-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać1
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
-
Artykuły10 gorących książkowych premier tego tygodnia. Co warto przeczytać?LubimyCzytać3
-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
Biblioteczka
Legendy o królu Arturze dzielą historyków. Jedni twierdzą, iż nigdy nie były one niczym innym, jak tylko mitami stanowiącymi, szczególnie w średniowieczu rolę parenetyczną, inni zaś doszukują się między setkami doniesień, postaci prawdziwej. Niekoniecznie jednak króla, u którego boku zasiadał, przy Okrągłym Stole sławetny Marlin, czy też Lancelot. Możliwe, iż nie istnieli wcale, możliwe, iż żyli, lecz w zupełnie innych wiekach. Prawdopodobnym również jest fakt, że Artur nie był królem, lecz mężnym oraz zaprawionym w bojach dowódcą, którego sława przetrwała, dzięki licznym, często sprzecznym, przesłankom na jego temat, zachowanym do dnia dzisiejszego. Cóż więc uczynił z nimi Bernard Cornwell w swej trylogii?
Nadchodzą ciężkie czasy. Wszystko co dobre, stanie się złe, a co złe jeszcze gorsze. (...) Czasem myślę, że bogowie z nas kpią. Rzucają naraz wszystkie kości, żeby sprawdzić jak skończy się ta gra.
Król Uther umiera. Jedynym prawowitym, uznanym przez niego za życia pretendentem do tronu jest jego wnuk, który ze względu na młody wiek nie jest jednak w stanie sprawować rządów, po odejściu swego dziadka. Brytania pogrąża się w chaosie, dążąc niechybnie do coraz większego podziału oraz zguby, w rękach wykorzystujących wewnętrzne podziały wrogów, Sasów. Zjednoczenia rozbitego państwa może dokonać tylko chwalony w pieśniach Artur, jednak czy będzie on tym, który tego dokona, czy tym, który spowoduje jeszcze większy podział wśród swoich rodaków? Czy jego przeznaczeniem jest tylko zwycięstwo?
Powieść historyczna - pod takim określeniem można odnaleźć dzieło Bernarda Cornwella. Mimo licznych wątpliwości towarzyszącym pogłoskom oraz doniesieniom o postaci Artura, za przedstawiciela tego gatunku Zimowego monarchę można zdecydowanie uznać. Akcja powieści toczy się bowiem w konkretnym czasie - V wiek naszej ery, w konkretnym, realnym miejscu w przeszłości, za tło historyczne biorąc wojny Brytanii z Saksonami oraz podziały wewnętrzne dotyczące obu tych krain. Postacie również nie przypadkowe, pomijając oczywiste oczywistości. Autor bowiem, jak sam przyznaje na końcu książki, posługiwał się imionami, postaciami przewijającymi się przez materiały historyczne, wywodzące się z tamtych czasów. Nieomal wiernie, gdyż czasami z domieszką pisarskiej wyobraźni, obrazuje życie, wierzenia, mentalność ówcześnie żyjącej ludności.
Cóż więc Bernard Cornwell uczynił z legend arturiańskich? Otóż nadał im, przynajmniej moim zdaniem odpowiedni, interesujący kształt, zważywszy m. in. na osadzenie ich akcji w odpowiednich czasach i obyczajowości. Z biegiem lat bowiem, historie o Królu Arturze zostały dopasowywane do specyfiki ówczesnych wieków, głównie średniowiecza, w którym to owe opowieści były bardzo popularne. Co równie istotne, przedstawił bohaterów tychże mitów jako ludzi nieidealnych, z przywarami często kosztującymi ich właścicieli ceny, nieomal zbyt wielkie, by móc je spłacić. W sposób niezwykle obrazowy pochylił się również nad rozłamem wierzeniowym, jaki po opuszczeniu ziem Brytów, przez Rzymian mógł dokonywać się na tamtejszych terenach. Pozostałości politeistycznej, druidzkiej wiary, wypierane przez sprowadzone z serca Europy chrześcijaństwo.
Spotkało mnie najwyższe wyróżnienie, jakiego może dostąpić wojownik: otrzymałem propozycję przejścia na stronę przeciwnika.
Czytając dzieło brytyjskiego pisarza, jedna z pierwszych, klarowniejszych myśli jaka przychodziła mi do głowy była następująca - książka ta jest bardzo misternie napisana, przemyślana niemal w każdym calu; szczegółowość opisów od razu rozpościera w wyobraźni odpowiednie obrazy, przenoszące czytelnika do świata nieustających bitew, brutalności oraz odchodzących w cień, pogańskich wierzeń. Atmosfera powieści sprawia, że czytelnik na pewnym etapie lektury pędzi między stronami, pełen emocji oraz wątpliwości odnośnie przyszłości bohaterów oraz świata, w którym żyją. Taki właśnie jest Zimowy monarcha. Żaden sojusz, żadne życie, czy bramy miasta nie mają gwarancji przetrwania nawet kilku stron tej złożonej, pełnej akcji oraz brutalności powieści.
Prócz akcji, którą dogłębniej opiszę w kolejnym akapicie, trzon historii stanowią bohaterowie. Postacią, z którą mamy najczęściej do czynienia jest Derfel, którego poznajemy już u schyłku jego życia, jako zakonnika. Opowiada on swej słuchaczce Igraine, dzieje ze swego życia, które niegdyś złączył nierozerwalnie z Arturem, stając się tym samym narratorem całej powieści. Wszelakie postacie, które dzięki niemu poznajemy, są przedstawione wraz z jego sądami oraz spostrzeżeniami. Narrator jest więc zdecydowanie subiektywny, choć często dane jest czytelnikowi poznać różnorakie oceny, wielu innych postaci. Ciekawym bohaterem jest niewątpliwie też sam Artur. Postać z pozoru idealna, choć dość przez autora uczłowieczona. Ten legendarny wojownik, bowiem ukazany jest jako niekiedy naiwny idealista, którego emocje oraz żądze, często przesłaniają racjonalny osąd.
Równie ciekawymi postaciami, są te głęboko zakorzenione w praktyce dawnej wiary, czyli Merlin, Nimue oraz Morgana. Pierwszy z przeze mnie wymienionych, przynajmniej w moim odczuciu, jest bohaterem komicznym. Pojawia się i znika, nikt nie wie, gdzie i po co, choć sam przekonuje, iż to jedynie z przyczyn nie służącego jak dawniej pęcherza oraz, że zjawi się za dziesięć minut. Co oczywiście się nie zdarza... Z upadającego miasta ratuje kota, którym wydaje się przejmować bardziej niż losem swej kochanki. Padające z jego ust kwestie niejednokrotnie przyprawiły mnie o śmiech, bądź pełen satysfakcji uśmiech. Sam też twierdzi, że pomoże Arturowi tylko wtedy jeśli przyniesie mu to korzyści, jeśli nie - wspomoże armię jego wroga, z równą obojętnością. Morgana i Nimue są natomiast tymi bohaterkami, które wprowadzają do powieści nutę mistycyzmu, tajemniczości. Są bardzo interesującymi dla czytelnika postaciami, których motywacje oraz cele, nie są do końca znane. Jednak stały się one postaciami, których losy w powieści śledziłam najchętniej.
Merlin powtarzał zawsze, że los jest nieubłagany. Życie to igraszka bogów i próżno szukać sprawiedliwości. Trzeba nauczyć się śmiać, powiedział mi kiedyś, bo inaczej można zapłakać się na śmierć.
Akcja powieści gna nieprzerwanie. Rozpocząwszy się w drugiej części, pierwszej połowy przybiera nieomal stały rytm, pozostawiając czytelnikowi tylko krótkie chwile na oddech. Opisy bitew można ze spokojem nazwać naturalistycznymi. Autor nie przebiera w środka, przedstawiając bestialstwo oraz bezwzględność walczących stron. Nie doświadczymy również pominięcia chociażby scen gwałtu, czy mordu na niewinnych kobietach oraz ich dzieciach. Możemy również zajrzeć do głowy opanowanego bitewnym szałem wojownika, jakim był Derfel. Nieco podsumowując, jestem pod wrażeniem sposobu opisu bitew, ponieważ, co było dla mnie zaskoczeniem, nie nudziły mnie one oraz nie były schematyczne.
To zdecydowanie powieść monumentalna, niezwykle w swej wielowątkowości złożona, która oferuje całą gamę postaci, z których każda pozostaje oryginalna. Pośród chrześcijan, magów, królów i księżniczek, wojowników oraz zwykłych wieśniaków, broczymy w głąb tych mrocznych czasów, jakimi określone przez historię oraz autora zostały owe lata. Pozostawieni na pastwę losu Brytowie muszą walczyć o niepodległość oraz przetrwanie, a my razem z nimi... spiskujemy, pieczętujemy i zrywamy sojusze, oglądamy się przez ramię obawiając się ataku nawet ze strony sprzymierzeńca. Książka, czy też trylogia jak mam wrażenie, przez czytelników zapomniana, teraz ma zasłużoną szansę na to, by ponownie zaintrygować czytelników oraz zaprosić ich do świata legendarnego Króla Artura.
Jedyna wada jaką dostrzegam to fakt, iż na samym początku powieści czytelnik jest wręcz zasypywany niezliczonymi nazwami oraz imionami, których poukładanie, zrozumienie zajmuje chwilę czasu. Z pomocą przychodzi zawarty na początku książki spis wszelakich bohaterów oraz krain wymienionych na kartach powieści. Ich ogrom z początku poraża. Z czasem jednak coraz rzadziej powraca się do spisu, odkrywając, iż krainy, bohaterowie oraz koneksje pomiędzy nimi występujące są już w pełni dla nas zrozumiałe.
Bardowie śpiewają o miłości, mężczyźni i kobiety tęsknią za nią, ale nikt nie wie, czym ona naprawdę jest, dopóki nie dopadnie człowieka, jak włócznia z ciemności.
Podsumowując, mogę tylko powiedzieć, że Zimowy monarcha to książka zarówno dla wielbiciela powieści historycznych, jak i książek owianych nutą mistycyzmu, entuzjasty akcji oraz arturiańskich legend, mężczyzn i kobiet. Choć dla młodszych przedstawicieli obu, ostatnio wymienionych grup, zważywszy na naturalizm przedstawianych scen, czy też samych bohaterów uważałabym za nieodpowiednie, treści w powieści przedstawione. Dzieło Bernarda Cornwella, choć z początku nieco przytłaczające, z czasem stało się pasjonującą lekturą, której kontynuacji nie mogę się doczekać. Serdecznie zachęcam Was do cofnięcia się w czasie, poznania ekscentrycznego Merlina, jego osobliwych uczniów i towarzyszy oraz stanięcia w samym środku krwawych walk o honor, o ziemie, o niepodległość oraz pokój.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/05/zimowy-monarcha-bernard-cornwell.html)
Legendy o królu Arturze dzielą historyków. Jedni twierdzą, iż nigdy nie były one niczym innym, jak tylko mitami stanowiącymi, szczególnie w średniowieczu rolę parenetyczną, inni zaś doszukują się między setkami doniesień, postaci prawdziwej. Niekoniecznie jednak króla, u którego boku zasiadał, przy Okrągłym Stole sławetny Marlin, czy też Lancelot. Możliwe, iż nie istnieli...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powrót do jednej z ulubionych serii oraz możliwość przeczytania długo wyczekiwanej kontynuacji książki, którą orzec można bez nadmiernej śmiałości, jedną z lepszych pozycji przeczytanych w zeszłym roku, to uczucie nieporównywalne z niczym innym. Gdyby Bożogrobie okazało się chociażby nawet i w połowie tak dobre, jak swój poprzednik, nadal prawdopodobnie byłabym oczarowana otrzymaną historią. Nadal nie mogłabym wyjść z podziwu, nad dziełem Jaya Kristoffa, którego już teraz, ze spokojem mogą nazwać, jednym z moich ulubionych pisarzy historii z gatunku fantasy. Lecz ostatecznie, czy Bożogrobie było w połowie tak dobre jak Nibynoc, lepsze, a może porównywalnie dobre? Czy było na co czekać?
Mia pała żądzą zemsty. Dla niej zrobi wszystko. Ma niewiele do stracenia, a do zyskania pomstę pamięci tych, których kochała oraz przedwcześnie utraciła. W drodze do upragnionego od lat celu, trafia na arenę, na której ku uciesze widowni będzie mordować oraz walczyć o życie. Ma zamiar wygrać rozgrywki gladiatorów oraz dzięki zdobytemu tytułowi stanąć twarzą w twarz z oprawcami swojej rodziny, lecz po drodze pojawiają się komplikacje, osoby oraz uczucia, których Mia nie brała pod uwagę. I bezwzględna zabójczyni pierwszy raz w życiu zacznie kwestionować dawno obrany cel swojego życia, jakim jest zemsta.
Jeśli szukacie angażującej, pełnej brutalności oraz zwrotów akcji historii to Jay Kristoff jest idealną osobą u której powinniście jej szukać. Dawno nie czytałam serii, która tak by mnie wciągnęła oraz zaintrygowała. Serii, która byłaby tak inna od pozostałych z jej gatunku. Nawet nie wiem od czego zacząć, ponieważ wszystko zasługuje na uwagę. To bowiem jedna z najlepszych opowieści fantasty jakie czytałam w swoim życiu. Jay Kristoff bije o głowę chociażby Sarah J. Maas, czyli wszechobecnie ogłaszaną królową młodzieżowej fantastyki. Seria o Mii jest jednak wszystkim tym, do czego aspiruje amerykańska autorka. Kristoff robi to, co Maas, lecz lepiej, bardziej, dojrzalej, brutalniej, ciekawiej.
Największą w moim mniemaniu zaletą historii Mii jest narracja, o której wspominałam już zresztą przy okazji recenzji pierwszego tomu. Mamy tutaj do czynienia z narratorem, który ujrzał już kres drogi Mii, który zna jej los, ba!, zdradza go nawet czytelnikowi na początku jego przygody z tą historią. Ona sama, dzięki temu niezwykłemu zabiegowi, dzieje się poniekąd na dwóch różnych płaszczyznach. Na płaszczyźnie normalnej narracji, zdradzającej kolejne dzieje młodej zabójczyni oraz na przypisach, które w sposób idealny dopełniają opowieść, zagłębiając się w historię świata, w którym dane jest żyć Mii, często dodając do niej odrobinę humoru. Dzięki temu sam narrator staje się postacią, którą podczas lektury obdarza się sympatią. I to jego tożsamość wydaje się być największą tajemnicą skrytą na kartach tej powieści.
