rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Charles Dickens. Jedno z najznamienitszych nazwisk literatury angielskiej oraz światowej. To twórca, który posłał skąpca między duchy, a miłość pod gilotynę, biednego chłopca na londyńskie salony oraz młodą dziewczynkę w ręce ekscentrycznej, wiecznej panny młodej. Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z twórczością tego angielskiego pisarza. Miałam czternaście lat, rozwijającą się pasję do słowa pisanego oraz upór, który sprawił, iż mimo młodego wieku oraz doświadczenia sięgnęłam po dzieło klasyka, a mianowicie Opowieść o dwóch miastach. Prawdopodobnie nie wszystko zostało przez moje młodsze wcielenie zauważone, nie wszystko zrozumiane oraz nie wszystko w sposób należyty podziwiane. Jednak z niezwykłą świeżością pamiętam zachwyt nad piórem, nad sposobem opowiadania przez Dickensa historii oraz historią, piękną i tragiczną zarazem, która po dziś dzień ma specjalne miejsce w moim unurzanym w historiach umyśle. Mimo tego, przez wiele lat nie powróciłam by wysłuchać kolejnej dickensowskiej historii. Aż do października bieżącego roku, kiedy to w moje ręce i umysł wpadły Wielkie nadzieje.

Pip jest sierotą wychowywaną przez swą histeryczną siostrę oraz jej męża, którego uważa za swojego jedynego na świecie przyjaciela. Któregoś dnia tak jak Joe, zapewne zostałby kowalem, gdyby nie nadzwyczajny splot wydarzeń, który doprowadził go na londyńskie salony. Chłopiec pewnego dnia napotyka na uciekiniera z pobliskiego więzienia, któremu pomaga, natomiast innego dostaje pracę w domu pani Havisham, znanej wszem i wobec ze swojego zawodu miłosnego, po którym zatrzymała się w czasie, żyjąc chwilą, w której została porzucona przed ołtarzem. Wychowuje ona przygarniętą w latach wczesnego dzieciństwa Estellę. Piękną i bez serca, usytuowaną w kobiecie zemstę wiecznej panny młodej na mężczyznach. Niespodziewanie Pip zostaje właścicielem majątku, którego darczyńcy nie może poszukiwać, póki ten nie zechce sam mu się ujawnić...

Wielkie nadzieje to pięknie opowiedziana historia o dojrzewaniu, o życiowych decyzjach, o przeszłości, o chwili, która przemija, o rodzinie oraz wpływie, jaki mają na nas inni ludzie. Dickens poświęca wiele uwagi czynnikom, które kształtują nas jako ludzi. Dzięki którym dojrzewamy, dzięki, którym ruszamy do przodu, bądź stoimy w miejscu, żyjąc od nowa i od nowa częścią naszego życia, która na dobre nas w sobie zakotwiczyła. Tak dokładnie wyrzeźbione portrety psychologiczne wprawiają mnie w zachwyt. Wiele postaci na kartach tej powieści jest bowiem bardzo wielowymiarowa, ludzka. Autor nie krystalizuje swoich postaci, wręcz przeciwnie – pokazuje wszelakie zakamarki ich umysłu.

Charles Dickens wskazuje na mechanizmy, dzięki którym jesteśmy tym, kim jesteśmy. Zwraca uwagę na istotę dzieciństwa, wychowania i wydarzeń, które mogą w jednej chwili całkowicie zmienić nasze życia oraz na nasze próby poradzenia sobie z konsekwencjami owych elementów naszych egzystencji. Pani Havisham oraz Estella są jedynymi z genialniejszych na to przykładów, jakie znaleźć można w tej powieści. Wieczna panna młoda, w której pokoju nawet zegary wskazują na godzinę, w jakiej życie, wedle niej odnalazło swój kres? Piękna kobieta, wychowana w jednym celu – by uwodzić, a następnie łamać serca. Dickens mistrzowsko portretuje swe postacie. Dani bohaterowie nie są tacy, bo tacy są. Za ich osobowością oraz postępowaniami kryją się historie, zdarzenia z pozoru nieważne, które ich kształtowały, by ostatecznie złożyć się na skomplikowane, zawiłe, popełniające błędy ludzkie istoty.

Jednocześnie, autor robi to w bardzo przystępny sposób. Historia nie jest opowiedziana wysublimowanym oraz ponadprzeciętnie pięknym stylem. Wręcz przeciwnie. Dickens w swej powieści siada na równi z czytelnikiem oraz wykłada mu swą historię, wydawać by się mogło twarzą w twarz, tonem rasowego gawędziarza. Nie jest to wadą tej historii, skąd. Sprawia, że przez książkę się mknie, chcąc przeczytać o kolejnych niespotykanych historiach Pipa. A kolejne zwroty akcji pogłębiają angaż czytelnika w stopniowo poznawaną, niesamowicie splecioną intrygę.

Owych zwrotów akcji jest co nie miara i choć współczesnej literaturze oraz czytelnikom mogą one być dobrze znane, wypadają w ogólnym rozrachunku dobrze. Dickens dzięki swojej umiejętności opowiadania oraz prowadzenia fabuły zmusza czytelnika do intensywnego oraz szybkiego poznawania kolejnych losów swych wspaniale sportretowanych bohaterów. Niektóre motywy, cytaty, wydarzenia są wręcz kultowe. Przy czym słowo wręcz w poprzednim zdaniu wydaje się, gdy dłużej o tym pomyślę zbyteczne. Wielokrotnie na mojej twarzy gościł uśmiech, zdając sobie sprawę skąd pochodzą tak dobrze znane światu sceny, wypowiedzi, czy też motywy. Zresztą o popularności tejże powieści w dzisiejszym świecie może znaczyć również fakt ilości ekranizacji, jakie zostały na podstawie Wielkich nadziei zrealizowane.

Wielkie nadzieje to bardzo ciekawa historia, złożona ze scen oraz postaci, które zachwycają. To wspaniała opowieść, która zaspokoi wymagania osób pragnących w powieści poznać przede wszystkim bohaterów oraz skomplikowane motywy i czynniki targające ich działaniami. To zdecydowanie nie jest klasyk z przypadku. Mówi się, że to najlepsze dzieło Charlesa Dickensa. Swojego zdania w tym wypadku nie przedstawię, gdyż najzwyczajniej w świecie nie mam do tego prawa. Nie zapoznałam się jeszcze bowiem ze wszystkimi dziełami tego angielskiego pisarza.

Co przyznać mogę to to, że większą miłością zapałałam do pierwszej połowy książki. Wydawała mi się ona dziełem doskonalszym, bardziej oplecionym tą nadzwyczajną nutą tajemniczości oraz niezwykłości, której głównym powodem była postać pani Havisham oraz jej podopiecznej. Przynajmniej w moim umyśle obrazy z tego okresu życia Pipa jawiły się w sposób gotycki oraz groteskowy. Więcej też było akcji wolniejszej, skupiającej się na psychice, niżeli rozwiązaniu pewnych istotnych wątków.

W gwoli podsumowania, pragnę powiedzieć, że dzięki Wielkim nadziejom przypomniałam sobie o moim zaniedbaniu twórczości Dickensa. O tym, że nie powinnam do tego dopuścić.Was również zachęcam do tego, by czytana we wczesnej edukacji Opowieść wigilijna nie była jednym spotkaniem z tym znakomitym, angielskim pisarzem. Same Wielkie nadzieje (jak i inne dzieła Dickensa) są też ciekawą propozycją dla osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z literaturą klasyczną. Prostota przekazu, ciekawi bohaterowie oraz akcja to czynniki, które zdecydowanie zachęcą do dalszej eksploracji dzieł samego autora, jak i nazwisk pozostałych twórców należących do grona klasyków. Wasze wielkie nadzieje niewątpliwie się ziszczą, ale czy Pip też będzie miał tyle szczęścia?

Charles Dickens. Jedno z najznamienitszych nazwisk literatury angielskiej oraz światowej. To twórca, który posłał skąpca między duchy, a miłość pod gilotynę, biednego chłopca na londyńskie salony oraz młodą dziewczynkę w ręce ekscentrycznej, wiecznej panny młodej. Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z twórczością tego angielskiego pisarza. Miałam czternaście lat, rozwijającą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Historia nurza się we krwi. Krwi władców, ginących z rąk spiskowców, innych królów, bądź niekiedy nawet własnych krewnych. Krwi każdej przerażonej istoty ginącej w wojnie za ideę, z każdą bitwą pamiętaną przez mniejszą ilość pionków, przesuwanych z coraz większą zachłannością przez bezpieczne w ukryciu dłonie. Krwi ludzi, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie. Krwi ludzi nierozumianych, ofiar ciemnoty czasów, w których żyli. II Wojna Światowa jest w świadomości współcześnie żyjących, jednym z najstraszniejszych wydarzeń, jakie miejsce miały w historii ludzkości. Myślę, że argumentowanie tego stanowiska nie jest potrzebne, bowiem każdemu na myśl o tych czasach, przychodzą na myśl obrazy, czy też wyobrażenia, których powody nigdy miejsca mieć nie powinny. Nie zmienia to faktu, że powinniśmy pamiętać. Powinniśmy o tym mówić, ocalić od zapomnienia tych, których chciano na różne sposoby zmieść z powierzchni ziemi. Ciężko jednak przychodzi przekazywanie tego typu historii, wielu twórców próbuje, niewielu z odpowiednim skutkiem. Szczególnie trudne jest to w przypadku dzieci. Czy Lalkarzowi z Krakowa udaje się udźwignąć to brzmię?

Karolina jest nietuzinkowa. Nie chodzi nawet o sam fakt, że jest lalką, lecz o to, że jest żywą lalką, powołaną do świata ludzi, przez mieszkającego w Krakowie lalkarza. Ze swego, przepełnionego wojną świata, wpada do nowego, w którym historia wydaje się niechybnie dążyć w tę samą stronę. Jednak zarówno ona, jak i jej władający magią stworzyciel, nie chcą stać obojętnie wobec brutalnych najeźdźców. Chcą uratować swoich żydowskich przyjaciół za wszelką cenę. Nawet za tą najwyższą.


Ciężkim zadaniem jest wyjaśnianie najmłodszym czasów, tak strasznych, że nawet w umyśle dorosłych potrafią siać one niewyobrażalne spustoszenie. Myślę, że R. M. Romero w swej powieści robi to w sposób doskonały. Łączy ona bowiem baśniowy świat z potworną rzeczywistością okupowanej Polski. Książka przez to nie jest ciężka, wręcz przeciwnie. Kontrast w niej występujący równoważy ciężkość tematu, jaki podejmuje. Uważam, że młodzież czytająca tę powieść, jako chociażby pierwsze spotkanie z tą poważną tematyką, zrozumie realia tamtego okresu, jego okropieństwa, jednocześnie nie będąc zanadto przez nie obciążonym. To również piękna lekcja o człowieczeństwie, w czasach, w których każdy próbuje ci je odebrać, o nadziei oraz wadze przyjaźni. Coś nadzwyczaj wspaniałego.


Dla dzieci to niezwykła pomoc w zrozumieniu, tego co niezrozumiałe. Dla dorosłych natomiast jest to równie wartościowa lektura. Ta powieść mimo swej prostoty, nie mówi wprost, z czym mamy do czynienia. Czytelnik zderzając się z pewnymi wydarzeniami, pozostawiony jest z domysłami, odnośnie konsekwencji pewnych wydarzeń. Co bowiem stanie się z bohaterem, który po przewiezieniu do obozu, ze względu na swą ułomność zostanie przydzielony do drugiej kolejki? Romero mimo pewnej dozy baśniowości w swej powieści, pozostawia brutalne niedopowiedzenia, które u starszego czytelnika wywołują smutek.


Świat baśni, do którego wkrada się zepsucie oraz świat zdominowany przez wojnę, w którym pojawia się iskierka nadziei oraz magii. Narracja snuje się między tymi dwoma światami, ukazując pewne podobieństwa, pewne prawidła wydarzeń pustoszących obie te krainy. Mimo tragedii czasów, pozostawia jednak nadzieję. I myślę, że to najważniejsza część tej powieści. Nadzieja na to, że świat nawet w najgorszym miejscu i czasie, wykrzesze w sobie magię oraz człowieczeństwo. Że ktoś nie będzie tylko obojętnie stał, nie będzie krzywdził, będzie pomagał i robił wszystko, by przywrócić choć skrawek dobra, w tym opuszczonym przez swego Boga świecie. I to Romero wyszło znakomicie.


