rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Sarah J. Maas to autora ciesząca się niesłabnącą popularnością, na której każdą kolejną książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy z całego świata. Moja przygoda z jej twórczością rozpoczęła się już ponad sześć lat temu, właśnie od serii „Szklany tron”, która skradła moje serce od pierwszych stron. Na przestrzeni lat moja ekscytacja i entuzjazm związane z tą serią znacznie osłabły, jednak nadal darzę ją ogromnym sentymentem i nie ukrywam, że byłam bardzo ciekawa, jakie zakończenie zgotuje nam autorka.

Ze względu na objętość finałowej części, która po przetłumaczeniu na język polski przekroczyła ponad tysiąc stron, decyzją wydawnictwa, została ona podzielona na dwa tomy. Zazwyczaj nie jestem wielką fanką takiego rozwiązania, jednak w tym przypadku, gdy mamy książkę w miękkiej okładce i standardowym formacie, w dodatku o takiej objętości, to na pewno byłoby bardzo niewygodnie ją czytać, nie mówiąc już o złamanym grzbiecie.

Odkładałam w czasie sięgnięcie po „Królestwo popiołów”, ponieważ z jednej strony chciałam jak najszybciej zapoznać się z tą książką, ale z drugiej było mi przykro, że to już koniec po tych wszystkich latach, kiedy mniej więcej co roku ukazywała się jakaś książka z tej serii. Dlatego właśnie dopiero niedawno zdobyłam się na sięgnięcie po pierwszą część „Królestwa popiołów” i jak na razie otrzymałam mniej więcej to, czego się spodziewałam.

Akcja Królestwa popiołów rozpoczyna się kilka miesięcy po wydarzeniach, które rozegrały się w na kartach Imperium burz. Nasi bohaterowie, choć dopiero niedawno się zjednoczyli, musieli znowu skierować się w inne strony. Podzieli się na małe grupy, a każda z nich ma do wykonania własne zadanie. Z tego powodu pojawia się w tej książce wiele różnych punktów widzenia, praktycznie każdy z ważniejszych bohaterów serii dostaje w tym tomie szansę, by wykazać się i zaistnieć. Mamy tutaj więc Rowana, który razem z Elide, Lorcanem i Gavrielem wyruszył na pomoc Aelin. Razem z Aedionem, któremu towarzyszy Lysandra powracamy do Terrasenu, by poprowadzić ludzi do walki z istotami ciemności. Dołączamy do Manon, Trzynastki oraz króla Adarlanu, którzy próbują zwerbować do pomocy wiedźmy Crochan. Jesteśmy również świadkami cierpień, które Aelin przeżywa w niewoli u Maeve, a której bezsilny Fenrys nie jest w stanie pomóc. W tym tomie powraca również Chaol, który pędzi z odsieczą swoim przyjaciołom, a towarzyszy mu ogromna armia kagana. Dzięki tak wielu różnym punktom widzenia mamy okazję śledzić wydarzenia, które rozgrywają się w kilku miejscach jednocześnie i towarzyszyć bohaterom w ich zmaganiach.

Od pierwszego tomu tej serii przebyliśmy naprawdę długą drogę, podobnie było z bohaterami. Wielu z nich przeszło całkowite przeobrażenie, niektórym wyszło to zdecydowanie na plus, innym niekoniecznie. Największą przemianę możemy zaobserwować oczywiście u Aelin. Nasza główna bohaterka wiele przeszła, jednak zawsze była nieustraszona i do wszystkiego podchodziła z kpiącym uśmieszkiem a ustach. W tym tomie jednak załamała się i jest to całkowicie zrozumiałe po miesiącach tortur, których doświadczyła w niewoli u Maeve. Przykro było o tym czytać, bo choć nie żywię do Aelin tak ciepłych uczuć, jak niegdyś, to jednak nadal darzę ją sympatią i nie będę ukrywać, że ciężko było mi oglądać jej emocjonalny upadek. Inni bohaterowie też wiele doświadczyli, jednak nie chcę się za bardzo rozpisywać, by za wiele nie zdradzić. „Królestwo popiołów” jest w gruncie rzeczy jednym wielkim uczuciowym i emocjonalnym rollercoasterem, do którego wsiadamy już na pierwszej stronie. Każdy z bohaterów przeżywa inaczej zaistniałą sytuację, jednak dla wszystkich jest ona bardzo ciężka, nie mówiąc już o tym, że zazwyczaj muszą oni mierzyć się dodatkowo z własnymi, osobistymi dramatami i problemami.

Książa jest naprawdę długa, a pamiętajmy, że jest to dopiero pierwsza połowa. Wiele się tu dzieje, jednak nie wszystkie wydarzenia są aż tak emocjonujące i wciągające, jak inne. Początek tej książki w gruncie rzeczy dość długo się ciągnie, autorka często się powtarza, co skutkuje tym, że często musimy przebrnąć przez bardzo długi fragment, gdzie nic się nie dzieje, by dotrzeć do bardziej interesującej części. Nie mogę jednak odmówić Sarah J. Maas skrupulatności, jeżeli chodzi o konstrukcję tej powieści. Wszystkie wątki przeplatają się ze sobą i łączą w jedną logiczną i spójną całość. Cała ta skomplikowana sieć wydarzeń, działań i zbiegów okoliczności, którą autorka budowała przez całą serię, w końcu nabiera kształtu i udowadnia, że nic nie działo się bez przyczyny, wszystko było starannie przemyślane i zaplanowane.

„Królestwo popiołów”, jak na razie było drogą wyboistą i pełną zakrętów, przede mną nadal jednak druga część i ostateczna bitwa, na którą czekam z niecierpliwością. Mam nadzieję, że Sarah J Maas sprosta moim oczekiwaniom i ofiaruje tej serii godne, a przy okazji także epickie zakończenie.

https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/dawno-dawno-temu-w-pewnej-krainie-juz.html

Sarah J. Maas to autora ciesząca się niesłabnącą popularnością, na której każdą kolejną książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy z całego świata. Moja przygoda z jej twórczością rozpoczęła się już ponad sześć lat temu, właśnie od serii „Szklany tron”, która skradła moje serce od pierwszych stron. Na przestrzeni lat moja ekscytacja i entuzjazm związane z tą serią znacznie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Siedem czarnych mieczy” to pierwszy tom serii Śmierć Imperiów autorstwa Sama Sykesa. Jest to jego pierwsza samodzielna książka wydana w Polsce, bo choć autor ma w swoim dorobku kilka powieści z gatunku fantasy, to jednak żadna nie ukazała się do tej pory w naszym kraju. Kojarzyć go możecie jedynie z antologii Niebezpieczne kobiety, w której znalazło się jego opowiadanie. O serii Śmierć Imperiów, która jest najnowszym dziełem autora, usłyszałam już jakiś czas temu, a opis zainteresował mnie na tyle, że zbierałam się nawet do sięgnięcia po pierwszy tom w oryginale. Wcześniej dotarła do mnie jednak informacja, że ma on ukazać się w Polsce, z czego nie będę ukrywać, ogromnie się ucieszyłam. Kiedy książka wpadła w moje ręce, niezwłocznie zabrałam się do czytania.

Blizna, kraina rozdarta przez potężne imperia, a w niej ona, Sal Kakofonia. Została zdradzona, obdarta z magii i pozostawiona na śmierć. Teraz ma tylko swoje imię, niegdyś okryte sławą, magiczną broń oraz cel, którym jest zemsta. Sal wyposażona w miecz, pistolet i listę siedmiu nazwisk wyrusza na poszukiwanie swoich celów. Czy jej się uda? Jakie przygody czekają na nią po drodze? Czy upragniona zemsta w końcu przyniesie jej spokój?

„Siedem czarnych mieczy” to historia, która praktycznie od samego początku wciąga nas w wir akcji. Autor nie traci czasu na przydługi wstęp, a ze swoim światem i prawami, które nim rządzą, zaznajamia nas jakby po drodze, w miarę rozwijania się fabuły. Książka nie należy do najcieńszych, bo liczy sobie ponad sześćset stron, jednak gdy tylko wsiąkniemy w tę historię i pozwolimy się porwać, zapomnimy o jej objętości i upływie czasu, a zanim się obejrzymy, będziemy zbliżać się już do finału. Autor poprowadził swoją historię dwutorowo, co w tym przypadku wypadło bardzo dobrze. Akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, w teraźniejszości oraz przeszłości. Obecnie Sal znajduje się za kratami i czeka na swoją egzekucję, posiada jednak ważne informacje, które są w stanie, może nie uchronić ją od śmierci, ale nieco odwlec ją w czasie. W ten sposób kobieta zaczyna snuć swoją opowieść o niedawnych wydarzeniach, w których uczestniczyła, a czytelnik przenosi się w przeszłość, by jej towarzyszyć.

Świat wykreowany przez autora, choć nie jest innowacyjny, bo pomysł połączenia magii z techniką, podobnie jak wyniszczająca wojna pomiędzy imperiami pojawiły się już w literaturze, to jednak nadal zachwyca i intryguje. Jestem miłośniczką przemyślanych, a także ciekawych systemów magicznych i pomimo że Sykes nie wymyślił niczego nowego, to jednak jego sposób działa w tej książce całkiem dobrze. Uważam, że kilka rzeczy można by dopracować lub pokusić się o bardziej dogłębne wyjaśnienia, ale poza tym system magiczny w Siedmiu czarnych mieczach jest naprawdę dobrze opracowany i nie można mu wiele zarzucić.

Sal Kakofonia jest bohaterką specyficzną. Jej mroczna i bolesna przeszłość odcisnęła na niej ogromne piętno, co widać już od samego początku. Celem życia Sal jest zemsta, nic innego nie ma znaczenia i nikt, nawet ukochana osoba nie może zawrócić jej z obranej drogi. Kobieta jest zgorzkniała, cyniczna, zabija bez skrupułów i nieszczególnie dba o innych. Nie powinniśmy jej usprawiedliwiać, ale po tym, co przeszła możemy przynajmniej postarać się ją zrozumieć. Nie mogę powiedzieć, że zapałałam do niej sympatią, ale na pewno zaangażowałam się w jej przygody. Sal ma dar do pakowania się w beznadziejne sytuacje, mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że kłopoty same do niej lgną. Kobieta jest w gruncie rzeczy bardziej antybohaterką, co uważam za bardzo ciekawe posunięcie, szczególnie że w książce pojawia się drugi bohater, który jest jej całkowitym przeciwieństwem.

„Siedem czarnych mieczy” to dobra książka. Ciekawa, wciągająca, dobrze napisana i poprawnie skonstruowana, której lektura dostarczy rozrywki na wiele godzin. Świetnie bawiłam się podczas czytania i na pewno sięgnę po kontynuację. Nie jest to książka wybitna ani specjalnie odkrywcza, nie brak jej jednak humoru, który w połączeniu z lekkim piórem autora sprawia, że czyta się ją błyskawicznie. Jeżeli szukacie powieści, w której będziecie mogli się zatracić na długie godziny i która umiliłaby wam jesienne wieczory, „Siedem czarnych mieczy” świetnie sprawdzi się w tej roli.

https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sal-kakofonia-nadchodzi.html

„Siedem czarnych mieczy” to pierwszy tom serii Śmierć Imperiów autorstwa Sama Sykesa. Jest to jego pierwsza samodzielna książka wydana w Polsce, bo choć autor ma w swoim dorobku kilka powieści z gatunku fantasy, to jednak żadna nie ukazała się do tej pory w naszym kraju. Kojarzyć go możecie jedynie z antologii Niebezpieczne kobiety, w której znalazło się jego opowiadanie. O...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała swoje wzloty i upadki, to mój zapał poznania jej w całości nie opadł, a raczej przybrał na sile.