A sekretów Jay Kristoff pozostawia wiele. Mimo dozy schematu oraz przewidzenia przeze mnie kilku wątków, te i tak zostały ujęte w taki sposób, iż ich natury nie byłam w stanie przy samodzielnej dedukcji zgłębić. Bowiem autor pozwala snuć przypuszczenia, by następnie w sposób niezwykle finezyjny oraz niespodziewany wpleść je w wymyśloną przez siebie historię. Wiesz, że stanie się A, ale jak owo A zostanie zaprezentowane? Co będzie mu towarzyszyć? Jak to się stanie? Tego nie da się przewidzieć. Jay Kristoff już o to zadbał. W fenomenalny i emocjonujący sposób.
Co jeszcze warto podkreślić, to pełen wachlarz emocji, od których wręcz kipi Bożogrobie. Od strachu i niepewności, przez nienawiść, po pożądanie. Autor zgrabnie posługuje się językiem, dzięki czemu w sposób bardzo dosadny oddziałuje na zmysły. Gdy musi jest sensualny, gdy rozgrywa się walka, nie szczędzi krwi, bluzgów oraz naturalistycznych opisów kolejno zadawanych ran. W wyobraźni czytelnika bez problemu odmalowywane są kolejne obrazy. Bohaterowie, jak żywi, we wnętrzu naszej głowy zabijają, knują oraz oszukują. Pragną, zdobywają, zwyciężają oraz przeżywają ostatnie chwile swoich żywotów.
Postacie są wykreowane doskonale. Są wielowymiarowe, sposób w jaki zostały przedstawione, angażuje czytelnika w ich losy, sprawiając, że ten drży w obawie o dalsze losy swoich ulubionych bohaterów, a te zawsze, co wiedzieć każdy musi, są niepewne. W jednym rozdziale bierze on bowiem udział w jednym z głównych wątków, by w następnym zostać zakrwawionym ciałem, gnijącym na arenie w akompaniamencie krzyków oraz oklasków uradowanej pełnym śmierci widowiskiem, publiki. To ta niewiedza trzyma czytelnika na krawędzi krzesła oraz szaleństwa. Ale również i wiedza potrafi to uczynić. Już od pierwszych stron historii znamy losy niektórych bohaterów, które niekiedy nieco nazbyt chętnie oraz mimochodem zdradza nam tajemnicza, wszechwiedząca postać narratora.
Wszystkie te elementy w pierwszorzędny sposób akompaniują elementom konstruktu samego świata, tworząc razem spójny, dopracowany co do joty obraz. Mitologia, wszelkiego rodzaju przesądy, podania, architektura, religia, polityka, różnej maści oraz rodzaju kreatury, tutaj wszystko współgra. Wszystko to odnajdziecie, dostrzegając jak rozległym konstruktem jest świat stworzony przez Jaya Kristoffa. Tutaj nie ma luki. Tutaj wszystko ma swoje miejsce. Wszystko oprawione jest perfekcyjnie, również za sprawą narratora, który dopełnia obraz, domalowując od czasu do czasu poszczególnie linie, poszerzając horyzont czytelnika, wyjawiając kolejne podanie, kolejną legendą, kolejne wyjaśnienie.
To również składa się na atmosferę powieści. Ciężką, duszącą, pełną potu, krwi, piachu, brudnych ulic, wiszącej w powietrzu śmierci. Dawno nie spotkałam się z tak klimatyczną książką. Tak intrygującą w swej fabule oraz konstrukcie. Tak naprawdę gdyby spojrzeć na to z góry, to jest to historia znana przez cały świat. Historia zemsty oraz drogi, ku jej spełnieniu... Ale sposób w jaki została ona oprawiona zasługuje na największą uwagę oraz pochwałę i to ta oprawa, czyni tę historię tak w moim mniemaniu wyjątkową.
Brutalność, niezliczone, krwawe pojedynki na śmierć i życie, intrygi, zwroty akcji, pełnokrwiści bohaterowie, co do których określenia nie wystarczą jedynie antonimy dobry – zły, rewelacyjnie zbudowane tło historii, szybka, wciągająca akcja oraz niespotykana forma narracji, której autor (bądź autorka) będzie z Was kpił(a), będzie żartował(a), zdradzał(a) zakończenie, przestrzegał(a). To historia, której będziecie chcieć więcej i więcej. Historia, od której nie ma ucieczki. To historia, którą, jeśli jesteście wielbicielami gatunku – musicie poznać. A gdy to się stanie, przepadniecie między cieniami wraz z Mią.
Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, koniecznie musicie to zmienić. Nieczęsto zdarza mi się, dawać jakiejkolwiek książce pełną gamę gwiazdek, lecz w tym wypadku nie mam innego wyjścia. W tej historii wszystko jest niewiarygodnie dobre. Nic, w mojej ocenie, nie zasługuje na miano wady. Jay Kristoff stworzył historię idealną, przerastającą o głowę, a nawet dwie wszelakie twory, które wyszły spod pióra Sarah J. Maas. W kwestii kreacji oraz atmosfery stanął na podium wraz z Leigh Bardugo. Lecz, nie tylko miłośnikom, tych autorek zalecałabym zapoznać się z historią Mii, lecz również tym, którzy po prostu, bez względu na czytaną literaturę, szukają dobrego, dojrzałego fantasy.
Powrót do jednej z ulubionych serii oraz możliwość przeczytania długo wyczekiwanej kontynuacji książki, którą orzec można bez nadmiernej śmiałości, jedną z lepszych pozycji przeczytanych w zeszłym roku, to uczucie nieporównywalne z niczym innym. Gdyby Bożogrobie okazało się chociażby nawet i w połowie tak dobre, jak swój poprzednik, nadal prawdopodobnie byłabym oczarowana...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lwa Tołstoja przedstawiać raczej nie trzeba. To jedno z najznamienitszych nazwisk literatury, nie tylko zresztą rosyjskiej. To pisarz, który za zadanie powziął sobie obnażenie realiów swej epoki. Zdecydował się na realistyczny opis świata, który był mu bliski – świata głównie skupionego wokół codziennych kolei losów arystokracji. To autorytet moralny swoich czasów, to człowiek, który doczekał się własnej doktryny społeczno – religijnej, której nazwa zresztą – tołstoizm – pochodzi od jego nazwiska. To jednostka wybitna, której dzieła czyta się dziś na całym świecie, z równym zapałem oraz docenieniem kunsztu. „Wojna i pokój” jest rosyjską epopeją osadzoną w czasach napoleońskich. Powieścią, przez wielu uważaną za jedną z najważniejszych (wraz z „Anną Kareniną”) w historii literatury światowej. Zdecydowanie zasłużenie.
Ciężko jednoznacznie określić fabułę „Wojny i pokoju” (mówię tu tylko i wyłącznie o tomie I i II), gdyż jest to dzieło zbyt rozległe oraz w swej historii wielowątkowe. Będąc jednak jak najbardziej ogólnym, rzecz można, że cała powieść skupia się wokół historii rodów arystokratycznych za czasów napoleońskich; Bezuchowów, Rostowów, Bołkońskich oraz Kuraginów. Można tu znaleźć wątek pięknej Helene, której uroda skrywa postępujące nagminnie zepsucie, Nataszy Rostow – młodziutkiej panny, dopiero co wkraczającej do świata dorosłości, Pierre Bezuchowa, dziedzica ogromnej fortuny swojego ojca oraz chociażby Andrzeja Bołkońskiego, mężczyzny, którego diametralnie zmieniła zarówno wojna, jak i pokój.
Równie zawiłą próbą będzie klarowna oraz jakkolwiek adekwatna ocena tego działa, a w zasadzie jego połowy... Dzieło Tołstoja bowiem składa się z czterech tomów. Mi dane na ten moment przeczytać było jedynie dwa. Sytuacja ta zmieni się zapewne pod koniec lipca tego roku, kiedy to wydawnictwo wyda ostatnie tomy „Wojny i pokoju” ponownie we wspólnym wydaniu, jednak na ten moment zaznajomiona jestem dopiero z początkiem tejże historii. Utrudnia to chociażby próbę analizy pewnych wątków, czy też motywów, gdyż bez zaznajomienia z zakończeniem historii, jest to próba przynajmniej, rzecz można, daremna. Dlatego w tej recenzji skupię się głównie na wrażeniach, konstrukcie postaci, kunszcie, wydarzeniach oraz atrakcyjności tychże tomów książki Tołstoja.
A mimo wszystko jest o czym mówić! „Wojna i pokój” to bowiem, jak na razie, najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku. Tołstoj w swej monumentalnej powieści, rzec można – złożonej z wielu przeplatających się sag rodzinnych, w sposób niezwykle absorbujący, prowadzi czytelnika do świata dziewiętnastowiecznej Rosji. Zabiera go zarówno do salonów arystokracji, jak i na przepełnione brutalnością oraz śmiercią pola bitew, robiąc to momentami naprzemiennie. Stawia przed czytelnikiem postaci zarówno stworzone przez własną wyobraźnie, jak i te, które zdołały z rozmachem zapisać się na kartach historii. Znany raczej wszystkim Napoleon Bonaparte, ówcześnie panujący car rosyjski –Aleksander I Pawłowicz, czy też Michaił Iłłarionowicz Goleniszczew-Kutuzow; znamienity rosyjski dowódca, pełniący swój urząd podczas ówcześnie prowadzonych wojen z Napoleonem; to jedne z najważniejszych autentycznych postaci, które odnaleźć można w tej epopei.
Czego Tołstojowi odmówić nie można to zdolności do obserwowania, którą tak doskonale przekłada na barwne opisy wewnątrz swego dzieła. W sposób niezwykle szczegółowy opisuje zarówno ludzi, jak i otaczające ich zewsząd wydarzenia, zarówno te historyczne, jak i zwyczajne epizody ówczesnej codzienności. Czytelnik odnosi wrażenie, że sam jest częścią tego pełnego sprzeczności świata. Ta książka tętni życiem! Intrygami, romansami, bólem, zdradą, szczęściem, honorem, wojną, pokojem, nienawiścią oraz uwielbieniem! To całe spektrum emocji oraz bohaterów urzeka swoją wielowymiarowością.
Zdaję sobie sprawę, że wielu uzna tę powieść za zbyt nużącą, czy też rozwlekłą, ale dla mnie cała magia tej książki właśnie na tym polega. Na jej niebotyczności, na realizmie, na jej niezrównanych i długich opisów, na staranności kreowania świata oraz postaci. Ta książka bez owych fragmentów, nie byłaby tym czym jest teraz, czyli najprawdziwszą doskonałością. Tołstoj na kartach, przynajmniej tych dwóch tomów, przedstawia w sposób niezwykły, zarówno zdolności swojego warsztatu, języka, jak i kreacji. Bo gdyby nie te opisy, gdyby nie te setki stron oraz szczegółów, przemiany postaci nie byłyby tak znamienne, a opisy wydarzeń tak dogłębnie przejmujące.
W tej książce przeplata się zarówno wojna, jak i pokój. Od huku armat oraz napierających na siebie wrogich wojsk, Lew Tołstoj niespodziewanie zabiera nas do salonu Rostowów, by przedstawić kolejne epizody z życia tej arystokratycznej rodziny; od miłosnych zawirowań najmłodszych z członków owej rodziny, po problemy jej głów. To dzieło wybitne w każdym calu. Dzieło, które każdy powinien przeczytać. Opowiada bowiem o życiu, takim jakie niegdyś wiedziono. To kronika tamtych czasów. Czasów naznaczonych wojną, niepokojem oraz strachem. To nie tyle co żmudny opis czasów napoleońskich, lecz opowieść, którą czyta się w pełni zaangażowanym w losy jej bohaterów. Każdy inny, każdy z równie fascynującą historią. Ich losy ciągle się przeplatają, niekiedy w sposób kompletnie niespodziewany.
Nie bez przyczyny Tołstoj jest wciąż jednym z najważniejszych nazwisk w kręgach literackich. Był, jest i będzie, bowiem jego kunszt jest kunsztem rzadko spotykanym. Kunsztem, który należy cenić, o którym trzeba pamiętać. Odnoszę wrażenie, ze takich powieści się już po prostu nie pisze, że wyżyny pisarstwa zostały już osiągnięte, że w dzisiejszych czasach rzadko ma się już do czynienia z prawdziwymi powieściami, takimi jak „Wojna i pokój”. Bardzo żałuję i nawet na dobrą sprawę, nie potrafię wyobrazić sobie, czegoś doskonalszego. Mam jednak nadzieję, że owa doskonałość nie przepadnie, szczególnie w czasach, w których książki tracą swój czar oraz siłę wpływu pośród potencjalnych odbiorców.
Jeśli jeszcze, drogi czytelniku, nie miałeś styczności z tym rosyjskim pisarzem, to koniecznie musisz to zmienić i sięgnąć czy to po „Annę Kareninę”, czy też po opiniowaną powyżej znamienitą „Wojnę i pokój”. Obie powieści są ponadprzeciętne, pełne kunsztu oraz emocji, są tymi powieściami, które w swym życiu trzeba przeczytać choć raz. Nie mogę się doczekać momentu, w którym w moje ręce trafią pozostałe dwa tomy; zakończenie historii, która jak już wiem, na długo ze mną pozostanie i do której niejednokrotnie będę wracać. Serdecznie polecam zaznajomienie się również z serialem powstałym na podstawie książki, która jak teraz mogę już powiedzieć bardzo dobrze odwzorowuje pierwowzór oraz pięknie go dopełnia.
Lwa Tołstoja przedstawiać raczej nie trzeba. To jedno z najznamienitszych nazwisk literatury, nie tylko zresztą rosyjskiej. To pisarz, który za zadanie powziął sobie obnażenie realiów swej epoki. Zdecydował się na realistyczny opis świata, który był mu bliski – świata głównie skupionego wokół codziennych kolei losów arystokracji. To autorytet moralny swoich czasów, to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ciężko odnaleźć piękno oraz magię, szczególnie w dzisiejszej literaturze fantastycznej. Wszystkie powieści pisane są w oparciu o podobny fundament, nijak nie broniąc się ani językiem, ani pomysłem, ani kreacją. Czytając którąś już z kolei książkę, która wydawać by się mogła, przewinęła się już wcześniej przez ręce, przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście razy, człowiek wątpi by cokolwiek jeszcze go w literaturze poruszyło. By go zachwyciło, urzekło choćby pomysłem. Takich książek jest niewiele i będzie prawdopodobnie coraz mniej, ale... Dziś jest dzień, w którym przychodzę do Was z przedstawicielem tej mniejszości. Z książką piękną i przerażającą. Z powieścią dziwną i cudowną. Taką jakiej się szuka...
To opowieść o marzycielu...
(...i istocie, która spadła z nieba.)