Ta książka jest prosta. Począwszy od języka użytego do jej napisania, na fabule oraz bohaterach skończywszy. A mimo to jest w niej coś wyjątkowego. Coś w narracji baśniowego. Coś co sprawia, że człowiek uśmiecha się, by następnie smucić; to coś chwytającego za serce. Bo mimo prostoty, ta książka nie opowiada o rzeczach prostych. I mimo pewnej dozy rachityczności, trzeba o tym pamiętać. Pod historią dla dzieci o nadziei, kryje się mroczna historia o czasach, w których żadne z nas nie chciałoby żyć.


Na uwagę zasługuje również oprawa graficzna. Z pozoru baśniowa, kryje w sobie zdecydowanie dalekie od baśniowości sceny. Każdej nieomal stronie partnerują piękne rysunki, pogłębiające wrażenie zmierzania się z książką przeznaczoną dla dzieci. Jednak wraz z lekturą niektórych ze scen wrażenie baśniowości ucieka, zderzając czytelnika z okrucieństwem opisywanych czasów. I być może również temu służyć ma ten kontrast, by pod otoczką wyśrodkowania, bardziej podbić, wynaturzyć zło czające się za rogiem. W mundurze, na początku obozowej kolejki, w idei, w przekonaniach, w obojętności.


Myślę, że książka jest niezwykłym sposobem na opowiedzenie o czasach, o których zazwyczaj mówi się z patosem. O czasach, których nie łączy się z magią, czy też idąc dalej z fantastyką. I choć pomysł z początku wydawać się może niewłaściwy, tak nie jest. Romero świetnie radzi sobie z wymyślonym przez siebie kontrastem, tworząc tym samym historię gotową oczarować oraz zmusić do rozmyślań zarówno nieświadomych młodych, jak i obciążonych wiedzą dorosłych. To książka przepełniona nadzieją, pełna prostych prawd, często wypowiadanych przez lalkę, które nie wiadomo dlaczego nie mogą być zrozumiane w świecie ludzi. Nawet po dziś dzień. Czy kawałek ożywionego drewna naprawdę jest od nas mądrzejszy?


Wiele książek o tematyce wojennej w swoim życiu przeczytałam, ale Lalkarz z Krakowa jest inny pod wieloma względami. Na pewno nie jest to wybitne dzieło literatury pięknej, które zmieniło w jakiś sposób moje postrzeganie. Tak nie jest, ale nie zmienia to faktu, że mam sentyment do tej książki, do sposobu przekazu, do jej prostoty, ukrywającej coś znacznie większego. Do faktu, że ta książka świetnie się sprawdzi, w przypadku ludzi młodych. To nie jest nic wybitnego w ogólnym rozrachunku, ale mówi o rzeczach trudnych w sposób niezwykły. I dla tej niezwykłości warto się tą pozycją zainteresować.

Historia nurza się we krwi. Krwi władców, ginących z rąk spiskowców, innych królów, bądź niekiedy nawet własnych krewnych. Krwi każdej przerażonej istoty ginącej w wojnie za ideę, z każdą bitwą pamiętaną przez mniejszą ilość pionków, przesuwanych z coraz większą zachłannością przez bezpieczne w ukryciu dłonie. Krwi ludzi, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Szogun nie żyje. Chaos oraz bunt spowija pozbawione władzy imperium, a ludzi próbujących stanąć na jego czele jest wielu. Gildia próbuje jednak odnowić linię dynastyczną, za sprawą nowego szoguna, który pragnie tylko dwóch rzeczy – zetrzeć hańbę powstałą po ostatnich zdarzeniach oraz zamordować ich sprawczynię – Tancerkę burzy, Yukiko. Ta natomiast, razem ze swoim tygrysem gromu, próbuje zrozumieć siły drzemiące wewnątrz niej. Siły, które powoli doprowadzają ją na skraj szaleństwa. A czasu na powstrzymanie Gildii, przeprowadzenie rebelii oraz odnalezienie odpowiedzi jest coraz mniej...

Tak, jak podczas lektury pierwszego tomu odczułam pewne braki, tak czytając Bratobójcę moje wrażenia były zupełnie inne. Pierwszy tom był w porządku, ale nic poza tym. Ciekawy świat, bohaterowie, angażująca akcja; te aspekty mogły przykuć uwagę potencjalnego czytelnika, lecz nadal nie były to elementy wyjątkowe. W gwoli ścisłości, Jay Kristoff oferował dobrą, acz niezbyt wyróżniającą się pozycję w gąszczu podobnych propozycji z gatunku. Moje odczucia mogły się również wiązać z faktem, iż pierwszy raz z twórczością autora spotkałam się czytając Nibynoc oraz Bożogrobie, czyli chronologicznie, książki wydane od trylogii Wojny Lotosowej później. Ten fakt, niewątpliwie wiązał się z tym, że historia Mii, co najmniej pod względem warsztatowym, była zdecydowanie lepsza. Widać również, że Kristoff pewne wątki powstałe w Tancerzach burzy oraz kolejnych częściach, udoskonalił na rzecz kolejnej swej serii.

Ale co z tym Bratobójcą? Był on przede wszystkim znacznym nadrobieniem niedociągnięć swojego poprzednika, dziełem bliższym Jayowi Kristoffowi, którego znam oraz uwielbiam. Historią bardziej wciągającą, mniej schematyczną, ciekawszą, pełną akcji oraz wspaniałych, niejednoznacznych bohaterów. Ta historia najbardziej jednak chyba światem stoi. Światem, który zarówno zachwyca czytelnika swoją złożonością, jak i przeraża, kryjącym się między wersami opisów ostrzeżeniem. Ten świat jest nam bowiem bliższy niż sądzimy. Czy my również, kawałek po kawałku nie dążymy do destrukcji świata po którym stąpamy? Wątek ekologiczny, poniekąd oczywisty, poniekąd ukryty, jest naprawdę ciekawym zabiegiem, sprawiającym, że prócz rozrywki autor dostarcza nam również tematu do namysłu.

Co również istotne, to ciekawe rozwiązania fabularne. Takie, na które zwykle książki z gatunku fantastyki młodzieżowej się nie pokuszają. Jako osoba, która wiele tego typu literatury w swoim życiu przeczytała, niejednokrotnie byłam zaskoczona tym, w jaką stronę zmierzała fabuła. Nie obyło się jednak bez przewidywalnych scen, jednak, prawdę powiedziawszy, które pozycje owych zabiegów nie posiadają? Dodatkową zaletą jest stopień zaangażowania czytelnika wystawionego na oddziaływanie tejże historii. Myślę, że w wypadku tego typu literatury to bardzo ważny czynnik. W moim przypadku, tuż po przeczytaniu ostatnich stron Bratobójcy pojawiła się obawa, dotycząca zakończenia całej trylogii. Boję się tego, znając już pociągi autora do tragedii, jak bardzo załamana stanę się po lekturze Głoszącej kres.

Na ten moment przyznać muszę, że trylogia Wojny Lotosowej jest naprawdę ciekawą oraz wyróżniającą się propozycją fantastyczną pośród tych, dostępnych aktualnie na rynku. Uplasowałabym ją wysoko, jednak nie wyżej od chociażby znanej trylogii V. E. Schwab, czy nawet od innego pokłosia talentu samego Jaya Kristoffa. To seria intrygująca, pełna akcji oraz bohaterów, których się kocha, by następnie nienawidzić, a także takich zawieszonych, w umyśle czytelnika między dwoma tymi uczuciami. To świetny sposób na zrelaksowanie się między bardziej ambitnymi lekturami. To nie tylko historia o której się zapomni, to cały wachlarz emocji, które towarzyszą podczas lektury Bratobójcy.

Wniosek wynika z tego taki, by ewentualnie nie zniechęcać się po pierwszym tomie, gdyż tak jak w przypadku wcześniej wspomnianej twórczości Pani Schwab, to dopiero wprowadzenie. Początek czegoś wspaniałego. Czegoś co pochłonie, zaciekawi, zwiąże nierozerwalnymi więzami z przedstawionymi na swoich kartach bohaterami. A finał tejże historii? Mam nadzieję, że w nim autor pokaże na co go naprawdę stać. Że zostawi mnie emocjonalnie zszarganą, pełną protestu, smutku, radości, uczuć, które już zawsze będą mi się kojarzyć z tą historią. Słyszałam bowiem, że zakończenie jest miażdżące i wspaniałe. Czy nie będzie nadto masochistycznym powiedzenie, że nie mogę się tego doczekać?

Naprawdę, mimo drobnych perturbacji, mogę Wam polecić tę serię. Najlepiej jednak, byście, mając ogólny plan poznania twórczości Jaya Kristoffa w pierwszej kolejności zapoznali się właśnie z omawianą w tej recenzji trylogią. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu! Uważam, że nie poznawszy uprzednio historii Mii, przychylniejszym okiem spoglądałabym na opowieść Yukiko. Ta była bowiem stworzona wcześniej. Widać to na wielu płaszczyznach. W warsztacie, w kreacji, w dojrzałości tworzenia. Ciekawostką jest również to, iż (przynajmniej w moim odczuciu) dla autor wiele elementów ze wcześniejszej serii, stało się inspiracją do stworzenia tej najnowszej. Jest to zarówno ich udoskonalenie, jak i delikatny uśmiech w stronę czytelnika.

Czytajcie więc i kochajcie! Jay Kristoff, jak odnoszę wrażenie, przez długi okres był pisarzem niedocenianym. Fakt ten mógł również wynikać z tego, że triumfy w gatunku fantastyki młodzieżowej wiodła Sarah J. Maas przygniatając swoją światłością inne, często bardziej wartościowe pozycje. Dziś jednak, zaczyna wyłaniać się serie, dotychczas pomijane, przechodzące na dobrą sprawę bez echa. Cieszę się z takiego stanu rzeczy i mam nadzieję, że będzie on trwał. Koniecznie sięgnijcie po trylogię Wojny Lotosowej. Czytajcie, kochajcie i cierpcie... Zdecydowanie warto!

Szogun nie żyje. Chaos oraz bunt spowija pozbawione władzy imperium, a ludzi próbujących stanąć na jego czele jest wielu. Gildia próbuje jednak odnowić linię dynastyczną, za sprawą nowego szoguna, który pragnie tylko dwóch rzeczy – zetrzeć hańbę powstałą po ostatnich zdarzeniach oraz zamordować ich sprawczynię – Tancerkę burzy, Yukiko. Ta natomiast, razem ze swoim tygrysem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem estetą. Oto moje dzisiejsze wyznanie.
Wielbię piękno, poszukuje go w niemal każdym aspekcie mojego życia; między wersami kolejno czytanych powieści, w architekturze przemierzanego miasta, różnorakiej gatunkowo muzyce, w ludziach, miejscach, słowach; innymi słowy – sztuce każdej maści oraz rodzaju. Jestem osobą, która dla przyjemności potrafi usiąść i przez dłuższy moment wpatrywać się w dane dzieło bez choćby krzty znużenia. To czym dla mnie jest sztuka, choć talentu los do owej dziedziny życia mi poskąpił, nie potrafię opisać słowami. To historia ukryta między pociągnięciami pędzla, czy też formowaniami rzeźby. To fragment czyjegoś życia, ujęty w chwilach, poświęconych tworzeniu. To twory widzące tysiące, miliony ludzi wpatrujących się w nie z uwielbieniem, niezrozumieniem, nonszalancją, zaciekawieniem, czy chociażby obojętnością, przez lata, wieki, tysiąclecia. To setki interpretacji, domysłów, słów próbujących opisać to, co nieopisywalne. I oto jestem ja, pośród wielu innych, próbująca zrozumieć, zrobić kolejny krok w stronę prawdy, bądź choć kolejnych pytań. Czy Susie Hodge pomogła mi w tym zadaniu?

Co chciałabym zaznaczyć na wstępie, to fakt, że omawiana w tejże recenzji pozycja wydaje się być znacznie bardziej przeznaczona dla osób dopiero zaczynających swoją przygodę ze sztuką, niżeli tych, którzy brodzą w niej bardziej lub mniej po omacku, od jakiegoś już czasu. To krótka historia dla ludzi, którzy pragną przed snem, poprzyglądać się skrawkom piękna, istniejącym na tym świecie, dla tych, którzy szukają wprowadzenia, fundamentu dla tego monstrualnego oraz skomplikowanego świata. Ta książka popycha ku poszukiwaniu informacji, sama jednak rzadko je, w obszerniejszej formie dostarczając. Ta historia sztuki, jest bowiem naprawdę krótka. Czy może jednak nie, zdecydowanie za krótka?