Minęło dziewięć lat od czasu, gdy oślepiony Muad’Dib samotnie udał się na pustynię, by stawić czoła Szej-huludowi. Przez ten czas pieczę nad Imperium sprawowała jego siostra Alia, która jednak zbłądziła i zagubiła się po drodze. Opętana regentka dzierży wielką władzę, jednak na jej drodze wciąż stoją prawowici następcy Paula, bliźnięta — Leto i Ganima. Dzieci są również ogromny zagrożeniem dla rodu Corrinów, odwiecznego wroga Atrydów, który chciałby ponownie zasiąść na imperialnym tronie. Bliźnięta, którym grozi nie tylko śmierć z ręki wrogów, ale także opętanie zmuszone są do walki na wielu frontach. W tym samym czasie na Arrakis pojawia się charyzmatyczny, niewidomy Kaznodzieja o wielkiej mądrości, który do złudzenia przypomina ich utraconego przed laty ojca…

„Dzieci Diuny” podobnie, jak dwa poprzednie tomy potrzebują trochę czasu, żeby się rozkręcić. Nie wpadamy od razu w wir akcji, zamiast tego autor powoli snuje swoją opowieść, zachęcając nas do zagłębienia się w niej. „Dzieci Diuny” kojarzyły mi się raczej z pierwszym tomem niż z „Mesjaszem Diuny”, który był bardziej przedłużeniem historii Paula, o wiele spokojniejszym i nie tak wypełnionym wartką akcją. W trzecim tomie rozpoczynamy jakby nowy rozdział historii, to nie Maud’Dib jest już głównym bohaterem, ale jego dzieci. Ponownie pojawiają się tutaj liczne nawiązania do filozofii, ekologii czy psychologii, które zostały zgrabnie wplecione w fabułę. W „Dzieciach Diuny” wszystko zostało dodatkowo okraszone nutką mistycyzmu, gdyż pojawia się tutaj przepowiednia o Kralizeku, czyli bitwie na krańcu wszechświata. Mieliśmy okazję poznać nowe informacje na temat Paula i wyboru, którego dokonał, a z którego konsekwencjami muszą teraz radzić sobie jego potomkowie.

„Dzieci Diuny” to kolejna niesamowita książka Herbert, która ponownie podbiła moje serce. Nie mogę przestać się rozpływać nad tym, jak niezwykle złożony i przemyślany jest ten świat, jak wszystko się w nim ze sobą łączy i dopełnia. Nie są to książki łatwe i lekkie, ich czytanie wymaga pewnego wysiłku i sporej dawki skupienia, ale zdecydowanie jest tego warte. Styl Herberta jest jedyny w swoim rodzaju, nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam i trudno mi uwierzyć, że tak długo zwlekałam z sięgnięciem po Kroniki Diuny. Przede mną jeszcze trzy tomy, których jestem niezwykle ciekawa i już nie mogę się doczekać, kiedy uda mi się po nie sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Herberta, to gorąco was do tego zachęcam, ponieważ to niezwykła przygoda, o czym najlepiej przekonać się na własnej skórze.

https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sedno-radosci-zycia-jego-piekna-tkwi-w.html

„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z nowego ładu, który wprowadził Atryda. Stare ośrodki władzy - Bene Gesserit, Gildia Kosmiczna i Bene Tleilax - zawiązują spisek mający doprowadzić nowego Imperatora do upadku.

„Mesjasz Diuny” to drugi tom kultowego cyklu science fiction Kroniki Diuny, który zdobył zapewne wszystkie możliwe nagrody i podbił serca czytelników na całym świecie. Ja również znalazłam się pod urokiem Diuny, dlatego bez większej przerwy, zaraz po skończeniu pierwszego tomu serii zabrałam się za kontynuację. Gdy przyszedł do mnie „Mesjasz Diuny”, nie ukrywam, byłam zaskoczona, gdyż książka liczy sobie niecałe trzysta stron, a tym samym jest o ponad połowę krótsza od pierwszej części. Mamy do czynienia również z dużym przeskokiem w czasie. „Diuna” zakończyła się w momencie, gdy Paul zdobył tron, natomiast akcja „Mesjasza Diuny” toczy się dwanaście lat później, gdy Paul już od dawna jest Imperatorem.

Pomimo mojego zapału i wielu chęci „Mesjasz Diuny” w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, od samego początku szedł mi dość opornie. Przez pierwszą połowę książki nic się nie dzieje, a raczej dzieje się, chociaż więcej jest samego mówienia, o tym, co się wydarzy niż samej akcji. Brak tutaj przygód na pustyni, których doświadczyliśmy w poprzednim tomie, mamy natomiast więcej polityki i dworskich intryg. Druga połowa książki to jednak całkiem inna sprawa. Akcja nabiera tempa, a atmosfera się zagęszcza. Autor do samego końca buduje napięcie, które osiąga kulminacyjny punkt w łamiącym serce finale. Spodziewałam się takiego zakończenia, jednak nie zmienia to faktu, że bardzo je przeżyłam.

Paul jest jedną z najbardziej interesujących i jednocześnie najbardziej tragicznych postaci, z jakimi miałam styczność w literaturze. Posiada on dar, który jest tak samo błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Paul zna swoją przyszłość, a raczej wiele możliwości swojej przeszłości i choć wie, jak tragiczny los go czeka, musi wytrwale podążać w obranym kierunku. To w głównej mierze jego postać sprawia, że ta książka jest tak bardzo wypełniona smutkiem. Na każdej stronie praktycznie odczuwa się to poczucie beznadziei i bezsilności, które wynika z braku możliwości wpłynięcia na własny los.

„Mesjasz Diuny” pomimo niezbyt porywającego początku trzyma poziom i zachwyca nie mniej niż pierwszy tom. Trudno nie dać się oczarować tej powieści, bo choć wartkiej akcji nie ma w niej za wiele, to jednak budzi ona w czytelniku całą gamę emocji. Po zakończeniu, jakie zaserwował nam autor, nie mogę się już doczekać, aż w moje ręce wpadnie kolejny tom tego niesamowitego cyklu. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Franka Herberta, to gorąco zachęcam was do sięgnięcia po „Diunę” i ofiarowania jej szansy, by skradła wasze serca, tak, jak to się stało w moim przypadku.

https://someculturewithme.blogspot.com/

Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła. Do tej pory wszystkie książki z tego uniwersum były wydawane w twardej oprawie, w tym roku jednak wydawnictwo Rebis zrobiło nam niespodziankę i postanowiło wydać poprawione wydanie Kronik w całkiem nowych, miękkich okładkach. Stwierdziłam więc, że to idealny moment bym sama zapoznała się z pierwszym tomem i odkryła sekret fenomenu tej serii. Wiązałam z „Diuną” wielkie nadzieje, jednak w żadnym wypadku nie spodziewałam się, jak wspaniała przygoda mnie czeka.

Arrakis, zwana inaczej Diuną, to jedyne we wszechświecie źródło melanżu, przyprawy przedłużającej życie. Z rozkazu Padyszacha Imperatora planeta trafia w ręce rodu Atrydów, będącego zaciekłym wrogiem Harkonnenów, którzy do tej pory władali Diuną. Zwycięstwo księcia Leto Atrydy jest jednak pozorne, gdyż przejęcie planety zostało ukartowane. Kiedy spisek wychodzi na jaw, czoła połączonym siłom Imperium i Harkonnenów stawia dziedzic Atrydów Paul. Zdobywa on pozycję pośród rdzennych mieszkańców planety i z ich pomocą sięga po imperialny tron.

Choć o „Diunie” słyszałam już wielokrotnie na przestrzeni lat, to jednak nie widziałam o niej zbyt wiele, zanim po nią nie sięgnęłam. Miałam świadomość, że jest taka książka, że jest to klasyk z gatunku science fiction, ale jednak nie znałam żadnych szczegółów dotyczących fabuły. Dopiero kiedy zdecydowałam, że teraz chcę zapoznać się z „Diuną”, przeczytałam opis i zorientowałam się, o czym tak właściwie ta książka opowiada. Oczywiście, to tylko bardziej zachęciło mnie do jej lektury, bo nie ukrywam, że walka o tron, spiski i polityka, to zdecydowanie moje klimaty.

„Diuna” jest książką specyficzną, żeby nie napisać dziwną. Na pewno nie jest to klasyczna powieść science fiction, nie znaczy to jednak, że jest zła czy gorsza, ale po prostu inna i uważam, że częściowo właśnie w tej inności leży cały jej urok. Książka liczy sobie ponad siedemset stron i choć wiele się w niej dzieje, to jednak akcja nie pędzi w zawrotnym tempie. Autor ma w zwyczaju również bardzo wiele pomijać i robić przeskoki w czasie. Akcja książki rozpoczyna się na rodzinnej planecie Paula i dopiero potem przenosi na Diunę, jednak nie mamy opisu podróży, jesteśmy na jednej planecie i kilka stron później przenosimy się na drugą. W tym zakresie „Diuna” przypomina bardzo sztukę teatralną, bohaterowie wchodzą w odpowiednim momencie, odgrywają swoje role, po czym przechodzimy do następnej sceny, a wszystko, to, co dzieje się pomiędzy jest pomijane. Może się to wydawać trochę sztywne i denerwujące, ale w rzeczywistości ten sposób działa i mi osobiście nie przeszkadzał.

Frank Herbert wykreował uniwersum Diuny z ogromnym rozmachem. W przyszłości, gdy Ziemia jest już wspomnieniem, ludzkość skolonizowała wiele planet Galaktyki. Padyszach Imperator dzierży w swoich dłoniach największą władzę, natomiast Wysokie Rody nieustannie toczą walkę w celu zwiększenia swoich wpływów. W takim oto świecie, w samym sercu galaktycznej zawieruchy, pojawia się postać młodego Paula Atrydy, zaledwie piętnastoletniego chłopca, który ma odmienić przyszłość Imperium. Trafia on na planetę Arrakis, która pomimo źródeł melanżu, czyli ogromnego bogactwa, sama w sobie jest bardzo niegościnna. Jej powierzchnię pokrywają pustynie, co sprawia, że obok melanżu największą na niej wartość ma woda. Autor bardzo ciekawie opisał sposób, w jaki mieszkańcy planety pozyskują i oszczędzają wodę, co nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W książce pojawia się też wiele dziwnych nazw, które Herbert nie zawsze tłumaczy, na szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, do którego naprawdę warto zaglądać, bo nie zawsze można się samemu wszystkiego domyślić z kontekstu.

Paul jest niezwykłą postacią, gdyż oprócz bycia dziedzicem jednego z najznamienitszy rodów, posiada również dar spoglądania w przyszłość. Jego umiejętność jest opisana bardzo dokładnie, Paul nie widzi tego, co się na pewno wydarzy, ale dostrzega wiele różnych scenariuszy przyszłości, gdyż jedna najmniejsza decyzja jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Choć ma on tylko piętnaście lat, to jednak zachowuje się jak osoba o wiele starsza, gdyż ze względu na trudną sytuację i status dziedzica rodu musiał szybko dorosnąć.

