-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Od pewnego czasu fantastyka przeżywa prawdziwe zatrzęsienie. Ów wzmożony ruch zaobserwować można po obu stronach barykady, po stronie autorów oraz czytelników. Pisarze prześcigają się w pomysłach, w coraz bardziej skomplikowanych światach oraz zasadach je porządkujących. W nieschematycznych fabułach. W niebanalnych bohaterach oraz zaskakujących, psujących im szyki antagonistach. Gatunek ten daje tyle możliwości, ile w stanie stworzyć jest ludzka wyobraźnia. Mimo wszystko, w natłoku pozycji z gatunku, ciężko odnaleźć coś naprawdę dobrego. Coś, co nie tylko fabularnie zaintryguje czytelnika. Jay Kristoff ostatnimi czasy stał się osobistością w świecie wielbicieli fantasy rozpoznawalną, zarówno za sprawą projektów samodzielnych (omawiana w recenzji Nibynoc, czy też seria Wojen Lotowsowych), jak i wspólnych. Mowa tu o Illuminae, które szturmem ostatnimi czasy wbiło się na polski rynek czytelniczy. Na czym więc polega fenomen autora? Czy zasługuje na zachwyty spadające na jego twórczość z różnych stron świata?
Mia tańczy z cieniami. Mia nimi włada. Cienie ją chronią i są jej towarzyszami – zawsze. Jest zabójczynią, a jej pieśnią są krzyki mordowanych ofiar. Czytelnicy poznają ją jednak w chwili, gdy zakończywszy pierwszy człowieczy żywot, zostaje wysłana przez swego mistrza do szkoły dla zabójców. Mia ma bowiem porachunki z ważnymi osobistościami Bożegrobia; miasta świata, w którym prawie nigdy nie zapada zmrok. Na nieboskłonie bowiem w różnych szykach widnieją trzy słońca. Zabójczyni wie, że pokonać winnych śmierci jej rodziny, może tylko stając się Ostrzem. A droga do inicjacji jest długa, trudna i pełna prób.
Co w pierwszej kolejności zasługuje na uwagę, to moje ogólne odczucia towarzyszące mi podczas lektury przygód Mii, jak i po ich zakończeniu. W przypadku literatury z tego gatunku (fantastyki średniej, bądź niskiej klasy) za najważniejszy czynnik wpływający na moją ostateczną ocenę przyjmuję – oprócz rzecz jasna pomysłowości, oryginalności oraz kreacji świata i bohaterów – stopień zaangażowania, ilość nagromadzonych emocji oraz zdolność autora do poruszenia czytelnika. Moim zdaniem, Jay Kristoff stworzył naprawdę świetną historię, mogącą ze spokojem stać na równi z pozycjami stworzonymi przez znaną powszechnie w środowisku – Sarah J. Maas. Nibynoc angażuje, zapewnia rozrywkę oraz wzbudza tabun emocji, które nie opuszczają czytelnika nawet po zakończeniu lektury.
Świat wykreowany przez Jaya Kristoffa jest naprawdę intrygujący. Co prawda, książka zawiera co poniektóre schematy znane już z wielu fantastycznych, czy też młodzieżowych pozycji, jednak autor stawia je w nowym świetle, zgrabnie rozciągając je do własnych potrzeb oraz zachcianek wyobraźni. Świat przedstawiony w Nibynocy został bowiem dodatkowo odziany w dojrzalsze szaty, przeznaczone dla widoku starszej młodzieży, bądź wręcz osób dorosłych. Brutalność, seks, krew, morderstwa, przemoc, przekleństwa – to cechy charakterystyczne książki pana Kristoffa. Narrator powieści nieomal od pierwszego zdania rozwiewa nasze nadzieje na piękno, na szczęście, na pominięcie mocniejszych fragmentów. Od samego początku przedstawia historię obdartą z subtelności oraz pozorów. Pełną przemocy, żądz oraz mroku.
Najciekawszym jednak elementem powieści jest narrator. Wszechwiedzący, snujący historię pewnej zabójczyni, niekiedy dopełniający znaną sobie historię za pomocą licznych odniesień. Nie przedstawia się, pozostawia jedynie mętne poszlaki mogące naprowadzić czytelnika na drogę do swej prawdziwej tożsamości. Przez całą lekturę powieści towarzyszyło mi zaciekawienie oraz pewien rodzaj niepokoju. Kim może być osoba tak dogłębnie znająca życie Mii? Od początku zresztą – co nie jest spoilerem – przyznaje, że dziewczyna, którą znał nie żyje. Na tym polu, nie można odmówić autorowi oryginalności. Niezwykły, dość ryzykowny zabieg, sprawdził się tu w stu procentach. Czytelnik oprócz śledzenia fabuły powieści skupiającej się wokół historii Mii, próbuje dociec możliwej tożsamości narratora, która umyka mu za każdym razem, gdy wydaje mu się, że podszedł dostatecznie blisko. Nieprzewidywalność to bowiem kolejny bardzo ważny i mocny punkt Nibynocy.
Niejednokrotnie zostałam przez autora zaskoczona. Nie dwa i nie trzy razy, jeśli mam być precyzyjniejsza. Akcja jest naprawdę dobrze skonstruowana. Zmusza czytelnika do angażowania się w losy bohaterów. Jest również dobrze wyważona, punkty kulminacyjne oraz szybka akcja przerywane są wolniejszą akcją, dającą wytchnienie, jednak jednocześnie ciążącą; dającą świadomość nadciągającego mroku. Świetnie się bawiłam podczas lektury, z niecierpliwością oraz dozą niepokoju przewracałam kartki, nie mogąc się doczekać dalszych wydarzeń. Sama akcja dzieje się dwutorowo, by w pewnym momencie przybierając formę wspomnień, wedrzeć się w główny tor narracji, dając wiele odpowiedzi, jak i rodząc kolejne, równie naglące pytania. Oprócz bowiem akcji właściwej, czyli szkolenia Mii, poznajemy jej młodszą, osieroconą wersję z przeszłości, która powoli odkrywa własne moce oraz tajemnice związane z losem jej rodziny.
Oprócz fabuły, Nibynoc może poszczycić się także świetną kreacją zarówno świata, jak i bohaterów, genialnymi dialogami oraz rewelacyjnym, zwodzącym wręcz niekiedy poprowadzeniem historii. Odbiorca bowiem wybucha za śmiechu, tylko po to, by następnie chwycić głowę w niedowierzaniu nad okrucieństwem fabuły. Kocha, by w przyszłości nienawidzić. Wierzy bohaterowi, by po chwili żałować swej naiwności. Akcja jest zaskakująca oraz ani na moment nie daje czytelnikowi poczucia znudzenia. Autor doskonale również zbudował atmosferę powieści. Bardzo specyficzną, przywodzącą na myśl krew, kurz, pot oraz gęstniejący z każdą chwilą mrok. Przenoszącą czytelnika na wypełniony piachem krajobraz, gdzie niebezpieczeństwo czai się nawet w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Do brudnych, pełnych hochsztaplerstwa ulic, posiadającego człowiecze kształty miasta. Do sali treningowej, w której zapach potu łączy się z metalicznym posmakiem krwi na języku.
Bohaterowie są bardzo dobrze wykreowani. Wyraziści, niejednoznaczni, dobrze umotywowani. Choć wielokrotnie widać również, że poznawana w pierwszych etapach lektury motywacja, nie jest głównym czynnikiem, decydującym w przypadku podejmowania decyzji. Co dodatkowo pogłębia wielowymiarowość postaci, czynią je bardziej skomplikowanymi, niżeli w większości książek fantasy, jakie dane mi było w życiu przeczytać. Ważnym aspektem, który również chciałabym podkreślić jest także sam świat stworzony przez Jaya Kristoffa. Świetnie kształtuje się dzięki rozlicznym opisom oraz specyficznej atmosferze w wyobraźni czytelnika. Widać, że autor ma naprawdę wiele pomysłów co do świata, w którym dane jest żyć Mii. Nie mogę się doczekać, aż ujrzę więcej zakamarków wyobraźni tego pisarza.