Pytanie dość zasadne, szczególnie zważywszy na tytuł. Taka miała być, taka też jest - krótka, wydawać by się mogło temat zamknięty, lecz... nie do końca. Osobiście odnoszę wrażenie, że za krótka. Brakowało mi niekiedy rozwinięcia myśli, fotografii wspomnianego w tekście obrazu, większej ilości przykładów, interpretacji, uporządkowania informacji. Bowiem bez tego wszystkiego książka wydaje się być tylko pobieżną ciekawostką. Nikłym fundamentem, który zmusza czytelnika do szukania informacji na własną rękę. Pogłębiania tematu, który w Krótkiej historii czasu został tylko wspomniany.

Zacznijmy jednak od początku, czyli od formy. Dzieło Susie Hodge składa się z czterech tematycznych segmentów – kierunki, dzieła, tematy, techniki. Owe bloki ujęte są w sposób iście, jak głosi zresztą podtytuł, kieszonkowy, sprzedając czytelnikowi minimalną ilość informacji. Taki był zamysł, więc tę konstrukcję jako wadę, mogę uznać tylko w sensie subiektywnym. Osobiście wolałabym by Krótka historia sztuki miała choć stronę, niekiedy nawet akapit więcej, poświęconą każdemu dziełu, czy też zagadnieniu. Być może czytają to również osoby, o podejściu podobnym do mojego, które chciałyby swe narastające zaciekawienie móc choć w części zaspokoić podczas lektury książki Susie Hodge. Tak się nie stanie. Co się stanie, a powiedzieć Wam mogę to to, że rozpoczniecie poszukiwania na własną rękę.

Sama oprawa graficzna jest ładna, wszystko ma klarowną formę, po książce łatwo się porusza. Segmenty można czytać w dowolnej kolejności, w zależności chociażby od tego, co najbardziej nas interesuje. Można również, jak najbardziej robić to wyrywkowo. Wracając jeszcze do samej treści, minimalizm przekazu sprawia, że do książki będzie się wracało, choćby nawet jako do albumu, bądź do formy swego rodzaju uporządkowania wiedzy. Uważam jednak, że nie jest to książka konieczna na półce miłośnika sztuki.

By trochę zilustrować wnętrze, jakie otrzymacie, streszczę formę przekazu informacji na przykładzie obrazu Gustava Klimta pt. Pocałunek. Na samej górze pod tytułem odnajdziemy techniczne, podstawowe informacje dotyczące dzieła, takie jak rok powstania, muzeum w którym aktualnie się znajduje, wymiary, czy też rodzaj techniki, jaka została użyta do stworzenia obrazu. Obok tekstu głównego oraz samego obrazy, odnajdziemy również krótką notkę na temat autora i spis innych dzieł artysty. Przykłady stron odnajdziecie również, zarówno w powyższej recenzji, jak i na stronie wydawnictwa.

Podsumowując, mogę powiedzieć, że nieco się zawiodłam, choć lekturę Krótkiej historii sztuki nie uważam za czas stracony. To przede wszystkim dobra pozycja dla osób rozpoczynających swoją przygodę ze sztuką. Sam opis sugeruje, że mamy do czynienia z 50 najważniejszymi w historii dziełami sztuki, tak też jest. Nie ma tu zbytniego szaleństwa w kwestii ich doboru, nawet przy okazji omawiania technik. To po prostu fundament, który można schować w plecaku, pójść do muzeum oraz próbować w podstawowy, techniczny sposób opisać widziane tam dzieła. To ciekawostka, pomoc, ot krótka historia niekrótkiej rzeczy.

Jestem estetą. Oto moje dzisiejsze wyznanie.
Wielbię piękno, poszukuje go w niemal każdym aspekcie mojego życia; między wersami kolejno czytanych powieści, w architekturze przemierzanego miasta, różnorakiej gatunkowo muzyce, w ludziach, miejscach, słowach; innymi słowy – sztuce każdej maści oraz rodzaju. Jestem osobą, która dla przyjemności potrafi usiąść i przez dłuższy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jay Kristoff ostatnimi czasy zaskarbił sobie moją sympatię względem swych dzieł. Dotychczas jednak miałam styczność jedynie z jedną jego serią, w której skład wchodzą Nibynoc, Bożogrobie oraz Darkdawn, z czego ta ostatnia premierę polską, jak i amerykańską ma dopiero przed sobą. Jestem bardzo zaintrygowana twórczością tego amerykańskiego autora, postanowiłam więc zapoznać się ze wszystkim co dotychczas wyszło spod jego pióra. Jak jednak prezentuje się pierwszy tom trylogii Wojny Lotosowej, dla osoby, która wie jakim geniuszem kontrukcji świata oraz narracji, pochwalić może się Jay Kristoff?

Pewnego razu, na jednej z wysp Shima, Yukiko oraz jej ojciec, dostają zlecenie od samego szoguna, który wymarzył sobie by zostać legendarnym Tancerzem Burzy. Problem tkwi jednak w tym, że gryf, którego mają schwytać jest gatunkiem wymarłym a wieści o jego domniemanym istnieniu, są cóż, przez wielu uważane za bajdurzenie... Mimo to, w opozycji mając jedynie śmierć z ręki brutalnego dyktatora, wyruszają w odległą podróż, która na dobre zmieni życie każdego z nich.

Co jako pierwsze pragnęłabym zaznaczyć, to to, że seria opowiadająca o losach Mii Corvere zdecydowanie bardziej przypadła mi, na ten moment do gustu. Prostym wytłumaczeniem tego faktu, może być to, że zwyczajnie Tancerze burzy mieli swoją premierę wiele lat przed Nibynocą, co w sposób oczywisty wpłynęło na warsztat zaprezentowany w obu tych powieściach. Mimo to, inspirowana japońskim folklorem opowieść, mimo paru wad, również wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Przede wszystkim to konstrukcja świata oraz akcja zasługują na olbrzymią, jak to bywa u tego autora pochwałę.

Mamy tutaj do czynienia ze światem niszczonym przez ludzką rękę. Światem, który obok mitycznych stworzeń oraz latających statków, zmaga się z problemami, które niebawem mogą dotyczyć także (a również częściowo ją dotyczą) naszej cywilizacji. W jednym momencie spotykamy na kartach powieści urządzenia, które funkcjonują w naszym, współczesnym świecie, by za kilka stron stanąć twarzą w twarz z mitycznym, pozornie tylko wymarłym stworem. To wymieszanie światów tworzy niesamowitą atmosferę, nawet mimo faktu, że fabularnie ta książka do wybitnie oryginalnych nie należy.

Odnoszę wrażenie, że kilka dodatkowych rozdziałów, wiele by zmieniło, szczególnie w kontekście pewnych relacji, które w moim odczuciu zostały potraktowane po macoszemu. Które zbyt szybko zyskały ostateczną formę. Myślę, że pobawienie się tymi wątkami, dodanie kilku scen, umocniłoby poczucie realności przedstawianych wydarzeń. Czytając niektóre sceny odczuwało się swego rodzaju zgrzyty, pośpieszność kreślenia relacji oraz wydarzeń. Książka objętościowo jest naprawdę niewielka, co w ogólnym rozrachunku najbardziej działa na jej niekorzyść. Jestem w stanie jednak zrozumieć, że jako pierwsze dzieło z ręki pisarza, nie było stworzone przez tak sprawny w tworzeniu umysł, z jakim mamy do czynienia teraz.

Książkę czyta się szybko oraz z zainteresowaniem. Bowiem w niej, mimo pewnej dozy schematyczności, można odnaleźć wiele fascynujących elementów. Przesiąkniętą kulturą Japonii historię, przestrogę przez skutkami braku ochrony i bezczeszczenia otaczającego nas środowiska, angażujących w swoje losy bohaterów oraz pędzącą akcję, która nie pozwala na dłużej oderwać się od lektury. Przede wszystkim, po dotarciu do ostatniej kartki, zapragnęłam zapoznać się z kolejnymi losami Yukiko i jej nadzwyczajnych przyjaciół. Wiem też do czego zdolny jest Jay Kristoff, dlatego wierzę, że kolejne tomy tej trylogii zwalą mnie z nóg. Że Tancerze burzy są jedynie obietnicą, wstępem do czegoś znacznie większego.

Prawda jest taka, że kultura krajów Dalekiego Wschodu zwyczajnie nigdy mnie w jakimś ogromnym stopniu nie pociągała. Obawiałam się przez to, że Tancerze burzy zwyczajnie nie przypadną mi do gustu, ponieważ tematycznie nie znajdują się w rejonie moich zainteresowań. Mimo tego oraz paru wad, nie żałuję, że rozpoczęłam swoją przygodę z Yukiko. Mając do czynienia już z trzema książkami Jaya Kristoffa, mogę śmiało powiedzieć, że to jeden z lepszych autorów fantastyki, z jakim w swoim życiu miałam do czynienia. Jego dzieła cechują się niebywałym konstruktem, intrygującymi bohaterami oraz atmosferą, którą ciężko opisać znanymi słowami. Jej trzeba dać się po prostu pochłonąć.

Podsumowując, mogę na ten moment powiedzieć, że historia Yukiko zaczęła się interesująco, że na pewno sięgnę po kolejne tomy oraz, że niewątpliwie, śledząc wzrostową tendencję talentu pisarskiego autora, będą one lepsze od samego rozpoczęcia tejże historii. Tancerze burzy to przede wszystkim wciągająca, młodzieżowa fantastyka, której konstrukt świata skrywa niezliczone możliwości. Nie mogę się doczekać, by poznać je w najbliższym czasie, podczas lektury drugiej i trzeciej części trylogii. Wam przede wszystkim polecam zapoznać się z Jayem Kristoffem, w którejkolwiek z jego serii. To wspaniały pisarz o niesamowitej wyobraźni, którego książki przewyższają dzieła topowych autorów z gatunku. Przeczytajcie i pokochajcie.

Jay Kristoff ostatnimi czasy zaskarbił sobie moją sympatię względem swych dzieł. Dotychczas jednak miałam styczność jedynie z jedną jego serią, w której skład wchodzą Nibynoc, Bożogrobie oraz Darkdawn, z czego ta ostatnia premierę polską, jak i amerykańską ma dopiero przed sobą. Jestem bardzo zaintrygowana twórczością tego amerykańskiego autora, postanowiłam więc zapoznać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Victoria Schwab wymusiła na mnie ambiwalentny stosunek do swojej twórczości. Tak, jak dotychczasowe części trylogii Odcieni magii wywarły na mnie bardzo dobre wrażenie, orzec wręcz można było, że jestem wielbicielką historii Kella, tak jej Okrutna pieśń zasiała we mnie zwątpienie oraz dopuściła do głosu niepochlebne wobec niej opinie. Nie mogłam zrozumieć, jak tak różne jakościowo pozycje mogły wyjść spod pióra tej samej autorki. Okrutna pieśń nie miała niczego, dzięki czemu nazwać ją było można choć przeciętną w swym gatunku powieścią. Marny konstrukt świata, jednowymiarowi bohaterowie, beznadziejnie poprowadzona akcja, brak jakiegokolwiek angażu podczas lektury. Mroczniejszy odcień magii oraz jego kontynuacja wydawały się kompletnym przeciwieństwem historii Augusta oraz Kate. Czy jednak zakończenie trylogii o równoległych Londynach utwierdziło mnie w przekonaniu, że dylogia Okrutnej pieśni, była tylko wypadkiem przy pracy oraz pozwoliła zakochać się w twórczości Victorii Schwab już na dobre? A może autorka nie podołała utrzymaniu w ryzach, tak dobrego konceptu?

Kell zniknął, następca tronu jest coraz bliższy śmierci wraz z każdą upływającą minutą nieobecności brata, a Lila rusza samotnie na ratunek antariemu. A to dopiero początek problemów. Prastary, potężny wróg pragnie bowiem władzy, pragnie tronu, pragnie Czerwonego Londynu i tego, by wszyscy znaleźli się na kolanach. Mroczna klątwa, pirackie wojaże, dworskie intrygi, lustra, które przedstawiają wspomnienia oraz magia, tony magii. Oto, co czeka czytelnika w finale trylogii Odcienie magii.