„Diuna” to książka, która mnie oczarowała, choć wcale się tego nie spodziewałam. Jestem pod wrażeniem świata wykreowanego przez Herberta, bo choć na początku wydaje się on niemożliwy do pojęcia z czasem czytelnik coraz bardziej się w niego zagłębia i coraz lepiej go rozumie. Za niesamowity uważam również styl autora, który jest jedyny w swoim rodzaju. To jak Herbert operuje słowem pisanym, jest naprawdę godne podziwu i nie dziwię się, że za tę powieść otrzymał wiele prestiżowych nagród. Niestety wiem jednak, że „Diuna” nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórym może nie spodobać się właśnie jej teatralność albo szczególny styl pisania Herberta, inni mogą natomiast uznać, że nie chcą pchać się w tak skomplikowany świat. Uważam jednak, że warto dać Diunie szansę i przekonać się samemu, czy trafia ona w nasze gusta. Ja jestem zachwycona i zamierzam, jak najszybciej sięgnąć po kolejne tomy tego cyklu.

https://someculturewithme.blogspot.com/

„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci jedną z najbliższych jej osób. Po dwóch latach pełnych bólu i samotności, kiedy winny znajduje się za kratami, zbrodnie nieoczekiwanie zaczynają się na nowo. Bryce trafia w sam środek śledztwa mającego na celu znaleźć prawdziwego mordercę i nie zawaha się przed niczym, by pomścić swoich przyjaciół.

Sarah J. Maas to autorka, która już od wielu lat cieszy się niesłabnącą popularnością, a na każdą kolejną jej książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy na całym świecie. Miałam już okazję zapoznać się z jej twórczością, a nawet przeczytałam większość jej książek, choć jeszcze nie wszystkie. Nie będę ukrywać, że na początku sama wpadłam w zachwyt nad jej twórczością, jednak z biegiem lat i kolejnymi książkami mój stosunek do niej zaczął się zmieniać. Jej nowa książka ze względu na swoją objętość została wydana w naszym kraju w dwóch tomach, nie będę jednak w tej recenzji uwypuklać podziału na części, ponieważ nie miałam długich przerw w ich czytaniu i traktuję je jako jedną historię.

„Dom ziemi i krwi” to pierwszy tom całkiem nowej serii autorki, która według zapowiedzi miała być w przeciwieństwie do dwóch poprzednich skierowana głównie do dorosłego czytelnika. Tu pojawia się mój pierwszy zarzut, ponieważ ta książka nie różni się w takim stopniu od poprzednich, żeby można tu było mówić o literaturze dla dorosłych. Bryce nie jest wcale dużo starsza od bohaterek poprzednich serii, na początku książki ma 23 lata, później 25, a szczerze, to moim zdaniem zachowuje się o wiele bardziej niedojrzale niż Feyre czy Aelin. Autorka zdecydowanie korzysta częściej z przekleństw, co jednak według mnie również nie sprawia, że tę książkę można określić dorosłym debiutem Maas. Uważam nawet, że serię „Dwór cierni i róż” ze względu na niektóre sceny można już bardziej zaliczyć do literatury dla dorosłych niż „Księżycowe Miasto”.

Największy zarzut, jaki mam wobec nowej serii Sarah J. Maas to bohaterowie. Mam wrażenie, że autorka ma pomysł na świat, zmienia otoczenie i fabułę, ale bohaterowie zawsze pozostają Ci sami, inny mają tylko wygląd i imiona. Kiedy sięgnęłam po serię Dwór cierni i róż dostrzegłam wiele podobieństw w charakterach bohaterów do „Szklanego tronu”. Nie przeszkadzało mi to jednak za bardzo, bo była to dopiero druga seria autorki, a bohaterów „Szklanego tronu” darzyłam sympatią. W tej książce jednak strasznie mnie już to raziło. Uważam, że autorka ma bardzo ograniczony zasób, jeśli chodzi o kreację bohaterów, ich osobowości i po prostu nie potrafi wymyślić nic innego, korzysta ze sprawdzonych przez siebie schematów, wprowadzając jedynie minimalne zmiany. W świecie Sarah J. Maas nie ma także osób/istot brzydkich czy niedoskonałych, wszyscy są piękni, cudowni, przystojni, idealni, a autorka na siłę to uwypukla, co według mnie jest już lekką przesadą.

Bryce jest bohaterką, do której niestety nie zapałałam wielką sympatią. Na początku książki mamy do czynienia z jej imprezową stroną, dziewczyna pije, bierze narkotyki, uprawia seks z nieznajomymi. Po morderstwie, czyli po dwóch latach, które mijają widać, że Bryce się zmieniła, szkoda tylko, że jeśli chodzi o te najważniejsze cechy, pozostała taka sama. Doskwiera jej samotność, choć częściowo jest ona jej własną zasługą, ponieważ oczywiście nikt jej nie rozumie, nie potrafi pojąć jej straty, nie wie, co ona czuje i tym podobne. Na końcu książki bohaterka trochę się rehabilituje, ale nadal nie jestem jej wielką fanką. Drugim głównym bohaterem tej książki jest Hunt Athalar, czyli okryty złą sławą upadły anioł pracujący jako zabójca. Hunt jest no cóż, taki jak wszyscy poprzedni główni bohaterowie Maas, czyli niezwykle przystojny, ponadprzeciętnie potężny i oczywiście pokrzywdzony przez los. Nie jest też tajemnicą, że rozwinie romantyczną relację z Bryce, bo choć nie poznali się w szczególnie sprzyjających okolicznościach i nie zapałali do siebie sympatią, to z czasem ich stosunek do siebie nawzajem zaczął się zmieniać, a oni zrozumieli, że w gruncie rzeczy idealnie do siebie pasują.

Ciąg dalszy na blogu: https://someculturewithme.blogspot.com/2020/06/dzieki-miosci-wszystko-jest-mozliwe.html

Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci jedną z najbliższych jej osób. Po dwóch latach pełnych bólu i samotności, kiedy winny znajduje się za kratami, zbrodnie nieoczekiwanie zaczynają się na nowo. Bryce trafia w sam środek śledztwa mającego na celu znaleźć prawdziwego mordercę i nie zawaha się przed niczym, by pomścić swoich przyjaciół.

Sarah J. Maas to autorka, która już od wielu lat cieszy się niesłabnącą popularnością, a na każdą kolejną jej książkę czekają z utęsknieniem czytelnicy na całym świecie. Miałam już okazję zapoznać się z jej twórczością, a nawet przeczytałam większość jej książek, choć jeszcze nie wszystkie. Nie będę ukrywać, że na początku sama wpadłam w zachwyt nad jej twórczością, jednak z biegiem lat i kolejnymi książkami mój stosunek do niej zaczął się zmieniać. Jej nowa książka ze względu na swoją objętość została wydana w naszym kraju w dwóch tomach, nie będę jednak w tej recenzji uwypuklać podziału na części, ponieważ nie miałam długich przerw w ich czytaniu i traktuję je jako jedną historię.

„Dom ziemi i krwi” to pierwszy tom całkiem nowej serii autorki, która według zapowiedzi miała być w przeciwieństwie do dwóch poprzednich skierowana głównie do dorosłego czytelnika. Tu pojawia się mój pierwszy zarzut, ponieważ ta książka nie różni się w takim stopniu od poprzednich, żeby można tu było mówić o literaturze dla dorosłych. Bryce nie jest wcale dużo starsza od bohaterek poprzednich serii, na początku książki ma 23 lata, później 25, a szczerze, to moim zdaniem zachowuje się o wiele bardziej niedojrzale niż Feyre czy Aelin. Autorka zdecydowanie korzysta częściej z przekleństw, co jednak według mnie również nie sprawia, że tę książkę można określić dorosłym debiutem Maas. Uważam nawet, że serię „Dwór cierni i róż” ze względu na niektóre sceny można już bardziej zaliczyć do literatury dla dorosłych niż „Księżycowe Miasto”.

Największy zarzut, jaki mam wobec nowej serii Sarah J. Maas to bohaterowie. Mam wrażenie, że autorka ma pomysł na świat, zmienia otoczenie i fabułę, ale bohaterowie zawsze pozostają Ci sami, inny mają tylko wygląd i imiona. Kiedy sięgnęłam po serię Dwór cierni i róż dostrzegłam wiele podobieństw w charakterach bohaterów do „Szklanego tronu”. Nie przeszkadzało mi to jednak za bardzo, bo była to dopiero druga seria autorki, a bohaterów „Szklanego tronu” darzyłam sympatią. W tej książce jednak strasznie mnie już to raziło. Uważam, że autorka ma bardzo ograniczony zasób, jeśli chodzi o kreację bohaterów, ich osobowości i po prostu nie potrafi wymyślić nic innego, korzysta ze sprawdzonych przez siebie schematów, wprowadzając jedynie minimalne zmiany. W świecie Sarah J. Maas nie ma także osób/istot brzydkich czy niedoskonałych, wszyscy są piękni, cudowni, przystojni, idealni, a autorka na siłę to uwypukla, co według mnie jest już lekką przesadą.

Bryce jest bohaterką, do której niestety nie zapałałam wielką sympatią. Na początku książki mamy do czynienia z jej imprezową stroną, dziewczyna pije, bierze narkotyki, uprawia seks z nieznajomymi. Po morderstwie, czyli po dwóch latach, które mijają widać, że Bryce się zmieniła, szkoda tylko, że jeśli chodzi o te najważniejsze cechy, pozostała taka sama. Doskwiera jej samotność, choć częściowo jest ona jej własną zasługą, ponieważ oczywiście nikt jej nie rozumie, nie potrafi pojąć jej straty, nie wie, co ona czuje i tym podobne. Na końcu książki bohaterka trochę się rehabilituje, ale nadal nie jestem jej wielką fanką. Drugim głównym bohaterem tej książki jest Hunt Athalar, czyli okryty złą sławą upadły anioł pracujący jako zabójca. Hunt jest no cóż, taki jak wszyscy poprzedni główni bohaterowie Maas, czyli niezwykle przystojny, ponadprzeciętnie potężny i oczywiście pokrzywdzony przez los. Nie jest też tajemnicą, że rozwinie romantyczną relację z Bryce, bo choć nie poznali się w szczególnie sprzyjających okolicznościach i nie zapałali do siebie sympatią, to z czasem ich stosunek do siebie nawzajem zaczął się zmieniać, a oni zrozumieli, że w gruncie rzeczy idealnie do siebie pasują.

Ciąg dalszy na blogu: https://someculturewithme.blogspot.com/2020/06/dzieki-miosci-wszystko-jest-mozliwe.html

Bryce Quinlan jest w połowie człowiekiem, a w połowie Fae i kocha swoje życie. Za dnia pracuje u handlarki antyków, sprzedając magiczne i nie do końca legalne artefakty. Noce spędza na imprezach z przyjaciółmi, nie odmawiając sobie przyjemności, jakie Lunathion ma do zaoferowania. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy brutalne morderstwo wstrząsa miastem, a Bryce traci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że najlepszy, jest jednak bardzo ważny ze względu na wydarzenia, które rozgrywają się na jego kartach.