Podsumowując, Nibynoc jest ciekawą propozycją wydawniczą z gatunku fantastyki dla fanów takich autorów jak Sarah J. Maas, czy Leigh Bardugo. Choć ich twórczość różni się pod wieloma względami, mają pewne elementy wspólne, które sprawiają, że wielbiciel jednego, zatraci się również w dziełach drugiego. Dobrze napisana, z jednym z ciekawszych początków, jakie dane mi było w książce kiedykolwiek czytać, z wyrazistymi bohaterami, z niebanalnymi intrygami oraz światem, który stawia wiele pytań. Nietuzinkowa narracja, wartka akcja oraz emocje nie opuszczające czytelnika jeszcze na długo po zakończeniu lektury. Dawno żadna książka fantasy, aż tak mnie nie wciągnęła. Dawno żadna tak mnie nie zaintrygowała. Dawno tak bardzo nie czekałam na jakąś kontynuację. Koniecznie zagłębcie się w świat cieni razem z ich panią – Mią.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/10/nibynoc-jay-kristoff.html)
Od pewnego czasu fantastyka przeżywa prawdziwe zatrzęsienie. Ów wzmożony ruch zaobserwować można po obu stronach barykady, po stronie autorów oraz czytelników. Pisarze prześcigają się w pomysłach, w coraz bardziej skomplikowanych światach oraz zasadach je porządkujących. W nieschematycznych fabułach. W niebanalnych bohaterach oraz zaskakujących, psujących im szyki...
więcej mniej Pokaż mimo to
Okres średniowiecza oraz renesansu jawi się nam jako czas, w którym triumfowali mężczyźni. To oni zasiadali przecież na tronach, oni dowodzili zwycięskimi armiami, wstrzymywali słońce i ruszali ziemię, panowali w domostwach oraz zasiadali na ważniejszych, nie tylko urzędniczych stanowiskach. O ich szaleństwach, romansach, miłościach, nie zawsze słusznych decyzjach, czy też bitewnej furii pieją księgi historyczne; zarówno podrzędne podręczniki oraz dzieła naukowe. Patriarchat, to jedne z pierwszych skojarzeń, jakie przywodzi nam ten okres historyczny. Kobiety tamtych czasów – zarówno królowe, jak i zwykłe uliczne ladacznice – kryją się w cieniu swoich mężów, władców, kapłanów, urzędników, naukowców; mężczyzn, którym przyznano władzę, nad – jak wtedy ją określano – słabą, gorszą wręcz płcią. Jednak ta płeć nigdy nie była słaba i wcale nie gorsza, jak pokazuje chociażby przykład Bony Sforzy; polskiej królowej nad wyraz wyedukowanej oraz politycznie rozeznanej. Mimo wszystko jednak, kobiety zostały okryte w tej epoce cieniem, który w swej napisanej z rozmachem powieści, odgania Anna Brzezińska, ukazując realia zarówno zwyczajnych służek, jak i królewien.
Dosia przychodzi na świat, dokładnie w ten sam dzień co królewska córka Bony Sforzy oraz Zygmunta I Starego – Katarzyna. Jej życie jednak znacznie różni się od tego prowadzonego przez potomkinię władcy Polski, Dosia poczęta została bowiem w wyniku gwałtu mistrza Bartłomieja na wywodzącej się ze wsi młodej służce Reginie. Ponadto dziewczynka okazuje się być karlicą, służącą w swej młodości ladacznicom, jako dziwo, otwierające portfele ciekawskim, posiadającym grosz, widzom. Jednak splot pewnych wydarzeń sprawia, że karlica trafia na sam Wawel, a dzięki sympatii trzech córek Zygmunta I, zostaje ona ich towarzyszką oraz powiernicą, mającą pozostać w ich życiach, już do ostatnich ich chwil.
Córki Wawelu to opowieść o kobietach epoki średniowiecza i renesansu, a zarazem obszerna, wartościowa lekcja historii skupiająca się na ich życiu, jak i na elementach świata je okalającego. Anna Brzezińska mistrzowsko prowadzi czytelnika zarówno po korytarzach zamku wawelskiego, jak i najobskurniejszych ulicach ówczesnego Krakowa, w poszukiwaniu prawdy o kobietach wszelkich stanów oraz charakterystyki rzeczywistości, w której dane im było żyć. Otrzymujemy portrety kobiet z nieomal wszystkich stanów społecznych. Od ladacznic, przez służbę, arystokrację, aż po same królowe. Dowiadujemy się jak niełatwe – bez względu na sprawowaną pozycję – były ich żywota. Jak płonęły na stosach, jak niekiedy bezkarnie gwałcone były przez swoich pracodawców, jak w większości aspektów życia podlegały mężczyznom. Pierw próbującym je wydać za mąż ojcom, potem traktującym je z góry mężom, widziane przez nich jedynie, jako mogące wydać na świat ich dzieci ciała.
Omawiana przeze mnie pozycja jest powieścią napisaną z niebywałym rozmachem. Zawiera ona dzieje członków monarchii – głownie jej żeńskiej części – ówcześnie panującej w Europie, z przeważeniem dziejów postaci historycznych pochodzenia polskiego. Fabularna historia karliczki Dosi – towarzyszki wawelskich królewien, przeplata się z często długimi wywodami na temat ówczesnej obyczajowości, kultury, codziennych aspektów życia, czy nawet kwestii tak wydawać by się mogło odległej od monarszych komnat, jak palenia heretyków na stosie. Córki Wawelu przez właśnie ową właściwość, są skierowane do, rzec można, dość wąskiego grona odbiorców. Do wielbicieli historii, pasjonatów dziejów rodu Jagiellonów, osób zainteresowanych mentalnością ludzi dawnych epok oraz entuzjastów kolei losu szesnastowiecznej, a także piętnastowiecznej Europy.
Dzieło Anny Brzezińskiej to przeżycie niewątpliwie niezapomniane, choć zmuszające do poświęcenia mu pokaźnej ilości czasu. Książka ta ma bowiem ponad 800 stron. Osiemset stron pełnych niekiedy żartobliwych, niekiedy przerażających opowieści na temat koronowanych głów rządzących ówczesną Europą. Osiemset stron poświęcone kobietom wywodzącym się ze wszystkich stanów, ich niełatwemu życiu, a także mentalności, jaką się odznaczały. Osiemset stron przepełnionych faktami, lecz również wątkami dodanymi. Przykładem jest chociażby sama postać Dosi. Chociaż wedle historyków karliczka istniała, autorka, jak sama przyznaje musiała sama upleść jej dzieje przed dostaniem się na wawelski dwór.
Historia Polski przed wiekiem XX, była dla mnie tematyką dość odległą, niezbyt zresztą atrakcyjną. Moja miłość do historii bazuje głównie na zainteresowaniu okresem komunizmu, a także wydarzeniami z lat 1939-1945. Książka pani Anny jednak nieco zmieniła dość wąskotorowy zasięg moich historycznych zainteresowań; przypomniała jak wielką miłością niegdyś darzyłam wszelakie filmy kostiumowe, mające miejsce w średniowieczu oraz epokach późniejszych, czy to na ziemiach angielskich, francuskich, rosyjskich, bądź dla kolejnego przykładu polskich. Córki Wawelu zmuszają czytelnika do szukania informacji na własną rękę, zasiewają chęć pogłębienia swojej wiedzy na temat tej epoki, odnalezienia portretów postaci, o których jeszcze przed momentem się czytało. To naprawdę, naprawdę świetna powieść historyczna.
Styl pisania pani Anny Brzezińskiej jest naprawdę godny wyróżnienia. Również dzięki niemu, przez lekturę Córek Wawelu nie przechodzi się tak długo, jak mogłoby się wydawać, ze przeczytanie tak obszernej powieści zajmie. Choć wciąż, jak już mówiłam wcześniej, jest to przedsięwzięcie dość czasochłonne! Mam jednak zastrzeżenie co do, dość można rzec dygresyjnego oraz zaburzonego pod względem chronologicznym sposobu wyłożenia historii, a także przekazywania informacji na temat owej epoki. Rozumiem zamysł, podporządkowanie się tematyce kolejnych rozdziałów oraz przytaczanie scen z życia karlicy oraz królewien, jednak dla mnie, jako odbiorcy często pojawiające się dygresje, sprawiające, że czytelnik odchodzi od wydarzenia, nazwijmy go na potrzeby chwili głównego, wprowadza niejaki zamęt. Zaburzenie chronologiczne, objawiające się w przytaczaniu różnych scen z życia danej królewny, w różnych, niekiedy bardzo odległych od siebie rozdziałach, także działało na pewnego rodzaju dyskomfort pojawiający się podczas lektury. Być może jest to odczucie czysto subiektywne i bardziej wprawionym w czytaniu tego gatunku nie przeszkodzi, jednak dla mnie stało się to (jedynym) minusem powieści.
Widać w piórze pani Brzezińskiej, że nie jest to jej pierwsza literacka próba. Ma ona za sobą bowiem już wiele książek, podchodzących jednak pod gatunek, z goła by się wydawać mogło inny, czyli fantastykę. Za ową twórczość była również nagradzana. Córki Wawelu na nagrodę i to nie jedną zdecydowanie również zasługuje i mocno trzymać będę kciuki, by tak się właśnie w przyszłości stało. Jest to powiem powieść bardzo dopracowana, ciekawa, zdecydowanie mimo objętości nie nużąca, pełna portretów kluczowych dla europejskiej sceny politycznej postaci. W Córkach Wawelu, mimo że pierwsze skrzypce gra niezwykle zróżnicowane potomstwo króla Zygmunta I Augusta to na kartach tej powieści, możemy również poznać oblicza oraz fakty historyczne dotyczące życia chociażby Ivana IV zwanego (zdecydowanie słusznie, jeśli ktoś by mnie pytał) Groźnym, bądź familii polskiej królowej Bony Sforzy. W tej książce widać niewyobrażalny wręcz momentami ogrom wiedzy oraz pracy włożonej w jej napisanie. Chociażby z tego powodu, autorce należą się słowa uznania oraz szacunku.