Nie wspominając rzecz jasna o tabunie emocji, jaki funduje nam V. E. Schwab. W tym tomie nie ma momentu na oddech, tutaj każdy rozdział przynosi nowe obawy, nowe powody, dla których na sercach pojawia się kolejna rysa, kolejny naprędce wstrzymany oddech. Tak naprawdę to w historii o rudowłosym antarim zakochałam się dopiero w drugim tomie. Wtedy też nadeszło też opóźnione uwielbienie dla części poprzedniej. Uwielbienie oraz zrozumienie. Bo choć tuż po lekturze, tom ten wydawać się może pozbawiony akcji, czegoś swoiście istotnego, tak po zapoznaniu się ze Zgromadzeniem cieni, zaczyna się rozumieć, iż Mroczniejszy odcień magii był jedynie wprowadzeniem. Bardzo dobrym oraz co powiedzieć trzeba koniecznym. Nieco wolnym, nie tak obszernym, ale koniecznym.

Nie należy się więc zniechęcać po zapoznaniu się jedynie z początkiem tej historii. Sama byłam w tym miejscu oraz rozumiem, że ten tom może rozczarować, szczególnie po zapoznaniu się w wszechobecnymi zachwytami. Wiem również, że by go docenić, potrzeba czasu oraz kolejnych tomów. Jako całość, trylogia Odcieni magii prezentuje się fenomenalnie! Klimatyczna, pełna magii, akcji, wspaniałych bohaterów oraz zwrotów akcji. To, coś o czym marzy każdy miłośnik fantastyki. Przede wszystkim to jednak powiem świeżości w obrębie tego gatunku. Pomysł, rozwinięcie akcji mimo paru (dobrze jednak rozegranych) schematów jest bardzo oryginalne. Jestem urzeczona pomysłowością oraz wyobraźnią Victorii Schwab.

Co również piękne w tej książce to język użyty do jej napisania. Takie pióro rzadko jest spotykane w dzisiejszych powieściach fantastycznych. Autorka perfekcyjnie buduje atmosferę oraz napięcie, za pomocą zgrabnie i finezyjnie składanych w zdania słów. To sprawia także, że przez lekturę historii Kella oraz Lili się płynie, lecz nie w sposób, w jaki dzieje się to w podrzędnych romansidłach. Tutaj po drodze można napotkać dużo, dużo więcej. Wyczarowanie światła choć w moim mniemaniu, nie jest najlepszą częścią w serii, to nadal jest genialne. Nie przeszkadza mu to również być idealnym zakończeniem tej historii.

Uważam, że najważniejszym punktem książek Schwab (Okrutną pieśń nadal uważam za wypadek przy pracy) są bohaterowie. Pełnokrwiści, nieoczywiści, tacy których losy śledzi się z podekscytowaniem. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Dawno w żadnej powieści, nie spotkałam tak ciekawych postaci. Dawno (prócz Bożogrobia) nie wciągnęłam się w tak bardzo w jakieś zdarzenia, jak w te splatające życia Kella, Lili, Rhya oraz Alucarda. Na tym polu autorka wypadła znakomicie.

Ta seria to czysta magia. Wypływa spomiędzy zdań, otulając czytelnika nadzwyczajną atmosferą, która nie opuszcza go nawet po zakończeniu lektury. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Victoria Schwab wyczarowała jedną z lepszych trylogii fantasy ostatnich lat. Tutaj króluje niesztampowość, piękny język, wartka akcja oraz cudownie wykreowani bohaterowie. Sam świat jest wręcz utkany z magii. Daje tyle możliwości, które jak mam nadzieję zostaną wykorzystane w kolejnych seriach z tego uniwersum. A takowe, jak słyszałam, mają powstać. Nie mogę się już tego doczekać, bowiem wiem, że będzie to genialne, nie ważne jakie miasto Schwab obierze sobie za cel przygód swych kolejnych wspaniałych bohaterów.

Z całego serca mogę Wam polecić tę serię. Jeśli poszukujecie nieszablonowego, literackiego świata, w którym dominującym czynnikiem jest magia, to śmiało – trylogia Odcieni magii jest dla Waszych pragnień rozwiązaniem wręcz idealnym. System magiczny jest świetnym konstruktem, a gdybym miała przywołać skojarzenia kulturowe przychodzące mi na myśl w trakcie lektury wszystkich tomów to byłyby to dla przykładu: Piraci z Karaibów, czy nawet sam Harry Potter. Oczywiście książki Schwab nie są żadnymi z tych dzieł, nie są nawet podobne, mają po prostu wspólny pierwiastek, mogący pochodzić z najróżniejszych aspektów tych tworów, jak klimat, bądź pewne wątki fabularne.

Podsumowując, myślę, że moja recenzja tego tomu, jak i poprzednich jest wystarczającym zachęceniem, lecz nie odmówię sobie tej przyjemności i powiem to jeszcze ten jeden raz. Victoria Schwab stworzyła coś kapitalnego. Od deski do deski w swej konstrukcji zdumiewającego. Pamiętajcie, że pierwszy tom trzeba ująć w swego rodzaju nawias, na którego zdjęcie pozwolą nam dopiero kolejne części. To one ukażą nam prawdziwy geniusz tak wykreowanego wprowadzenia do serii traktującej o przygodach antarich. Romans również nie jest, co warto dodać, tak istotnym oraz nagminnym wątkiem, do jakiego zostaliśmy przez literaturę fantastyczną przyzwyczajeni. Tutaj większą rolę odgrywają takie wartości jak przyjaźń, rodzina oraz to, co jesteśmy w stanie dla nich zrobić. C u d o w n a trylogia.
Po prostu ją przeczytajcie.
Po prostu ją pokochajcie.

Victoria Schwab wymusiła na mnie ambiwalentny stosunek do swojej twórczości. Tak, jak dotychczasowe części trylogii Odcieni magii wywarły na mnie bardzo dobre wrażenie, orzec wręcz można było, że jestem wielbicielką historii Kella, tak jej Okrutna pieśń zasiała we mnie zwątpienie oraz dopuściła do głosu niepochlebne wobec niej opinie. Nie mogłam zrozumieć, jak tak różne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Powrót do jednej z ulubionych serii oraz możliwość przeczytania długo wyczekiwanej kontynuacji książki, którą orzec można bez nadmiernej śmiałości, jedną z lepszych pozycji przeczytanych w zeszłym roku, to uczucie nieporównywalne z niczym innym. Gdyby Bożogrobie okazało się chociażby nawet i w połowie tak dobre, jak swój poprzednik, nadal prawdopodobnie byłabym oczarowana otrzymaną historią. Nadal nie mogłabym wyjść z podziwu, nad dziełem Jaya Kristoffa, którego już teraz, ze spokojem mogą nazwać, jednym z moich ulubionych pisarzy historii z gatunku fantasy. Lecz ostatecznie, czy Bożogrobie było w połowie tak dobre jak Nibynoc, lepsze, a może porównywalnie dobre? Czy było na co czekać?

Mia pała żądzą zemsty. Dla niej zrobi wszystko. Ma niewiele do stracenia, a do zyskania pomstę pamięci tych, których kochała oraz przedwcześnie utraciła. W drodze do upragnionego od lat celu, trafia na arenę, na której ku uciesze widowni będzie mordować oraz walczyć o życie. Ma zamiar wygrać rozgrywki gladiatorów oraz dzięki zdobytemu tytułowi stanąć twarzą w twarz z oprawcami swojej rodziny, lecz po drodze pojawiają się komplikacje, osoby oraz uczucia, których Mia nie brała pod uwagę. I bezwzględna zabójczyni pierwszy raz w życiu zacznie kwestionować dawno obrany cel swojego życia, jakim jest zemsta.

Jeśli szukacie angażującej, pełnej brutalności oraz zwrotów akcji historii to Jay Kristoff jest idealną osobą u której powinniście jej szukać. Dawno nie czytałam serii, która tak by mnie wciągnęła oraz zaintrygowała. Serii, która byłaby tak inna od pozostałych z jej gatunku. Nawet nie wiem od czego zacząć, ponieważ wszystko zasługuje na uwagę. To bowiem jedna z najlepszych opowieści fantasty jakie czytałam w swoim życiu. Jay Kristoff bije o głowę chociażby Sarah J. Maas, czyli wszechobecnie ogłaszaną królową młodzieżowej fantastyki. Seria o Mii jest jednak wszystkim tym, do czego aspiruje amerykańska autorka. Kristoff robi to, co Maas, lecz lepiej, bardziej, dojrzalej, brutalniej, ciekawiej.

Największą w moim mniemaniu zaletą historii Mii jest narracja, o której wspominałam już zresztą przy okazji recenzji pierwszego tomu. Mamy tutaj do czynienia z narratorem, który ujrzał już kres drogi Mii, który zna jej los, ba!, zdradza go nawet czytelnikowi na początku jego przygody z tą historią. Ona sama, dzięki temu niezwykłemu zabiegowi, dzieje się poniekąd na dwóch różnych płaszczyznach. Na płaszczyźnie normalnej narracji, zdradzającej kolejne dzieje młodej zabójczyni oraz na przypisach, które w sposób idealny dopełniają opowieść, zagłębiając się w historię świata, w którym dane jest żyć Mii, często dodając do niej odrobinę humoru. Dzięki temu sam narrator staje się postacią, którą podczas lektury obdarza się sympatią. I to jego tożsamość wydaje się być największą tajemnicą skrytą na kartach tej powieści.

A sekretów Jay Kristoff pozostawia wiele. Mimo dozy schematu oraz przewidzenia przeze mnie kilku wątków, te i tak zostały ujęte w taki sposób, iż ich natury nie byłam w stanie przy samodzielnej dedukcji zgłębić. Bowiem autor pozwala snuć przypuszczenia, by następnie w sposób niezwykle finezyjny oraz niespodziewany wpleść je w wymyśloną przez siebie historię. Wiesz, że stanie się A, ale jak owo A zostanie zaprezentowane? Co będzie mu towarzyszyć? Jak to się stanie? Tego nie da się przewidzieć. Jay Kristoff już o to zadbał. W fenomenalny i emocjonujący sposób.

Co jeszcze warto podkreślić, to pełen wachlarz emocji, od których wręcz kipi Bożogrobie. Od strachu i niepewności, przez nienawiść, po pożądanie. Autor zgrabnie posługuje się językiem, dzięki czemu w sposób bardzo dosadny oddziałuje na zmysły. Gdy musi jest sensualny, gdy rozgrywa się walka, nie szczędzi krwi, bluzgów oraz naturalistycznych opisów kolejno zadawanych ran. W wyobraźni czytelnika bez problemu odmalowywane są kolejne obrazy. Bohaterowie, jak żywi, we wnętrzu naszej głowy zabijają, knują oraz oszukują. Pragną, zdobywają, zwyciężają oraz przeżywają ostatnie chwile swoich żywotów.

Postacie są wykreowane doskonale. Są wielowymiarowe, sposób w jaki zostały przedstawione, angażuje czytelnika w ich losy, sprawiając, że ten drży w obawie o dalsze losy swoich ulubionych bohaterów, a te zawsze, co wiedzieć każdy musi, są niepewne. W jednym rozdziale bierze on bowiem udział w jednym z głównych wątków, by w następnym zostać zakrwawionym ciałem, gnijącym na arenie w akompaniamencie krzyków oraz oklasków uradowanej pełnym śmierci widowiskiem, publiki. To ta niewiedza trzyma czytelnika na krawędzi krzesła oraz szaleństwa. Ale również i wiedza potrafi to uczynić. Już od pierwszych stron historii znamy losy niektórych bohaterów, które niekiedy nieco nazbyt chętnie oraz mimochodem zdradza nam tajemnicza, wszechwiedząca postać narratora.

Wszystkie te elementy w pierwszorzędny sposób akompaniują elementom konstruktu samego świata, tworząc razem spójny, dopracowany co do joty obraz. Mitologia, wszelkiego rodzaju przesądy, podania, architektura, religia, polityka, różnej maści oraz rodzaju kreatury, tutaj wszystko współgra. Wszystko to odnajdziecie, dostrzegając jak rozległym konstruktem jest świat stworzony przez Jaya Kristoffa. Tutaj nie ma luki. Tutaj wszystko ma swoje miejsce. Wszystko oprawione jest perfekcyjnie, również za sprawą narratora, który dopełnia obraz, domalowując od czasu do czasu poszczególnie linie, poszerzając horyzont czytelnika, wyjawiając kolejne podanie, kolejną legendą, kolejne wyjaśnienie.