Uhtred po latach walk, wojen i bitew, w końcu wyrusza odbić Bebbanburg z rąk swojego kuzyna. Nareszcie ma zawalczyć o ziemie, które dawno temu zostały mu odebrane, a o których nigdy nie zapomniał. Oczywiście, w życiu Uhtreda nigdy nic nie szło po jego myśli i tym razem również pojawiają się przeciwności, które musi pokonać. Uhtred oprócz tego, że jest lojalny i honorowy, jest także niezwykle uparty. Jest to cecha godna podziwu, ponieważ nasz bohater nigdy się nie poddaje i dąży do wyznaczonych celów. W tym przypadku nie jest inaczej. Czekaliśmy dziesięć tomów na to, co wydarzyło się w Strażniku ognia, jednak w końcu się doczekaliśmy i nie będę ukrywać, że było warto. 

„Strażnik ognia” w porównaniu do kilku poprzednich tomów z tej serii jest moim zdaniem spokojniejszy, choć dzieje się równie wiele i na pewno nie można narzekać na nudę. Podoba mi się zróżnicowanie tej serii, ponieważ dzięki temu autor uniknął monotonii. Nie można też zapomnieć, że Uhtred nigdy nie miał łatwego życia, dlatego dobrze od czasu do czasu zobaczyć, że jednak coś mu się udaje. Bardzo podziwiam Bernarda Cornwella za jego pomysłowość, zdolność do planowania i niesamowity styl, bo nie oszukujmy się, napisanie tak długiej serii na pewno nie jest łatwe, a zrobienie tego w taki sposób, żeby czytelnik nie tracił zainteresowania, to już prawdziwa sztuka.

„Strażnik ognia” to kolejny dobry tom, który trzyma poziom wyznaczony na samym początku przez autora. Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę ciężko napisać coś nowego, kiedy omawia się dziesiąty tom serii i nie chce się zdradzić zbyt wiele. Najważniejsze jest jednak to, że ta seria przez ostatnie kilka miesięcy stała się dla mnie niezwykle ważna i trafiła na półkę z ulubionymi powieściami historycznymi. Jestem pewna, że zostanie ze mną na dłużej i jeszcze nie raz do niej wrócę. Oczywiście czekam na kolejne tomy, gdyż jestem bardzo ciekawa, czym jeszcze autor zdoła nas zaskoczyć.

„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak prawda, on też miał swoje lepsze i gorsze chwile, jednak nigdy się nie poddawał i szedł naprzód. Tym razem na jego drodze staje Ragnall Ivarson, który przewodzi sprzymierzonym siłom Norwegów, Duńczyków oraz Irlandczyków i pragnie objąć we władanie całą Brytanię, a osobą, która musi go powstrzymać jest oczywiście Uhtred.

Ciężko mi uwierzyć, że mam już za sobą dziewiąty tom Wojen wikingów. Jeszcze kilka miesięcy temu dopiero zaczynałam swoją przygodę z tą serią, zostałam nią oczarowana i zapałałam ogromną sympatią do Uhtreda, który z czasem stał się jednym z moich ulubionych bohaterów literackich. Niestety życie nigdy nie było dla niego łaskawe i jestem przekonana, że nie zmieni się to do samego końca. Autor lubi rzucać naszemu bohaterowi kłody pod nogi, dlatego właśnie tak bardzo go podziwiam. Uhtred jest mężczyzną, który postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami, jest niezwykle odważny i honorowy. W tym tomie przewaga nie znajduje się po jego stronie, a mimo to Uhtred zawsze ma jakiś pomysł, coś, czym może zaskoczyć i zadziwić, a także wybrnąć z ciężkiej sytuacji.

Na przestrzeni tych dziewięciu tomów zdarzały się części bardziej lub mniej wypełnione akcją. „Wojownicy burzy” zdecydowanie należą do tej pierwszej grupy. Mamy dynamiczną akcję, jej zaskakujące zwroty oraz wiele potyczek i bitew, czyli coś, co lubię w tej serii najbardziej. Autor opisuje wszystko w tak realistyczny sposób, że bez trudu można się poczuć, jakby rzeczywiście przebywało się na polu bitwy. Nie ma co ukrywać, że ten tom utrzymuje poziom poprzednich bez żadnych problemów. Mój zapał pomimo setek stron i godzin spędzonych w towarzystwie Uhtread nie maleje, a może nawet wzrasta, ze względu na zbliżający się powoli koniec, na który nie jestem jeszcze gotowa.

Początkowo mieliśmy otrzymać dziesięć tomów tej serii, jednak wydawnictwo postanowiło wydać jeszcze kolejne dwa i wydaje mi się, że autor również nie pożegnał się jeszcze definitywnie z tą historią, więc możemy oczekiwać kolejnych przygód mężnego Uhtreda z Bebbanburga. Jestem bardzo ciekawa, czego jeszcze możemy się spodziewać i oczywiście, jak ostatecznie skończy się cała ta seria, bo na razie ciężko mi to sobie wyobrazić. Wiem, że pisałam już to wielokrotnie, ale naprawdę trudno nie zachwalać tak wyjątkowej serii, dlatego, jeśli jaszcze jakimś cudem jej nie znacie, jak najszybciej to nadróbcie, bo naprawdę warto.

„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Pusty tron” to kolejna, już ósma odsłona przygód walecznego Uhtreda z Bebbanburga. Mogłoby się wydawać, że mając do czynienia z tak długą serią, jak Wojny Wikingów można w pewnym momencie poczuć znużenie i zniechęcenie do dalszej lektury. Nic bardziej mylnego, Bernard Cornwell nadal zaskakuje, nadal potrafi przyciągnąć uwagę czytelnik i sprawić, by ten śledził losy Uhtreda z zapartym tchem.

Mamy rok 911. Władca Mercji Aethelred umiera, nie pozostawiając po sobie prawowitego następcy. W tej sytuacji o sukcesji ma zadecydować witan. Zdaniem Uhtreda, który bierze udział w obradach, na tronie powinna zasiąść Aethelflaed – córka Alfreda Wielkiego, siostra króla Wessexu Edwarda i wdowa po Aethelredzie, której nieobce jest sprawowanie władzy, a także gotowość do ruszenia w bój. Czy jednak sascy wojownicy zaakceptują kobietę jako przywódcę?

„Pusty tron” różni się od poprzednich tomów. Zawiera w sobie wszystko to, co w Wojnach Wikingów najlepsze, a jednocześnie wprowadza powiew świeżości. W każdej książce z tej serii został poruszony jakiś inny temat, wokół którego kręciła się akcja. W tym tomie autor skupia się na sytuacji kobiet. Nie jest bowiem tajemnicą, że w tamtych czasach nie miały one łatwo. O ile nisko urodzone kobiety mogły mieć niewielki wpływ na to, kogo poślubią, to jednak te wywodzące się z zamożnych i szlacheckich rodzin nie mogły decydować praktycznie o niczym. Były traktowane jak towar, miały służyć głównie zawiązywaniu nowych sojuszy i podtrzymywaniu już istniejących. Aethelflaed jest jednak inteligentna i odważna, a także powszechnie uwielbiana i szanowana. Ma głowę na karku i nie brak jej sprytu, a to, że ma po swojej stronie Uhtreda działa tylko na jej korzyść. Od początku to właśnie ona o wiele lepiej niż jej zmarły mąż nadawała się na władczynie Mercji, ludzie jednak nie potrafili przyjąć tego do wiadomości ze względu na jej płeć.

Uhtred ma już swoje lata, jednak to nie zmienia faktu, że nadal budzi podziw i szacunek. W tym tomie ponownie zagłębiamy się w wątek dotyczący jego rodziny. Obserwujemy jego relacje z wchodzącymi w dorosłość dziećmi. Widać, że to córka, a nie syn wdała się w ojca. Stiorra jest bowiem inteligentna, odważna i płonie w niej ten sam ogień, co w Uhtredzie. Mężczyzna bardzo kocha wszystkie swoje dzieci, choć wie, że nie zawsze był dla nich dobrym ojcem, szczególnie w czasie ich dzieciństwa, gdy brał udział w bitwach i często był nieobecny. Choć minęło już tak wiele czasu Uhtred nadal się zmienia. Nadal uczy się na swoich błędach, rozmyśla także o przeszłości i swoim życiu. Dopiero teraz, po setkach, a właściwie tysiącach stron, widać, że każde wydarzenie w jego życiu miało na niego większy bądź mniejszy wpływ.

„Pusty tron” to kolejny świetny tom w serii Wojny Wikingów. Może nie jest on tak emocjonujący, jak poprzednie, mniej w nim moich ukochanych scen batalistycznych, ale jednak nadal jest to porządna książka, która dostarcza sporą dawkę historii i rozrywki w jednym. Ta część jest spokojniejsza, ale mam nadzieję, że to tylko cisza przed burzą, szczególnie że kolejny tom nosi właśnie tytuł „Wojownicy burzy” i Cornwell już niedługo powrócić z czymś przełomowym.

„Pusty tron” to kolejna, już ósma odsłona przygód walecznego Uhtreda z Bebbanburga. Mogłoby się wydawać, że mając do czynienia z tak długą serią, jak Wojny Wikingów można w pewnym momencie poczuć znużenie i zniechęcenie do dalszej lektury. Nic bardziej mylnego, Bernard Cornwell nadal zaskakuje, nadal potrafi przyciągnąć uwagę czytelnik i sprawić, by ten śledził...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ojciec Mirjem jest lichwiarzem, jednak jego łagodny charakter i brak stanowczości sprawiają, że nie radzi sobie w tym zawodzie, a jego rodzina żyje w biedzie. Kiedy matka dziewczyny zaczyna chorować, Mirjem decyduje się przejąć rodzinny interes. Stanowcza i nieprzejednana, skutecznie egzekwuje wszystkie długi. Kiedy dziadek przekazuje jej sześć srebrnych kopiejek, dziewczyna oddaje dług w złocie. Wkrótce w okolicy rozchodzi się wieść o młodej lichwiarce, która potrafi zmieniać srebro w złoto. Dla Mirjem okazuje się to jednak przekleństwem, gdyż dziewczyna zwraca uwagę króla Starzyków – tajemniczych, lodowych istot, posiadających niezwykłe moce, które wzbudzają strach wśród śmiertelników.

Naomi Novik to autorka, której twórczość miałam okazję poznać cztery lata temu za sprawą jej książki „Wybrana”. Powieść ta zrobiła na mnie naprawdę ogromna wrażenie, oczarował mnie nie tylko styl autorki, ale przede wszystkim pomysł na fabułę i sposób, w jaki Naomi Novik ją poprowadziła. Kiedy więc usłyszałam o „Mocy srebra”, wiedziałam, że prędzej czy później ta książka trafi w moje ręce.

„Moc srebra” ma do zaoferowania o wiele więcej, niż może się na początku wydawać. Opis tej książki jest tak naprawę tylko wierzchołkiem góry lodowej. Zaczynając ją, na pewno nie spodziewałam się, że rozwinie się ona w taki, a nie inny sposób. Mirjem zdecydowanie gra pierwsze skrzypce w tej powieści, jednak oprócz niej pojawiają się także dwie inne bohaterki, które odgrywają ogromne role w tej historii. Pierwszą z nich jest Wanda, która zaczyna pomagać Mirjem w gospodarstwie, aby odpracować dług zaciągnięty przez jej ojca. Drugą dziewczyną jest Irina, córka księcia, niezbyt urodziwa, którą ojciec uważa za bezużyteczną, do czasu aż przy pomocy magii Starzyków udaje jej się zwrócić uwagę cara. Choć miałam wiele przypuszczeń i teorii, to jednak z pewnością nie przewidziałam, że ta książka potoczy się w takim, a nie innym kierunku. Mamy w niej bowiem do czynienia, można by rzec, z walką zła ze złem, a przynajmniej o tym przekonane są nasze bohaterki.

