najciekawszy wątek w całej historii.
Córka Zjadaczki Grzechów była pełna absurdalnych sytuacji. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy rzucić książką o ścianę, ponieważ to, co wyprawiali bohaterowie, było tak głupie, że aż śmieszne. Momentami po prostu nie wierzyłam w to, co czytam. Zakończenie zdenerwowało mnie niesamowicie. Główna bohaterka dała bowiem wielki popis swojej nieumiejętności racjonalnego myślenia.
Nie myślcie jednak, że książka składa się z samych wad. Czyta się ją bardzo szybko, co zawszę zaliczę do plusów, do tego Melinda Salisbury dysponuje naprawdę lekkim piórem, przez co każde napisane przez nią słowo czytało się bardzo przyjemnie. Świat, który wykreowała, jest ciekawy, ale i oryginalny pod wieloma względami. Widać, że autorka miała pomysł, którego realizacja po prostu jej nie wyszła. Zmarnowany potencjał to częsty przypadek, ale mimo to mam nadzieję, że w kolejnych częściach autorka pozwoli się mu rozwinąć, ponieważ Córka Zjadaczki Grzechów to książka, przez którą się płynie, ale o której łatwo zapomnieć.
Od czterech żniw Twylla mieszka w pałacu. Jest zaręczona z księciem, a w przyszłości ma zostać królową Lormere. To także wybranka bogów, która w ciele nosi śmiertelną truciznę, zabijając swoim dotykiem każdego oprócz członków rodziny królewskiej. Twylla coraz bardziej ulega despotycznej królowej, bez sprzeciwów wykonując dla niej kolejne egzekucje. Jest katem taką rolę,...
więcej Pokaż mimo to