To również składa się na atmosferę powieści. Ciężką, duszącą, pełną potu, krwi, piachu, brudnych ulic, wiszącej w powietrzu śmierci. Dawno nie spotkałam się z tak klimatyczną książką. Tak intrygującą w swej fabule oraz konstrukcie. Tak naprawdę gdyby spojrzeć na to z góry, to jest to historia znana przez cały świat. Historia zemsty oraz drogi, ku jej spełnieniu... Ale sposób w jaki została ona oprawiona zasługuje na największą uwagę oraz pochwałę i to ta oprawa, czyni tę historię tak w moim mniemaniu wyjątkową.

Brutalność, niezliczone, krwawe pojedynki na śmierć i życie, intrygi, zwroty akcji, pełnokrwiści bohaterowie, co do których określenia nie wystarczą jedynie antonimy dobry – zły, rewelacyjnie zbudowane tło historii, szybka, wciągająca akcja oraz niespotykana forma narracji, której autor (bądź autorka) będzie z Was kpił(a), będzie żartował(a), zdradzał(a) zakończenie, przestrzegał(a). To historia, której będziecie chcieć więcej i więcej. Historia, od której nie ma ucieczki. To historia, którą, jeśli jesteście wielbicielami gatunku – musicie poznać. A gdy to się stanie, przepadniecie między cieniami wraz z Mią.

Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, koniecznie musicie to zmienić. Nieczęsto zdarza mi się, dawać jakiejkolwiek książce pełną gamę gwiazdek, lecz w tym wypadku nie mam innego wyjścia. W tej historii wszystko jest niewiarygodnie dobre. Nic, w mojej ocenie, nie zasługuje na miano wady. Jay Kristoff stworzył historię idealną, przerastającą o głowę, a nawet dwie wszelakie twory, które wyszły spod pióra Sarah J. Maas. W kwestii kreacji oraz atmosfery stanął na podium wraz z Leigh Bardugo. Lecz, nie tylko miłośnikom, tych autorek zalecałabym zapoznać się z historią Mii, lecz również tym, którzy po prostu, bez względu na czytaną literaturę, szukają dobrego, dojrzałego fantasy.

Powrót do jednej z ulubionych serii oraz możliwość przeczytania długo wyczekiwanej kontynuacji książki, którą orzec można bez nadmiernej śmiałości, jedną z lepszych pozycji przeczytanych w zeszłym roku, to uczucie nieporównywalne z niczym innym. Gdyby Bożogrobie okazało się chociażby nawet i w połowie tak dobre, jak swój poprzednik, nadal prawdopodobnie byłabym oczarowana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Maggie Stiefvater jest jedną z najchętniej czytanych autorek młodzieżowego fantasy. Jej cykl o kruczych chłopach ma ogromne grono wielbicieli, zarówno w Polsce, jak i na świecie. To książki, które nieomal każdy miłośnik gatunku posiada, bądź posiadał na swoich półkach. Sama, dotychczas, miałam jedynie raz (nie licząc pozycji omawianej w tej recenzji) styczność z jej twórczością. Owe spotkanie nie przebiegło zbyt pomyślnie w ocenie dla Króla kruków, którego miałam nie(przyjemność) czytać. Nie było tak, że książka mi się nie podobała – ona była po prostu zwyczajna oraz nie zaintrygowała mnie w takim stopniu, bym sięgnęła po kolejne tomy. Jednak widząc w zapowiedziach najnowszą, nijak nie związaną z Kruczym Cyklem powieść autorki, postanowiłam dać jej drugą szansę. Jak tym razem wypadła pisarka?

Beatriz, Daniel i Joaquin są kuzynostwem w dość osobliwej rodzinie. Rodzinie, która czyni cuda, a raczej pierwszy ich etap. Po cuda przyjeżdżają najróżniejsi ludzie z najróżniejszymi oczekiwaniami, lecz Soriowie zajmują się tylko cudem pierwszego rodzaju, drugim cudem muszą zająć się same osoby go oczekujące. Do czasu rozwikłania zagadki pozostają wraz z Soriami, stając się pątnikami, jak to się na farmie przyjęło by ich nazywać. Cudotwórcy jednak pod żadnym pozorem nie mogą kierować swoimi podopiecznymi, gdyż pomoc w odkryciu mroku, wiążę się z karą najstraszliwszą z możliwych dla członka rodziny Soria. Jednak, pewnego dnia, jeden z nich popełnia błąd. Błąd, który kosztować może wszystko.

Ta książka jest osobliwa. Jest niesztampowa i jest dziwna, lecz w tej dziwności nieco pogubiona. Pierwsze rozdziały niosą nadzieję na coś w swej formie nadzwyczajnego. Czytelnik owiany zostaje gorącą, duszną atmosferą podszytą szczyptą czegoś, czego do końca nie jest w stanie zrozumieć oraz określić na pomocą znanych sobie słów. Zostaje zaciekawiony swego rodzaju patetycznością języka, innością całego powoli ujawnianego konstruktu. Na myśl od razu przychodzi, przynajmniej w moim przypadku Seria niefortunnych zdarzeń. Pewne słowa, sceny czy zdania są nie na miejscu, jednak w owym świecie nic takim nie jest, więc coś z góry uważanego za nienormalne, tam staje się czymś idealnie wręcz wpasowanym.

I wszystko jest piękne i wszystko jest nadzwyczajne, ale... W pewnym momencie wszystko się rozmywa. Nadzwyczajność przechodzi w schemat. Konstrukcja zaczyna się chwiać, a obiecywane wspaniałym początkiem emocje, znikają gdzieś na pustyni, wraz z niektórymi bohaterami powieści. Niestety choć książkę czytało się bardzo dobrze, choć język użyty do jej napisania był niewypowiedzianie dobry, choć zamysł był interesujący, to coś nie wyszło. Szczególnie ów uszczerbek widać w drugiej połowie książki, gdzie zapowiadające się dobrze wątki, zostały rozwiązane w sposób niedbały oraz niesatysfakcjonujący. Niezwykła historia zamieniła się w opowieść jakich wiele. Odnoszę wrażenie, że główne siły kreatywności zostały użyte do napisania początku – potem poszło jak poszło. Czyli ani źle, ani dobrze.

I tu pojawia się problem. Jak tę powieść ocenić? Nie była to zła książka. Nie była jednak również wybitna, nie była tym, co na jej początku obiecywano. Szybko się ją czytało, momentami intrygowała, mimo widocznej tendencji spadkowej, inność nadal uznać można za jej podstawowy oraz najistotniejszy atrybut. Zastanawiałam się również nad pewną kwestią, a mianowicie czy owa historia kryje w sobie metaforę? Czy Maggie Stiefvater pokusiła się o nadanie swej podszytej osobliwością opowieści drugiego dna? Trudno orzec, czy pewne skojarzenia są dziełem przypadku, bądź nadmiernej chęci odnalezienia czegoś więcej, czy też nieudolną (nieco) próbą autorki dopisania do głównego wątku, jego mniej dosadnego odbicia?

Książka, czego odmówić jej nie można, posiada niebywałą atmosferę, wyczuwalną już od pierwszych stron. Mimo kolejno ukazujących się braków powieści, klimat niezmiennie pobudza czytelnika oraz zmusza go do coraz głębszego wnikania do świata, w którym cuda się zdarzają. Czasem nawet po dwa razy. Przestrzeń, w której poruszają się bohaterowie, również mowa tu o tle fabularnym, jest dobrze wykreowana, jak na tak małą objętościowo historię. O ile mi wiadomo, jest to tak zwany stand – alone, pewne rzeczy więc zostaną już na zawsze w granicach rozważań czytelnika.

Co jednak tyczy się samej akcji, postaci, czy też ogólnego poziomu dzieła Maggie Stiefvater, określić swoje odczucia mogę jako ambiwalentne. Gdyby druga część odpowiadała poziomem pierwszej, chyliłabym się ku bardziej pozytywnemu końcowi skali ocen. Gdyby pewne wątki poszły inaczej, gdyby wątek miłosny został zminimalizowany, a więcej historii skupiłoby się wokół, że tak to ujmę, cudodawców oraz cudobiorców to historia dużo więcej by w moich oczach zyskała. Wątek miłosny zdecentralizował temat, który powinien do końca być tym głównym, odebrał więc, co za tym idzie, istotną nutę osobliwości całej historii.

Sami bohaterowie choć są dość ciekawie wykreowani, przez cały czas trwania historii pozostają czytelnikowi ni mniej, ni więcej jak obojętni. W żaden sposób nie przeżywa on wraz z nimi kolejnych zdarzeń. Nie identyfikuje się z nimi, nie wydaje się być bliski odczuwania emocji, związanych z kolejnymi, przydarzającymi się im tragediami. Może swój udział w winie, ma objętość książki, choć z doświadczenia wiem, że i cieńsze pozycje owej wady nie posiadały oraz świetnie wręcz się w tym aspekcie kreacją postaci broniły. Sami bohaterowie są zresztą dość, mimo specyficzności, jednowymiarowi. Choć również w wypadku wielu, co podkreślić trzeba, owa jednotorowość jest po coś, czemuś służy. I jestem w stanie to pod tym kątem rozpatrywać, mając nadzieję, iż trafnie identyfikuję to jako świadomy zamysł autorki.

Podsumowując, czuję niedosyt oraz dość głęboko sięgające rozczarowanie, choć słyszałam głosy osób zachwyconych tą powieścią i jestem w stanie zrozumieć, co takiego uwieść mogło te osoby powieści amerykańskiej pisarki. Niestety mnie dzieło Stiefvater nie przekonało. Nie uważam czasu poświęconego na jej lekturę, za stracony, jednak na pewno nigdy już do niej nie wrócę, a szczegóły historii Przeklętych świętych szybko ulotnią się z mojej głowy. Sądzę, że dla młodszego czytelnika ta przepełniona cudami historia może być naprawdę atrakcyjna i to głównie osobom młodym polecałabym tę nad(zwyczajną) historię. Starsi, czy też bardziej doświadczeni czytelnicy mogą ujrzeć pewne nierówności oraz schematy, które zedrą nieco z otoczki osobliwości oraz tajemniczości, jaką cechuje (cechować miała) się ta książka.

Maggie Stiefvater jest jedną z najchętniej czytanych autorek młodzieżowego fantasy. Jej cykl o kruczych chłopach ma ogromne grono wielbicieli, zarówno w Polsce, jak i na świecie. To książki, które nieomal każdy miłośnik gatunku posiada, bądź posiadał na swoich półkach. Sama, dotychczas, miałam jedynie raz (nie licząc pozycji omawianej w tej recenzji) styczność z jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Lwa Tołstoja przedstawiać raczej nie trzeba. To jedno z najznamienitszych nazwisk literatury, nie tylko zresztą rosyjskiej. To pisarz, który za zadanie powziął sobie obnażenie realiów swej epoki. Zdecydował się na realistyczny opis świata, który był mu bliski – świata głównie skupionego wokół codziennych kolei losów arystokracji. To autorytet moralny swoich czasów, to człowiek, który doczekał się własnej doktryny społeczno – religijnej, której nazwa zresztą – tołstoizm – pochodzi od jego nazwiska. To jednostka wybitna, której dzieła czyta się dziś na całym świecie, z równym zapałem oraz docenieniem kunsztu. „Wojna i pokój” jest rosyjską epopeją osadzoną w czasach napoleońskich. Powieścią, przez wielu uważaną za jedną z najważniejszych (wraz z „Anną Kareniną”) w historii literatury światowej. Zdecydowanie zasłużenie.

Ciężko jednoznacznie określić fabułę „Wojny i pokoju” (mówię tu tylko i wyłącznie o tomie I i II), gdyż jest to dzieło zbyt rozległe oraz w swej historii wielowątkowe. Będąc jednak jak najbardziej ogólnym, rzecz można, że cała powieść skupia się wokół historii rodów arystokratycznych za czasów napoleońskich; Bezuchowów, Rostowów, Bołkońskich oraz Kuraginów. Można tu znaleźć wątek pięknej Helene, której uroda skrywa postępujące nagminnie zepsucie, Nataszy Rostow – młodziutkiej panny, dopiero co wkraczającej do świata dorosłości, Pierre Bezuchowa, dziedzica ogromnej fortuny swojego ojca oraz chociażby Andrzeja Bołkońskiego, mężczyzny, którego diametralnie zmieniła zarówno wojna, jak i pokój.