Lektura Córek Wawelu zajęła mi prawie cztery dni. Zdecydowanie mogę jednak uznać, że nie był to czas zmarnowany. Zamknęłam tę powieść ukontentowana zarówno jako wielbicielka słowa pisanego, jak i historii samej w sobie. Odeszłam od tej powieści żądna pogłębienia swojej wiedzy. Wrócę do niej, jako do świetnie napisanego, intrygującego portretu epoki, widzianej oczami kobiet. Bo na pewno wrócę, może nie do całości, lecz na pewno do pewnych rozdziałów, jeszcze raz, niekiedy z bardzo skrajnymi emocjami czytając o rolach i dolach kobiet wywodzących się z różnych stanów społecznych. Do królewien, do ladacznic, służek oraz żon arystokratów. Do domniemanych trucicielek, czarownic, wyrodnych matek. Wszystkim wielbicielom historii mogę serdecznie polecić książkę pani Anny Brzezińskiej, gdyż jest warta Waszej uwagi.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/09/corki-wawelu-opowiesc-o-jagiellonskich.html)
Okres średniowiecza oraz renesansu jawi się nam jako czas, w którym triumfowali mężczyźni. To oni zasiadali przecież na tronach, oni dowodzili zwycięskimi armiami, wstrzymywali słońce i ruszali ziemię, panowali w domostwach oraz zasiadali na ważniejszych, nie tylko urzędniczych stanowiskach. O ich szaleństwach, romansach, miłościach, nie zawsze słusznych decyzjach, czy też...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie ma takiego roku, w którym na jaw nie wyszłoby – głośniejsze medialnie, czy też nie – nowe, naukowe odkrycie. Jesteśmy bowiem na takim etapie poznawania otaczającej nas rzeczywistości, że wiele pytań uzyskało swoją odpowiedź, jednak w porównaniu z ogromem niewiedzy ciążącej nad naszymi głowami, aktualną, pozyskaną wiedzę o świecie można nazwać jedynie ułamkiem procenta tego, co do odkrycia pozostało. Jednostki wybitne – chociażby naukowcy, lekarze, czy też astronomowie, poświęcają swoje życie na odkrywanie kolejnych, dotychczas niedostępnych dla swoich poprzedników tajemnic. Ciekawość – to jest czynnik, który ich napędza. Jednak dokąd on prowadzi? Już Dostojewski, za pomocą postaci Raskolnikova, w jednej ze swoich najważniejszych powieści, wchodzi w polemikę zarówno z pozostałymi bohaterami, jak i czytelnikami, na temat uprzywilejowania jednostek wybitnych w kontekście norm moralnych obowiązujących w społeczeństwie. Czy ktokolwiek z Was zastanawiał się kiedyś z czym wiążą się niektóre odkrycia? Jaką cenę płaci świat za postęp cywilizacyjny? Czy jednostki wybitne mają prawo żyć poza moralnością, jeśli w grę wchodzi nauka?
Norton Perina jest przeciętnym studentem medycyny, który – również poprzez konflikt ze znaną w środowisku naukowym postacią – zostaje wysłany w charakterze pomocy medycznej do głębiej dotychczas niezbadanych mikronezyjskich wysp położonych na Pacyfiku. Towarzyszy mu Paul Tallent, znany antropolog oraz jego pomocnica Esme. Z początku zwyczajna, naukowa podróż, z czasem przynosi odpowiedź na najbardziej pożądane przez ludzkość pytanie; czy życie wieczne jest możliwe? To odkrycie zmieni nie tylko świat, ale i samego bohatera.
Nie sposób mówiąc o Hanyi Yanagharze – choć jest to założenie zdecydowanie błędne – nie nawiązać do jej pierwszej, wydanej w Polsce powieści, czyli do Małego życia. Osobiście należę do grona, które uznały geniusz autorki po lekturze jej bestsellerowej powieści, jednak miały co do niego pewne zastrzeżenia; po prostu nie zostały tak oczarowane, jak reszta. Obie powieści można porównać tylko pod paroma względami; erudycyjnego, ponadprzeciętnego sposobu w jaki zostały napisane, wręcz przerażającej prostoty przekazy rzeczy tragicznych oraz obnażania mroków spowijających zarówno świat, jak i ludzkie dusze. Sama fabuła traktuje jednak o kompletnie innych rzeczach. Ludzie na drzewach są bowiem debiutem autorki, który skupia się na moralności oraz jej braku, na nauce, na zderzeniu kultur oraz konsekwencjach jakie niesie za sobą cywilizacja.
Ludzie na drzewach to powieść na wskroś naukowa. Pełna opisów funkcjonowania plemion, biologicznych aspektów samego odkrycia studni młodości, laboratoryjnych czynności, psychologii i antropologii. Nie pozbawiona jest jednak akcji. Na dobrą sprawię książka ta jest bardzo szczegółową oraz złożoną retrospekcją, do której wstęp napisał przyjaciel głównego bohatera powieści, by następnie oddać w nasze ręce kilkadziesiąt lat życia Nortona Periny, spisanych własnoręcznie przez owego mężczyznę. Przyjaciel Periny zresztą wielokrotnie za pomocą przypisów uzupełnia historię własnymi wspomnieniami, wiedzą powszechną, czy też wyjaśnieniami, znacznie poszerzającymi jawiący się przed oczami czytelnika, niekiedy zatrważający obraz.
Przez powody wyżej wymienione, a także przez ciężar, jaki niesie za sobą lektura dzieła Hanyi Yanagihary, Ludzie na drzewach n i e s ą powieścią przeznaczoną dla mas. Widzę to również przeglądając oceny wystawione przez użytkowników chociażby na Lubimy Czytać. Nie każdemu do gustu przypadnie tak naukowy tok myślenia, tak wiele opisów funkcjonowania badanego przez głównego bohatera plemienia, nie każdy może okazać się na tyle dojrzały by skonfrontować się z tematyką powieści. To nie jest pozycja, którą można przeczytać w dzień, czy dwa. To dojrzała, misternie złożona opowieść, która zmusza czytelnika do pochylenia się nad przedstawionymi przez autorkę problemami; do osądzenia działań bohatera; do zapoznania się ze wszystkimi stronami konfliktu; do stawienia czoła przerażającym prawdom na temat nauki i człowieczeństwa.
Książkę cechuje niebywały warsztat pisarski. Język powieści; sposób opisywania kolejnych elementów odznacza się jednak pewnym kontrastem. Yanagihara mimo dość prostego, wyzbytego wręcz z emocji sposobu narracji, szczególnie rzeczy dla odbiorcy szokujących, czy też bulwersujących, zachowuje piękno języka, bogactwo słów oraz płynność opisu, kontentujący szczególnie lubujących się w estetyce pióra odbiorców. Ludzie na drzewach są po prostu świetnie napisani. To ponad to bardzo wiarygodna historia. Wydawać by się mogło – i niejednokrotnie podczas lektury się na tym złapałam – że obraz, który przed oczami czytelnika maluje autorka, jest na tyle szczegółowy, realistyczny, iż ten jej wierzy. Wierzy w rzeczywistość postaci, wierzy w odkrycie Nortona, w kulturę plemienia nakreślonego na kartach przez Yanagiharę. Bowiem praca włożona w napisanie tego debiutu musiała być przeolbrzymia. Wiedza z dziedzin biologii, psychologii, antropologii, czy też geografii, jaką musiała odznaczać się autorka, by tę historię wiarygodnie, krok po kroku budować, jest godna podziwu.
Coś mnie w tej pozycji urzekło. Coś, co w zasadzie powinnam określić za pomocą liczby mnogiej. Począwszy od bliskiej memu sercu tematyki, niebywałego pióra autorki, złudnej wiarygodności opisywanej historii, sposobu narracji, cechującego często książki wybitne (chociażby jedno z dzieł Donny Tartt), szczegółowości opisów kultury badanego przez Nortona plemienia, krzyczących spomiędzy stron do czytelnika pytań na chociażby temat ruchomych granic moralnych oraz zakończenia, które jak zwykle, w przypadku tej autorki, szokuje. Dawno żadna książka – myślę, że od czasów Tajemnej historii – nie zmusiła mnie do zajrzenia tak daleko w głąb ludzkiej duszy, do zakwestionowania praw moralnych, do rzec można wręcz – zrozumienia zachowań w normalnym społeczeństwie niedopuszczalnych. Co również ważne, ta pozycja poruszyła we mnie wiele emocji, od tych pozytywnych, jak chociażby ciekawości, czy też zachwytu, po te negatywne; niesmak, lęk, smutek, niedowierzanie, żal.
Czy jednostki wybitne mając więc prawo do odsunięcia moralności na bok? Czy prawa rządzące w jednej kulturze, mogą odnaleźć miejsce w innej? Do czego zdolny jest człowiek, gdy wyczuje możliwość zysku? Czy cywilizacja zawsze ma pozytywny wydźwięk? Czy by budować, odkrywać musimy niszczyć? Te pytania nasuną się Wam podczas lektury wielokrotnie. Wielokrotnie pojawią się też różne odpowiedzi. Na dobrą sprawę, Yanagihara nie zajmuje stanowiska; to na czytelniku ciąży ta niechlubna odpowiedzialność. Jest zresztą taka scena na pierwszych stronach powieści, podczas której, spotyka się dwójka mężczyzn, rozprawiających o Nortonie, o popełnionych przez niego zbrodniach. Jeden z nich uważa, że historia i tak zapamięta go, jako noblistę, człowieka nauki, ciężar jego win okaże się zbyt lekki, w stosunku do jego wkładu w naukę. Drugi mężczyzna zajmuje stanowisko przeciwne, moralność bowiem, jak można wyczytać z jego wypowiedzi, obowiązuje wszystkich, bez względu na zajmowane w społeczeństwie stanowisko. Ta scena jest zapowiedzią tego, co odnajdziecie na kartach powieści. Konfliktu natury, nauki i moralności. Kto ma rację? Oboje? Żaden? Pierwszy, czy drugi mężczyzna?