To książka fantastyczna najwyższej próby. Piękna, zniewalająca, magiczna, po prostu cudowna. To historia nie z tej ziemi. Historia, która powoli pochłania oraz odkrywa przed czytelnikiem coraz to dziwniejsze oraz coraz niezwyklejsze skrawki swych dziejów. A do zaoferowania ma wiele. W jednym rozdziale niekiedy więcej, niżeli niektóre pozycje na wyrost nazywane przez swych autorów fantastycznymi. Laini Taylor uczyniła bowiem to, czego nie udało się wielu pisarzom. Stworzyła coś innego, coś co idealnie skondensowało atmosferę magii, która w sposób perfekcyjny ulatnia się spomiędzy kolejnych, czytanych przez czytelnika zdań. Ubrała ją zresztą w piękne słowa oraz zdania, czyniąc historię jeszcze bardziej zachwycającą.
Zdecydowanie za największy plus powieści, a co przyznać trzeba, jest ich wiele, uważam baśniową atmosferę stworzoną przez autorkę. Przez historię płynie się niczym przez najpiękniejszą historię lat dzieciństwa, obdartą jednak z subtelności – typowych zasłon dla oczu najmłodszych, wprowadzonych by ukryć przed nimi brutalność otaczającego ich świata. Laini Taylor stworzyła coś niesamowitego oraz niekonwencjonalnego. Coś, w czym choć występują schematy, są one finezyjnie wplecione w całą historię, tak by stać się jej konieczną, idealnie dopełniającą całość, częścią. Nic w książce nie wydaje się niepotrzebne, czy też przesadzone. To prawdopodobnie najlepsza powieść fantastyczna jaka ostatnio przewinęła się przez moje ręce.
Bohaterowie tej powieści - dziwni i cudowni. Tylko tak chciałabym ich opisać, gdyż więcej zdradzać nie mogę. Ujawnienie jakiegokolwiek nadprogramowego członu fabuły wydaje mi się zbrodnią. To odbieranie czytelnikowi możliwości własnoręcznej eksploracji tak nadzwyczajnego świata, w którym każdy element wydaje się cudowniejszy od poprzedniego, z których każdy woła o uwagę oraz odkrycie. Dawno nie czytałam tak pochłaniającej, tak magicznej, pięknej i zatrważającej książki zarazem. Laini Taylor znam z jej poprzedniej, również znakomitej według mnie serii. Sięgając więc po Marzyciela, nie miałam oczekiwań, po prostu wiedziałam, że ta powieść będzie genialna oraz, że zostanie w mojej pamięci na długo.
Świat powieści, wydaje się upleciony jakby ze snu. Sam język jest nadzwyczajny, bogaty, niepozwalający się oderwać. Opisuje świat w sposób dokładny. Maluje przed oczami widza przepiękne, wyraźne krajobrazy oraz w pełni nakreślone wielowymiarowe postacie. Autorka nie boi się piękna, nie boi się brzydoty. Nie obawia się nie tylko wysublimowanego obnażenia fizyczności bohaterów, lecz również odkrycia przed miłośnikami książek ich skomplikowanej psychiki. Ta powieść pełna jest emocji. Zarówno tych doświadczanych przez bohaterów, jak i tych, które przynosi czytelnikowi lektura ich losów. Przenosi się on bowiem do krainy snów, w której wszystko jest możliwe. Nawet to... by ludzie spadali z nieba.
Wyobraźnia Laini Taylor nie zna granic. Jej wspaniałości doświadczyć można we wszystkich stworzonych przez nią seriach. Każda kolejna jej książka jest lepsza od poprzedniej – pełniejsza oraz bardziej magiczna. Imaginacja, którą dysponuje jest jej darem, który świetnie wykorzystuje, obdarzając wielbicieli słowa pisanego, tak cudownymi opowieściami. I mam nadzieję, że będzie to robić dalej! Przekazywać słowa, pokłosia swojej wyobraźni, historie. Jej umysł musi być fantastycznym, pełnym koloru miejscem. Jeśli ktoś nie poznał dotychczas dzieł tej autorki, polecam je z całego serca. To bardzo ciekawa oraz piękna fantastyka. I zdradzę tylko, a co wynikło z mojej obserwacji... autorka ma dość wyraźny pociąg do koloru niebieskiego.
Sama akcja, choć momentami w rozwiązaniach schematyczna, wciąga czytelnika. Przekonuje go o wartości swoich banalnych niekiedy rozwiązań. Bez wielu sytuacji, fabuła mogłaby stracić na swej przeplecionej brutalnością baśniowości. Co nie oznacza, że książka nie zaskakuje! To jedna z ostatnich rzeczy jaką można o niej powiedzieć. Szczególnie jeśli podchodzimy do powieści Laini Taylor z minimalną wiedzą o jej treści, a takie właśnie podejście zalecam, to wiele elementów sprawi, że kolejne kartki będą niecierpliwie przewracane, by móc poznać wytłumaczenie, rozszerzenie wątku, czy też kolejne cuda skryte w kolejnych rozdziałach. A takich osobliwości amerykańska pisarka przygotowała wiele.
Cały świat jest z nich zbudowany - z pajęczyn utkanych ze snu, z dziw, osobliwości, baśni, rzeczy pięknych i przerażających, z czerwieni krwi, szarości cieni, srebra stali oraz lazuru... No właśnie, lazuru czego? By tego się dowiedzieć, musicie po prostu przeczytać tę powieść. Mogę Wam obiecać, że się nie zawiedziecie. Już teraz wiem, że Strange the Dreamer znajdzie się w podsumowaniu najlepszych książek tego roku. I nie tylko moim. To książka idealna w każdym calu. Na takie historie się czeka. Takim światom chce się dać porwać na jawie i we śnie. Z takich nie chce się już wracać.
Jeżeli macie jeszcze jakieś wątpliwości, najlepiej rozwiać je lekturą. Dziwna i cudowna. Te dwa słowa będą Wam towarzyszyć podczas czytania, jak i długo po przewróceniu ostatniej kartki. Wyobraźnia Laini Taylor to wspaniałe miejsce, którego skrawek przekazuje nam na łamach swoich powieści. A w niej, pochłaniają nas emocje, przywiązujemy się do bohaterów, zachwycamy się światem oraz pięknem języka. Nie umiem znaleźć żadnej wady tej powieści, oprócz tego, że zbyt szybko w moim mniemaniu się skończyła. Przeczytajcie, zadziwcie się i pokochajcie ten osobliwy pełen marzeń świat.
Ciężko odnaleźć piękno oraz magię, szczególnie w dzisiejszej literaturze fantastycznej. Wszystkie powieści pisane są w oparciu o podobny fundament, nijak nie broniąc się ani językiem, ani pomysłem, ani kreacją. Czytając którąś już z kolei książkę, która wydawać by się mogła, przewinęła się już wcześniej przez ręce, przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście razy, człowiek...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie ma takiego roku, w którym na jaw nie wyszłoby – głośniejsze medialnie, czy też nie – nowe, naukowe odkrycie. Jesteśmy bowiem na takim etapie poznawania otaczającej nas rzeczywistości, że wiele pytań uzyskało swoją odpowiedź, jednak w porównaniu z ogromem niewiedzy ciążącej nad naszymi głowami, aktualną, pozyskaną wiedzę o świecie można nazwać jedynie ułamkiem procenta tego, co do odkrycia pozostało. Jednostki wybitne – chociażby naukowcy, lekarze, czy też astronomowie, poświęcają swoje życie na odkrywanie kolejnych, dotychczas niedostępnych dla swoich poprzedników tajemnic. Ciekawość – to jest czynnik, który ich napędza. Jednak dokąd on prowadzi? Już Dostojewski, za pomocą postaci Raskolnikova, w jednej ze swoich najważniejszych powieści, wchodzi w polemikę zarówno z pozostałymi bohaterami, jak i czytelnikami, na temat uprzywilejowania jednostek wybitnych w kontekście norm moralnych obowiązujących w społeczeństwie. Czy ktokolwiek z Was zastanawiał się kiedyś z czym wiążą się niektóre odkrycia? Jaką cenę płaci świat za postęp cywilizacyjny? Czy jednostki wybitne mają prawo żyć poza moralnością, jeśli w grę wchodzi nauka?
Norton Perina jest przeciętnym studentem medycyny, który – również poprzez konflikt ze znaną w środowisku naukowym postacią – zostaje wysłany w charakterze pomocy medycznej do głębiej dotychczas niezbadanych mikronezyjskich wysp położonych na Pacyfiku. Towarzyszy mu Paul Tallent, znany antropolog oraz jego pomocnica Esme. Z początku zwyczajna, naukowa podróż, z czasem przynosi odpowiedź na najbardziej pożądane przez ludzkość pytanie; czy życie wieczne jest możliwe? To odkrycie zmieni nie tylko świat, ale i samego bohatera.
Nie sposób mówiąc o Hanyi Yanagharze – choć jest to założenie zdecydowanie błędne – nie nawiązać do jej pierwszej, wydanej w Polsce powieści, czyli do Małego życia. Osobiście należę do grona, które uznały geniusz autorki po lekturze jej bestsellerowej powieści, jednak miały co do niego pewne zastrzeżenia; po prostu nie zostały tak oczarowane, jak reszta. Obie powieści można porównać tylko pod paroma względami; erudycyjnego, ponadprzeciętnego sposobu w jaki zostały napisane, wręcz przerażającej prostoty przekazy rzeczy tragicznych oraz obnażania mroków spowijających zarówno świat, jak i ludzkie dusze. Sama fabuła traktuje jednak o kompletnie innych rzeczach. Ludzie na drzewach są bowiem debiutem autorki, który skupia się na moralności oraz jej braku, na nauce, na zderzeniu kultur oraz konsekwencjach jakie niesie za sobą cywilizacja.
Ludzie na drzewach to powieść na wskroś naukowa. Pełna opisów funkcjonowania plemion, biologicznych aspektów samego odkrycia studni młodości, laboratoryjnych czynności, psychologii i antropologii. Nie pozbawiona jest jednak akcji. Na dobrą sprawię książka ta jest bardzo szczegółową oraz złożoną retrospekcją, do której wstęp napisał przyjaciel głównego bohatera powieści, by następnie oddać w nasze ręce kilkadziesiąt lat życia Nortona Periny, spisanych własnoręcznie przez owego mężczyznę. Przyjaciel Periny zresztą wielokrotnie za pomocą przypisów uzupełnia historię własnymi wspomnieniami, wiedzą powszechną, czy też wyjaśnieniami, znacznie poszerzającymi jawiący się przed oczami czytelnika, niekiedy zatrważający obraz.
Przez powody wyżej wymienione, a także przez ciężar, jaki niesie za sobą lektura dzieła Hanyi Yanagihary, Ludzie na drzewach n i e s ą powieścią przeznaczoną dla mas. Widzę to również przeglądając oceny wystawione przez użytkowników chociażby na Lubimy Czytać. Nie każdemu do gustu przypadnie tak naukowy tok myślenia, tak wiele opisów funkcjonowania badanego przez głównego bohatera plemienia, nie każdy może okazać się na tyle dojrzały by skonfrontować się z tematyką powieści. To nie jest pozycja, którą można przeczytać w dzień, czy dwa. To dojrzała, misternie złożona opowieść, która zmusza czytelnika do pochylenia się nad przedstawionymi przez autorkę problemami; do osądzenia działań bohatera; do zapoznania się ze wszystkimi stronami konfliktu; do stawienia czoła przerażającym prawdom na temat nauki i człowieczeństwa.
Książkę cechuje niebywały warsztat pisarski. Język powieści; sposób opisywania kolejnych elementów odznacza się jednak pewnym kontrastem. Yanagihara mimo dość prostego, wyzbytego wręcz z emocji sposobu narracji, szczególnie rzeczy dla odbiorcy szokujących, czy też bulwersujących, zachowuje piękno języka, bogactwo słów oraz płynność opisu, kontentujący szczególnie lubujących się w estetyce pióra odbiorców. Ludzie na drzewach są po prostu świetnie napisani. To ponad to bardzo wiarygodna historia. Wydawać by się mogło – i niejednokrotnie podczas lektury się na tym złapałam – że obraz, który przed oczami czytelnika maluje autorka, jest na tyle szczegółowy, realistyczny, iż ten jej wierzy. Wierzy w rzeczywistość postaci, wierzy w odkrycie Nortona, w kulturę plemienia nakreślonego na kartach przez Yanagiharę. Bowiem praca włożona w napisanie tego debiutu musiała być przeolbrzymia. Wiedza z dziedzin biologii, psychologii, antropologii, czy też geografii, jaką musiała odznaczać się autorka, by tę historię wiarygodnie, krok po kroku budować, jest godna podziwu.
Coś mnie w tej pozycji urzekło. Coś, co w zasadzie powinnam określić za pomocą liczby mnogiej. Począwszy od bliskiej memu sercu tematyki, niebywałego pióra autorki, złudnej wiarygodności opisywanej historii, sposobu narracji, cechującego często książki wybitne (chociażby jedno z dzieł Donny Tartt), szczegółowości opisów kultury badanego przez Nortona plemienia, krzyczących spomiędzy stron do czytelnika pytań na chociażby temat ruchomych granic moralnych oraz zakończenia, które jak zwykle, w przypadku tej autorki, szokuje. Dawno żadna książka – myślę, że od czasów Tajemnej historii – nie zmusiła mnie do zajrzenia tak daleko w głąb ludzkiej duszy, do zakwestionowania praw moralnych, do rzec można wręcz – zrozumienia zachowań w normalnym społeczeństwie niedopuszczalnych. Co również ważne, ta pozycja poruszyła we mnie wiele emocji, od tych pozytywnych, jak chociażby ciekawości, czy też zachwytu, po te negatywne; niesmak, lęk, smutek, niedowierzanie, żal.
Czy jednostki wybitne mając więc prawo do odsunięcia moralności na bok? Czy prawa rządzące w jednej kulturze, mogą odnaleźć miejsce w innej? Do czego zdolny jest człowiek, gdy wyczuje możliwość zysku? Czy cywilizacja zawsze ma pozytywny wydźwięk? Czy by budować, odkrywać musimy niszczyć? Te pytania nasuną się Wam podczas lektury wielokrotnie. Wielokrotnie pojawią się też różne odpowiedzi. Na dobrą sprawę, Yanagihara nie zajmuje stanowiska; to na czytelniku ciąży ta niechlubna odpowiedzialność. Jest zresztą taka scena na pierwszych stronach powieści, podczas której, spotyka się dwójka mężczyzn, rozprawiających o Nortonie, o popełnionych przez niego zbrodniach. Jeden z nich uważa, że historia i tak zapamięta go, jako noblistę, człowieka nauki, ciężar jego win okaże się zbyt lekki, w stosunku do jego wkładu w naukę. Drugi mężczyzna zajmuje stanowisko przeciwne, moralność bowiem, jak można wyczytać z jego wypowiedzi, obowiązuje wszystkich, bez względu na zajmowane w społeczeństwie stanowisko. Ta scena jest zapowiedzią tego, co odnajdziecie na kartach powieści. Konfliktu natury, nauki i moralności. Kto ma rację? Oboje? Żaden? Pierwszy, czy drugi mężczyzna?