Równie zawiłą próbą będzie klarowna oraz jakkolwiek adekwatna ocena tego działa, a w zasadzie jego połowy... Dzieło Tołstoja bowiem składa się z czterech tomów. Mi dane na ten moment przeczytać było jedynie dwa. Sytuacja ta zmieni się zapewne pod koniec lipca tego roku, kiedy to wydawnictwo wyda ostatnie tomy „Wojny i pokoju” ponownie we wspólnym wydaniu, jednak na ten moment zaznajomiona jestem dopiero z początkiem tejże historii. Utrudnia to chociażby próbę analizy pewnych wątków, czy też motywów, gdyż bez zaznajomienia z zakończeniem historii, jest to próba przynajmniej, rzecz można, daremna. Dlatego w tej recenzji skupię się głównie na wrażeniach, konstrukcie postaci, kunszcie, wydarzeniach oraz atrakcyjności tychże tomów książki Tołstoja.

A mimo wszystko jest o czym mówić! „Wojna i pokój” to bowiem, jak na razie, najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku. Tołstoj w swej monumentalnej powieści, rzec można – złożonej z wielu przeplatających się sag rodzinnych, w sposób niezwykle absorbujący, prowadzi czytelnika do świata dziewiętnastowiecznej Rosji. Zabiera go zarówno do salonów arystokracji, jak i na przepełnione brutalnością oraz śmiercią pola bitew, robiąc to momentami naprzemiennie. Stawia przed czytelnikiem postaci zarówno stworzone przez własną wyobraźnie, jak i te, które zdołały z rozmachem zapisać się na kartach historii. Znany raczej wszystkim Napoleon Bonaparte, ówcześnie panujący car rosyjski –Aleksander I Pawłowicz, czy też Michaił Iłłarionowicz Goleniszczew-Kutuzow; znamienity rosyjski dowódca, pełniący swój urząd podczas ówcześnie prowadzonych wojen z Napoleonem; to jedne z najważniejszych autentycznych postaci, które odnaleźć można w tej epopei.

Czego Tołstojowi odmówić nie można to zdolności do obserwowania, którą tak doskonale przekłada na barwne opisy wewnątrz swego dzieła. W sposób niezwykle szczegółowy opisuje zarówno ludzi, jak i otaczające ich zewsząd wydarzenia, zarówno te historyczne, jak i zwyczajne epizody ówczesnej codzienności. Czytelnik odnosi wrażenie, że sam jest częścią tego pełnego sprzeczności świata. Ta książka tętni życiem! Intrygami, romansami, bólem, zdradą, szczęściem, honorem, wojną, pokojem, nienawiścią oraz uwielbieniem! To całe spektrum emocji oraz bohaterów urzeka swoją wielowymiarowością.

Zdaję sobie sprawę, że wielu uzna tę powieść za zbyt nużącą, czy też rozwlekłą, ale dla mnie cała magia tej książki właśnie na tym polega. Na jej niebotyczności, na realizmie, na jej niezrównanych i długich opisów, na staranności kreowania świata oraz postaci. Ta książka bez owych fragmentów, nie byłaby tym czym jest teraz, czyli najprawdziwszą doskonałością. Tołstoj na kartach, przynajmniej tych dwóch tomów, przedstawia w sposób niezwykły, zarówno zdolności swojego warsztatu, języka, jak i kreacji. Bo gdyby nie te opisy, gdyby nie te setki stron oraz szczegółów, przemiany postaci nie byłyby tak znamienne, a opisy wydarzeń tak dogłębnie przejmujące.

W tej książce przeplata się zarówno wojna, jak i pokój. Od huku armat oraz napierających na siebie wrogich wojsk, Lew Tołstoj niespodziewanie zabiera nas do salonu Rostowów, by przedstawić kolejne epizody z życia tej arystokratycznej rodziny; od miłosnych zawirowań najmłodszych z członków owej rodziny, po problemy jej głów. To dzieło wybitne w każdym calu. Dzieło, które każdy powinien przeczytać. Opowiada bowiem o życiu, takim jakie niegdyś wiedziono. To kronika tamtych czasów. Czasów naznaczonych wojną, niepokojem oraz strachem. To nie tyle co żmudny opis czasów napoleońskich, lecz opowieść, którą czyta się w pełni zaangażowanym w losy jej bohaterów. Każdy inny, każdy z równie fascynującą historią. Ich losy ciągle się przeplatają, niekiedy w sposób kompletnie niespodziewany.

Nie bez przyczyny Tołstoj jest wciąż jednym z najważniejszych nazwisk w kręgach literackich. Był, jest i będzie, bowiem jego kunszt jest kunsztem rzadko spotykanym. Kunsztem, który należy cenić, o którym trzeba pamiętać. Odnoszę wrażenie, ze takich powieści się już po prostu nie pisze, że wyżyny pisarstwa zostały już osiągnięte, że w dzisiejszych czasach rzadko ma się już do czynienia z prawdziwymi powieściami, takimi jak „Wojna i pokój”. Bardzo żałuję i nawet na dobrą sprawę, nie potrafię wyobrazić sobie, czegoś doskonalszego. Mam jednak nadzieję, że owa doskonałość nie przepadnie, szczególnie w czasach, w których książki tracą swój czar oraz siłę wpływu pośród potencjalnych odbiorców.

Jeśli jeszcze, drogi czytelniku, nie miałeś styczności z tym rosyjskim pisarzem, to koniecznie musisz to zmienić i sięgnąć czy to po „Annę Kareninę”, czy też po opiniowaną powyżej znamienitą „Wojnę i pokój”. Obie powieści są ponadprzeciętne, pełne kunsztu oraz emocji, są tymi powieściami, które w swym życiu trzeba przeczytać choć raz. Nie mogę się doczekać momentu, w którym w moje ręce trafią pozostałe dwa tomy; zakończenie historii, która jak już wiem, na długo ze mną pozostanie i do której niejednokrotnie będę wracać. Serdecznie polecam zaznajomienie się również z serialem powstałym na podstawie książki, która jak teraz mogę już powiedzieć bardzo dobrze odwzorowuje pierwowzór oraz pięknie go dopełnia.

Lwa Tołstoja przedstawiać raczej nie trzeba. To jedno z najznamienitszych nazwisk literatury, nie tylko zresztą rosyjskiej. To pisarz, który za zadanie powziął sobie obnażenie realiów swej epoki. Zdecydował się na realistyczny opis świata, który był mu bliski – świata głównie skupionego wokół codziennych kolei losów arystokracji. To autorytet moralny swoich czasów, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Powieść, która nie miała być powieścią? Cóż mogło z tego wyniknąć? Szczególnie, jeśli owa ponad ośmiuset stronicowa książka dotyczy jednego z najmniej lubianych przez większość wielbicieli cyklu, bohatera? Nie byłam zbyt przychylnie nastawiona do tego pomysłu, szczególnie jeśli odwlec miał on w czasie, oczekiwany przez wszystkich z niecierpliwością, finał serii przygód byłej Królewskiej Zabójczyni! Zwłaszcza gdy tom piąty, skończył się w sposób, w który się skończył. Pragnę również uprzedzić, iż ze względu na to, iż Wieża świtu jest kolejną już częścią, popularnej młodzieżowej serii, recenzja ta będzie miała nieco luźniejszą formę oraz mogą pojawić się w niej spoilery dotyczące poprzednich tomów.

Przed byłym kapitanem Gwardii Królewskiej czeka nie jedno, lecz dwa wyzwania. Oba, wydawać by się mogło niemożliwe do zrealizowania. Chaol musi bowiem przekonać władcę Kaganatu do dołączenia swych sił do królowej Aelin Ashryver Galathynius w wojnie przeciw Valgom oraz odzyskać utraconą podczas bitwy władzę w nogach, w czym pomóc ma mu jedna z ze słynnych na całą krainę uzdrowicielek — Yrene Towers. Nie spodziewa się jednak, że mroczne siły pustoszące jego ojczyznę, są bliżej niżeli śmiałby myśleć, a Kaganat — będący z pozoru szczęśliwą krainą — skrywa wiele mrocznych tajemnic.

Co istotne, narracja w Wieży świtu jest podzielona między czwókę bohaterów. Pojawia się bowiem perspektywa Chaola, Nesryn, Yrene, a także Aelin. Każdy z tych bohaterów w interesujący, lecz nie równy sobie sposób, ukazuje nam barwne królestwo Kagana. Prowadzi nas między niezmierzone zakręty starych bibliotek, wrzuca prosto do pełnego starożytnych bestii lasu, wznosi w stronę połaci nieba na potężnych, latających monstrach. Nieomal żaden z bohaterów nie pozwala na dłużej zaczerpnąć powietrza, pomiędzy rozdziałami tego przesyconego akcją tomu. Jednak, jak szósty tom cyklu wypada na tle poprzednich? Czy książka, która z początku miała być tylko opowiadaniem, naprawdę była konieczna?

Autoplagiat, tak w skrócie można określić historię byłego Kapitana Gwardii Królewskiej. Słowo to dobitnie wybrzmiało w wielu dotychczas opublikowanych recenzjach i odnaleźć nie mogę lepszego, tak dobrze oddającego fabułę Wieży świtu słowa, niż tego tak namiętnie przez moich kolegów po fachu, w ich opiniach używanego. Sarah J. Maas pokusiła się bowiem o użycie motywów oraz rozwiązań, które sprawdzały się już wyśmienicie w innych jej książkach; w przypadku innych, pokochanych przez tysiące postaci. Splotła historię Chaola dokładnie takimi nićmi, które już niegdyś w rozmaitych konfiguracjach użyła do przedstawienia burzliwych losów pozostałych stworzonych przez siebie bohaterów.

Co jednak z tego wynikło? Jako istny weteran na polu pisarstwa Sarah J. Maas, podkreślić muszę, że jak w przypadku wielu części wydanych przed Wieżą świtu (a tyczy się to zarówno historii Aelin, jak i Feyry), historia Chaola jest bardzo schematyczna. Już przy pierwszym niekiedy spotkaniu (ba! spojrzeniu), można odczytać z łatwością jak potoczą się dalsze losy danej znajomości. O rękę pójść nawet można w zakładzie, iż pewne sceny miały już ogniś miejsce. I nie raz i nawet nie dwa, owe złudzenie czytelnika podczas lektury nachodzi. Być może wynika to z faktu, iż ta ogromnych rozmiarów cegiełka miała być z początku jedynie opowiadaniem? Może podniesienie jej do rangi powieści, wiązało się z ponadprzeciętną szybkością procesu twórczego? Mniejszym zastanowieniem nad tworzoną fabułą? Mniejszym polem dla kreatywności?

Powodów może być wiele. Począwszy od tego przeze mnie w minionym akapicie wymienionego, poprzez zwyczajną, ludzką wygodę. Po cóż przecież odchodzić od tego, co przyniosło nam kiedyś sukces? Niestety, amerykańska autorka ma również — świadomą, czy też nie — potrzebę łączenia w pary wszystkich bohaterów. Niech rękę podniesie ten, kto w twórczości Sarah J. Maas przyuważył postać (mowa tu o głównych graczach) nijak nie zaplątaną w miłosne relacje! Niestety jeśli takowi kiedyś się pojawili, albo nie byli dla fabuły istotni, albo zginęli nim również i ich dosięgnęła, wypuszczona przez autorkę, strzała Amora. I tu powstaje paradoks. Niby nie może się tego znieść, a książki pochłania się w kilka godzin.

A czyni się to będąc zaangażowanym, nie mogącym się doczekać dalszego ciągu oraz kibicującym bohaterom. Bo, koniec końców, Wieża świtu była dobrą lekturą. Była tym, czego wymagam od każdej powieści spod pióra tej amerykańskiej autorki. Dobrą zabawą, chwilą wytchnienia, porządną młodzieżową fantastyką, która porywa mnie do swojego świata na dzień lub dwa. I choć książka posiada istotne wady, w szczególności te dotyczące prowadzenia fabuły — niektóre sceny oraz rozwinięcie pewnych relacji mogłyby pójść w inne strony, to historię lorda Westfalla czyta się bez wytchnienia, wybaczając wręcz na końcowych etapach popełnione dotychczas błędy. Gdy odepchnie się pewne rzeczy na bok, to pozostaje to, co zawsze zapewnia miłośnikowi książek Sarah J. Maas — zniknięcie z otaczającego go, szarego świata.