Trudno uwierzyć, że Ludzie na drzewach są debiutem, bowiem niektórzy autorzy nie dochodzą do takiego kunsztu, nawet po opublikowaniu swojej którejś już z kolei powieści. Yanagihara zresztą rozprawia się z większością współczesnych pisarzy, już w pierwszym rozdziale. Talent? Ciężka praca? Prawdopodobnie oba. Dla mnie, omawiana w tej recenzji pozycja to jedna z lepszych, jeśli nie najlepszą przeczytana przeze mnie w tym roku powieścią. Dlaczego więc tylko osiem gwiazdek? Ponieważ była to powieść bardzo dobra, zachwycająca wręcz, jednak były takie momenty w książce, w których nie wszystko do końca mi się zazębiało. Nie wszystko było na swoim miejscu. Niekiedy autorka zbytnio skupiała się na opisach kultury, zamiast na psychologii bohaterów. Myślę, że książka na tym zabiegu wiele by skorzystała.
Przez to, że lekturę Małego życia miałam już za sobą w chwili otrzymania Ludzi na drzewach, nieco obawiałam się zabrać za lekturę tej powieści. Bałam się, że jako debiut nie okaże się tak wyjątkowa, jak jej następczyni. Po lekturze obu mogę jednak stwierdzić, że obie odznaczają się swoistym, charakterystycznym dla każdej geniuszem. Obie poruszają czytelnika, obie są przykładem zdolności ludzkości do tworzenia piękna oraz umiejętności pisarza do pobudzania w czytelniku najgłębiej zakorzenionych emocji oraz myśli. Niezwykłość obojga bierze się z różnych przyczyn, ciężko więc jednoznacznie określić, która jest lepsza. Autorka jest zwyczajnie wyjątkowa i jej powieści na pewno powinny znaleźć się na liście pozycji do przeczytania, każdego wielbiciela gatunku. Każdego dostatecznie dojrzałego, by stawić czoło ciężkiej tematyce czytelnika.
Nie ma takiego roku, w którym na jaw nie wyszłoby – głośniejsze medialnie, czy też nie – nowe, naukowe odkrycie. Jesteśmy bowiem na takim etapie poznawania otaczającej nas rzeczywistości, że wiele pytań uzyskało swoją odpowiedź, jednak w porównaniu z ogromem niewiedzy ciążącej nad naszymi głowami, aktualną, pozyskaną wiedzę o świecie można nazwać jedynie ułamkiem procenta...
więcej mniej Pokaż mimo to
W kulturze współczesnej, wielokrotnie – mimo upłynięcia wielu setek, a nawet tysięcy lat – napotkać można nawiązania do nieśmiertelnych motywów, czy też dramatów powstałych chociażby w Starożytności. Tworzą one podwaliny dla twórców, stale swą aktualnością oraz prawdziwością inspirując jednostki utalentowane. Wciąż w micie o Orfeuszu i Eurydyce, dostrzegamy potęgę miłości oraz archetyp artysty, przypowieść o Synu marnotrawnym ukazuje wiernym, paraboliczny sens miłosierdzia bożego, natomiast dramat Sofoklesa stawia człowieka w tragicznej, kierowanej przez przeznaczenie pozycji, wdając się w dyskusję – nawet z twórcami współczesnymi – o istocie sił kierujących ludzkim życiem. Orhan Pamuk ustanowił dramat Sofoklesa za fundament swej powieści, czyniąc z niego swego rodzaju przekleństwo ciążące nad postacią Cema, czyli głównego bohatera historii, wraz z którym czytelnik próbuje odnaleźć odpowiedzi na następujące pytania: czy starożytne historie ożywają czasem w rzeczywistości?, co kryje dno studni?, czy winę da się wyprzeć ze świadomości sprawcy?, kim jest dla syna ojciec?
Lato 1986, Stambuł. Ojciec Cema trafia do więzienia. Siedemnastoletni chłopak, próbując pomóc matce finansowo, zatrudnia się jako pomocnik studniarza, cenionego mistrza Machmuta. Podczas upalnych dni, pomaga mężczyźnie w wycieńczającej, nie mającej końca ani nadziei pracy, wieczorami natomiast chadzając do pobliskiego miasteczka, bądź słuchając intrygujących, pochodzących z opowieści biblijnych, historii studniarza. Między obojgiem rodzi się nić, przypominająca tę łączącą ojca i syna. Wiele w życiu Cema zmienia jednak pewne rudowłosa aktorka, która wraz z wędrowną trupą pojawia się w miasteczku, w którym wraz z mistrzem mozolnie pracują. Gorąca miłość, zbrodnia, wina, spełniający się w rzeczywistości starożytny dramat. Czy przeznaczenie dosięgnie bohatera?
Orhan Pamuk toczy na kartach swej powieści inteligentną, czytelniczą rozgrywkę, za jej podwaliny biorąc sobie opowieści zarówno biblijne, perskie, jak i greckie. Główne skrzypce gra jednak – dosłownie i w przenośni – edypowski dramat, naznaczając na zawsze życie Cema, który nieświadomie, nieomal od pierwszych kart powieści dąży ku miejscu przeznaczenia; miejscu, w którym wszystko się zaczęło – studni na wzgórze miasteczka, leżącego tuż pod Stambułem. Dzieło autorka przesiąkniętego jest erudycją, nie wynikającą z tematyki powieści, lecz kunsztu autora oraz jego zdolności do ukrywania metaforycznych znaczeń, ukrywanych nawet na samym dnie studni.
Mimo, iż pozycja ta nie do końca spełniła moje oczekiwania, względem powieści z tego gatunku, jej lekturę nie uważam za stratę czasu. Wręcz przeciwnie – atmosfera skrywająca się między kartami, a coraz silniej otaczająca czytelnika, uwalnia się wraz z każdym pokonywanym rozdziałem. Odbiorca jest osaczony, zarówno przez niekiedy tragiczne wydarzenia występujące w powieści oraz wiedzę na temat losu głównego bohatera, ponieważ – nie oszukujmy się – jest on znany czytelnikowi wraz z pojawieniem się pierwszej wzmianki o Edypie. Jednak nadchodząca, skrywana na dnie studni prawda, jest ciężka; czytelnik mimo domysłów (zna bowiem schemat, nie interpretację Pamuka), z coraz większym trudem pokonuje kolejne strony, czekając na nieuniknione oraz wyżłobione przez autora schody, prowadzące do zakończenia owej misternie zbudowanej historii.
Czytając Rudowłosą przez moje myśli przewijały się najczęściej dwa, naprzemiennie używane słowa – bajarz oraz gawędziarz. Było to moje pierwsze spotkanie z tym wszech obecnie wychwalanym pisarzem, więc już od pierwszych rozdziałów, rzucił mi się w oczy specyficzny styl narracji, postrzegający odbiorcę jako partnera w rozmowie, słuchacza niezwykłej, niemogącej dłużej pozostać w ukryciu historii. Autor poniekąd gawędzi z czytelnikiem, co jakiś czas zwracając się do niego wprost, przez co wrażenie osoby siedzącej tuż obok nas i opowiadającej nam swoją historię, wzmacnia się. Dzięki temu zabiegowi przez książkę wręcz się płynie. Sam styl autora jest niejednoznaczny. Płynącą z niego erudycja, kunszt oraz doświadczenie widać od razu, jednak nie jest to również sposób pisania ciężki, czy też zmuszający czytelnika do większego, intelektualnego wysiłku.
Historia Cema to nie tylko opowieść dojrzewającego chłopca, a następnie mężczyzny, dochodzącego do prawdy, która powinna pozostać na dnie studni, lecz również obraz podzielonego społeczeństwa tureckiego, skrajnych poglądów tam upowszechnionych. To wspaniały, lecz również i zatrważający obraz wypierającej tradycje nowoczesności, mechanizmu cechującego prawidła współczesności; chociażby rozrastających się w okamgnieniu miast oraz zmian obyczajowości. To opowieść o odkrywaniu męskości, o zbrodni i jej konsekwencjach. O winie oraz o dyspucie nad możliwością jej wyparcia. Jednak główną motywacją większości bohaterów i pierwszoplanowym elementem powieści jest relacja między ojcami oraz synami. Rozważania głównie skupione na jej istocie oraz nad konsekwencjami jej braku. Bo każdy chłopiec ostatecznie, według Pamuka poszukuje w kimś ojca.
Wciągająca lektura, dla wielbicieli literatury pięknej. Sama mam nadzieję sięgnąć w niedalekiej przyszłości po inne dzieła pana Pamuka, gdyż słyszałam, że istnieją pozycje znacznie przewyższające kunsztem Rudowłosą. Na pewno nie jest to powieść dla pasjonatów naszpikowanych akcją książek. Powieść Orhana Pamuka bowiem to powolna, tragiczna oraz piękna zarazem podróż, podczas której śledzimy dekady z życia głównego bohatera. Nie wybitna, acz bardzo dobra. Nie zachwycająca, ale na pewno pozostawi ślad, swego rodzaju rysę, która nie pozwoli o historii Cema zapomnieć. Co również ważne, to fakt naszpikowana przez autora, książki licznymi kulturowymi odniesieniami. To istne przenikanie się świata rzeczywistego oraz motywów znanych ludzkości od wieków.