Trudno uwierzyć, że Ludzie na drzewach są debiutem, bowiem niektórzy autorzy nie dochodzą do takiego kunsztu, nawet po opublikowaniu swojej którejś już z kolei powieści. Yanagihara zresztą rozprawia się z większością współczesnych pisarzy, już w pierwszym rozdziale. Talent? Ciężka praca? Prawdopodobnie oba. Dla mnie, omawiana w tej recenzji pozycja to jedna z lepszych, jeśli nie najlepszą przeczytana przeze mnie w tym roku powieścią. Dlaczego więc tylko osiem gwiazdek? Ponieważ była to powieść bardzo dobra, zachwycająca wręcz, jednak były takie momenty w książce, w których nie wszystko do końca mi się zazębiało. Nie wszystko było na swoim miejscu. Niekiedy autorka zbytnio skupiała się na opisach kultury, zamiast na psychologii bohaterów. Myślę, że książka na tym zabiegu wiele by skorzystała.
Przez to, że lekturę Małego życia miałam już za sobą w chwili otrzymania Ludzi na drzewach, nieco obawiałam się zabrać za lekturę tej powieści. Bałam się, że jako debiut nie okaże się tak wyjątkowa, jak jej następczyni. Po lekturze obu mogę jednak stwierdzić, że obie odznaczają się swoistym, charakterystycznym dla każdej geniuszem. Obie poruszają czytelnika, obie są przykładem zdolności ludzkości do tworzenia piękna oraz umiejętności pisarza do pobudzania w czytelniku najgłębiej zakorzenionych emocji oraz myśli. Niezwykłość obojga bierze się z różnych przyczyn, ciężko więc jednoznacznie określić, która jest lepsza. Autorka jest zwyczajnie wyjątkowa i jej powieści na pewno powinny znaleźć się na liście pozycji do przeczytania, każdego wielbiciela gatunku. Każdego dostatecznie dojrzałego, by stawić czoło ciężkiej tematyce czytelnika.
Nie ma takiego roku, w którym na jaw nie wyszłoby – głośniejsze medialnie, czy też nie – nowe, naukowe odkrycie. Jesteśmy bowiem na takim etapie poznawania otaczającej nas rzeczywistości, że wiele pytań uzyskało swoją odpowiedź, jednak w porównaniu z ogromem niewiedzy ciążącej nad naszymi głowami, aktualną, pozyskaną wiedzę o świecie można nazwać jedynie ułamkiem procenta...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są takie książki, których tylko widok, powoduje występowanie silnego przekonania mówiącego o możliwie, niezwykłej treści się w nich znajdującej. Których sam opis zapiera dech w piersiach, obiecując niesztampową przygodę, pełną tego, czego już od dawien dawna poszukiwało się w gatunku. Które wydają się wołać do czytelnika, przyciągać go przy każdej możliwej okazji. Taką powieścią ostatnimi czasy był dla mnie Czarny pryzmat. Kolokwialnie rzecz ujmując – dzieło Brenta Weeksa chodziło za mną jak jeszcze żadna dotychczas napotkana przeze mnie książka. Ekscytacja oraz zachłanność jakie towarzyszyły jej lekturze sprawiły, że oderwanie od lektury było wręcz niemożliwe. Czy te prawie 800 stron historii z gatunku fanasy było tym, czego oczekiwałam oraz tym na co długo czekałam?
Może kiedy rodzisz się na szczycie góry, możesz udawać, że góra się nie liczy, ale ci, którzy się na nią wspinają i ci, którzy rodzą się u jej podnóża i nigdy się nie wespną, wiedzą swoje.
Gavin jest Pryzmatem, najważniejszym kapłanem, wysłannikiem Orholama, cesarzem oraz najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Szesnaście lat temu on i jego brat Dazen, stali po dwóch stronach Wojny Fałszywego Pryzmata, bowiem oboje, co nigdy zresztą wydarzyć się w jednym pokoleniu nie powinno, mieli roszczenia do zajęcia czołowego miejsca w hierarchii swego świata – roli Pryzmata. Gavin wygrał, zabijając brata oraz próbując przez następne szesnaście lat kontrolować nastały po wojnie kruchy, niepewny pokój. Niespodziewanie jednak okazuje się, że Gavin ma piętnastoletniego syna z nieprawego łoża, który jako jedyny zresztą ocalał ze swej wioski do cna spalonej przez samozwańczego króla krainy, Tyrei. A to dopiero początek kłopotów Pryzmata. Syn z niepokojącymi mocami, ścigająca go coraz dokuczliwiej przeszłość, łamiący się powolnie pokój, zbliżająca się kolejna wojna oraz niebezpieczne sekrety, które powoli zaczynają wydobywać się na światło dzienne...
Czarny pryzmat to pierwszorzędna lektura z gatunku fantasty, którą – aż dziw – zna tak niewiele osób. Już od pierwszych stron wiedziałam, że wszystko w tej powieści jest wyjątkowe. Od języka, przez bohaterów, dynamiczną akcję oraz misternie wykreowany świat, na znakomitym humorze kończąc. To opowieść doskonała, zasługująca na zdecydowanie szersze grono odbiorców. Według mnie, jedna z najlepszych dostępnych na rynku, propozycji z gatunku fantasy – bez nawet joty przesady. Sam, niezwykle złożony, bazujący w dużej mierze na fizyce świat, zapiera dech w piersiach. Jego szczegółowość, nietuzinkowość oraz pomysł na kreację sprawiają, że czytelnik z szeroko otwartymi z zachwytu oczami, przewraca kolejne strony, zdając sobie powolnie sprawę z niedoskonałych możliwości własnej wyobraźni, która nie jest w stanie zbudować w umyśle tak doskonałego świata, jaki stworzył na kartach swej saerii Brant Weeks.
Najdoskonalszym elementem książki jest właśnie świat. Z początku czytelnik, błądzi w mroku, nie do końca pojmując prawidła rządzące światem Kipa oraz Pryzmata. Z czasem jednak wszelakie wątpliwości zostają rozwiane, a Brant Weeks otwiera przed odbiorcą kolejne, dotychczas zamknięte na klucz drzwi, za którymi czają się odpowiedzi. Tajemnicą nie jest, że uniwersum to opiera się w dużej mierze na świetle, na jego barwach, na magach krzesających z czegoś niematerialnego, rzeczy materialne. Jako humanista oraz osoba mająca problemy z przyswajaniem wszelakich fizycznych kwestii, muszę przyznać, że z początku bardzo żałowałam, że nie uważałam w szkole na zajęciach z fizyki. Na szczęście autor, niczym dobry nauczyciel, przy pomocy niektórych postaci, prowadzi czytelnika przez wszelakie zawiłości, rzucając nieco światła dziennego na pewne prawa. Istnieją jednak drzwi, który Weeks jeszcze nie otworzył, które czają się w mroku na swoją kolej. Świat
Przyzmata ma bowiem jeszcze wiele czytelnikowi do zaoferowania.
Niektórzy ludzie nie radzą sobie z mocą, z władzą. Niektórzy ludzie wydają się przyzwoici, dopóki nie dasz im niewolnika, bo wtedy okazują się tyranami, biją go i gwałcą. Wszelka władza i moc to próba.
Kolejnym aspektem powieści, stojącym nieomal na równi z kreacją świata, są bohaterowie. Wyraziści, ludzcy, odrębni, posiadający własne historie oraz motywacje. Tło dla ich działań jest perfekcyjnie przemyślane. Co rusz pojawiające się wspomnienia z przeszłości, które – oprócz oczywiście szokowania, ponieważ często ujawniają wiele zmieniających pogląd na fabułę faktów – sprawiają, że dane postacie są wiarygodne, mają silny fundament, na których budowane są ich charaktery. Są tacy bohaterowie, których motywacje nie są jednoznaczne, którzy lokują się między określeniem dobry i zły. To czytelnik jest ich sędzią i ocenia, która strona przeważa. Czy przeszłość, jest równie ważna co teraźniejszość? Czy władza oraz moc warte są upadku oraz całego wyrządzonego w ich imieniu zła?
Moimi ulubionymi postaciami zostali Pryzmat we własnej osobie oraz Karris – Czarnogwardzistka, niegdysiejsza narzeczona Gavina. Historia tej dwójki, ich przeszłość, a także relacja teraźniejsza jest jednym z najciekawszych wątków całej powieści. Odkrywając kolejne sekrety oraz fakty, skrzętnie ukrywane przez tę dwójkę przez szesnaście długich lat, można zostać przyprawionym o nie mały zawrót głowy! Tysiące sprzecznych myśli we własnej głowie, teorii spiskowych oraz pogrzebanych nadziei dostajemy automatycznie w prezencie. Nie mogę się doczekać ich wątków, zarówno wspólnych, jak i dotyczących każdego z osobna, w kolejnych, cudnie długich tomach. Nie tylko razem tworzą coś wartego uwagi. Osobno również potrafią namieszać oraz zaskarbić sobie przychylność czytelnika.
Jeśli mowa chociażby o Pryzmacie, nie można nie wspomnieć o humorze. Ta książka pełna jest dialogów, myśli poszczególnych bohaterów, które nieomal rozbawiają do łez. Wpleciony często w wir akcji, daje chwilowe wytchnienie, przed kolejnymi zapierającymi dech wydarzeniami. Dawno tak dobrze nie bawiłam się przy lekturze żadnej książki. Natomiast dynamiczna akcja, zwroty akcji, niepewność co do przedstawianych faktów, losów bohaterów, sprawia, że czytelnik przerzuca kolejne strony, nie mogąc doczekać się, a jednocześnie pragnąć nigdy nie dotrzeć do końca historii. Czarny pryzmat to idealna mieszanka humoru, akcji, niezwykłego świata, świetnych bohaterów oraz krwawych scen batalistycznych. Czytelnik nie ma ani chwili wytchnienia, już nieomal od pierwszych rozdziałów zapoznany zostaje bowiem z brutalnym i bezwzględnym światem, w jakim przyszło żyć Kipowi oraz pozostałym bohaterom.
Lepiej dwa razy się zastanów, zanim posłużysz się przeciwko komuś jego sumieniem. Bo może się okazać, że go wcale nie ma.
Misternie upleciona fabuła idealnie zazębia się wraz z postępującą lekturą. Czytelnik poznaje kolejne fakty, również dzięki podzielonej między bohaterów narracji, odkrywa dawno pogrzebane sekrety. Poznaje wiele punktów widzenia, koniec końców, błądząc między myślami, zastanawiając się, czy tym razem, poznałem całą prawdę? Czy to tylko jej część? Kto ma racje? Komu ufać? Czy dawni wrogowie, dziś mogą być przyjaciółmi? Za głównej postacie książki, mimo rozbitej fabuły, uznać można Gavina oraz jego syna z nieprawego łoża, czyli Kipa. Zarówno oni, jak i postacie poboczne idealnie ukazują nam mroki i cienie świata stworzonego przez Branta Weeksa. Nie są oni także, co w dzisiejszej literaturze jest wręcz plagą, idealni. Kip jest poniekąd zaprzeczeniem tego przymiotnika, co również wiąże się z częścią humorystyczną utworu. A Gavin? Nosi w sercu wiele słabości, choć powinien on być najsilniejszym człowiekiem świata.
Styl autora jest ponadprzeciętny, idealnie współgrający zarówno z gatunkiem, jak i tempem powieści. Mimo ogromnej objętości książki (prawie 800 stron)!, historię te czyta się zatrważająco szybko, zmierzając nieubłaganie ku zarazem pożądanemu oraz odwlekanemu końcowi. Dynamiczna akcja oraz niemożność odłożenia lektury, dodatkowo przyśpieszają czytanie. Dawno podczas lektury żadnej książki nie towarzyszyło mi tyle, czasem sprzecznych emocji. Dawno żadna książka tak mnie nie wciągnęła, dawno żadna fantastyka tak nie przekonała mnie swoim światem. Brent Weeks to fantastyczny geniusz, którego kolejne powieści mam nadzieję niebawem przeczytać. Czarny pryzmat bowiem to fantastyka najwyższych lotów, o której – jak mam nadzieję – zrobi się głośniej.
Ta historia nie tylko okazała się być powieścią wartą czekania oraz idealnym przykładem na to, że z intuicją czytelniczą nie ma żartów, ale przede wszystkim przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Seria o Pryzmacie ma szansę stać się jedną z moich ulubionych serii fantastycznych, jeśli nawet nie ulubioną. W ciemno mogę brać kolejne pokłosia wyobraźni autora, bowiem nie zostanę zawiedziona. Dla fana fantasy, niebanalnych światów, dobrego humoru oraz pełnokrwistych bohaterów, powiem jedno – Brent Weeks. Szok, niedowierzanie, śmiech, przerażenie, wątpliwości, niepewność, oczy z prędkością światła śledzące tekst, dłonie ledwie nadążająca z przewracaniem i umysł wciąż zasypywany nowymi faktami; to wszystko towarzyszy czytelnikowi podczas lektury Czarnego pryzmatu. To wszystko potwierdza wspaniałość książki jaką trzyma, bowiem jest to miernik dobrych powieści - ilość emocji jaką dana osoba jest zasypywana podczas czytania.
Kiedy piasek przesypuje się w klepsydrze, zwłoka w wymierzaniu sprawiedliwości jest równie zła jak niesprawiedliwość.