Wydarzenia opisane w książce obserwujemy z kilku punktów widzenia, a dokładnie z sześciu. Na początku nie mamy jednak o tym pojęcia, gdyż są one wprowadzane stopniowo. Najwięcej do powiedzenia ma oczywiście Mirjem, potem do głosu dochodzi również Wanda i Irina. Trzy kolejne postacie to osoby z bliskiego otoczenia naszych bohaterek, jednak nie będę zdradzać ich tożsamości, bo nie chcę wam psuć przyjemności z czytania. Dzięki tak dużej liczbie punktów widzenia, mamy okazję obserwować akcję w kilku miejscach jednocześnie. Nasi bohaterowie bardzo różnią się od siebie, nie tylko wiekiem, ale i wychowaniem, dlatego każdy z nich ma do powiedzenia coś innego o zaistniałej sytuacji i inaczej się na nią zapatruje.

Uwielbiam styl pisania Naomi Novik, która nadaje swoim powieściom iście bajkowy klimat. W przypadku „Wybranej” widać było wyraźnie, że autorka czerpała inspirację z polskich baśni i legend, również w „Mocy srebra” Naomi Novik nawiązuje do baśni, jednak tym razem do tych, napisanych przez braci Grimm. Zachwyca również magia w tej książce, która nie jest oczywista. Lud Starzyków jest niezwykle interesujący, a ich zamiłowanie do złota nie jest bezpodstawne. Wszystko w tej książce łączy się w spójną i kompletną całość, nic nie jest przypadkowe, każdy bohater ma swoje określone zadanie do wypełnienia.

„Moc srebra” to niesamowita, magiczna powieść, która oczarowała mnie od pierwszej strony. Podobnie jak Wybrana stała się ona jedną z moich ulubionych książek. Z niecierpliwością czekam na nową książkę Naomi Novik, a w międzyczasie może uda mi się zapoznać z jej cyklem Temeraire, o którym słyszałam wiele dobrego, jednak jeszcze nie nie miałam okazji po niego sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie tej autorki, to jak najszybciej sięgajcie po „Moc srebra” lub „Wybraną”, a na pewno nie pożałujecie.

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/moc-srebra.html

Ojciec Mirjem jest lichwiarzem, jednak jego łagodny charakter i brak stanowczości sprawiają, że nie radzi sobie w tym zawodzie, a jego rodzina żyje w biedzie. Kiedy matka dziewczyny zaczyna chorować, Mirjem decyduje się przejąć rodzinny interes. Stanowcza i nieprzejednana, skutecznie egzekwuje wszystkie długi. Kiedy dziadek przekazuje jej sześć srebrnych kopiejek,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Siedemnastoletnia Pam Hashford pracuje w karczmie należącej do członków Awangardy, czyli grupy najemników, których mieliśmy okazję poznać w poprzednim tomie. Dziewczyna jest już zmęczona nalewaniem piwa, ma dość słuchania pieśni o przygodach i niezwykłych dokonaniach sławnych grup. Kiedy w mieście pojawia się Baśń, której przewodzi Krwawa Róża, Pam wykorzystuje okazję i przyłącza się do grupy awanturników, zostając ich bardem. To właśnie przygoda, której Pam tak desperacko pragnęła. Ich wyprawa może się jednak zakończyć na dwa sposoby, zyskają wielką sławę lub stracą życie.

„Krwawa Róża” to drugi tom cyklu zapoczątkowanego książką „Królowie Wyldu”. Debiut Nicholasa Eamesa zrobił na mnie ogromne wrażenie, dlatego nie mogłam się doczekać, aż wrócę do wykreowanego przez niego świata. Akcja Krwawej Róży rozgrywa się sześć lat po wydarzaniach opisanych na kartach Królów Wyldu. W poprzednim tomie śledziliśmy losy Sagi, grupy, której przewodził Gabriel. W tym natomiast mamy do czynienia z Baśnią, grupą założoną przez jego córkę Rose.

„Krwawa Róża” bardzo różni się od „Królów Wyldu” i to pod wieloma względami. W poprzedniej części mieliśmy wyraźnie przedstawiony cel i wiedzieliśmy, dokąd zmierza akcja. W tej książce motyw podróży jest zarysowany o wiele subtelniej, do pewnego momentu nie mamy pojęcia, jak potoczy się akcja i czego możemy się spodziewać. Była to dla mnie miła odmiana, choć i tak ostatecznie wracamy do wątku zapoczątkowanego jeszcze w poprzednim tomie. W „Krwawej Róży”, tak jak można się było tego spodziewać, musimy zmierzyć się z konsekwencjami wydarzeń, które rozegrały się na ostatnich stronach „Królów Wyldu”. Właśnie dlatego w pewnym momencie ta książka nabiera powagi, a czytelnik może wyraźnie dostrzec, że gra toczy się tutaj o wiele większą stawkę, niż można by na początku przypuszczać.

W poprzednim tomie mieliśmy do czynienia z Sagą, grupą składającą się z pięciu dojrzałych mężczyzn, z których każdy był wyjątkowy i niepowtarzalny. Baśń różni się od nich, jednak również jest niesamowita na swój własny osobliwy sposób. Jej członkowie są wielowarstwowi, a ich charaktery bardzo złożone. Każdy z nich ma swoją własną historię, tajemnicę, która znacząco wpływa na nich samych i na fabułę. Pam, która gra pierwsze skrzypce w tej opowieści, dołączając do grupy, nie wie jeszcze za wiele o świecie i życiu. Podczas podróży bardzo dojrzewa, poznaje smak życia najemnika, wiele się uczy i dostrzega, jak kruche jest ludzkie życie.

Autor nie zawodzi i ponownie dostarcza nam sporą dawkę swojego specyficznego humoru. Nie szczędzi mocnych słów i zagmatwanych przekleństw, które jednak idealnie wpasowują się w klimat tej powieści. Nie brak również emocjonalnych scen, o wiele mocniejszych niż w poprzednim tomie, które całkowicie mną wstrząsnęły. Książki Eamesa mogą zarówno doprowadzić cię do śmiechu, jak i wycisnąć łzy z oczu.

„Krwawa Róża” to niesamowita książka, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Miałam nadzieję, że okaże się równie dobra, jak „Królowie Wyldu” i nie zawiodłam się. Wiem, że autor na razie ma w planach jeszcze jedną książkę w tej serii, która ma skupiać się na kolejnej grupie najemników, nie wiadomo jednak jeszcze, co to będzie za grupa i kto będzie do niej należeć. Na razie autor zdradził tylko, że akcja trzeciego tomu ma rozgrywać się czternaście lat po zakończeniu „Krwawej Róży”. Jestem więc bardzo ciekawa, co Nicholas Eames szykuje dla nas w kolejnej książce, której już nie mogę się doczekać.

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/zyj-szybko-umieraj-modo.html

Siedemnastoletnia Pam Hashford pracuje w karczmie należącej do członków Awangardy, czyli grupy najemników, których mieliśmy okazję poznać w poprzednim tomie. Dziewczyna jest już zmęczona nalewaniem piwa, ma dość słuchania pieśni o przygodach i niezwykłych dokonaniach sławnych grup. Kiedy w mieście pojawia się Baśń, której przewodzi Krwawa Róża, Pam wykorzystuje okazję i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Clay Cooper był niegdyś członkiem Sagi – najsłynniejszej i najokrutniejszej grupy najemników w tej części Wyldu. Dni chwały jednak dawno przeminęły, drogi członków Sagi się rozeszły, a czas nie obszedł się z nimi łaskawie, mężczyźni zestarzeli się, przytyli i rozpili. To jednak jeszcze nie koniec ich historii. Pewnego dnia na progu swojego domu Clay zastaje dawnego przyjaciela i przywódcę grupy, Gabriela. Przychodzi on z desperacką prośbą o pomoc. Jego córka Rose jest uwięziona na drugim końcu świata, w mieście obleganym przez hordę potworów. Gabriel pragnie reaktywować grupę i ruszyć jej na pomoc. Nie wystarczy jednak tylko na nowo zebrać Sagę, trzeba również przedrzeć się przez Wyld, ogromny las, pełen potworów i różnych niebezpieczeństw, a na końcu stawić czoła hordzie oblegającej miasto.

„Królowie Wyldu” to książka, która przyciągnęła moją uwagę nie tylko za sprawą pięknej okładki, ale i interesującego opisu. Fantastyka jest moim ulubionym gatunkiem, więc nigdy nie odmawiam sobie sięgnięcia po nową, ciekawą pozycję. Warto wspomnieć, że „Królowie Wyldu” są debiutem literackim Nicholasa Eamesa i jednocześnie pierwszym tomem serii. Sięgając po tę książkę, na pewno nie spodziewałam się, że okaże się ona tak dobra i sprawi, że jak najszybciej będę chciała sięgnąć po kolejny tom.

Niedawno zauważyłam, że coraz częściej w książkach fantastycznych mamy do czynienia z brakiem dłuższego wstępu, który wprowadziłby nas w świat i zapoznał z bohaterami. O taki zabieg pokusił się również Nicholasa Eames, gdyż już na samym początku wrzuca nas w wir akcji, nie rozwija jej stopniowo, tylko od razu skupia się na głównym wątku powieści. W pierwszej połowie książki zajmujemy się ponownym zebraniem Sagi. Każdy z jej członków po wielu latach, które minęły od czasu jej rozwiązania, ułożył sobie jakoś życie i musi zająć się różnymi sprawami, zanim ponownie dołączy do grupy. Z każdym bohaterem łączy się więc oddzielny wątek, którym musimy się zająć, zanim ruszymy naprzód. Dopiero w drugiej połowie powieści ruszamy do miasta, w którym jest uwięziona Rose. Saga musi przebyć Wyld, który skrywa w zanadrzu wiele niespodzianek dla naszych bohaterów, a następnie stawić czoła hordzie.

Bohaterowie tej książki to naprawdę osobliwa gromada, która jednak podbiła moje serce od samego początku. Pierwsze skrzypce w tej powieści gra oczywiście Clay, który, choć najbardziej niepozorny z całej Sagi, jest jej kluczowym członkiem, który spaja całą grupę. Gabriel najlepsze lata ma już dawno za sobą, życie nie było dla niego łaskawe, jedyne co mu pozostało to jego córka, którą pragnie za wszelką cenę uratować. Korg jest czarownikiem, który żyje we własnym świecie, pragnie wynaleźć lekarstwo na nieuleczalną do tej pory chorobę, która przed laty odebrała mu męża. Następnie mamy Matrica, czyli najemnika, który został królem, jednak kontrolowanym i trzymanym w garści przez własną żonę. Za to Ganelon wszystkie te lata, które minęły od rozpadu grupy, spędził zamieniony w kamień, co miało być karą za zbrodnie, które popełnił. Członkowie Sagi nie mogą więc narzekać na nudę, a właściwie nigdy nie mogli, gdyż wielokrotnie podczas ich podróży wspominamy dawne dokonania tej sławnej niegdyś grupy najemników. 