Jeszcze jakiś czas temu było mi na dobrą sprawę obojętne, czy poznam dalsze losy Aelin oraz jej licznych, osobliwych towarzyszy. Po lekturze Wieży świtu nie mogę się wręcz doczekać tego, jak autorka zakończy swoją pierworodną serię. Historia poświęcona Chaolowi przypomniała mi bowiem za co tak bardzo lubię książki tej autorki. Dlaczego wybaczam jej tyle błędów. Bo to mimo wszystko są cholernie dobre opowieści. Takie, które mimo schematyczności angażują, porywają, wsysają do swojego świata i nie chcą pozwolić wrócić do rzeczywistości. Takie przez, które mknie się niczym Manon przez góry na swojej wywernie, nie mogąc się doczekać rozwinięcia danych wątków. To historie pełne bohaterów, którym się kibicuje oraz emocji, które nie pozwalają odłożyć książki, aż do jej zakończenia.

Bo Sarah J. Maas znowu to zrobiła! Znowu rozdzierała serce, po to by po chwili znowu je skleić. Pokazała światy wydarte wprost z najciemniejszych zakątków jej wyobraźni. Wrzucała w paszczę potwora, po to by w ostatniej chwili uratować przed zabójczym jadem jego kłów. Przedstawiła kolejnych bohaterów, o których nasze serca będą drzeć w ostatnim tomie. Bo niewątpliwie nie będzie to spokojna odyseja, ale pełna zwrotów akcji podróż przez krew, pot, łzy, kości... aż do celu. Jednocześnie chcę poznać ostatnie zdania, lecz mało czego w mojej karierze czytelniczej bałam się z równą mocą. Ciężko mi również uwierzyć, że to już koniec. Że w końcu okaże się, co od początku było Królewskiej Zabójczyni przeznaczone.

Co najbardziej urzekło mnie w tej książce? Pomijając fakt, iż moja awersja do Chaola w końcu nieco odpuściła, co można nazwać sporym osiągnięciem, to największym plusem tej powieści są zdecydowanie Yrene, Sartaq oraz królestwo Kagana. Opisy towarzyszące narracjom naszych bohaterów, jasno malują przed naszymi oczami, piękne obrazy tego cudownego mocarstwa. Kolejnego skrawka świata stworzonego przez Sarah J. Maas. Nieskończonego w swej różnorodności oraz umiejętności zadziwiania czytelnika. I choć postać Nesryn nie przypadła mi do gustu, to na narrację z jej udziałem czekałam z niecierpliwością równą tej oczekiwaniu na Yrene. Ponieważ aktualna kapitan... powiedzmy, że przebywała w towarzystwie oraz środowisku niesamowicie interesującym, przynajmniej w moim mniemaniu. Ta część królestwa Kagana skradła po prostu moje serce, bardziej niż najpiękniejsze komnaty jego zamku.

Podsumowując, uważam, że koniec końców dobrze wyszło, iż Sarah J. Maas stworzyła pełnowymiarową powieść, niżeli tylko krótkie opowiadanie, jak było to w zamiarze na początku. Bo naprawdę świetnie się bawiłam. Zostałam wręcz pochłonięta przez świat królestwa Kagana. To jedno z najlepiej stworzonych miejsc, jakie autorka na kartach swych wszystkich powieści nam dotychczas przedstawiła. Szczególnie jeśli mowa tu o środowisku, w którym przebywał jeden z książąt — Sartaq. Zdecydowanie nie jest to jednak najlepszy tom z serii, choć widoczna jest poprawa; chociażby samego warsztatu pisarskiego, względem poprzednich części. Uważam też, że ten tom nie był zbędny. Na jego kartach poznajemy wiele ciekawych wątków, odkrywamy parę odpowiedzi oraz zadajemy sobie kilka nowych pytań. Pytań, które odnajdą swe rozwiązanie w finale. Finale, który nadchodzi i porwie na strzępy nasze płonne nadzieje.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2018/05/wieza-switu-sarah-j-maas.html)

Powieść, która nie miała być powieścią? Cóż mogło z tego wyniknąć? Szczególnie, jeśli owa ponad ośmiuset stronicowa książka dotyczy jednego z najmniej lubianych przez większość wielbicieli cyklu, bohatera? Nie byłam zbyt przychylnie nastawiona do tego pomysłu, szczególnie jeśli odwlec miał on w czasie, oczekiwany przez wszystkich z niecierpliwością, finał serii przygód...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ciężko odnaleźć piękno oraz magię, szczególnie w dzisiejszej literaturze fantastycznej. Wszystkie powieści pisane są w oparciu o podobny fundament, nijak nie broniąc się ani językiem, ani pomysłem, ani kreacją. Czytając którąś już z kolei książkę, która wydawać by się mogła, przewinęła się już wcześniej przez ręce, przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście razy, człowiek wątpi by cokolwiek jeszcze go w literaturze poruszyło. By go zachwyciło, urzekło choćby pomysłem. Takich książek jest niewiele i będzie prawdopodobnie coraz mniej, ale... Dziś jest dzień, w którym przychodzę do Was z przedstawicielem tej mniejszości. Z książką piękną i przerażającą. Z powieścią dziwną i cudowną. Taką jakiej się szuka...

To opowieść o marzycielu...
(...i istocie, która spadła z nieba.)

To książka fantastyczna najwyższej próby. Piękna, zniewalająca, magiczna, po prostu cudowna. To historia nie z tej ziemi. Historia, która powoli pochłania oraz odkrywa przed czytelnikiem coraz to dziwniejsze oraz coraz niezwyklejsze skrawki swych dziejów. A do zaoferowania ma wiele. W jednym rozdziale niekiedy więcej, niżeli niektóre pozycje na wyrost nazywane przez swych autorów fantastycznymi. Laini Taylor uczyniła bowiem to, czego nie udało się wielu pisarzom. Stworzyła coś innego, coś co idealnie skondensowało atmosferę magii, która w sposób perfekcyjny ulatnia się spomiędzy kolejnych, czytanych przez czytelnika zdań. Ubrała ją zresztą w piękne słowa oraz zdania, czyniąc historię jeszcze bardziej zachwycającą.

Zdecydowanie za największy plus powieści, a co przyznać trzeba, jest ich wiele, uważam baśniową atmosferę stworzoną przez autorkę. Przez historię płynie się niczym przez najpiękniejszą historię lat dzieciństwa, obdartą jednak z subtelności – typowych zasłon dla oczu najmłodszych, wprowadzonych by ukryć przed nimi brutalność otaczającego ich świata. Laini Taylor stworzyła coś niesamowitego oraz niekonwencjonalnego. Coś, w czym choć występują schematy, są one finezyjnie wplecione w całą historię, tak by stać się jej konieczną, idealnie dopełniającą całość, częścią. Nic w książce nie wydaje się niepotrzebne, czy też przesadzone. To prawdopodobnie najlepsza powieść fantastyczna jaka ostatnio przewinęła się przez moje ręce.

Bohaterowie tej powieści - dziwni i cudowni. Tylko tak chciałabym ich opisać, gdyż więcej zdradzać nie mogę. Ujawnienie jakiegokolwiek nadprogramowego członu fabuły wydaje mi się zbrodnią. To odbieranie czytelnikowi możliwości własnoręcznej eksploracji tak nadzwyczajnego świata, w którym każdy element wydaje się cudowniejszy od poprzedniego, z których każdy woła o uwagę oraz odkrycie. Dawno nie czytałam tak pochłaniającej, tak magicznej, pięknej i zatrważającej książki zarazem. Laini Taylor znam z jej poprzedniej, również znakomitej według mnie serii. Sięgając więc po Marzyciela, nie miałam oczekiwań, po prostu wiedziałam, że ta powieść będzie genialna oraz, że zostanie w mojej pamięci na długo.

Świat powieści, wydaje się upleciony jakby ze snu. Sam język jest nadzwyczajny, bogaty, niepozwalający się oderwać. Opisuje świat w sposób dokładny. Maluje przed oczami widza przepiękne, wyraźne krajobrazy oraz w pełni nakreślone wielowymiarowe postacie. Autorka nie boi się piękna, nie boi się brzydoty. Nie obawia się nie tylko wysublimowanego obnażenia fizyczności bohaterów, lecz również odkrycia przed miłośnikami książek ich skomplikowanej psychiki. Ta powieść pełna jest emocji. Zarówno tych doświadczanych przez bohaterów, jak i tych, które przynosi czytelnikowi lektura ich losów. Przenosi się on bowiem do krainy snów, w której wszystko jest możliwe. Nawet to... by ludzie spadali z nieba.

Wyobraźnia Laini Taylor nie zna granic. Jej wspaniałości doświadczyć można we wszystkich stworzonych przez nią seriach. Każda kolejna jej książka jest lepsza od poprzedniej – pełniejsza oraz bardziej magiczna. Imaginacja, którą dysponuje jest jej darem, który świetnie wykorzystuje, obdarzając wielbicieli słowa pisanego, tak cudownymi opowieściami. I mam nadzieję, że będzie to robić dalej! Przekazywać słowa, pokłosia swojej wyobraźni, historie. Jej umysł musi być fantastycznym, pełnym koloru miejscem. Jeśli ktoś nie poznał dotychczas dzieł tej autorki, polecam je z całego serca. To bardzo ciekawa oraz piękna fantastyka. I zdradzę tylko, a co wynikło z mojej obserwacji... autorka ma dość wyraźny pociąg do koloru niebieskiego.

Sama akcja, choć momentami w rozwiązaniach schematyczna, wciąga czytelnika. Przekonuje go o wartości swoich banalnych niekiedy rozwiązań. Bez wielu sytuacji, fabuła mogłaby stracić na swej przeplecionej brutalnością baśniowości. Co nie oznacza, że książka nie zaskakuje! To jedna z ostatnich rzeczy jaką można o niej powiedzieć. Szczególnie jeśli podchodzimy do powieści Laini Taylor z minimalną wiedzą o jej treści, a takie właśnie podejście zalecam, to wiele elementów sprawi, że kolejne kartki będą niecierpliwie przewracane, by móc poznać wytłumaczenie, rozszerzenie wątku, czy też kolejne cuda skryte w kolejnych rozdziałach. A takich osobliwości amerykańska pisarka przygotowała wiele.

Cały świat jest z nich zbudowany - z pajęczyn utkanych ze snu, z dziw, osobliwości, baśni, rzeczy pięknych i przerażających, z czerwieni krwi, szarości cieni, srebra stali oraz lazuru... No właśnie, lazuru czego? By tego się dowiedzieć, musicie po prostu przeczytać tę powieść. Mogę Wam obiecać, że się nie zawiedziecie. Już teraz wiem, że Strange the Dreamer znajdzie się w podsumowaniu najlepszych książek tego roku. I nie tylko moim. To książka idealna w każdym calu. Na takie historie się czeka. Takim światom chce się dać porwać na jawie i we śnie. Z takich nie chce się już wracać.

Jeżeli macie jeszcze jakieś wątpliwości, najlepiej rozwiać je lekturą. Dziwna i cudowna. Te dwa słowa będą Wam towarzyszyć podczas czytania, jak i długo po przewróceniu ostatniej kartki. Wyobraźnia Laini Taylor to wspaniałe miejsce, którego skrawek przekazuje nam na łamach swoich powieści. A w niej, pochłaniają nas emocje, przywiązujemy się do bohaterów, zachwycamy się światem oraz pięknem języka. Nie umiem znaleźć żadnej wady tej powieści, oprócz tego, że zbyt szybko w moim mniemaniu się skończyła. Przeczytajcie, zadziwcie się i pokochajcie ten osobliwy pełen marzeń świat.

Ciężko odnaleźć piękno oraz magię, szczególnie w dzisiejszej literaturze fantastycznej. Wszystkie powieści pisane są w oparciu o podobny fundament, nijak nie broniąc się ani językiem, ani pomysłem, ani kreacją. Czytając którąś już z kolei książkę, która wydawać by się mogła, przewinęła się już wcześniej przez ręce, przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście razy, człowiek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Victoria Schwab jest autorką, którą darzę dużą dozą sympatii ze względu na jej serię opowiadającą o przygodach Kella – maga podróżującego między alternatywnymi wersjami Londynu. Gdy więc w Polsce wyjść miała kolejna jej powieść, tym razem niezwiązana w żaden sposób z Mroczniejszym odcieniem magii, otwierająca nowe uniwersum, z niecierpliwością czekałam na lekturę. Mając jednak na uwadze, że takie fale zachwytu, jakie ostatnimi czasy zebrały się nad Okrutną pieśnią, często są mylne oraz nijak nie adekwatne do rzeczywistości, bez żadnych zawyżonych nadziei, oczekiwałam na swoją możliwość wyrażenia opinii. Niestety znacząco różni się ona od skierowanego w stronę pani Schwab wszechobecnego uwielbienia. Dlaczego? Ponieważ Okrutna pieśń, najprościej mówiąc, jest najgorszą książką jaką przeczytałam w ostatnim czasie.