Jeśli jesteś fanem fantastyki, Czarny pryzmat jest książką stworzoną dla ciebie. Jeśli uwielbiasz akcję, wspaniale rozpisane sceny batalistyczne, wyraziście wykreowanych bohaterów oraz magiczny świat, jak jeszcze żaden inny, Brent Weeks jest pisarzem, którego powinieneś poznać. Jeśli szukasz czegoś nowego, czegoś co pochłonie Cię bez reszty, nie wypuszczając ze swego świata przez długie tygodnie, polubisz historię Gavina oraz Kipa. Nie zawiodą Cię w żadnym calu. Jedyną wadą tej książki jest fakt, że... się kończy. Reszta jest po prostu kapitalna. Jedna z najlepszych książek przeczytanych w tym roku, bez wątpienia.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com)
Są takie książki, których tylko widok, powoduje występowanie silnego przekonania mówiącego o możliwie, niezwykłej treści się w nich znajdującej. Których sam opis zapiera dech w piersiach, obiecując niesztampową przygodę, pełną tego, czego już od dawien dawna poszukiwało się w gatunku. Które wydają się wołać do czytelnika, przyciągać go przy każdej możliwej okazji. Taką...
więcej mniej Pokaż mimo to
Głębia Challengera jest to najgłębiej położony punkt w Rowie Mariańskim. Zarazem najniżej położone miejsce na ziemi, które zostało zbadane przez człowieka. Jednak w swej książce, Neil Shusterman nadaje mu również wydźwięk metaforyczny. Jest on zarówno celem morskiej podróży Cadena, jak i najmroczniejszą głębią jego pochłoniętego przez chorobę psychiczną umysłu, z którą musi się zmierzyć. Autor stworzył w ten sposób jedną z inteligentniejszych książek młodzieżowych jaką dane mi było i będzie kiedykolwiek przeczytać. Na wstępie więc pragnę już powiedzieć jedno - przeczytajcie to. Takie książki trzeba przeczytać, trzeba o nich mówić. Takich książek potrzebuje świat.
Najbardziej dziwi to, że słysząc o takich historiach, czuję pewną więź z Wszechmogącym, bo one pokazują, że nawet Bóg miewa epizody psychotyczne.
Caden jest uczniem, bratem, nastolatkiem. Wraz z przyjaciółmi tworzy grę komputerową, zapisuje się do drużyny lekkoatletycznej, przejawia artystyczny talent. // Caden rysuje, niekiedy przerażające wytwory swojego umysły, Caden zamiast uczęszczać na treningi, wybiera samotne, długie spacery podczas których może zagłębiać się w najdalsze zakątki swoich myśli. Caden jest nierozumiany, ma paranoję i halucynacje, jest rozbity między dwoma światami. // Caden bierze udział w morskiej wyprawie dowodzonej przez Kapitana oraz gadającą Papugę, mającej na celu zbadanie Głębi Challengera.
To nie jest zwyczajna książka. To misterna, pozbawiona fikcji podróż do umysłu, który w inny sposób postrzega rzeczywistość. To pokłosie talentu oraz doświadczania pisarza, którego syn zmagał się z takimi samymi przeszkodami, co Caden - główny bohater powieści. Brendan stał się pobudką do napisania książki ukazującą światu prawdy o zaburzeniach psychicznych oraz składającą hołd sile syna, który dotarł na samo dno, jednak zdołał się od niego odbić, nie pozwalając by głębia pochłonęła go na zawsze.
Co niezwykłe w tej książce to sposób ukazania rzeczywistości osoby żyjącej na granicy fikcji oraz rzeczywistości. Balansujemy między pozornie racjonalnym światem, a morską żeglugą w stronę najgłębszego punktu Rowu Mariańskiego, obserwując jak oba światy wzajemnie się przenikają. Jak trudne niekiedy jest odróżnienie prawdy od wymysłu umysłu. Jak oba te stany na siebie oddziałują, sprawiając, że nic nie jest do końca czarne, ani białe, sami niekiedy wątpiąc, rozszczepieni między realizmem i jego zaprzeczeniem - niepewni sytuacji oraz stanu rzeczy. Mimo wszystko, oba te światy łączą się w sposób nierozerwalny. Caden na swój sposób interpretuje rzeczywistość, przelewając ją do świata, wytworu swojego umysłu, który wydaje się nie mieć prawa bytu, jednak czy czyni to go mniej realnym? Nie. Niepewność co do prawdziwości doświadczanych wydarzeń towarzyszy nam tak, jak Cadenowi.
A teraz wyobraź sobie coś takiego na stałe - że nigdy nie masz pewności, czy jesteś tutaj, czy tam, czym może gdzieś pomiędzy. Jedyna rzecz pozwalająca ci ocenić, co jest prawdą, to twój umysł... więc co się dzieje, gdy umysł staje się patologicznym kłamcą?
Razem z nękanym przez paranoje oraz halucynacje nastolatkiem, wyruszamy w podróż do niekiedy przerażających zakamarków ludzkiego umysłu. Neil Shusterman w sposób niezwykle realistyczny tworzy czytelnikowi kolejne zakręty tej usianej przeszkodami drogi, wykorzystując doświadczenie i wspomnienia syna, a także jego rysunki z czasu, gdy przebywał on w głębi. To własnie czyni z tej pozycji coś wyjątkowego. To nie jest zwyczajna książka dla rozrywki, wypełnienia czasu, pozostawienia czytelnika bez mniejszych, czy też większych refleksji. Ona ukazuje prawdę, przybliża niezwykle trudną dla społeczeństwa tematykę chorób umysłowych. Ludzkość ma bowiem przykrą tendencję do odrzucania tego co nieznane oraz inne, uważając to z góry za gorsze i złe. Autor rzuca światło na podróż jaką przeżywa w szczególności młody człowiek, stojący nad przepaścią, która niespodziewanie zaczyna wołać w jego stronę słodkim, zachęcającym głosem...
Mimo niewątpliwej prostoty języka użytej do napisania powieści, misterność z jaką została ona stworzona zadziwia. Jest ona wypełniona po brzegi metaforami, które szczególnie z początku mogą nie być tak jasne. Autor jednak wielokrotnie pozostawia poszlaki ułatwiające odnalezienie odpowiedniki danych wydarzeń, czy też postaci w obu światach. Im głębiej bowiem w dzieło Neila Shustermana tym większe powiązane między halucynacjami Cadena, a światem rzeczywistym odnajduje czytelnik. Wielu bohaterów realnych, choć w nieco innych odsłonach, pojawia się na statku dowodzonym przez jednookiego Kapitana. Również wydarzenia w chociażby szpitalu, oddziałują zarówno na załogę, jak i burzliwość morza.
Książka została złożona z krótkich rozdziałów, czy też epizodów, które zawierają w sobie niekiedy kilkunastozdaniowe refleksje głównego bohatera na temat danego wydarzenia, czy też wspomnienia. Również ze względu na ten zabieg lektura książki jest niebywale szybka, jednak co ważne - nie łatwa, to ostatnie określenie jakiego użyłabym w stosunku do tej powieści. Także niekiedy nieomal niezauważalne przeskakiwanie między światami Cadena wzmaga poczucie dezorientacji, co zapewne również ma obrazować uczucia towarzyszące osobie takiej, jak syn Neila Shustermana, cierpiącej na podobne zaburzenia.
Co się więc dzieje, kiedy twój wszechświat zaczyna tracić równowagę, a tobie brakuje doświadczenia, żeby mu ją przywrócić? Możesz tylko toczyć z góry przegraną walkę, czekając, aż ściany się zapadną, a twoje życie stanie się jedną wielką tajemniczą popielniczką.
Lekturze tej książki towarzyszy cały tabun emocji, których nie da odsunąć się na bok. Czytelnik odczuwa żal, smutek, dezorientację, niepewność, bezsilność, trwogę, nadzieję. Mimowolnie próbuje wejść w sytuację Cadena, zrozumieć jego codzienne zmagania - powolne odsuwanie od bliskich mu ludzi, paranoję, która potrafi go ogarnąć nawet w najbardziej trywialnych, codziennych scenach oraz halucynacjach, które niczym zła siostra bliźniaczka rzeczywistości, odbierają możliwość oddzielenia prawdy od fikcji. Dlatego też ta książka jest ważna, ponieważ dogłębnie dociera do odbiorcy. Nie jest to fikcja, ani łatwa podróż, ani romans - to życie, w pełnej jego krasie, nawet jeśli dotychczas myśleliśmy, że choroby umysłowe to tylko niedotyczący nas, malutki jego element.
Dawno żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. To nie jest któraś tam z kolei powieść młodzieżowa, która krótko po przeczytaniu znika z umysłu czytelnika. To niezwykle przedstawiona podróż w umysł osoby z zaburzeniami psychicznymi oraz widoczny hołd autora w stronę syna, który okazał siłę oraz nie dał się ponownie zabrać na rejs po wzburzonych falach oceanu swojego umysłu. To pozycja, którą powinien przeczytać każdy. Jaka może być lepsza rekomendacja niżeli te słowa? Ciężko bowiem w życiu wyznaczyć takie powieści - Głębie Challenegera jest niezaprzeczalnie jedną z nich.
Historia Cadena to jedna wielka dopracowana całość. Kolejne rozdziały idealnie się zazębiają rozwierając przed odbiorcą misternie skonstruowaną całość. Widać, że w ich pisanie włożone zostało wiele czasu, doświadczenia, wspomnień oraz uczuć. I jednocześnie widząc niedorzeczność w niektórych wydarzeniach, zdajemy sobie sprawę, że to prawda, że to się wydarzyło.... W głowie Cadena, syna autora - czasem tak prawdziwe, że nieodróżnialne od rzeczywistości. Jest w tym coś przerażającego. W czytaniu o umyśle, który niczym autonomiczna, niezależna oraz niepodległa niczemu część, toczy bój ze swoim właścicielem, pożerając jego świadomość, jego zdrowie psychiczne i fizyczne.
Istnieje wiele sposobów na zapalenie lampki „sprawdź mózg”, ale wiecie, co jest porąbane? Kierowca jej nie widzi. To tak, jakby lampka była umieszczona w uchwycie do napojów na tylnym siedzeniu, pod pustą puszką coli, która stoi tam od miesiąca. Nie widzi jej nikt oprócz pasażerów – i to też tylko pod warunkiem, że naprawdę jej szukają, albo dopiero wtedy, kiedy zrobi się tak jasna i tak gorąca, że stapia puszkę, a potem zapala się od niej cały samochód.
Nie zapomnicie tej książki. To mogę wam obiecać. Prosta i skomplikowana zrazem, dogłębnie porusza człowieka, zarzucając na niego ciężar życia nastolatka, powolnie dążącego do samozagłady. Nie sądzę bym kiedykolwiek miała szansę przeczytać książkę podobną; pozycję młodzieżową tak ważną w swej treści. Pozycja ta zdecydowanie zasługuje na każdą nagrodę, wyróżnienie, słowo pochwały. Po prostu przeczytajcie, zrozumcie, postawcie się w sytuacji Cadena i spójrzcie na świat inaczej. Cała rzesza nadzwyczajnie zwyczajnych bohaterów, historia pobudzająca do rozmyślań oraz podróż, która zmienia. Jedna z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Gotowi poznać Głębie Challengera Cadena?
Głębia Challengera jest to najgłębiej położony punkt w Rowie Mariańskim. Zarazem najniżej położone miejsce na ziemi, które zostało zbadane przez człowieka. Jednak w swej książce, Neil Shusterman nadaje mu również wydźwięk metaforyczny. Jest on zarówno celem morskiej podróży Cadena, jak i najmroczniejszą głębią jego pochłoniętego przez chorobę psychiczną umysłu, z którą musi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Leigh Bardugo znana jest przede wszystkim z Trylogii Grisza - historii o Alinie, Darklingu i Malu. Na jej kartach wykreowała świat wyjątkowy, oryginalny oraz niezwykle barwny. Gdy więc pokusiła się o stworzenie nowej, również osadzonej w tych realiach serii, wielu fanów nie było pewnych co do słuszności tej decyzji. Czym autorka może nas jeszcze zaskoczyć, jeśli wydawałoby się, że tak wiele zostało już opowiedziane z perspektywy Aliny Starkov w historii jej poświęconej? Otóż, po premierze Szóstki wron okazało się, że wszystkim. Przez niesztampową historię i wyjątkowy klimat, po pędzącą akcję oraz intrygujących bohaterów. Świat pokochał Kaza, Inej, Ninę, Matthiasa, Wylana i Jaspera. Jednak czy ich losy w Królestwie kanciarzy, czyli drugim i zarazem ostatnim tomie serii, mogą zrównać się z częścią pierwszą?
I tu się mylisz, ja nie żywię uraz. Ja na nie chucham i dmucham. Ja je hołubię. Karmię je najsmakowitszymi kąskami i posyłam do najlepszych szkół. Ja swoje urazy pielęgnuję.
Okradli Lodowy Dwór, jedno z najbardziej strzeżonych miejsc na jakie mogli się porwać, co więcej - przeżyli. Jednak dla Wron gra dopiero się rozpoczęła. Stawka nigdy wcześniej nie była tak wysoka. Na szali znajdują się życia wielu z nich, zemsta, pieniądze i tajemnice, które niegdyś pogrzebano, lecz dziś domagają się wyjścia na światło dzienne. Porwanie Inej to tylko jeden z czynników, które pchają Kaza do rozpoczęcia rozgrywki z Van Eckiem. Jednak do tej wojny Wrony podchodzą osłabione, wplątane w niepewne sojusze oraz relacje. Jak wiele będzie ich kosztować zemsta, połączona nierozerwalnie z walką o przeżycie?
Szóstka wron wywarła na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Była to powieść fantastyczna, wyraźnie wyróżniająca się na tle pozostałych. Dojrzalsza, mroczniejsza, bardziej przemyślana. Ze spokojem można było okrzyknąć ją jedną z lepszych propozycji wydawniczych tego gatunku jakie pojawiły się w ciągu ostatnich lat. Naszpikowana akcją oraz humorem nie pozwalała odstąpić na krok wydarzeń, czy też bohaterów w niej występujących. Książka zostawiała czytelnika, w momencie, który zmuszał wręcz do sięgnięcie po tom drugi, czyli Królestwo kanciarzy (bądź hochsztaplerów, jak to miało być w pierwotnej wersji tytułu). Tom ten zdecydowanie zachował poziom, tak wysoko ustanowiony przez pierwszą część historii przekrętów i matactw pewnych młodych ludzi z Ketterdamu, samozwańczych Wron, dla których nie ma rzeczy niemożliwych.
Co chciałabym zaznaczyć na samym początku to osobliwość bohaterów, którzy są głównym spoiwem oraz fundamentem powieści. Czytelnik zapoznając się z kolejnymi rozdziałami angażuje się w losy poszczególnych postaci, darząc ich coraz większą sympatią. Każdy z nich istnym indywiduum, częścią cudownej całości - Szóstki wron. Nie sposób nie pokochać pełnej sarkazmu oraz przebiegłości postaci Kaza, jego Zjawy, żonglującej życiami Niny, drüskelle, uczonego od dziecka nienawiści do Griszów, hazardzisty Jaspera oraz wydawać by się mogło, nie do końca pasującego do nich Wylana, który przedkłada inteligencje, ponad sprawność fizyczną i walkę. Relacje pomiędzy nimi są pięknie i solidnie zbudowane. Zarówno te oparte na romansie, jak i przyjaźni oraz wzajemnym oddaniu.