To za co uwielbiam tę książkę, to jej humor. Jest on nie tylko mocny, ale i bezpośredni. Autor z wielką zręcznością, właśnie za pomocą humoru rozbijał powagę różnych sytuacji. Mieliśmy wiele scen, które z podniosłych i poważnych, nagle zmieniały się w zabawne i rozbrajające. Warto również wspomnieć, że ten świat fantasy posiada coś na kształt mitologii, historii, która, choć na początku nie zdajemy sobie z tego sprawy, ma kluczowe znaczenie dla fabuły. Nie do końca podobało mi się jednak sposób, w jaki zostaliśmy z nią zaznajomieni. Tak, jak wspominałam, autor od razu rzuca nas w wir akcji, nie mamy tego powolnego zaznajamiania się ze światem, dlatego historia, którą chciał nam przekazać Nicholas Eames została opowiedziana w trakcie podróży bohaterów, jednak autor bardzo ją rozdrobnił. Na początku książki zaznajomiliśmy się z niezbędnym minimum, potem pojawiły się nowe informacje, a jeszcze później poznaliśmy bardziej spójną wersję opowieści. Z tego powodu przez większość lektury nie przykładałam uwagi do tego aspektu książki, a jest on bardzo ważny, jak przypuszczam nie tylko dla tego tomu, ale i dla całej serii.


„Królowie Wyldu” to świetna książka, która, choć nastawiona głównie na rozrywkę, ma do zaoferowania o wiele więcej. Jest wyładowana nie tylko humorem, ale i emocjami. Jej zakończenie wskazuje, czego możemy oczekiwać w kolejnym tomie tej serii, który swoją drogą ma się skupiać na córce Gabriela, Rose. Mam nadzieję, że „Krwawa Róża” okaże się równie dobra, jak „Królowie Wyldu”, a może nawet lepsza. Jeżeli szukacie ciekawej książki fantasy, która dostarczy wam sporo rozrywki i wielu wrażeń, jak najszybciej sięgajcie po debiut Nicholasa Eamesa, a na pewno się nie rozczarujecie. 

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/chwaa-nigdy-sie-nie-starzeje.html

Clay Cooper był niegdyś członkiem Sagi – najsłynniejszej i najokrutniejszej grupy najemników w tej części Wyldu. Dni chwały jednak dawno przeminęły, drogi członków Sagi się rozeszły, a czas nie obszedł się z nimi łaskawie, mężczyźni zestarzeli się, przytyli i rozpili. To jednak jeszcze nie koniec ich historii. Pewnego dnia na progu swojego domu Clay zastaje dawnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Pogański pan” to już siódmy tom Wojen wikingów, czyli serii opowiadającej o przygodach nieustraszonego Uhtreda z Bebbanburga. Nadal ciężko mi uwierzyć, że przede mną jeszcze tylko trzy części. Nie będę ukrywać, że ta seria oczarowała mnie całkowicie, a Cornwell z każdym kolejnym tomem zadziwia mnie coraz bardziej. Po tysiącach stron opisujących losy Uhtreda powinniśmy już czuć się znużeni jego historią, jednak nic takiego się nie dzieje. Autor dobrze wie jak utrzymać zainteresowanie czytelnika i zapewnić mu pasjonującą i wciągającą lekturę.

W nowej odsłonie losów mężnego wojownika dzieje się wiele. Choć Uhtred ma już swoje lata, to jednak spokojne życie nie jest mu dane. Jego najstarszy syn postanawia zostać mnichem. Uhtred, który, choć otoczony przez ludzi wierzących sam jest w gruncie rzeczy bardziej poganinem, nie może się z tym pogodzić. Wyrzeka się syna i odbiera mu imię, a także zabija pewnego bardzo szanowanego opata, w wyniku czego zostaje wyklęty przez Kościół i wygnany. Nie mając już nic do stracenia razem z garstką wiernych ludzi rusza na wyprawę w celu odbicia rodzinnego Bebbanburga...

Bernard Cornwell nie zawodzi i po raz kolejny raczy nas sporą dawką intryg i spisków. Akcja jest wartka i wciągająca, do czego mogliśmy już przywyknąć, jednak pojawia się również kilka jej nieoczekiwanych i nagłych zwrotów, które mnie zaskoczyły. Choć scen batalistycznych nie ma tak wiele, jak w niektórych z poprzednich części, to jednak pojawia się kilka zapierających dech w piersiach i wartych uwagi momentów. Przede wszystkim dostajemy to, na co tak długo czekaliśmy, a mianowicie misję, której celem jest odbicie Bebbanburga. Wiedzieliśmy, że musiało to kiedyś nastąpić, jednak nie mieliśmy pojęcie, kiedy i nareszcie po sześciu tomach dane nam jest ujrzeć Uhtreda, który wyrusza, by odbić rodzinne ziemie.

Uhtred to bohater o wielu obliczach, który już wielokrotnie udowodnił, że potrafi zaskakiwać. W tym tomie widzimy wyraźnie, że mężczyzna zbliża się powoli do kresu swych dni, nie jest już młodym człowiekiem, przekroczył pięćdziesiątkę, co w tamtych czasach uważano za sędziwy wiek. Bohater nie ma innego wyjścia jak tylko pogodzić się z naturalną koleją rzeczy, co sprawia, że ten tom jest bardzo melancholijny. Pogański pan przybliża nam również relacje Uhtreda z synami, a w szczególności ze starszym, który bardzo zawiódł ojca, zostając mnichem. Poprzez to została uwypuklona niechęć Uhtreda do Kościoła, a także ujawniła się bardziej jego prawdziwa, dzika natura.

„Pogański pan” to kolejny niesamowity tom w serii Wojny wikingów, która, choć nie dotarliśmy jeszcze do końca, już stała się jedną z moich ulubionych. Z jednej strony chcę jak najszybciej zabrać się za kolejną część, z drugiej natomiast wiem, że powoli zbliżamy się do końca i ciężko mi się z tym pogodzić. Trzeba samemu zabrać się za prozę Cornwella, by w pełni zrozumieć jej wyjątkowość, dlatego, jeśli nie znacie jeszcze jego książek, a w szczególności Wojen wikingów, to jak najszybciej sięgajcie po pierwszy tom i przygotujcie się, że na nim nie poprzestaniecie.

„Pogański pan” to już siódmy tom Wojen wikingów, czyli serii opowiadającej o przygodach nieustraszonego Uhtreda z Bebbanburga. Nadal ciężko mi uwierzyć, że przede mną jeszcze tylko trzy części. Nie będę ukrywać, że ta seria oczarowała mnie całkowicie, a Cornwell z każdym kolejnym tomem zadziwia mnie coraz bardziej. Po tysiącach stron opisujących losy Uhtreda powinniśmy już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Piekielny batalion” to piąty i ostatni tom serii Kampanie Cienia. To książka, na którą czekałam z wielkim utęsknieniem i nie mogłam się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce. Poprzednie części porwały mnie całkowicie i byłam bardzo ciekawa, co autor przygotował dla nas w zakończeniu tej historii.

Bestia, prastary demon, została uwolniona po tysiącu lat niewoli, i grasuje na dalekiej Północy. Opanowuje ludzkie umysły i rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Zdobyta przez nią armia zagraża stolicy Vordanu, a przewodzi jej legendarny generał Janus bet Vhalnich, największa zdobycz Bestii. Po długiej i wyczerpującej kampanii królowa Raesinia Orboan, Marcus d'Ivoire i Winter Ihernglass muszą ponownie stanąć do walki tym razem z niedawnym sprzymierzeńcem, który ich zdradził. Żołnierze są zmuszeni opowiedzieć się po stronie królowej lub swojego generała. Czy dla Vordanu jest jeszcze nadzieja? Kto wyjdzie cało z tej wojny? Jaka będzie cena zwycięstwa?

Nie będę ukrywać, że na początku ciężko było mi się wbić w tę książkę. Od premiery poprzedniego tomu minęły prawie dwa lata i sporo szczegółów zatarło się w mojej pamięci. Nie pomógł również fakt, że poprzednie części czytałam praktycznie jedna po drugiej i w tamtym czasie byłam bardzo wkręcona w tę serię. Zabierając się za „Piekielny batalion”, całe podekscytowanie dawno gdzieś uleciało, dlatego początek książki bardzo mi się dłużył. Z czasem jednak było coraz lepiej, strona po stronie na nowo wkręcałam się w ten świat i z podekscytowaniem śledziłam losy bohaterów.

Choć na początku nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, to właśnie do starcia z Bestią dążyliśmy przez całą serię. „Piekielny batalion” jest kulminacją wydarzeń z poprzednich tomów. Bohaterowie od pierwszej części bardzo się rozwinęli, znają swoje mocne i słabe strony, wiedzą, do czego są zdolni i co są w stanie zrobić dla dobra Vordanu. Autor systematycznie przez całą książkę budował napięcie, prowadząc nas do finału, który niestety nie był trudny do przewidzenia. Po drodze mamy jednak mnóstwo bitew i różnych potyczek, które moim zdaniem skutecznie rekompensują nam bark zaskoczenia i powalającego na kolana finału.

„Piekielny batalion” to dobre zakończenie serii, choć epilog pozostawił po sobie moim zdaniem pewien niedosyt. Autor zdecydował się na otwarte zakończenie, za którym osobiście nie przepadam. Kilka ostatnich stron pokazuje nam, w jakim miejscu znaleźli się bohaterowie rok po wydarzeniach opisanych w tym tomie. Django Wexler delikatnie zasugerował, jak mogą potoczyć się ich dalsze losy, jednak resztę pozostawił wyobraźni czytelnika. Mimo wszystko całą serię uważam za wyjątkową i wartą przeczytania przez każdego fana fantastyki i nie tylko. Bardzo się cieszę, że miałam okazję poznać tę serię i na pewno jeszcze kiedyś do niej wrócę, ponieważ to naprawdę dobre militarne fantasy, przy którym nie można się nudzić.

„Piekielny batalion” to piąty i ostatni tom serii Kampanie Cienia. To książka, na którą czekałam z wielkim utęsknieniem i nie mogłam się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce. Poprzednie części porwały mnie całkowicie i byłam bardzo ciekawa, co autor przygotował dla nas w zakończeniu tej historii.

Bestia, prastary demon, została uwolniona po tysiącu lat niewoli, i grasuje na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Magia wskrzesza” to już szósty tom opowiadający o przygodach Kate Daniels i choć może trudno to uwierzyć, to z każdym kolejnym tomem ta seria staje się coraz lepsza. Tematyka kolejnych tomów również staje się coraz poważniejsza i powoli zaczynamy zbliżać się do spotkania z głównym antagonistą serii, czyli Rolandem. Z niecierpliwością wyczekuję jego pojawienia się na kartach książki i choć w tym tomie jeszcze to nie następuje, to jednak jego wątek ma ogromny wpływ na fabułę.

W tym tomie opuszczamy tereny Atlanty i wyruszamy w podróż do Europy. Cate i Curran otrzymali propozycję nie do odrzucenia. W zamian za lekarstwo na loupizm mają pełnić funkcję mediatorów w sporze europejskich zmiennokształtnych. Są świadomi, że to z pewnością pułapka, jednak nie mają innego wyjścia. W grę wchodzi przetrwanie młodych zmiennokształtnych i przyszłość Gromady. Kate i Curran zrobią wszystko, co w ich mocy, by zdobyć lek, ale to, co czeka na nich w Europie, okaże się o wiele większym wyzwaniem, niż na początku przypuszczali.