Sami bohaterowie książki są wyraziście wykreowani i mimo, iż nie zapałałam do żadnego z nich sympatią, czy też nie odczułam przywiązania, z niecierpliwością przerzucałam kolejne strony, pragnąć poznać ich nie do końca odgórnie, przez dramat Sofokolesa narzucone role. Czasem, podczas lektury, kwestionowałam poczynania bohaterów, ich moralność. Rozumiałam, lecz nie popierałam motywacji nimi rządzących. Przez książkę przewija się wielokrotnie motyw zbrodni i winy. Tego, jak bardzo przeszłość potrafi człowieka dręczyć, jak nie wybacza i nie pozwala odejść w spokoju. Tego, jak destrukcyjną moc może mieć prawda, lecz również jak bardzo potrafi oczyścić.
Mogę Wam polecić tę pozycję, choć nie jest to najlepsza propozycja z gatunku, jaką dane mi było czytać w moim dotychczasowym, czytelniczym życiu. Warta jednak uwagi, wieczoru bądź dwóch. Inteligentna gra autora z czytelnikiem dowodzi jego wielokrotnie nagradzanego zresztą kunsztu. Intrygująca, tragiczna, refleksyjna. Lektura zdecydowanie nie dla każdego. Jednak zachęcam miłośników gatunku do pozwolenia by autor powoli i misternie opowiedział Wam historię Cema, mistrza Mahmuta oraz Rudowłosej uwodzicielki.
W kulturze współczesnej, wielokrotnie – mimo upłynięcia wielu setek, a nawet tysięcy lat – napotkać można nawiązania do nieśmiertelnych motywów, czy też dramatów powstałych chociażby w Starożytności. Tworzą one podwaliny dla twórców, stale swą aktualnością oraz prawdziwością inspirując jednostki utalentowane. Wciąż w micie o Orfeuszu i Eurydyce, dostrzegamy potęgę miłości...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są takie książki, których tylko widok, powoduje występowanie silnego przekonania mówiącego o możliwie, niezwykłej treści się w nich znajdującej. Których sam opis zapiera dech w piersiach, obiecując niesztampową przygodę, pełną tego, czego już od dawien dawna poszukiwało się w gatunku. Które wydają się wołać do czytelnika, przyciągać go przy każdej możliwej okazji. Taką powieścią ostatnimi czasy był dla mnie Czarny pryzmat. Kolokwialnie rzecz ujmując – dzieło Brenta Weeksa chodziło za mną jak jeszcze żadna dotychczas napotkana przeze mnie książka. Ekscytacja oraz zachłanność jakie towarzyszyły jej lekturze sprawiły, że oderwanie od lektury było wręcz niemożliwe. Czy te prawie 800 stron historii z gatunku fanasy było tym, czego oczekiwałam oraz tym na co długo czekałam?
Może kiedy rodzisz się na szczycie góry, możesz udawać, że góra się nie liczy, ale ci, którzy się na nią wspinają i ci, którzy rodzą się u jej podnóża i nigdy się nie wespną, wiedzą swoje.
Gavin jest Pryzmatem, najważniejszym kapłanem, wysłannikiem Orholama, cesarzem oraz najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Szesnaście lat temu on i jego brat Dazen, stali po dwóch stronach Wojny Fałszywego Pryzmata, bowiem oboje, co nigdy zresztą wydarzyć się w jednym pokoleniu nie powinno, mieli roszczenia do zajęcia czołowego miejsca w hierarchii swego świata – roli Pryzmata. Gavin wygrał, zabijając brata oraz próbując przez następne szesnaście lat kontrolować nastały po wojnie kruchy, niepewny pokój. Niespodziewanie jednak okazuje się, że Gavin ma piętnastoletniego syna z nieprawego łoża, który jako jedyny zresztą ocalał ze swej wioski do cna spalonej przez samozwańczego króla krainy, Tyrei. A to dopiero początek kłopotów Pryzmata. Syn z niepokojącymi mocami, ścigająca go coraz dokuczliwiej przeszłość, łamiący się powolnie pokój, zbliżająca się kolejna wojna oraz niebezpieczne sekrety, które powoli zaczynają wydobywać się na światło dzienne...
Czarny pryzmat to pierwszorzędna lektura z gatunku fantasty, którą – aż dziw – zna tak niewiele osób. Już od pierwszych stron wiedziałam, że wszystko w tej powieści jest wyjątkowe. Od języka, przez bohaterów, dynamiczną akcję oraz misternie wykreowany świat, na znakomitym humorze kończąc. To opowieść doskonała, zasługująca na zdecydowanie szersze grono odbiorców. Według mnie, jedna z najlepszych dostępnych na rynku, propozycji z gatunku fantasy – bez nawet joty przesady. Sam, niezwykle złożony, bazujący w dużej mierze na fizyce świat, zapiera dech w piersiach. Jego szczegółowość, nietuzinkowość oraz pomysł na kreację sprawiają, że czytelnik z szeroko otwartymi z zachwytu oczami, przewraca kolejne strony, zdając sobie powolnie sprawę z niedoskonałych możliwości własnej wyobraźni, która nie jest w stanie zbudować w umyśle tak doskonałego świata, jaki stworzył na kartach swej saerii Brant Weeks.
Najdoskonalszym elementem książki jest właśnie świat. Z początku czytelnik, błądzi w mroku, nie do końca pojmując prawidła rządzące światem Kipa oraz Pryzmata. Z czasem jednak wszelakie wątpliwości zostają rozwiane, a Brant Weeks otwiera przed odbiorcą kolejne, dotychczas zamknięte na klucz drzwi, za którymi czają się odpowiedzi. Tajemnicą nie jest, że uniwersum to opiera się w dużej mierze na świetle, na jego barwach, na magach krzesających z czegoś niematerialnego, rzeczy materialne. Jako humanista oraz osoba mająca problemy z przyswajaniem wszelakich fizycznych kwestii, muszę przyznać, że z początku bardzo żałowałam, że nie uważałam w szkole na zajęciach z fizyki. Na szczęście autor, niczym dobry nauczyciel, przy pomocy niektórych postaci, prowadzi czytelnika przez wszelakie zawiłości, rzucając nieco światła dziennego na pewne prawa. Istnieją jednak drzwi, który Weeks jeszcze nie otworzył, które czają się w mroku na swoją kolej. Świat
Przyzmata ma bowiem jeszcze wiele czytelnikowi do zaoferowania.
Niektórzy ludzie nie radzą sobie z mocą, z władzą. Niektórzy ludzie wydają się przyzwoici, dopóki nie dasz im niewolnika, bo wtedy okazują się tyranami, biją go i gwałcą. Wszelka władza i moc to próba.
Kolejnym aspektem powieści, stojącym nieomal na równi z kreacją świata, są bohaterowie. Wyraziści, ludzcy, odrębni, posiadający własne historie oraz motywacje. Tło dla ich działań jest perfekcyjnie przemyślane. Co rusz pojawiające się wspomnienia z przeszłości, które – oprócz oczywiście szokowania, ponieważ często ujawniają wiele zmieniających pogląd na fabułę faktów – sprawiają, że dane postacie są wiarygodne, mają silny fundament, na których budowane są ich charaktery. Są tacy bohaterowie, których motywacje nie są jednoznaczne, którzy lokują się między określeniem dobry i zły. To czytelnik jest ich sędzią i ocenia, która strona przeważa. Czy przeszłość, jest równie ważna co teraźniejszość? Czy władza oraz moc warte są upadku oraz całego wyrządzonego w ich imieniu zła?
Moimi ulubionymi postaciami zostali Pryzmat we własnej osobie oraz Karris – Czarnogwardzistka, niegdysiejsza narzeczona Gavina. Historia tej dwójki, ich przeszłość, a także relacja teraźniejsza jest jednym z najciekawszych wątków całej powieści. Odkrywając kolejne sekrety oraz fakty, skrzętnie ukrywane przez tę dwójkę przez szesnaście długich lat, można zostać przyprawionym o nie mały zawrót głowy! Tysiące sprzecznych myśli we własnej głowie, teorii spiskowych oraz pogrzebanych nadziei dostajemy automatycznie w prezencie. Nie mogę się doczekać ich wątków, zarówno wspólnych, jak i dotyczących każdego z osobna, w kolejnych, cudnie długich tomach. Nie tylko razem tworzą coś wartego uwagi. Osobno również potrafią namieszać oraz zaskarbić sobie przychylność czytelnika.
Jeśli mowa chociażby o Pryzmacie, nie można nie wspomnieć o humorze. Ta książka pełna jest dialogów, myśli poszczególnych bohaterów, które nieomal rozbawiają do łez. Wpleciony często w wir akcji, daje chwilowe wytchnienie, przed kolejnymi zapierającymi dech wydarzeniami. Dawno tak dobrze nie bawiłam się przy lekturze żadnej książki. Natomiast dynamiczna akcja, zwroty akcji, niepewność co do przedstawianych faktów, losów bohaterów, sprawia, że czytelnik przerzuca kolejne strony, nie mogąc doczekać się, a jednocześnie pragnąć nigdy nie dotrzeć do końca historii. Czarny pryzmat to idealna mieszanka humoru, akcji, niezwykłego świata, świetnych bohaterów oraz krwawych scen batalistycznych. Czytelnik nie ma ani chwili wytchnienia, już nieomal od pierwszych rozdziałów zapoznany zostaje bowiem z brutalnym i bezwzględnym światem, w jakim przyszło żyć Kipowi oraz pozostałym bohaterom.