Matthias często się zastanawiał, jak ludziom udaje się przeżyć spotkanie z Ketterdamem. Tym razem wcale nie było pewne, czy Ketterdam przeżyje spotkanie z Kazem Brekkerem.
W tej książce nic nie jest pewne. Czy to prawdziwe niebezpieczeństwo? Czy element planu Kaza? Co jest częścią gry, a co nie? Również mimo ciągle towarzyszącej dozy niepewności, autorka ma w zwyczaju kończyć rozdziały w takim momencie, w którym rozemocjonowany czytelnik pragnie jedynie poznać odpowiedzi na nowo powstałe pytanie. Zostaje jednak brutalnie przerzucony do kolejnej narracji, co dodatkowo wzmaga poziom zaangażowania w lekturę, niepokój oraz ciekawość. Narracja bowiem, tak jak w przypadku poprzedniej części, podzielona jest między szóstkę głównych bohaterów. Dodatkowo na początku i końcu powieści uświadczyć możemy dodatkowych perspektyw, które dopełniają tworzony przez autorkę obraz. Osobiście najbardziej do gustu przypadła mi narracja Niny oraz Jaspera.
Sama akcja, rozpoczęta w pierwszych rozdziałach książki - można rzec - nie kończy się. Dzięki czemu pozycję tę, mimo dość pokaźnej objętości, można ukończyć w jeden wieczór oraz kawałek nocy. Jej się nie da ot tak odłożyć. Próbowałam, zawiodłam. Być może przemawia za tym również fakt mojego przywiązania do świata Griszów, do którego Leigh Bardugo wprowadziła mnie kilka lat temu za pośrednictwem Aliny Starkov. Pochłaniałam tę książkę zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale, jednocześnie pragnąc poznać zakończenie przygód Wron i nigdy, na dobrą sprawę do niego nie dojść, gdyż oznaczałoby to pożegnanie się z Ketterdamem i jego podstępnymi, kuglarskimi mieszkańcami.
Są takie sceny w tej książce, które domagają się jednego określenia - doskonałe. Bardugo ma niesamowity talent do budowania postaci, do tworzenia pozbawionych sztuczności relacji między nimi. Intensywnie skupia się na psychice bohaterów, skrupulatnie a zarazem wiarygodnie kreśląc kolejne wydarzenia, w sposób który nie czyni postaci sprzecznymi z własnymi lękami, obawami, czy też podejściem do życia. Są takie momenty, w których autorka naprawdę mogłaby zepsuć obraz niektórych bohaterów, czy też w konsekwencji całą książkę, jednak w sposób dosadny, a zarazem subtelny kroczy wytyczoną ścieżką, zwyczajnie nie pozwalając by chociażby Kaz w oczach czytelnika stracił na wiarygodności. Naprawdę, jedna scena, jedna jedyna, mogłaby diametralnie zmienić postrzeganie tej książki. Mówię tu o scenie w łazience, która według mnie jest najlepszą dotychczas przez Bardugo stworzoną.
W Ketterdamie nie ma dobrych ludzi – odparł Kaz.
– Klimat im nie służy.
Prawda jednak jest taka, że wiele scen w tej części zasługuje na wyróżnienie, jednak by uniknąć spoilerów oraz wielokilometrowej recenzji, wspomnę tylko o jednej, która nierozerwalnie łączy się z nadzwyczajną umiejętnością Leigh Bardugo do tworzenia - postaci, portretów psychologicznych, czy też emocji ukrytych między wersami, bądź zdań, pojedynczych zdań, które mówią wszystko. Wystarczy bowiem, że pewna postać spojrzy się na inną, że wypowie jedno proste zdanie, a wszystko jest oczywiste. Taką sceną był moment bijatyki. Osoby czytające książkę wiedzą zapewne o co mi chodzi. Jak dla mnie majstersztyk, po raz kolejny ukazujący głębie w relacjach między bohaterami.
Język jakim posługuje się autorka nie jest zanadto skomplikowany, czy też górnolotny, co dodatkowo przyśpiesza lekturę jej powieści. Leigh Bardugo bryluje natomiast w dialogach. Średnio co drugą stronę mogłabym odnaleźć błyskotliwą, czy też zabawną wymianę zdań, czego przykładem są niektóre przytoczone przeze mnie w recenzji cytaty. Tak też również patrzę na tę serię, jako na historię w której oprócz mroku, hochsztaplerstwa, kuglarstwa, niebezpieczeństwa oraz akcji, nieomal na równi poziomem geniuszu stoi humor.
Nadszedł czas by ocenić zakończenie tej dwutomowej serii. Mam nieco mieszane uczucia, ponieważ z jednej strony wiem, że w przypadku kilku bohaterów, nie mogło być ono inne. Z nimi też w pełni się zgadzam, choć liczę na to, że dane nam będzie jeszcze poznać dalsze ich losy, szczególnie, że w wielu przypadkach były one dość, można powiedzieć - otwarte. Chodzą również pogłoski, że Leigh Bardugo planuje, czy też napisała już książkę poświęconą jednemu z bohaterów Szóstki wron. Miejmy nadzieję, że okaże się to prawdą, nie zanadto odległą zresztą w czasie. Z drugiej jednak strony, było takie wydarzenie, które uważam za niepotrzebne, wręcz obraźliwe w formie dla historii, całej postaci w nim uczestniczącej. Niestety w moim odczuciu, autorka sięgnęła po marną formę, czy też próbę zaskoczenia czytelnika. Skończywszy bowiem pewien wątek, przedstawiwszy jego pomyśle rozwiązanie, nagle... BUM. Serce czytelnika rozpada się na milion kawałków. Rozumiem powody, jednak nie sposób. Było to dla mnie na siłę, ot by na koniec wstrząsnąć odbiorcą.
- Wiecie, jaki jest główny problem Van Ecka?
- Nie ma ani krzty honoru? - powiedział Matthias.
- Jest beznadziejnym ojcem? - podsunęła Nina.
- Łysieje? - zasugerował Jesper.
Podsumowując, pragnę z całego serca polecić Wam tę dwutomową przygodę z ketterdamskimi złodziejami, która ani na moment nie pozwoli na chwilę oddechu, czy też zastanowienia. Wciąga bez reszty, zaskakuje i pozostawia w nieprzerwanym poczuciu niepokoju oraz niepewności. Po zakończeniu historii Kaza i jego Wron czuję przede wszystkim smutek i nadzieję na to, że Leigh Bardugo nie pozwoli czekać zbyt długo na jakąkolwiek formę powrotu do znanych nam z Szóstki wron bohaterów. Rozsiądź się wygodnie przy stole w Kaelskim Księciu i zagraj w grę Kaza Brekkera. Pamiętaj tylko kto rozkłada karty, bo nim się spostrzeżesz, stracisz wszystko. Bowiem w czasie, gdy będziesz stopniowo wygrywać drobne sumy na zachętę... twój sejf stanie otworem dla pewnych ukrytych w rękawiczkach dłoni zaledwie kilka przecznic dalej.
Leigh Bardugo znana jest przede wszystkim z Trylogii Grisza - historii o Alinie, Darklingu i Malu. Na jej kartach wykreowała świat wyjątkowy, oryginalny oraz niezwykle barwny. Gdy więc pokusiła się o stworzenie nowej, również osadzonej w tych realiach serii, wielu fanów nie było pewnych co do słuszności tej decyzji. Czym autorka może nas jeszcze zaskoczyć, jeśli wydawałoby...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ciężko mi uwierzyć, iż już po raz piąty (i zarazem przedostatni) dane mi było zagłębić się w pełen magii, przerażających kreatur, walk oraz intryg świat niegdysiejszej Zabójczyni Adarlanu. Sięgając pamięcią wstecz, ulegam złudnemu wrażeniu, że nie lata, lecz miesiące temu sięgnęłam po pierwszą w moim życiu historię, która wyszła spod pióra Sarah J. Maas. Wciąż razem z Celaeną, równie żywo co cztery lata temu, doświadczam okrucieństwa niewoli w kopalni soli w Endovier, wciąż przekraczam po raz pierwszy wrota Szklanego Zamku oraz od nowa i od nowa przeżywam początki tejże opowieści, które okazały być się jedynie podwaliną dla czegoś większego - prologiem historii Królowej, próbującej odzyskać utracone niegdyś dziedzictwo; początkiem mojej niezmierzonej fascynacji oraz uwielbienia dla przygód Aelin Galathynius, które z każdym tomem wzrasta, pozostawiając mnie w niezmiennym zadziwieniu dla rozwijającego się talentu młodej, amerykańskiej pisarki.
The world will be saved and remade by dreamers.
Aelin z dnia na dzień wrasta w sile. Jest coraz bliżej tego, by zająć należne jej miejsce na tronie swego królestwa, jednak jej podróż to dopiero początek wyboistej, pełnej spisków oraz przeszkód drogi do władzy. Musi odnaleźć sprzymierzeńców, w czasach, w których żadne sojusze nie są pewne oraz zadecydować, które zawarte niegdyś znajomości warto wykorzystać. Pamięta jednak jak wielu, zamiast jej osoby na tronie, życzy sobie jej głowy. Czy największe niebezpieczeństwo przyjdzie ze strony, z której się spodziewa? Jak wiele poświęci by uratować to, co kocha? Czy ktokolwiek odpowie na wezwanie Królowej Terresanu?
Imperium burz to zdecydowanie godna poprzedników kontynuacja. W każdej kolejno wydawanej przez siebie powieści Sarah J. Maas udowadnia, że jej styl ewoluuje, że jej wyobraźnia nie ma granic, natomiast bohaterowie potrafią jeszcze bardziej przywiązać do siebie czytelników. Osoby zagłębiające się w ten świat nie mają wyboru - pozostają mimowolną jego częścią, osadzając się w krainach stworzonych przez amerykańską pisarkę na długo po odejściu od lektury. Osobiście, będąc w połowie książki próbowałam przewidzieć, ułożyć w głowie możliwe scenariusze dalszych losów Aelin oraz jej Dworu, jednak to co przedstawiła autorka, było... Może przedstawię to inaczej.
[brak słów]
[brak słów]
[zawieszenie systemu]
[szok, zachwyt, niedowierzanie, nieeeeeee, taaaaaaak, o cholera, nie zrobiła tego]
Tak oto prezentowały się moje myśli podczas czytania Imperium burz, a także długo po jego zakończeniu. Pragnę zakomunikować, iż wciąż nie funkcjonuje on prawidłowo.
Osobiście uważam, iż tom piąty jest jednym z najlepszych w serii, zaraz po części trzeciej. Ilość wątków, plot twistów oraz wątpliwości powoduje, że czytelnik nie jest w stanie oderwać się od lektury. Wkracza w morze intryg, niepewności oraz sprzecznych emocji, które niczym pętla na szyi skazańca, zacieśniają się wokół jego gardła, odbierając dech w piersi oraz możliwość racjonalnego myślenia. W tym tomie nie ma czasu na odpoczynek, nie ma chwili wytchnienia od walk, niebezpieczeństw, czy też stworów rodem z koszmarów. Tutaj pędzi się razem z bohaterami, nie wiedząc, które z nich doczeka następnej potyczki. Koniec natomiast, odprowadza resztkę powietrza z płuc, otwiera usta z niedowierzania oraz pozostawia świadomość tego, jak fenomenalny będzie finał tej serii...
And Aelin Galahynius, Queen of Terrasen, knew the time would soon come to prove just how much she'd bleed for Erilea.
Odnoszę wrażenie, że to co zaprezentowała autorka w tej części to jedynie przedsmak wydarzeń jakie będą miały miejsce w szóstym, a zarazem ostatnim tomie cyklu, co doprowadza mnie do jednocześnie do znacznie większego przerażenia, jak i ekscytacji. Jednego jednak mogę być pewna - Sarah J. Maas zakończy to niewątpliwie w spektakularny, najlepszy możliwy sposób. Jednak czy serca czytelników zostaną złamane, czy też ukojone przez zawarte w finale treści? - tego dowiemy się dopiero w przyszłym roku.
Narracja w tym tomie, jest rozdzielona podobnie jak w części poprzedniej. Oprócz wiodącego wątku, przewodzonego przez Aelin Ogniste Serce, czytelnik ma szanse poznać kontynuację historii Manon, dzidzieczki klanu Czarnodziobych oraz Elide, dziewczyny, która po ucieczce z Morath próbuje odnaleźć swą królową oraz przekazać jej dar od Kaltain, której ta okazała niegdyś serce. Na początku tomu trzeciego, w którym to po raz pierwszy autorka przedstawiła czytelnikowi owe, wyżej wymienione postacie, nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani krzty zainteresowania ich losami, gdyż przyzwyczajona do narracji przedstawianej głównie z jednego punktu widzenia, w dodatku tak świetnie przedstawionego, nie byłam zainteresowana wątkami tak odległymi, z pozoru nie wnoszącymi wiele do głównej fabuły powieści. W jakim ja byłam błędzie... Prawda jest taka, iż podczas lektury obu kolejnych części, jak i już w połowie trzeciej, śledziłam losy obu bohaterem z nieomal równym zainteresowaniem co historię Aelin. Losy każdej z tych bohaterem wzajemnie się przeplatają, często nawet w najmniej spodziewanych momentach oraz wątkach. Wszystkie trzy na równi absorbują, wywołują emocje oraz zaangażowanie czytelnika.
Zarówno Manon, jak i Elide stały się w tej części istotnymi graczami. Ich wątki zostały znacznie rozwinięte, natomiast ja przepadłam w rozdziałach przeznaczonych ich narracji. Za sprawą takiego stanu, szczególnie w drugim przypadku stanęła również inna, pojawiająca się w tych rozdziałach postać. Była ona też jednym z głównych powodów, dla których śmiałam się do książki. Humor, co również warto dodać, jest tutaj na niesamowitym poziomie. Czytelnik niespodziewanie wybucha śmiechem, bądź pozwala by na jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech. Co jeszcze mogę zdradzić, to fakt, że Aelin pozostała Aelin - jest równie sarkastyczna i pyskata co zawsze. Jak tu jej nie kochać?
The fear of loss… it can destroy you as much as the loss itself.
Dla fana zarówno wiodącej serii, jak i jej nowelek, Sarah J. Maas przygotowała kilka niespodzianek, dowodząc, iż realizuje krok po kroku, niegdyś powzięty plan, który zrzesza w sobie wiele, z pozoru odległych, ściśle ze sobą powiązanych elementów. Również, podobnie jak w Dworze mgle i furii, wprowadza wytłumaczenia, czy też rozwiązania akcji, które wywracają cały dotychczas obrany przez czytelnika pogląd na sytuację. Takie zabiegi sprawiają, że powraca on pamięcią do poprzednich tomów, pozwalając by informacje tam się znajdujące, oświetliło nowe, dane w najnowszym tomie światło.