Uważam, że autorzy podjęli bardzo dobrą decyzję, przenosząc akcję do Europy. Dodało to tej historii świeżości i znacząco ją urozmaiciło. Do tej pory mieliśmy okazję poznać tylko Atlantę i jej okoliczne tereny, jednak nie zapuszczaliśmy się dalej. Dzięki zmianie miejsca akcji miałam wrażenie, jakbym na nowo poznawała ten świat i po części tak właśnie było. Europejscy zmiennokształtni bardzo różnią się od znanej nam dobrze Gromady, pojawia się również kilka nowych stworzeń. W wyprawie wzięli udział znani nam z poprzednich tomów bohaterowie, pojawiło się także kilka nowych postaci. Wszyscy odgrywają w tej historii jakąś rolę, jedni mniejszą, inni większą, ale każdy ma jakieś znaczenie. Pośród przeciwników naszej Gromady znalazło się kilka interesujących postaci, a w szczególności jedna, którą swoją drogą już kiedyś pojawiła się w tej serii, ale dopiero w tym tomie odgrywa bardziej znaczącą rolę.

W „Magia wskrzesza” pojawia się kilka zawirowań, które wpływają znacząco na relację Kate i Currana. Choć są ze sobą już od dłuższego czasu i bardzo im na sobie nawzajem zależy, to jednak okoliczności wystawiają ich związek na ciężką próbę. Autorzy pokazują, że każdy związek, nawet ten najbardziej udany może przechodzić trudne chwile, co nie tylko bardzo mi się podobało, ale także dodało relacji bohaterów autentyczności. W tym tomie mieliśmy również okazję po raz pierwszy doświadczyć bardziej emocjonalnej wersji Kate. Jest to przecież bohaterka, która od samego początku bardzo chroniła siebie i swoje uczucia, często poprzez ukrywanie ich. W tej części jednak coś się zmieniło, wiele czynników wpłynęło na to, że Kate znalazła się na krawędzi załamania, przez co ciężko jej było kontrolować własne uczucia.

Do tej pory to „Magia uderza” był moim ulubionym tomem, jednak teraz został on zdetronizowany przez „Magia wskrzesza”. Szósta część przygód Kate ma wszystko to, czego można oczekiwać od dobrej książki urban fantasy i jeszcze więcej. Powoli zbliżamy się do końca, gdyż zostały już tylko cztery tomy, więc liczę na to, że w kolejnym w końcu dane nam będzie zmierzyć się z Rolandem. Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, to naprawdę nie wiem, na co czekacie, ponieważ to jedna z najlepszych serii i to nie tylko urban fantasy, jaką miałam okazję kiedykolwiek czytać.

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/06/daleko-od-domu.html

„Magia wskrzesza” to już szósty tom opowiadający o przygodach Kate Daniels i choć może trudno to uwierzyć, to z każdym kolejnym tomem ta seria staje się coraz lepsza. Tematyka kolejnych tomów również staje się coraz poważniejsza i powoli zaczynamy zbliżać się do spotkania z głównym antagonistą serii, czyli Rolandem. Z niecierpliwością wyczekuję jego pojawienia się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Alcatraz pokonał Bibliotekarzy i uratował królestwo Mokii, niestety udało mu się przy okazji zniszczyć również talenty Smerdych. Bastylia leży w śpiączce, a jego ojciec ma zamiar wprowadzić w życie tajny plan, który może doprowadzić do zagłady świata. By uratować przyjaciółkę i powstrzymać ojca, Alcatraz musi udać się na infiltrację Wielkoteki, czyli źródła bibliotekarskiej potęgi. Czy pozbawiony swojego niszczycielskiego talentu Alcatraz znajdzie sposób, by ocalić Bastylię i raz na zawsze rozprawić się z Bibliotekarzami?

„Mroczny talent” to już piąty tom serii Alcatraz kontra Bibliotekarze. Jest to również zakończenie pewnego etapu tej historii, gdyż autor zapowiedział, że kolejny tom zostanie już napisany z perspektywy Bastylii. Już podczas lektury poprzedniego tomu można było odczuć zmianę, jaka zaszła w tej historii. Stała się ona bardziej poważna, to już nie tylko śmiech i zabawne sytuacje, z których wszyscy wychodzą bez szwanku. Ta historia ma drugie dno, którego nie byliśmy o tej pory świadomi, a ten tom w bardzo bolesny sposób nas o tym informuje.

W „Mrocznym talencie” podobnie jak to miało miejsce w „Piasku Raszida”, towarzyszymy Alcatrazowi podczas infiltracji biblioteki. Nie jest to jednak zwykła biblioteka, a Wielkoteka, czyli główna siedziba Bibliotekarzy. Bohaterowie wystawiają się więc na ogromne niebezpieczeństwo, gdyż w miejscu, w którym roi się od Bibliotekarzy, wszystko może się zdarzyć. Choć stawka jest wysoka, a sytuacja z pewnością nie zachęca do śmiechu, to jednak nie brak w tej książce tak charakterystycznego dla tej serii sarkastycznego humoru. Alcatraz nawet w najbardziej dramatycznej sytuacji potrafi swoimi przemyśleniami rozbawić czytelnika, poważne tematy są prezentowane w sposób zabawny i pomimo całej tej wszechobecnej grozy, znalazło się miejsce na trochę śmiechu. Akcja w tym tomie, tak jak to było w poprzednich, toczy się w swoim tempie, na początku trochę wolno, później jednak przyspiesza i nie zatrzymuje się ani na chwilę. Autor przez całą książkę sukcesywnie buduje napięcie, które prowadzi nas do zaskakującego finału.

Zakończenie tej książki wprawiło mnie w osłupienie. Dosłownie zaniemówiłam i przez dłuższą chwilę nie mogłam otrząsnąć się z oszołomienia. Brandon Sanderson nie raz mnie już zaskoczył i na pewno jeszcze wiele razy uda mu się to osiągnąć, jednak nadal nie oczekiwałam, że posunie się do takiego zwrotu akcji i zakończy tę książkę tak ogromnym cliffhangerem. Choć nie można powiedzieć, że nas nie ostrzegał. Finałowa scena „Mrocznego talentu” została już zapowiedziana w pierwszym tomie, na samym początku, zanim autor zaczął jeszcze snuć swoją opowieść. Wielokrotnie ostrzegał przed tym, co ma nadejść, nawiązywał do tej sceny i obiecywał wytłumaczyć wszystko w odpowiednim czasie. Kto by się jednak spodziewał, by brać te ostrzeżenia na poważnie? Poprzednie tomy tak bardzo przepełnione humorem, zabawnymi sytuacjami i rozbrajającymi bohaterami, w żadnym stopniu nie przygotowały nas na to zakończenie. Wręcz przeciwnie, uśpiły naszą czujność, każąc nam zachować obojętność na szczere słowa Alcatraza, który wielokrotnie wspominał, że nie jest dobrym człowiekiem. Nie będę ukrywać, że Brandon Sanderson na przestrzeni zaledwie kilku stron złamał mi serce i zostawił je w kawałkach, ofiarowując tylko nikłą nadzieję, że kolejny tom odmieni losy bohaterów.

„Mroczny talent” to jedna z najbardziej zaskakujących książek, jaką miałam okazję czytać od dłuższego czasu. Choć z reguły udaje mi się przewidzieć zakończenie, a przynajmniej mam swoje przypuszczenia, to tutaj autor wziął mnie całkowicie z zaskoczenia. Seria najczęściej polecana dzieciom i młodzieży posiada zakończenie okrutne nawet dla dorosłego czytelnika. Całą moją nadzieję pokładam w Bastylii i szóstym tomie, który mam nadzieje odpowie na wszystkie nurtujące mnie pytania.

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/06/na-terytorium-wroga.html

Alcatraz pokonał Bibliotekarzy i uratował królestwo Mokii, niestety udało mu się przy okazji zniszczyć również talenty Smerdych. Bastylia leży w śpiączce, a jego ojciec ma zamiar wprowadzić w życie tajny plan, który może doprowadzić do zagłady świata. By uratować przyjaciółkę i powstrzymać ojca, Alcatraz musi udać się na infiltrację Wielkoteki, czyli źródła bibliotekarskiej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

 Iks zrobił coś niewyobrażalnego, a mianowicie zrezygnował z upragnionej wolności i powrócił na Nizinę, aby zapewnić Zoe i jej rodzinie bezpieczeństwo. Nie chce jednak dłużej żyć pod władzą bezwzględnych lordów, pragnie uwolnić się od ich wpływów. Niestety sprawy komplikują się, kiedy Iks traci swoje moce i trafia w sam środek zła, jakiego nigdy nie dane mu było doświadczyć. Odkrywa również nieznaną sobie przeszłość, która skrywa tajemnice zdolne na nowo połączyć go z Zoe lub doprowadzić do zniszczenia wszystkiego, co jest im znane.

„Na krawędzi mroku” to kontynuacja „Na krawędzi wszystkiego”, czyli książki, która pomimo dobrego początku, ostatecznie nieszczególnie mi się podobała. Wyznaję jednak zasadę, że każdy zasługuje na drugą szansę, dlatego nie chciałam jeszcze skreślać Jeffa Gilesa. Sam pomysł na fabułę uważam za bardzo ciekawy i żałuję, że autor w pierwszym tomie nie wykorzystał w pełni potencjału tej historii. Miałam oczywiście obawy przed tym, czy ta książka nie okaże się gorsza od pierwszego tomu, zdecydowałam jednak, że wydam werdykt dopiero po jej przeczytaniu. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nie żałuję dania autorowi szansy, ponieważ tym razem mnie nie rozczarował.

Początek tej książki szedł mi dość opornie, jednak bynajmniej nie przez samą historię, a raczej z powodu tego, że minęło już trochę czasu i wiele szczegółów z poprzedniej części zatarło się w mojej pamięci. Z czasem było jednak coraz lepiej. Ten tom, jak już może sugerować tytuł, jest mroczniejszy od poprzedniego. Dużo czasu spędzamy na Nizinie, na którą powrócił Iks, a który zdecydowanie gra w tej części pierwsze skrzypce. Poszukuje on przede wszystkim odpowiedzi, na nurtujące go pytania, które łączą się z jego rodziną i powodem pobytu na Nizinie. Bardzo podoba mi się, że w tej części autor skupił się bardziej na wątku fantastycznym, który w „Na krawędzi wszystkiego” został w dużej mierze zaniedbany. Mamy okazję poznać Nizinę, która jest jednocześnie dziwnym, interesującym i przygnębiającym miejscem. Zoe, która bardzo przywiązała się do Iksa w poprzednim tomie, chce go za wszelką cenę uratować i dlatego sama również się na nią zapuszcza. Szczerze to nie jestem wielką fanką wątku romantycznego, nie uważam go też za szczególnie interesujący, tak było w poprzednim tomie i to się akurat nie zmieniło, mimo wielkiej poprawy, jaka zaszła w tej części.

Podejrzewam, że jest to już ostatni tom, choć nie mogę być pewna, bo zanim jeszcze zabrałam się za tą serię, myślałam, że „Na krawędzi wszystkiego” będzie powieścią jednotomową. Otrzymaliśmy jednak odpowiedzi, których poszukiwaliśmy, wątki zostały pozamykane, więc sądzę, że jest to raczej zakończenie tej historii. O ile sama książka w większości mi się podobała, to jej koniec już niespecjalnie. Spodziewałam się czegoś więcej, szczególnie że fabuła była ciekawa, akcja wartka i zaskakująca, a bohaterowie interesujący. Niestety autor postanowił zakończyć tę historię w najbardziej oczywisty sposób, co w rezultacie sprawiło mi lekki zawód. Jest to jednak tylko mały element, który nie wpływa za bardzo na odbiór całej książki.