Lepiej dwa razy się zastanów, zanim posłużysz się przeciwko komuś jego sumieniem. Bo może się okazać, że go wcale nie ma.
Misternie upleciona fabuła idealnie zazębia się wraz z postępującą lekturą. Czytelnik poznaje kolejne fakty, również dzięki podzielonej między bohaterów narracji, odkrywa dawno pogrzebane sekrety. Poznaje wiele punktów widzenia, koniec końców, błądząc między myślami, zastanawiając się, czy tym razem, poznałem całą prawdę? Czy to tylko jej część? Kto ma racje? Komu ufać? Czy dawni wrogowie, dziś mogą być przyjaciółmi? Za głównej postacie książki, mimo rozbitej fabuły, uznać można Gavina oraz jego syna z nieprawego łoża, czyli Kipa. Zarówno oni, jak i postacie poboczne idealnie ukazują nam mroki i cienie świata stworzonego przez Branta Weeksa. Nie są oni także, co w dzisiejszej literaturze jest wręcz plagą, idealni. Kip jest poniekąd zaprzeczeniem tego przymiotnika, co również wiąże się z częścią humorystyczną utworu. A Gavin? Nosi w sercu wiele słabości, choć powinien on być najsilniejszym człowiekiem świata.
Styl autora jest ponadprzeciętny, idealnie współgrający zarówno z gatunkiem, jak i tempem powieści. Mimo ogromnej objętości książki (prawie 800 stron)!, historię te czyta się zatrważająco szybko, zmierzając nieubłaganie ku zarazem pożądanemu oraz odwlekanemu końcowi. Dynamiczna akcja oraz niemożność odłożenia lektury, dodatkowo przyśpieszają czytanie. Dawno podczas lektury żadnej książki nie towarzyszyło mi tyle, czasem sprzecznych emocji. Dawno żadna książka tak mnie nie wciągnęła, dawno żadna fantastyka tak nie przekonała mnie swoim światem. Brent Weeks to fantastyczny geniusz, którego kolejne powieści mam nadzieję niebawem przeczytać. Czarny pryzmat bowiem to fantastyka najwyższych lotów, o której – jak mam nadzieję – zrobi się głośniej.
Ta historia nie tylko okazała się być powieścią wartą czekania oraz idealnym przykładem na to, że z intuicją czytelniczą nie ma żartów, ale przede wszystkim przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Seria o Pryzmacie ma szansę stać się jedną z moich ulubionych serii fantastycznych, jeśli nawet nie ulubioną. W ciemno mogę brać kolejne pokłosia wyobraźni autora, bowiem nie zostanę zawiedziona. Dla fana fantasy, niebanalnych światów, dobrego humoru oraz pełnokrwistych bohaterów, powiem jedno – Brent Weeks. Szok, niedowierzanie, śmiech, przerażenie, wątpliwości, niepewność, oczy z prędkością światła śledzące tekst, dłonie ledwie nadążająca z przewracaniem i umysł wciąż zasypywany nowymi faktami; to wszystko towarzyszy czytelnikowi podczas lektury Czarnego pryzmatu. To wszystko potwierdza wspaniałość książki jaką trzyma, bowiem jest to miernik dobrych powieści - ilość emocji jaką dana osoba jest zasypywana podczas czytania.
Kiedy piasek przesypuje się w klepsydrze, zwłoka w wymierzaniu sprawiedliwości jest równie zła jak niesprawiedliwość.
Jeśli jesteś fanem fantastyki, Czarny pryzmat jest książką stworzoną dla ciebie. Jeśli uwielbiasz akcję, wspaniale rozpisane sceny batalistyczne, wyraziście wykreowanych bohaterów oraz magiczny świat, jak jeszcze żaden inny, Brent Weeks jest pisarzem, którego powinieneś poznać. Jeśli szukasz czegoś nowego, czegoś co pochłonie Cię bez reszty, nie wypuszczając ze swego świata przez długie tygodnie, polubisz historię Gavina oraz Kipa. Nie zawiodą Cię w żadnym calu. Jedyną wadą tej książki jest fakt, że... się kończy. Reszta jest po prostu kapitalna. Jedna z najlepszych książek przeczytanych w tym roku, bez wątpienia.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com)
Są takie książki, których tylko widok, powoduje występowanie silnego przekonania mówiącego o możliwie, niezwykłej treści się w nich znajdującej. Których sam opis zapiera dech w piersiach, obiecując niesztampową przygodę, pełną tego, czego już od dawien dawna poszukiwało się w gatunku. Które wydają się wołać do czytelnika, przyciągać go przy każdej możliwej okazji. Taką...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jednego Neilowi Gaimanowi odmówić nie można – wyobraźni. Każdy, kto choć na chwilę miał okazję do tego by zanurzyć się w złożonym z liter, słów oraz zdań pokłosiu imaginacji tego autora, wie, jak potężnym darem ów mężczyzna operuje. Nagina rzeczywistość, przebudowuje ją, tworzy nowe światy, zręcznie bawi się wierzeniami, mitami, czy też zabobonami, tworząc powieści jedyne w swoim rodzaju, powoli wręcz wchodzące w kanon współczesnej literatury światowej. Po raz pierwszy uwiódł mnie swą wyobraźnią podczas lektury Księgi cmentarnej, jednak prawdziwy zachwyt wywołali u mnie Amerykańscy bogowie – powieść tak misternie skonstruowana, tak pełna metafor oraz odniesień do rzeczywistości; zwyczajnie inna niż wszystkie. Ostatnio powróciłam w znajome progi, sięgnęłam po Koralinę, historię skierowaną do nieco młodszego odbiorcy, bajki dla dzieci, lecz jednocześnie powieści mrocznej. Czy trzecie już z kolei podejście do twórczości Neila Gaimana było równie udane, co poprzednie dwa?
Koralina wraz ze swoimi rodzicami przeprowadza się do nowego domu. Ci jednak, zajęci własnymi sprawami, wydają się nie poświęcać jej należytej uwagi. Dziewczynka, pozostawiona sama sobie, postanawia eksplorować przylegające do posesji tereny oraz sam dom, który jak się okazuje kryje wiele tajemnic. Koralina pewnego dnia odkrywa zamknięte na klucz drzwi, za którymi, w chwili gdy towarzyszy jej matka znajduje się ceglany mur. Gdy jednak otwiera je sama, korytarz prowadzi ją do identycznego do jej własnego mieszkania, w którym oprócz bliźniaczo podobnego wystroju, znaleźć można również drugą matkę i drugiego ojca – tym różniących się od pierwowzorów, że zamiast oczy posiadają guziki oraz faktem, że niekiedy nawet nadmiernie poświęcają jej uwagę oraz czas. Najdziwniejsze i najstraszniejsze zarazem jest jednak to, że chcą by Koralina z nimi została, na zawsze.
Najważniejszą rzeczą, jaką chciałabym przekazać jest to, że jest to książka zdecydowanie zadedykowana młodszemu odbiorcy. Nie uświadczymy tutaj rozbudowanych opisów, nadmiernie skomplikowanej fabuły, czy też trudnych, górnolotnych słów oraz wyrażeń. Od pierwszej strony, czytelnik ulega wrażeniu, że oto przed jego oczami spoczywa opowieść spisana z myślą o dzieciach w wieku szkolnym. Nie oznacza to jednak, że starszy, bardziej doświadczony odbiorca nie odnajdzie w historii Koraliny niczego dla siebie. Zdecydowanie jest to teza błędnie postawiona. Osobiście lekturę tej książki uważam za udaną, mile spędziłam przy niej czas. Jest ona, tak jak w przypadku innych dzieł autora, niesamowitym tworem; ilość wyobraźni wylewająca się z każdej strony zachwyca!
Muszę jednak przyznać, iż Koralina jest w moim mniemaniu najgorszą z dotychczas przeze mnie przeczytanych książek Neila Gaimana. Mimo wszystko jako czytelnik starszy, bardziej wymagający, chętnie ujrzałabym Koralinę w bardziej rozbudowanej formie. Lapidarność tekstu, wydarzenia opisywane zdanie po zdaniu, były dla mnie, szczególnie w pierwszej fazie lektury, nieco drażniące. Jednak z czasem oraz budowanym przekonaniem odnośnie faktu, iż powieść ta przemówić ma przede wszystkim do dzieci, zaczęłam odczuwać przyjemność z zapoznawania się z książką Gaimana. Pomysł bowiem jest naprawdę wart zapoznania, natomiast czytelnik mimo widocznej skrótowości jest w stanie zżyć się z bohaterami.
Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? - rzekła.
- Ja wcale nie chcę wszystkiego, czego pragnę. Nikt tego nie chce. Nie tak naprawdę. Co to za zabawa dostawać wszystko, o czym się marzy, tak po prostu? Wtedy to nic nie znaczy. Zupełnie nic.