To akcja stanowi znaczną część książki, lecz nie ona jedyna. Czymś czemu autorka również poświęciła sporą ilość stron, jest romans. Zarówno ten pomiędzy parami znanymi nam z poprzednich tomów, jak i ten dopiero się rodzący. Muszę przyznać, iż w obu przypadkach byłam zadowolona ze sposobu, w jaki Sarah J. Maas poprowadziła te relacje. Romans jest zdecydowanie elementem powieści, z którym amerykańska pisarka radzi sobie znakomicie. Idealnie buduje napięcie pomiędzy bohaterami, stawia kolejne cegiełki zaufania, budując coś trwałego oraz zachwycającego. Dodając do nich szczyptę pasji oraz niepewności uzależnia czytelnika, niejednokrotnie równocześnie łamiąc jego serce. Wątki te nie są jednak nachalne oraz nie przesłaniają głównej tematyki tomu, czyli istnej, nieomal martinowskiej gry o tron.
Seria ma wielu wielbicieli, posiada jednak wielu przeciwników. Ja jednak, z każdym kolejnym wejściem do świata Aelin, powracam z jeszcze większą miłością do twórczości Sarah J. Maas. Jest to zwyczajnie nadzwyczajna seria, która do mnie przemówiła - swoim nietuzinkowym światem, pierwszorzędnie wykreowanymi bohaterami oraz akcją, która zwala z nóg. Aelin, Rowan, Lysandra, Elide, Dorian, Manon, Aideon - oni wszyscy zajęli specjalne miejsce w moim czytelniczym sercu, które drży na myśl, co czeka na nich w finale tej opowieści.
Remember who you are. Every step of the way down, and every step of the way back. Remember who you are. And that you're mine.
Po raz kolejny, nie pierwszy i nie ostatni raz, pragnę z całego serca polecić Wam tę serię. Tę oraz rzecz jasna Dwór cierni i róż, który zawładnął moim umysłem w równym, jeśli nie w większym stopniu. Historię Aelin Ashryver Galathynius warto poznać. Jest ona bowiem przepełniona wszystkim, czego złakniony wielbiciel fantastyki poszukuje - nietuzinkowymi światami, magią, kreaturami rodem z koszmarów, walkę o władzę oraz świetnie wykreowanymi bohaterami. Osobom, które z zapartym tchem, czekają na premierę powiem tylko jedno - ta część sprawi, że będziecie skakać z radości oraz pytać - dlaczego?, uśmiechać się oraz otwierać usta z niedowierzania, kochać i jednocześnie nienawidzić autorki. Ale przede wszystkim zapragniecie kolejnej części...
Ciężko mi uwierzyć, iż już po raz piąty (i zarazem przedostatni) dane mi było zagłębić się w pełen magii, przerażających kreatur, walk oraz intryg świat niegdysiejszej Zabójczyni Adarlanu. Sięgając pamięcią wstecz, ulegam złudnemu wrażeniu, że nie lata, lecz miesiące temu sięgnęłam po pierwszą w moim życiu historię, która wyszła spod pióra Sarah J. Maas. Wciąż razem z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Każda baśń ma szczęśliwe zakończenie. Miłość oraz dobroć wygrywają, grzebiąc w przeszłości wszystko co złe i niegodziwe. Niegodziwcy upadają, książęta oraz księżniczki stają naprzeciw wspólnej, niewątpliwie wspaniałej przyszłości. Jednak, czy ktoś się zastanawiał co dzieje się po zakończeniu tej wzniosłej oraz szczęśliwej opowieści? Co jeśli nie jest już ona tak piękna, jak nam obiecywano? Co jeśli nikczemnicy wracają? Co jeśli nie oni są tymi, których należy się obawiać? No właśnie... co jeśli?
Dawno, dawno temu, żyła Feyra - śmiertelna,
która oddała życie w imię miłości.
Jednak dzięki darowi siedmiu książąt,
na nowo mogła spojrzeć na świat,
jako nieśmiertelna - jedna z istot,
które niegdyś, w innym świecie darzyła
nienawiścią. Bajka zakończyła się szczęśliwie,
lecz dała początek nowej opowieści -
prawdziwej, mrocznej oraz pełnej bólu.
Za gwiazdy, które słuchają. I marzenia, które się spełniają.
Feyra wraca do Dworu Wiosny odmieniona, nie tylko fizycznie, lecz przede wszystkim psychiczne. Wydarzenia z Góry odcisnęły na niej piętno, które coraz silniej na nią oddziałuje. U boku ukochanego Tamlina, wiedzie życie, którego pozazdrościłoby jej wielu - z dala od niebezpieczeństwa, otoczona światem pełnym przyjęć, pięknych sukien oraz przyjaciół. Jest jednak coś jeszcze - wiele niewypowiedzianych słów, koszmarów, pragnienie wolności oraz umowa, która w akcie desperacji została zawarta w mrocznej celi siedziby Amaranthy, z księciem Dworu Nocy. Po trzech miesiącach Rhysand żąda od Feyry, by ta wreszcie zaczęła spełniać jej warunki oraz spędzała na jego dworze wyznaczony niegdyś tydzień każdego miesiąca. Dziewczyna nie przypuszcza nawet jak wiele tajemnic odkryje, jaką istotną rolę odegra, jak brutalnie zerwie maski osłaniające prawdziwe oblicza otaczających ją ludzi... Po tym nic nie będzie takie samo. Wojna nadciąga, a wraz z nią zaskakujący sprzymierzeńcy.
Jeśli Dwór cierni i róż książką niezwykłą, jakie miano powinien otrzymać Dwór mgieł i furii, który nie tyle co dorównał poprzedniej części, co przewyższył ją o głowę a nawet dwie? Pamiętam zachwyt, jaki ogarnął mnie po zapoznaniu się z pierwszą częścią najnowszej serii Sarah J. Maas - był to piękny splot znanej całemu światu baśni oraz mrocznego, fantastycznego świata, którego kreacja zachwycała. Jednak kontynuacja tej opowieści sprawiła, iż odnalazłam pytanie na dręczące mnie od lat pytanie, dotyczące ulubionej książki autorki. Jest nią Dwór mgieł i furii, bezapelacyjnie, bezsprzecznie i nieodwołalnie.
Podczas lektury, razem z bohaterami przemierzamy magiczny, a zarazem przerażający owoc wyobraźni autorki. Kroczymy jej meandrami, napotykając zarówno stworzenia rodem z koszmarów, jak i istoty będące ucieleśnieniem piękna oraz powabu. Odkrywamy pełną mroku, magii, niebezpieczeństw, tajemnic oraz namiętności historię, która niczym wir wciąga nas do swojego świata, nie pozwalając go opuścić nawet po odczytaniu ostatniego zdania. Ta książka przesiąknięta jest niepowtarzalnym klimatem, którego przedsmak, dane było nam poznać podczas lektury pierwszego tomu - części, która była dopiero początkiem, wstępem do prawdziwej, wyrwanej ze szpon baśni opowieści. W Dworze mgły i furii dowiadujemy się co dzieje się, po tym jak złoczyńcy zostają pokonani, a bohaterowie stawiają czoła mrocznej przeszłości oraz konsekwencjom swoich czynów...
Bohaterowie w tej części wydają się przechodzić diametralną zmianę. Nie są już tymi samymi ludźmi, którymi byli przed wydarzeniami spod Góry. Czyni, których dokonali, ceny jakie zapłacili oraz obrazy, które ujrzeli nie znikają. Otaczają ich, atakując w najmniej odpowiednich momentach. Jakaś część ich zginęła, dając początek nowym obliczom. Największą zmianę czytelnik może zauważyć w zachowaniu głównej bohaterki, która z zakochanej, młodej dziewczyny stała się pewną, dojrzałą kobietą, gotową poświęcić wszystko dla bliskich jej osób. Jej zachowanie jest naturalniejsze - mimo uzyskanej nieśmiertelności, bitwy toczące się w jej wnętrzu są typowo ludzkie. Ewolucja Feyry, jej decyzje oraz zachowania poparte są rozsądnymi przemyśleniami. Łowczyni dostrzega świat takim jakim jest naprawdę, nareszcie odrzucając zniewalające ją ograniczenia.
Kiedy spędzasz tak wiele czasu uwięziony w ciemności, Lucienie, odkrywasz, że ciemność zaczyna patrzeć na ciebie.
Będąc już po lekturze którejś z kolei książki Sarah J. Maas nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bohaterzy, których tworzy są zawsze dobrze skonstruowani, zawsze intrygujący, zawsze niejednowymiarowi. Ewoluują, na nowo odkrywają samych siebie oraz otaczający ich świat. Czytelnik kocha, by następnie znienawidzić, odkrywając, że autorka przy ostatnim spotkaniu ukazała jedynie pozory, jedną z masek postaci. Nienawidzi, by następnie kochać, zdając sobie sprawę, z tego jak wiele tajemnic było ukrytych między wersami. Po lekturze Dworu mgieł i furii dane mi było spojrzeć na poprzedni tom w zupełnie inny sposób. Cała historia zyskała nowego, właściwego wymiaru, natomiast drobne, niewyjaśnione gesty znaczenia.
Niezwykłe krajobrazy Pyrthianu opisane przez autorkę przenoszą do innego świata. Zapełniają wyobraźnię oraz wzniecają marzenia dotyczące możliwości istnienia takich krain. Świat, który wykreowała Sarah J. Maas zachwycał już w części pierwszej, mimo ukazania jedynie jego kawałka. W tomie drugim wędrujemy po pozostałych Dworach, zaglądamy do mrożącego krew w żyłach więzienia, spotykając Rzeźbiącego w kościach oraz między innymi schodzimy do podziemi Dworu Nocy, zachwycając się bezgranicznością wyobraźni autorki. Wytworzyła ona bowiem wiele ciekawych wątków, do których może nawiązać w kolejnych tomach. Tyle miejsc, tyle postaci, tyle wątków, tyle możliwości.
Rhysand. To jest moja ulubiona postać i myślę, że to nikogo czytającego tę serię wyznanie to nie zdziwi. Cała jego kreacja, poczucie humoru, historia z nim związana to mistrzostwo. Prawda jest taka, że zjawia się książę Dworu Nocy i kolokwialnie rzecz ujmując - kradnie całe show. Mimo, iż od dłuższego czasu uważałam, że wyszłam z okresu, w którym mogłam mieć taką obsesję na punkcie serii fantastycznej, to Rhysand, Feyra, cała historia pokazały mi jak bardzo się myliłam. Z tego się nie wyrasta. I Rhysandowi niech będą za to dzięki! A tumblerowi oraz innym stronom za masę fanartów, filmików oraz innych owoców obsesji społeczeństwa książkoholików na punkcie tej serii!
Czuję się zobowiązana ostrzec, iż część druga, a w efekcie cała seria nie wydają mi się odpowiednie dla młodszych czytelników. Występują w niej sceny erotyczne, różnego rodzaju wymiany zdań między bohaterami, które kwalifikują serię jako fantastykę przeznaczoną dla dojrzalszego odbiorcy. W odniesieniu jednak do całej powieści, powracając do mojej opinii - romans przybrał w tym tomie tory, które zamieniły mnie zakochanego w tym wątku czytelnika. Dawno nie czytałam tak dobrze rozpisanego wątku romantycznego. Minęły wieki odkąd mnie on w żadnej książce nie nużył, nie irytował, bądź nie przebiegał wedle mojej opinii zbyt szybko. A tu proszę!, taka niespodzianka!
Akcja w tej części jest przepełniona nagłymi wydarzeniami, niespodziewanymi plot twistami, które na długo rysują na twarzy czytelnika wyraz niedowierzania. Przewracałam strony z prędkością światła, nie potrafiąc się zmusić do zwolnienia tempa, odejścia od lektury, a co za tym idzie przedłużenia sobie przyjemności poznawania dalszych losów Feyry, Tamlina oraz księcia Dworu Nocy. Mimo dość pokaźnej objętości książkę przeczytałam w jeden, niecały dzień. Gdy skończyłam byłam chyba najbardziej roztrzęsioną, rozemocjonowaną oraz usatysfakcjonowaną osobą w promieniu kilometra. Zakończenie sprawiło, że jedyne o czym mogłam myśleć to o przyśpieszeniu premiery kolejnego tomu oraz o możliwych scenariuszach dalszych wydarzeń. Koniec końców stałam się niewolnikiem historii o nieśmiertelnej Feyrze Archeron posiadającej serce śmiertelnika.
Miewam dobre dni i dni trudne, nawet teraz – powiedziała. – Nie pozwól tym trudnym wygrać.
Seria, której częścią jest Dwór mgieł i furii jest w moim odczuciu najlepszą dotychczas przez Sarah J. Maas wydaną. Oryginalna, subtelnie wykorzystująca znane w kulturze mity, jak np. ten o Persefonie czy też o Orfeuszu i Eurydyce oraz baśń - Piękna i Bestia. Jedna z ciekawszych fantastycznych propozycji ostatnich lat, która porywa do swojego świata, na długo nie pozwalając go opuścić. Niezwykła, magiczna, mroczna oraz pełna namiętności. To seria dla dojrzałego, wymagającego czytelnika, potrzebującego porywającej, mistrzowsko wykreowanej, pełnej zwrotów akcji historii. To jak zwykle niezawodna Sarah J. Maas.
Każda baśń ma szczęśliwe zakończenie. Miłość oraz dobroć wygrywają, grzebiąc w przeszłości wszystko co złe i niegodziwe. Niegodziwcy upadają, książęta oraz księżniczki stają naprzeciw wspólnej, niewątpliwie wspaniałej przyszłości. Jednak, czy ktoś się zastanawiał co dzieje się po zakończeniu tej wzniosłej oraz szczęśliwej opowieści? Co jeśli nie jest już ona tak piękna, jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Interpretując obraz, przyglądamy się jego kolorystyce, poszukujemy w nim potencjalnych symboli, których domniemanych znaczeń tropimy pośród biografii autorów. Doceniamy kunszt, innowacyjny pomysł oraz piękno ziejące od kilkuset tysięcy, czy też milionów pociągnięć pędzlem. Dostrzegamy jednak tylko wierzch, choć usilnie od wielu wieków staramy się oszukać samych siebie oraz świat, twierdząc, iż jest inaczej. Każdy obraz posiada bowiem dwie historie. Nam, po wielu trudach może udać się dojrzeć ewentualnie jedną. Druga na zawsze pozostanie tajemnicą czasu oraz człowieka, który powołał go do życia. Bowiem czasami obraz skrywa, więcej niż kiedykolwiek moglibyśmy przypuścić...