„Na krawędzi mroku” to książka, która pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się, że Jeff Giles zrobi tak duży postęp, szczególnie że jego debiut wypadł w mojej opinii bardzo słabo. Jeżeli znacie już pierwszy tom i nie przypadł wam on do gustu, to warto zrobić drugie podejście do tej historii, które zatrze nieprzyjemne wrażenie po „Na krawędzi wszystkiego”. Jeśli jednak jeszcze nie znacie tej serii, to do was zależy decyzja, czy dać jej szansę. Różni się ona z pewnością od innych książek młodzieżowych, jest przede wszystkim osobliwa i na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. Jeśli jednak szukacie ciekawej, nieco dziwacznej historii, prowadzonej w nieprzewidywalny sposób, która potrafi zaskoczyć, to może warto rozważyć sięgnięcie po te książki.

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/06/nasze-serca-tylko-nas-rania-gdy.html

 Iks zrobił coś niewyobrażalnego, a mianowicie zrezygnował z upragnionej wolności i powrócił na Nizinę, aby zapewnić Zoe i jej rodzinie bezpieczeństwo. Nie chce jednak dłużej żyć pod władzą bezwzględnych lordów, pragnie uwolnić się od ich wpływów. Niestety sprawy komplikują się, kiedy Iks traci swoje moce i trafia w sam środek zła, jakiego nigdy nie dane mu było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Szesnastoletnia Starr Carter nieustannie balansuje między dwoma światami: biedną, w przeważającej części czarną dzielnicą, w której mieszka a bogatą, prywatną, w większości białą szkołą, do której uczęszcza. Niepewna równowaga między tymi światami zostaje pewnego dnia całkowicie zburzona, gdy Starr jest świadkiem, jak biały policjant śmiertelnie rani jej przyjaciela z dzieciństwa Khalila. Wszyscy chcą wiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Jedyną osobą, która może udzielić odpowiedzi na to pytanie, jest Starr. To, co powie, może jednak obrócić się przeciwko niej. Dziewczyna w obliczu presji społeczeństwa musi odnaleźć własny głos i stanąć w obronie wszystkiego, co uważa za słuszne.

„The Hate U Give. Nienawiść, którą dajesz” to chyba najgłośniejszy debiut 2017 roku, książka, która zdobyła nie tylko wiele nagród i nominacji, ale bardzo szybko doczekała się również ekranizacji. Wiele osób, w tym również ja czekało na premierę tej książki w Polsce i na szczęście wydawnictwo nie kazało nam zbyt długo czekać na jej premierę. Z niecierpliwością wyczekiwałam momentu, aż ta książka wpadnie w moje ręce. Byłam zaintrygowana i niezwykle ciekawa, czy ta historia rzeczywiście jest tak wspaniała, jak wszyscy mówią.

Angie Thomas w swojej debiutanckiej powieści porusza bardzo ważny, ale i delikatny temat. Choć żyjemy w XXI wieku, rasizm nadal jest obecny w wielu miejscach na świecie. To ważne, by o nim mówić i z nim walczyć. Niezwykle istotny jest jednak również sposób, w jaki chcemy się mu sprzeciwić. Uważam, że autorka miała dobre intencje i ciekawy pomysł, jednak poległa na jego realizacji. Wszyscy jesteśmy ludźmi i zasługujemy na równe traktowanie. Każdy człowiek jest jednak inny, bez względu na to, jaki ma kolor skóry. Właśnie dlatego nie powinno się wrzucać nikogo, czy to czarnoskórych, czy białoskórych do jednego worka, a właśnie do czegoś takiego posunęła się autorka.

Zacznijmy jednak od początku. Główną oś tej książki stanowi morderstwo, bo inaczej tego nazwać nie można, popełnione przez policjanta na czarnoskórym nastolatku. To wydarzenie daje początek całej historii i popycha Starr do działania. Od początku czekamy na rozwiązanie tej sprawy, jednak ostatecznie ono nie nadchodzi, co sprawiło mi ogromny zawód. Gdzieś po drodze autorka zboczyła z wyznaczonego na samym początku kierunku, a sprawa Khalila została zepchnięta na boczny tor. Nie dowiedzieliśmy się, jak jego rodzina poradziła sobie ze stratą. Nie nastąpiła również konfrontacja z policjantem, który dopuścił się tego okropnego czynu. Autorka nawet nie dała mu prawa głosu. To z ust innych dowiadujemy się, co się z nim dzieje, jednak on sam nie dostaje możliwości przedstawienia swojej wersji wydarzeń. Jestem pewna, że ta sytuacja również na nim odcisnęła swoje piętno, jednak nie dane nam się było tego dowiedzieć, przez co w samym środku tej historii wieje jedna, wielka dziura.

Starr to bohaterka rozdarta pomiędzy dwoma światy, która sama do końca nie wie, czego chce. Dziewczyna jest narratorką tej historii i pragnie, jak najlepiej zapoznać nas ze swoim światem i choć bardzo się stara, to nie wychodzi jej to najlepiej. Pragnie zmian, ale sama nie potrafi dostrzec, że jej zachowanie wcale nie jest lepsze od ludzi, którymi gardzi. Należy pamiętać, że rasizm nie jest jednostronny. Tak samo osoby czarnoskóre mogą źle traktować białoskórych, jak i na odwrót. Tym sposobem można dostrzec pojawiającą się w tej książce hipokryzję. Autorka wrzuciła wszystkich do jednego worka, założyła, że wszyscy białoskórzy są źli. Czytamy tę książkę z puntu widzenia osoby czarnoskórej, mamy więc wyraźnie wyznaczoną granicę, która dzieli dobrych i złych, a w tym przypadku to białoskórzy są źli, a czarnoskórzy dobrzy. Dopiero później wyodrębniła się grupa kilku białoskórych osób, które zaliczają się do tych dobrych, bo wspierają sprawę czarnoskórych. Czy to jest w porządku? Nie. Właśnie to jest mój największy zarzut wobec tej książki. Autorka przedstawia tylko jeden tok myślenia, który uważa za słuszny, a czytelnik ma go po prostu zaakceptować i zgodzić się z jej zdaniem.

Ta książka wzbudziła we mnie wiele różnych uczuć. Nie zachwyciła mnie tak, jak miałam na to nadzieję, nie uważam jednak, że jest ona całkowitą porażką. Może nie w najlepszy sposób, jednak ostatecznie przekazuje to, co miała przekazać, a przynajmniej ludzie widzą w niej to, co chcą zobaczyć. Jeśli chcemy być traktowani z szacunkiem, powinniśmy w ten sam sposób odnosić się do innych. Wszystkim, jako ludziom należą się jednakowe prawa, jednak nie należy zapominać, że każdy jest inny, a kolor skóry nie definiuje tego, jakim ktoś jest człowiekiem. Jeśli chcecie zapoznać się z tą książką, to nie będę Was od tego odwodzić, bo jednak większa część czytelników jest tą pozycją oczarowana. Pamiętajcie tylko by podczas jej lektury nie zatracić się w niej całkowicie, nie przyjąć za pewnik punktu widzenia autorki, ale myśleć samodzielnie i mieć swoje zdanie.

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/06/czasami-czowiek-robi-wszystko-prawidowo.html

Szesnastoletnia Starr Carter nieustannie balansuje między dwoma światami: biedną, w przeważającej części czarną dzielnicą, w której mieszka a bogatą, prywatną, w większości białą szkołą, do której uczęszcza. Niepewna równowaga między tymi światami zostaje pewnego dnia całkowicie zburzona, gdy Starr jest świadkiem, jak biały policjant śmiertelnie rani jej przyjaciela z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Alex i Conner to bliźnięta, które w dość krótkim czasie musiały sobie poradzić z wieloma zmianami. Najpierw śmierć ojca, później przeprowadzka, a także problemy finansowe i kłopoty w szkole. To jednak dopiero początek, gdyż babcia ofiarowuje im starą książkę z baśniami, które znają z dzieciństwa, a ta nieoczekiwanie wciąga ich do swojego wnętrza. Alex i Conner przenoszą się do magicznej Krainy Opowieści, z której nie tak łatwo będzie im się wydostać. Aby tego dokonać, muszą wyruszyć na poszukiwania składników do Zaklęcia Życzeń, które są rozrzucone po wszystkich krainach. Po piętach depcze im jednak Zła Królowa, która również ich poszukuje. Rozpoczyna się wyścig, a zwycięzca może być tylko jeden, gdyż zaklęcie nie zadziała dwa razy.

Retellingi baśni i bajek, to coś, po co zawsze sięgam z wielką przyjemnością. Miło jest w pewnym sensie powrócić do ulubionych historii poprzez ujrzenie ich w całkiem nowej odsłonie. „Zaklęcie życzeń” to jednak nie retelling jednej konkretnej opowieści, a zbiór najpopularniejszych baśni, które funkcjonują razem w jednej wielkiej krainie. „Zaklęcie życzeń” to pierwsza część sześciotomowej serii skierowanej głównie do młodszego czytelnika. Uważam, że nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by zapoznał się z nią również dorosły, który także może czerpać przyjemność z jej lektury.

Świat przedstawiony wykreowany przez autora jest moim zdaniem bardzo ciekawy. Bohaterowie trafiają do krainy kilka lat po zakończeniu akcji znanych nam dobrze baśni. W tym czasie nastąpiło kilka zawirowań i tym sposobem Czerwony Kapturek włada własnym Królestwem, do którego wilki nie mają wstępu, Złotowłosa jest poszukiwaną przestępczynią, a Kopciuszek spodziewa się dziecka. Fabuła tej książki nie jest jednak zbyt skomplikowana, brak tu rozległych opisów, czy rozbudowanych charakterystyk bohaterów. Nacisk położony jest przede wszystkim na przygody i akcję, która przenosi się z jednego królestwa do drugiego.

Język jest również prosty i przystępny. Dla dorosłego czytelnika może momentami wydawać się aż za prosty, jednak dla dzieci i młodzieży będzie w sam raz. Nietrudno jest zapałać sympatią do bohaterów i z zaangażowaniem śledzić ich przygody. Alex to pilna uczennica, bardzo miła, nieco nieśmiała dziewczynka, która jednak potrafi wykazać się odwagą. Conner jest jej całkowitym przeciwieństwem, szkoła go nudzi, mówi, co mu ślina na język przyniesie i potrafi również nieźle narozrabiać. Choć całkowicie różni, bardzo się kochają i świetnie dopełniają.

„Zaklęcie życzeń” to bardzo ciekawa pozycja zarówno dla dzieci, jak i starszych czytelników. Bardzo dobrze bawiłam się podczas jej lektury i z przyjemnością zapoznam się z kolejnymi tomami. Za granicą seria jest już zakończona, dlatego mam nadzieję, że nie przyjdzie nam długo czekać na kontynuację przygód Alex i Connera.

https://someculturewithme.blogspot.com/2019/06/pewnego-razu-dawno-temu.html

Alex i Conner to bliźnięta, które w dość krótkim czasie musiały sobie poradzić z wieloma zmianami. Najpierw śmierć ojca, później przeprowadzka, a także problemy finansowe i kłopoty w szkole. To jednak dopiero początek, gdyż babcia ofiarowuje im starą książkę z baśniami, które znają z dzieciństwa, a ta nieoczekiwanie wciąga ich do swojego wnętrza. Alex i Conner przenoszą się...

więcej Pokaż mimo to