Jak już wspomniałam w pierwszym akapicie, nie jest to jednak typowy przedstawiciel literatury dziecięcej. Skłaniałabym się ku stwierdzeniu, iż powieść przeznaczona jest dla dzieci starszych, niż te będące w okresie wczesnodziecięcym; chodzących do co najmniej pierwszych klas szkoły podstawowej. Historia Koraliny, posiadająca elementy mogące podchodzić pod wyznaczniki literatury grozy, może szczególnie u dzieci wrażliwych, czy też strachliwych wywołać niepokój, bądź koszmary. Również z seansem filmu, który powstał na podstawie tejże książki Neila Gaimana, zaczekałabym do wieku powyżej siedmiu lat.
Prawda jest taka, że Koraliny nie można do końca oceniać, przez pryzmat innych powieści autora, gdyż skierowane są one do innych grup wiekowych. Neil Gaiman jednak, świetnie sobie radzi, mówiąc zarówno do młodych, jak i starych. Widać wyraźnie z jaką łatwością przychodzi mu tworzenie, budowanie rzeczywistości, spisywanie nietuzinkowych pomysłów. Ten człowiek zwyczajnie urodził się, by obdarowywać ludzkość opowieściami. By dzielić się swoją wyobraźnią, która – swoją drogą – musi być niesamowitym miejscem. Koralina, to według mnie, idealna książka do tego, by zacząć swoją przygodę z autorem, poczuć przedsmak jego możliwości, a następnie – przy akompaniamencie chociażby Księgi cmentarnej pozwolić zalać się kreatywnością Neila Gaimana, a następnie brnąć w tym ocenia pomysłów dalej i dalej, tak by zdać sobie sprawę, że on się nie kończy.
Choć pisząc tę recenzję (jako osoba, której umiłowanie ulokowane jest głównie w literaturze pięknej) towarzyszą mi mieszane uczucia odnośnie omawianej pozycji, wiem, że jest to dobra historia; dobra książka. Obiektywnie patrząc, jako książka dla dzieci, taka właśnie jest. Nie jest to jednak również historia, która, jak mam wrażenie w pełni przemówi do starszego czytelnika, choć dla fana autora będzie nie lada gratką. Zamknięta w nieco ponad stu stronach, przekazuje interesującą fabułę oraz wartości, ważne dla dzieci. Sama powieść przywodzi mi na myśl Alicję w krainie czarów – wchodzenie do innego, niepokojącego oraz fascynującego świata, kot przewodnik, ciekawa świata, dzielna dziewczynka.
Podsumowując, Koralina choć nie jest najlepszą książką Gaimana, swoją lapidarnością, mrokiem oraz pomysłem urzeka. Gaiman po mistrzowsku wykreował główną postać, która mimo niewielkiego pola do popisu (104 strony!), objawiła się w nam w pełnej krasie. Książka na jedno popołudnie, świetna zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Idealna na pierwsze spotkanie z autorem, szczególnie dla początkujących czytelników! Inna, intrygująca, wartościowa. Ciekawi co czeka Was po drugiej stronie drzwi? Neil Gaiman Was nie zawiedzie.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/08/koralina-neil-gaiman.html)
Jednego Neilowi Gaimanowi odmówić nie można – wyobraźni. Każdy, kto choć na chwilę miał okazję do tego by zanurzyć się w złożonym z liter, słów oraz zdań pokłosiu imaginacji tego autora, wie, jak potężnym darem ów mężczyzna operuje. Nagina rzeczywistość, przebudowuje ją, tworzy nowe światy, zręcznie bawi się wierzeniami, mitami, czy też zabobonami, tworząc powieści jedyne w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toSięgnęłam po Żulczyka bo znany, bo wszędzie wychwalany, bo cytaty z jego powieści – niezwykle trafnie zresztą opisujące ludzką egzystencję oraz otaczający człowieka świat – można odnaleźć wszędzie. Kawałek po kawałku, a trwać to trwało ponad tydzień i miejsce miało we wszystkich chyba możliwych tramwajach oraz autobusach komunikacji miejskiej w Poznaniu, zagłębiałam się w powieść Ślepnąć od świateł. Zagłębiałam – to niezwykle trafne określenie lektury tej pozycji, gdyż miasto, które przedstawia nam autor (Warszawa) to bagno, istne bagno, w którym ludzie zaraz po zapadnięciu zmroku chowają się w największych melinach i najdalszych zakamarkach swojego jestestwa, oddając się prymitywnym zachciankom rzeczywistości, do której okiełznania, niczym powietrza potrzebują narkotyków. I tę właśnie potrzebę zaspokaja główny bohater powieści, czyli Jacek. To on prowadzi nas po mieście ukrytą za fasadą neonów oraz normalności, które nocą zamienia się otchłań, gotową pochłonąć każdego, kto tylko znajdzie się zbyt blisko. Diler narkotyków w książce Żulczyka obnaża życie, pokazuje je zza jego kulis, gdzie panuje zamęt, dalece odległy od sztuki pokazywanej za dnia. Książka – niezwykle miejscami wulgarna – jest świetnie napisana. Przemierzając kolejne kartki, razem z bohaterami schodek po schodku, znajdujemy się coraz niżej w drabince ludzkiej moralności, odkrywając złudę jaką karmi nas codzienność. Dobrze zarysowani bohaterowie, szybka, momentami dynamiczna akcja; wiem na pewno, że sięgnę po kolejne książki tego autora. Są one jednak specyficzne i nie każdemu przypadną do gustu.
Sięgnęłam po Żulczyka bo znany, bo wszędzie wychwalany, bo cytaty z jego powieści – niezwykle trafnie zresztą opisujące ludzką egzystencję oraz otaczający człowieka świat – można odnaleźć wszędzie. Kawałek po kawałku, a trwać to trwało ponad tydzień i miejsce miało we wszystkich chyba możliwych tramwajach oraz autobusach komunikacji miejskiej w Poznaniu, zagłębiałam się w...
więcej mniej Pokaż mimo toTo moje drugie spotkanie z Beckettem. Trzy lata temu przeczytałam Zapisane w kościach, czyli drugi tom cyklu o antropologu sądowym –Davidzie Hunterze. Powiedziano mi, po omyłkowym otrzymaniu części drugiej, zamiast pierwszej, że odwrócona lektura nie zmieni wiele, nie przejęłam się więc pomyłką i rozpoczęłam lekturę. Po latach, z okropnym opóźnieniem, postanowiłam nareszcie poznać początek historii! Przede wszystkim, co pragnę zaznaczyć na wstępie, drugi tom jest znacznie lepszy, jednak nie oznacza to, że Chemia śmierci jest beznadziejna. Co to, to nie! Nieco przewidywalny, acz niezwykle wciągający kryminał. Idealny na jedno popołudnie oraz ciągnący się za nim letni wieczór. Dostrzegłam ponownie to, co urzekło mnie w tym autorze te kilka lat temu – ciekawe motywacje morderców, biologiczne podejście do omawianych spraw, skrzętne zmylanie czytelnika oraz historie nie pozwalające oderwać się od powieści na dłuższą chwilę. Jeśli szukacie dobrych kryminałów do poczytania na lato, z całego serca mogę Wam polecić tego autora. Sama mam nadzieję niebawem zabrać się za pozostałe dzieła Simona Becketta.
To moje drugie spotkanie z Beckettem. Trzy lata temu przeczytałam Zapisane w kościach, czyli drugi tom cyklu o antropologu sądowym –Davidzie Hunterze. Powiedziano mi, po omyłkowym otrzymaniu części drugiej, zamiast pierwszej, że odwrócona lektura nie zmieni wiele, nie przejęłam się więc pomyłką i rozpoczęłam lekturę. Po latach, z okropnym opóźnieniem, postanowiłam nareszcie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Legendy o królu Arturze dzielą historyków. Jedni twierdzą, iż nigdy nie były one niczym innym, jak tylko mitami stanowiącymi, szczególnie w średniowieczu rolę parenetyczną, inni zaś doszukują się między setkami doniesień, postaci prawdziwej. Niekoniecznie jednak króla, u którego boku zasiadał, przy Okrągłym Stole sławetny Marlin, czy też Lancelot. Możliwe, iż nie istnieli wcale, możliwe, iż żyli, lecz w zupełnie innych wiekach. Prawdopodobnym również jest fakt, że Artur nie był królem, lecz mężnym oraz zaprawionym w bojach dowódcą, którego sława przetrwała, dzięki licznym, często sprzecznym, przesłankom na jego temat, zachowanym do dnia dzisiejszego. Cóż więc uczynił z nimi Bernard Cornwell w swej trylogii?
Nadchodzą ciężkie czasy. Wszystko co dobre, stanie się złe, a co złe jeszcze gorsze. (...) Czasem myślę, że bogowie z nas kpią. Rzucają naraz wszystkie kości, żeby sprawdzić jak skończy się ta gra.
Król Uther umiera. Jedynym prawowitym, uznanym przez niego za życia pretendentem do tronu jest jego wnuk, który ze względu na młody wiek nie jest jednak w stanie sprawować rządów, po odejściu swego dziadka. Brytania pogrąża się w chaosie, dążąc niechybnie do coraz większego podziału oraz zguby, w rękach wykorzystujących wewnętrzne podziały wrogów, Sasów. Zjednoczenia rozbitego państwa może dokonać tylko chwalony w pieśniach Artur, jednak czy będzie on tym, który tego dokona, czy tym, który spowoduje jeszcze większy podział wśród swoich rodaków? Czy jego przeznaczeniem jest tylko zwycięstwo?