Po jednej stronie czasu oraz obrazu, w roku 1967 Odelle Bastien - czarnoskóra, początkująca pisarka, dzięki wielu zbiegom okoliczności zostaje wpleciona w historię odnalezienia dzieła młodego, hiszpańskiego artysty, zaginionego podczas wojny. Niespodziewanie staje się również osobą, która skrawek, po skrawku odkrywa prawdziwą opowieść skrytą między pociągnięciami pędzla, między dziewczyną trzymającą w dłoniach głowę swej siostra oraz lwem, potulnie leżącym u jej stóp. Trzydzieści lat wcześniej, rodzina Schlossów stawia czoło hiszpańskiej rewolucji, własnym emocjom oraz oszustwu, które doszczętnie zniszczy ich rodzinę...
Często, po sukcesie swego debiutu literackiego, autor pchany chęcią pociągnięcia dobrej passy, wydaje kolejne książki, marząc o sukcesie równym, jeśli nie wyprzedzającym dzieło poprzednie. W takim momencie, można ujrzeć wielkość autora; czy jego wyobraźnia oraz talent doszły do kresu podczas pisania pierwszej powieści, czy też świecić będą triumfy, podczas przelewania kolejnych pomysłów na papier? Jessie Burton jest autorką, która w 2014 roku zachwyciła świat, w tym mnie, swym niezwykłym debiutem. Rozgrywając się w 1686 roku fabuła Miniaturzystki to historii młodej holenderskiej kobiety, która po zamieszkaniu w domu swego znacznie starszego, wiecznie odtrącającego ją męża zaczyna odnajdywać pozostawiane przez tajemniczą kobietę miniaturki, łudząco przypominające jej codzienne życie, sekrety oraz elementy, których nie miał prawa znać nikt inny oprócz niej samej...Powieść ta była niezwykła niemal w każdym zakresie, stając się jedną z subiektywnie lepszych lektur minionych lat. Nadszedł jednak rok 2016, nadeszła Muza oraz przekonanie, że Jessie Burton, to pisarka, o której jeszcze nie raz wspomni świat.
Muza jest powieścią skomplikowaną oraz niezwykle misternie przedstawioną. Narracja sumiennie przerzuca nas na przemian, z lat sześćdziesiątych XX wieku, czarnoskórej pisarki oraz londyńskich, pełnych tajemnic ulic do przedwojennej, tonącej w rewolucji Hiszpanii. Cała powieść jest tak skonstruowana, by pogrążony w lekturze czytelnik, nie był w stanie się oderwać, nie poznawszy uzupełnienia historii, odpowiedzi na liczne, nurtujące go pytania oraz chociażby skrawka tajemnicy, która omamia niczym intrygujący, pełen sekretów obraz. Jestem oczarowana rozmachem tej powieści, której wielowątkowość, genialnie zakończenie, sensualność, egzotyczność oraz mistrzowskie dopracowanie fabuły, wydają się stawiać ją na piedestale książek swego gatunku, wydanych w okresie ostatnich lat.
Dzieło Jessie Burton jest niezwykle specyficzne, owiane klimatem, który mimowolnie przenosi w przeszłość, zarówno do przedwojennej, pełnej egzotyki oraz namiętności Hiszpanii, jak i szarych, obdartych z pozorów ulic Anglii. Jestem zaskoczona łatwością z jaką, autorce udało się dopracować każdy szczegół, przedstawić fabułę oraz bohaterów w sposób, który niemal do ostatnich stron zmusza czytelnika do zmiany przypuszczeń oraz dotychczasowych poglądów. Cała ta misternie przygotowana gra rozgrywa się w niezwykle skrojonym tle. Czytelnik poznaje przedwojenne losy Hiszpanii, przemierzanej przez generała Franco - autora antyrepublikańskiego przewrotu, na zawsze mającego zmienić nie tylko losy bohaterów powieści Jessie Burton, lecz również stanowiącego tło dla wydarzeń kraju.
Ta książka to niezwykłe studium sztuki, pożądania, umysłu artysty, pobudek nim kierujących oraz tajemnic, jakie skrywają dzieła. Kim jest muza? Czy artysta pragnie być zapamiętany? Czy miłość może przewyższyć swą istotą piękno tworzenia? Muza jest powieścią niezwykłą, przepełnioną wieloletnimi sekretami, emocjami oraz esencją kobiecości, zdrad, a także odcieni miłości, nie tylko zresztą tej wzniosłej. To pięknie ukazane wnętrze artysty, nie tylko tego dzierżącego w swej dłoni pędzel, lecz również tego, którego atrybutem jest pióro. To także opowieść o przeszłości, której echa niezmiennie potrafią nawiedzać nas przez wiele lat, nie pozwalając nam na zapomnienie, czy też odkupienie.
Główną zaletą powieści Jessie Burton są niezwykle wykreowane postacie, których motywy, zachowania oraz decyzje nie pozwalają czytelnikowi na ich jednoznaczne potępienie, bądź akceptację. Są oni bowiem równie tajemniczy co obraz, którego istotę w 1967 roku, w pewnym instytucie próbuje zgłębić dwudziestosześcioletnia Odelle. Przejrzenie przez ich kalane kolejnymi wydarzeniami dusze wydaje się nie do końca możliwe. Byli skomplikowani, wielowymiarowi, intrygujący ponad wszelką miarę. Swymi sekretami, niejednoznacznymi motywami oraz targającymi nimi emocjami, sprawili, iż książka ta stała się jeszcze ciekawsza.
Przebieg zdarzeń oraz samo zakończenie wydają się być idealnie przemyślane. Każdy element stanowi fragment, finezyjnie przygotowanej układanki. Poznajemy fakty, bądź przypuszczenia dzięki snutej przez Odelle opowieści, by następnie skonfrontować je z historią, towarzyszącą tworzeniu obrazu Rufina i lew, tak bardzo przez czas oraz przypadkowych ludzi oddalonego od pierwotnego zamysłu twórcy. Czytając tę powieść odniosłam wrażenie, iż czytam książkę wielką, w swym rozmachu niezwykłą, taką, którą zapamiętają tysiące poruszonych czytelników na całym świecie. O takich lekturach się rozmawia, do takich pragnie się powracać, z nadzieją, iż przy kolejnym podejściu odnajdziemy w niej coś co umknęło nam podczas pierwszej próby.
Sądziłam, iż po znakomicie przyjętej Miniaturzystki Jessie Burton nie uda się powtórzyć tego zdumiewającego sukcesu sprzed dwóch lat. Jednak już teraz wiem, że każda jej powieść będzie równie wyjątkowa co poprzednia, gdyż ta autorka oznacza się niezwykłą łatwością tworzenia, pieczołowitością oraz finezją, która sprawia, że jej dzieła pozostają niezapomniane. Jej styl, bogaty zasób słownictwa oraz niezaprzeczalny dar stawiają ją w gronie moich ulubionych, współczesnych pisarzy. Mam nadzieję, że jeszcze niejednokrotnie w swym życiu, Jessie Burton zaszczyci świat swoim piórem oraz wyobraźnią.
Nie potrafię ocenić, które dzieło londyńskiej pisarki było znamienitsze, gdyż każde z nich stanowiło coś odrębnego oraz w swej niezwykłości wspaniałego. Obie te przepełnione emocjami powieści na długo pozostają w czytelniku, zmuszając go do zastanowienia się nad wieloma kwestiami. Obie szokują, obie intrygują, obie w sposób piękny a zarazem okrutny ukazują różne momenty w dziejach ludzkości, wplatając w nie historie niebywale oryginalne oraz poruszające. Muza jest książką, na którą zdecydowanie warto czekać, poświęcić jej kilka wieczorów oraz pochylić się głębiej nad przedstawionymi w jej wnętrzu wątkami. Pozwolić stać się częścią historii o pewnym obrazie, jego twórcy, londyńskiej pisarce oraz kobiecie, której nowe życie zaczęło się na pewnym statku płynącym do Anglii.
Z całego serca polecam Wam lekturę tej powieści, gdyż jest to jedna z lepszych powieści, jakie zostały wydane na przestrzeni ostatnich lat. To opowieść o sztuce, jej istocie oraz uczuciach, które władają nami równie mocno co nasze muzy. Piękna, okrutna, niebywała, poruszająca oraz szokująca. To niezapomniany portret samego twórcy oraz jego inspiracji, pożądania oraz kobiecości. Od tej książki nie można się oderwać. Jej się nie czyta - nią się żyje, chłonąć fenomenalną opowieść obnażającą oszustwo oraz namiętności, które zmieniły nie jedno życie. Niewinne, czy nie... przekonajcie się o tym sami!
Interpretując obraz, przyglądamy się jego kolorystyce, poszukujemy w nim potencjalnych symboli, których domniemanych znaczeń tropimy pośród biografii autorów. Doceniamy kunszt, innowacyjny pomysł oraz piękno ziejące od kilkuset tysięcy, czy też milionów pociągnięć pędzlem. Dostrzegamy jednak tylko wierzch, choć usilnie od wielu wieków staramy się oszukać samych siebie oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niekiedy trzymając w dłoniach książkę wiemy już, ze zatracimy się w niej bez reszty, że będzie to historia jedna na milion a nawet dwa, że zwyczajnie ją pokochamy miłością nadzwyczajną. W tej książce nie ma po prostu słów. Są pięknie namalowane za ich pomocą zdania, obrazy, cytaty, które na długo pozostają w głowie czytelnika.
„Nigdy nikomu nie ufaj, Danielu, a tym bardziej ludziom, których podziwiasz. Bo nie kto inny, a właśnie oni zadadzą ci najboleśniejsze rany.”
Nawet nie wiem od czego zacząć. Mimo upłynięcia około tygodnia od skończenia tejże książki, emocje jakie mi towarzyszą są równie intensywne co w trakcie jej lektury lub dopiero po skończeniu! Jestem pod wrażeniem każdego elementu w niej zawartego, rozpoczynając od pomysłu, przechodząc przez postacie kończąc na wielowymiarowości historii oraz skarbnicy pięknych cytatów. Trzymając ją w dłoniach, wiem, że nie trzymam jedynie papierowej rzeczy, trzymam nadzwyczajną historię o piękne, zagadkowej i niekiedy szokującej historii. Trzymam w dłoni życie Daniela.
„Prawdziwa nienawiść to dar, którego człowiek uczy się latami.”
Jestem urzeczona historią, której szczęśliwe zakończenie jest tylko pozorem skrywającym coś powoli odkrywającego się przed czytelnikiem na kartach powieści. Mimo rozstrzygnięcia o takim właśnie finale, po lekturze na mojej twarzy nie zaigrał uśmiech, lecz towarzyszyło mi uczucie smutku. Historia Daniela, by nie zdradzać Wam zbyt wiele, ma więcej niż jeden wymiar. Jest odbiciem innej, równie przejmującej, równie pięknej, równie ciekawej. Mamy dwa światy, dwa czasy i nieubłaganie nadciągające zakończenia, które nie wróżą niczego dobrego. To jedna z tych historii, o których przed lekturą powinno wiedzieć się jak najmniej. Opis z tyłu książki jest na szczęście na tyle dobrze skonstruowany, że wyjawiając ogólny zarys historii nie odkrywa praktycznie niczego.
„Są więzienia gorsze od słów, Danielu.”
Miłość, tajemnica, historia, piękna sceneria, emocje, powoli odkrywana prawda, napięcie i wiele, wiele innych - to tylko niektóre z rzeczy, które odnajdziecie w tej książce. Jest ona bowiem przedstawicielem rzadkiej kategorii - Książek niezapomnianych, ponadprzeciętnych, małych literackich cud. Ile w swoim życiu odnaleźliście pozycji, które na długo pozostawały razem z Wami, której język zachwycił Was jak żaden inny, której historia była nieporównywalna z żadną inną? Oto książka, do której człowiek wraca, poleca wszystkim dookoła, ma nadzieję, że przekaże ją swoim dzieciom by i te mogły poznać losy głównego i nie-głównego bohatera. Zatracić się podobnie jak ich rodzic w historii w pięknej scenerii Barcelony.
„Ktoś kiedyś powiedział, że w chwili, kiedy zaczynasz zastanawiać się, czy kochasz kogoś, przestałeś go już kochać na zawsze.”
Bohaterzy to wyraźnie zarysowane perły, które w trakcie lektury wyławiamy i kolekcjonujemy w sercu niczym perełki w ulubionym schowku na rzeczy cenne. Każdy z nich wrył mi się w pamięć swoim charakterem, dobrocią bądź wręcz przeciwnie - okrucieństwem. Poznając losy każdego z nich, siedziałam spięta i zdenerwowana, a przede wszystkim jednak podekscytowana. Nie mogłam się doczekać, bądź też bałam się rozwinięcia sytuacji, na każdej ze stron nie wiedząc co na nich mnie czeka. Koniec końców książka zachwyciła mnie swoim pięknem i pomysłowością oraz zasmuciła. Dlaczego? Żeby się tego dowiedzieć, musicie przeczytać książkę.
„Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie.”
Styl pisania autora to długo wyczekiwana przeze mnie niespodzianka i nadzwyczajność. On nie pisze, on maluje za pomocą słowa. Stworzył tym samym jedną z najpiękniej napisanych książek, jakie dane mi było przeczytać. Posklejać zdania w całość to nie wyzwanie, lecz nadać im kształtu, koloru, emocji? To talent, cud - tak rzadko już spotykany. Pan Zafón niezaprzeczalnie go posiada.
„Wspomnienia są gorsze niż kule.”
Jeśli ta książka, jakimś cudem jeszcze nie trafiła w Twoje ręce, zmień to. Przeczytaj, pokochaj, zapamiętaj. Poznaj kultową powieść, od której oderwanie się graniczy z cudem, a domysły i pytania rozrywają człowieka pragnąć ujrzeć światło dzienne i odnaleźć odpowiedź lub potwierdzenie. Ona jest...
Po prostu piękna.
Po prostu niezwykła.
Na takie książki po prostu się czeka.
Książkę oceniam na 11/10
http://zagoramiksiazek.blogspot.com/
Niekiedy trzymając w dłoniach książkę wiemy już, ze zatracimy się w niej bez reszty, że będzie to historia jedna na milion a nawet dwa, że zwyczajnie ją pokochamy miłością nadzwyczajną. W tej książce nie ma po prostu słów. Są pięknie namalowane za ich pomocą zdania, obrazy, cytaty, które na długo pozostają w głowie czytelnika.
więcej Pokaż mimo to„Nigdy nikomu nie ufaj, Danielu, a tym...