Powieść historyczna - pod takim określeniem można odnaleźć dzieło Bernarda Cornwella. Mimo licznych wątpliwości towarzyszącym pogłoskom oraz doniesieniom o postaci Artura, za przedstawiciela tego gatunku Zimowego monarchę można zdecydowanie uznać. Akcja powieści toczy się bowiem w konkretnym czasie - V wiek naszej ery, w konkretnym, realnym miejscu w przeszłości, za tło historyczne biorąc wojny Brytanii z Saksonami oraz podziały wewnętrzne dotyczące obu tych krain. Postacie również nie przypadkowe, pomijając oczywiste oczywistości. Autor bowiem, jak sam przyznaje na końcu książki, posługiwał się imionami, postaciami przewijającymi się przez materiały historyczne, wywodzące się z tamtych czasów. Nieomal wiernie, gdyż czasami z domieszką pisarskiej wyobraźni, obrazuje życie, wierzenia, mentalność ówcześnie żyjącej ludności.
Cóż więc Bernard Cornwell uczynił z legend arturiańskich? Otóż nadał im, przynajmniej moim zdaniem odpowiedni, interesujący kształt, zważywszy m. in. na osadzenie ich akcji w odpowiednich czasach i obyczajowości. Z biegiem lat bowiem, historie o Królu Arturze zostały dopasowywane do specyfiki ówczesnych wieków, głównie średniowiecza, w którym to owe opowieści były bardzo popularne. Co równie istotne, przedstawił bohaterów tychże mitów jako ludzi nieidealnych, z przywarami często kosztującymi ich właścicieli ceny, nieomal zbyt wielkie, by móc je spłacić. W sposób niezwykle obrazowy pochylił się również nad rozłamem wierzeniowym, jaki po opuszczeniu ziem Brytów, przez Rzymian mógł dokonywać się na tamtejszych terenach. Pozostałości politeistycznej, druidzkiej wiary, wypierane przez sprowadzone z serca Europy chrześcijaństwo.
Spotkało mnie najwyższe wyróżnienie, jakiego może dostąpić wojownik: otrzymałem propozycję przejścia na stronę przeciwnika.
Czytając dzieło brytyjskiego pisarza, jedna z pierwszych, klarowniejszych myśli jaka przychodziła mi do głowy była następująca - książka ta jest bardzo misternie napisana, przemyślana niemal w każdym calu; szczegółowość opisów od razu rozpościera w wyobraźni odpowiednie obrazy, przenoszące czytelnika do świata nieustających bitew, brutalności oraz odchodzących w cień, pogańskich wierzeń. Atmosfera powieści sprawia, że czytelnik na pewnym etapie lektury pędzi między stronami, pełen emocji oraz wątpliwości odnośnie przyszłości bohaterów oraz świata, w którym żyją. Taki właśnie jest Zimowy monarcha. Żaden sojusz, żadne życie, czy bramy miasta nie mają gwarancji przetrwania nawet kilku stron tej złożonej, pełnej akcji oraz brutalności powieści.
Prócz akcji, którą dogłębniej opiszę w kolejnym akapicie, trzon historii stanowią bohaterowie. Postacią, z którą mamy najczęściej do czynienia jest Derfel, którego poznajemy już u schyłku jego życia, jako zakonnika. Opowiada on swej słuchaczce Igraine, dzieje ze swego życia, które niegdyś złączył nierozerwalnie z Arturem, stając się tym samym narratorem całej powieści. Wszelakie postacie, które dzięki niemu poznajemy, są przedstawione wraz z jego sądami oraz spostrzeżeniami. Narrator jest więc zdecydowanie subiektywny, choć często dane jest czytelnikowi poznać różnorakie oceny, wielu innych postaci. Ciekawym bohaterem jest niewątpliwie też sam Artur. Postać z pozoru idealna, choć dość przez autora uczłowieczona. Ten legendarny wojownik, bowiem ukazany jest jako niekiedy naiwny idealista, którego emocje oraz żądze, często przesłaniają racjonalny osąd.
Równie ciekawymi postaciami, są te głęboko zakorzenione w praktyce dawnej wiary, czyli Merlin, Nimue oraz Morgana. Pierwszy z przeze mnie wymienionych, przynajmniej w moim odczuciu, jest bohaterem komicznym. Pojawia się i znika, nikt nie wie, gdzie i po co, choć sam przekonuje, iż to jedynie z przyczyn nie służącego jak dawniej pęcherza oraz, że zjawi się za dziesięć minut. Co oczywiście się nie zdarza... Z upadającego miasta ratuje kota, którym wydaje się przejmować bardziej niż losem swej kochanki. Padające z jego ust kwestie niejednokrotnie przyprawiły mnie o śmiech, bądź pełen satysfakcji uśmiech. Sam też twierdzi, że pomoże Arturowi tylko wtedy jeśli przyniesie mu to korzyści, jeśli nie - wspomoże armię jego wroga, z równą obojętnością. Morgana i Nimue są natomiast tymi bohaterkami, które wprowadzają do powieści nutę mistycyzmu, tajemniczości. Są bardzo interesującymi dla czytelnika postaciami, których motywacje oraz cele, nie są do końca znane. Jednak stały się one postaciami, których losy w powieści śledziłam najchętniej.
Merlin powtarzał zawsze, że los jest nieubłagany. Życie to igraszka bogów i próżno szukać sprawiedliwości. Trzeba nauczyć się śmiać, powiedział mi kiedyś, bo inaczej można zapłakać się na śmierć.
Akcja powieści gna nieprzerwanie. Rozpocząwszy się w drugiej części, pierwszej połowy przybiera nieomal stały rytm, pozostawiając czytelnikowi tylko krótkie chwile na oddech. Opisy bitew można ze spokojem nazwać naturalistycznymi. Autor nie przebiera w środka, przedstawiając bestialstwo oraz bezwzględność walczących stron. Nie doświadczymy również pominięcia chociażby scen gwałtu, czy mordu na niewinnych kobietach oraz ich dzieciach. Możemy również zajrzeć do głowy opanowanego bitewnym szałem wojownika, jakim był Derfel. Nieco podsumowując, jestem pod wrażeniem sposobu opisu bitew, ponieważ, co było dla mnie zaskoczeniem, nie nudziły mnie one oraz nie były schematyczne.
To zdecydowanie powieść monumentalna, niezwykle w swej wielowątkowości złożona, która oferuje całą gamę postaci, z których każda pozostaje oryginalna. Pośród chrześcijan, magów, królów i księżniczek, wojowników oraz zwykłych wieśniaków, broczymy w głąb tych mrocznych czasów, jakimi określone przez historię oraz autora zostały owe lata. Pozostawieni na pastwę losu Brytowie muszą walczyć o niepodległość oraz przetrwanie, a my razem z nimi... spiskujemy, pieczętujemy i zrywamy sojusze, oglądamy się przez ramię obawiając się ataku nawet ze strony sprzymierzeńca. Książka, czy też trylogia jak mam wrażenie, przez czytelników zapomniana, teraz ma zasłużoną szansę na to, by ponownie zaintrygować czytelników oraz zaprosić ich do świata legendarnego Króla Artura.
Jedyna wada jaką dostrzegam to fakt, iż na samym początku powieści czytelnik jest wręcz zasypywany niezliczonymi nazwami oraz imionami, których poukładanie, zrozumienie zajmuje chwilę czasu. Z pomocą przychodzi zawarty na początku książki spis wszelakich bohaterów oraz krain wymienionych na kartach powieści. Ich ogrom z początku poraża. Z czasem jednak coraz rzadziej powraca się do spisu, odkrywając, iż krainy, bohaterowie oraz koneksje pomiędzy nimi występujące są już w pełni dla nas zrozumiałe.
Bardowie śpiewają o miłości, mężczyźni i kobiety tęsknią za nią, ale nikt nie wie, czym ona naprawdę jest, dopóki nie dopadnie człowieka, jak włócznia z ciemności.
Podsumowując, mogę tylko powiedzieć, że Zimowy monarcha to książka zarówno dla wielbiciela powieści historycznych, jak i książek owianych nutą mistycyzmu, entuzjasty akcji oraz arturiańskich legend, mężczyzn i kobiet. Choć dla młodszych przedstawicieli obu, ostatnio wymienionych grup, zważywszy na naturalizm przedstawianych scen, czy też samych bohaterów uważałabym za nieodpowiednie, treści w powieści przedstawione. Dzieło Bernarda Cornwella, choć z początku nieco przytłaczające, z czasem stało się pasjonującą lekturą, której kontynuacji nie mogę się doczekać. Serdecznie zachęcam Was do cofnięcia się w czasie, poznania ekscentrycznego Merlina, jego osobliwych uczniów i towarzyszy oraz stanięcia w samym środku krwawych walk o honor, o ziemie, o niepodległość oraz pokój.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/05/zimowy-monarcha-bernard-cornwell.html)
Legendy o królu Arturze dzielą historyków. Jedni twierdzą, iż nigdy nie były one niczym innym, jak tylko mitami stanowiącymi, szczególnie w średniowieczu rolę parenetyczną, inni zaś doszukują się między setkami doniesień, postaci prawdziwej. Niekoniecznie jednak króla, u którego boku zasiadał, przy Okrągłym Stole sławetny Marlin, czy też Lancelot. Możliwe, iż nie istnieli...
więcej Pokaż mimo to