Kate Harker i August Flynn nie mogliby być bardziej od siebie różni. Kate jest butną nastolatką, która została wyrzucona z każdej szkoły, w której dotychczas się znalazła, po to by po tragicznym wypadku matki ponownie wrócić do domu i uczyć się od ojca, jak być bezwzględnym przywódcą. August natomiast jest potworem; bardzo specyficznym typem potwora dla uściślenia. Jest Sunajem – bestią, która kradnie dusze przy pomocy muzyki. Jest ucieleśnieniem tego, czego Kate nienawidzi.
Łączy ich tylko jedna rzecz – są następcami władców podzielonego miasta Prawdziwości. I pewnego dnia ich drogi się łączą...

Kompletnie nie rozumiem zachwytów nad tą książką. Jest ona przewidywalna, wbrew panującym opiniom – schematyczna oraz pozbawiona jakiegokolwiek kolorytu. Świat przedstawiony jest nikle zarysowany, bohaterowie przez całą książkę pozostają jednowymiarowi i nijak nie angażujący w swój los czytelnika. Gdyby ta książka była jeszcze jakoś dobrze napisana... ale nie jest. Język jest rażąco prosty, płynie się przez niego jak przez średnich lotów książkę dla dzieci, czy też młodszej młodzieży. Osobiście nie czuję by przystało nazywać tę książkę fantastyczną, ponieważ kreacja świata jest beznadziejnym konstruktem. Pani Schwab nijak nie wprowadza nas do stworzonego przez siebie uniwersum, co jakiś czas rzuca tylko ochłapy wiadomości, które nijak nie tworzą interesującej całości. Postawienie jej więc obok fantastyki z prawdziwego zdarzenia, byłoby ujmą dla tytułów, które naprawdę na to miano zasługują. Jestem bardzo zaskoczona, tym co otrzymałam, ponieważ czytałam poprzednią serię autorki (Mroczniejszy odcień magii, Zgromadzenie cieni) i rzecz można, że mi się podobała. Była czymś nowym, ciekawym, dobrze poprowadzonym, podczas gdy Okrutna pieśń nie dorównuje jej pod żadnym względem.

Zacznijmy jednak od początku. Już od pierwszych stron, czytelnik nie zostaje w żaden sposób zainteresowany fabułą, w żaden sposób nie angażuje się w opowiadaną historię. Jedyne emocje jakie towarzyszą podczas przemierzania kolejnych stron to znudzenie oraz zobojętnienie. Dawno nie czytałam książki, którą co jakiś czas musiałam odkładać, by przetrawić tak dużą dozę schematów, żmudnie prowadzoną akcję oraz ograniczony zasób wyobraźni autorki. Dawno z taką nadzieją nie wyczekiwałam końca, przedzierając się przez samozachwyt oraz głupotę głównej bohaterki. Ta książka jest zwyczajnie nieprzemyślana. Sam świat przedstawiony wydaje się być tylko pośpiesznie nakreślony. Nakreślony, ponad to, nieporadną ręką.

Moja opinia nie jest efektem, co może mi zarzucić parę osób, zbyt wygórowanych oczekiwań względem tej książki. Podchodziłam do niej nie mając żadnych przeświadczeń, żadnych nadziei, żadnych założeń. Dzięki intuicji wyrobionej przez lata zapoznawania się z książkami oraz opiniami na ich temat tworzonymi, wiem że, wszechobecne zachwyty wcale nie muszą oznaczać, że dana pozycje będzie najzwyczajniej w świecie dobra. Dlatego staram się, podchodząc do lektury oraz oceny danej powieści, nie sugerować się tym, że x osób pisało wręcz ody do autora danego dzieła. Niestety, ale książka pani Schwab jest idealnym przykładem, na to, że coś co podobało się większości, wcale nie musiało podobać się jednostce.

Victoria Schwab goni schemat za schematem, mimo iż na dobrą sprawę próbuje ich usilnie przez całą powieść unikać. Zapomina przy tym o solidnej ekspozycji własnego uniwersum, które koniec końców jest chyba najgorszą wadą tej pozycji. W książce poznajemy raptem kilka miejsc, gdzieniegdzie pojawiające się dłuższe opisy również nie dostarczają nam wielu informacji, które pozwoliłyby wznieść w naszej wyobraźni jakiś rozbudowany konstrukt. Potwory występujące w powieści, wydawać by się mogło – możliwie najbardziej interesujący wątek – również został potraktowany wycinkowo. Gdy się już pojawiają to ich obecność wydaje się wciśnięta, kolokwialnie rzecz ujmując na siłę. Monstra odzierane są z całej aury mroku, niebezpieczeństwa, czy też sensu bytu, w świecie, który zwyczajnie z nimi nie współgra. Jest źle skonstruowany świat i są źle zbudowane potwory. One nie tworzą razem spójnego obrazka. Jedyne co ich łączy to marna kreacja.

Z biegiem czasu, zamiast spoglądać na książkę przychylniejszym okiem, wyłapuję w niej coraz więcej, coraz poważniejszych wad. Od beznadziejnej ekspozycji, przez schematyczną oraz nie angażującą emocjonalnie fabułę po źle poprowadzoną (również ze względu an tempo) akcję. Odnoszę wrażenie, że zbudowanie świata, praw nim rządzących oraz ustalenie kolejnych punktów fabuły, zajęło autorce maksymalnie stronę kartki A4. To historia znana już chyba każdemu; zły, który wcale nie jest taki zły, dobra, która nie jest do końca dobra, dwie strony konfliktu, walka o dominację, zdrada, podzielony świat, walka z własną naturą. Gdyby to chociaż było dobrze oprawione. Gdyby... no właśnie. Osobiście nie uważam schematów za złe, jeśli tylko autor umie domalować do nich coś więcej, jeśli robi to umiejętnie, ciekawie. Jeśli wznosi świat, który porywa nawet w swoje najmroczniejsze oraz najodleglejsze zakamarki. Problem pani Schwab polega na tym, że ona nie potrafi stworzyć w tej powieści dobrze zbudowanego uniwersum. Dobrze zbudowanego czegokolwiek, jeśli mam być szczera.

Jestem w szoku. Gdyby zestawić Okrutną pieśń oraz Mroczniejszy odcień magii to odnosi się wrażenie, że wyszły one spod pióra kompletnie innych autorów. Oczywiście ta druga pozycja również posiada wady, o czym mówię w jej recenzji, jednak są one nikłe w porównaniu do tych występujących w omawianej przeze mnie aktualnie powieści. Nawet styl pisania wydaje się inny – w Okrutnej pieśni jest on dużo prostszy, bardziej skrótowy, rzadko doświadczyć można pożądanych, bardziej absorbujących umysł opisów. Owszem – język ten sprawia, że przez lekturę się mknie, lecz w tym wypadku jest to kolejny mankament tego dzieła. Co również się z tym łączy, książka nie posiada klimatu, którym poszczycić się może poprzednia seria autorki. Czytelnik podczas lektury nie odnajduje się, metaforycznie rzecz ujmując, atmosfery wydobywającej się z kolejnych paragrafów. Atmosfery, która powinna być zbudowana z mroku, strachu, muzyki ukrywających się za rogiem potworów.

Niestety, ale przeżyłam potworne rozczarowanie, czyli na dobrą sprawę kolejną już negatywną, obok znudzenia oraz zobojętnienia, emocję towarzyszącą mi podczas, jak i po zakończeniu lektury tej pozycji. Minął około tydzień od zakończenia lektury, a mi już wiele wątków odeszło w niepamięć, co również wiele mówi o tej pozycji. To po prostu nie jest zbyt dobra książka. Istnieje wiele innych z gatunku, który są bardziej dopracowane, które mają bardziej złożony oraz intrygujący świat, które kipią emocjami, które porywają czytelnika od pierwszych stron, których świat przedstawiony jest pożywką dla wyobraźni czytelnika. Jeśli macie wybór między Mroczniejszym odcieniem magii, a Okrutną pieśnią, bez wahania wybierzcie tą pierwszą. Tutaj nawet nie między czym wybierać, ponieważ opowieść o Auguście i Kate niczym się w tym pojedynku nie broni.

Victoria Schwab jest autorką, którą darzę dużą dozą sympatii ze względu na jej serię opowiadającą o przygodach Kella – maga podróżującego między alternatywnymi wersjami Londynu. Gdy więc w Polsce wyjść miała kolejna jej powieść, tym razem niezwiązana w żaden sposób z Mroczniejszym odcieniem magii, otwierająca nowe uniwersum, z niecierpliwością czekałam na lekturę. Mając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatnimi czasy, zarówno wśród krytyków filmowych, jak i zwyczajnych widzów, triumfy święci sensualny film w reżyserii Luca Guadagnino, opowiadający o uczuciu łączącym młodego, uzdolnionego i dopiero co poznającego własną seksualność Elio oraz starszego, bardziej już przez życie doświadczonego Olivera. Dzieło to otrzymało wiele statuetek, a także nominacji do najważniejszych nagród, jakimi poszczycić się mogą filmy oraz aktorzy w nim grający, czyli m. in. do Oscarów, BAFTA oraz Złotych Globów. Zresztą, wedle mojej skromnej opinii, osoby nagminnie oglądającej filmy, nie bez powodu... Historia, którą snuje reżyser zabiera nas do Włoch, drugiej połowy minionego wieku, wrzuca nas w otuloną piękną oprawą muzyczną, kontrowersyjną, w opinii publicznej, historię miłosną, która swój początek odnalazła jednak w głowie innego twórcy. Tym człowiekiem był André Aciman, spod którego pióra wyszło Call me by your name (tłumaczenie polskie – Tamte dni, tamte noce). Czy książka jednak równać się może genialnemu w nieomal każdym aspekcie filmowi?

Wywodzący się z inteligenckiej rodziny, siedemnastoletni Elio spędza wraz z rodzicami lato w jednym z włoskich miasteczek. Pływa w pobliskim jeziorze wraz z przyjaciółmi, gra na pianinie, oddaje się lekturze niezliczonej ilości książek znajdujących się w domu; rzec również można, że próbuje odkryć samego siebie pośród szelestu tego właśnie papieru, tych nut oraz tejże aury beztroski włoskiego lata. Jego rutynę burzy jednak pojawienie się stypendysty ojca – dość nonszalanckiego w obyciu Amerykanina Olivera. Starszy od nastolatka mężczyzna zajmuje jego pokój, lecz z czasem wdziera się również do jego myśli, z których Elio nie jest już w stanie go wyrzucić. Coś co z początku wydawać by się mogło wzajemną niechęcią oraz obojętnością, przeradza się w płomienne uczucie, które zmieni życie obojga mężczyzn na kolejne, długie lata.

Ta powieść to studium ludzkiego pożądania – traktuje o łączącej ludzi elektryczności, która zniewala zmysły oraz ubezwłasnowolnia umysł. To opowiadanie o miłości, pięknie, rozpaczy, stracie, szczęściu, ograniczeniach, odkrywaniu własnej seksualności, o graniach oraz szaleństwach miłości. To sensualna powieść, która zabiera w podróż w głąb umysłu ogarniętego żądzą namiętności, młodego mężczyzny, który dopiero poznaje swoje pragnienia. Który odkrywa swoją fizyczność. I wraz z portretem Elio, zestawiony jakby w kontraście pozostaje Oliver; obiekt jego odwzajemnionego pożądania. Starszy, jakby bardziej przez życie doświadczony, zna konsekwencje swoich pragnień, jest bardziej opanowany, skorszy do zapomnienia, czy też pozornego jednak w ostateczności wyrzeczenia uczucia, względem innego bardziej akceptowalnego przez świat życia.

Przez powieść się płynie. Płynie wraz z strumieniem ogarniętych żądzą, nie tylko jednak ciała, myśli młodego, uzdolnionego w wielu dziedzinach Elio. Lektura dzieła André Acimana jest zresztą w samej formie aktem niezwykle szybkim, jednocześnie jednak obdarowanym licznymi wrażeniami estetycznymi. Książka ta bowiem jest napisana pięknie; lekką ręką, która bez problemu rysuje przed oczami czytelnika tak wiarygodny beztroski, owiany powietrzem gorących letnich popołudni klimat. Czytając historię Elio i Olivera, człowiek od razu przenosi się do tego włoskiego miasteczka, nad te pełne młodych jeziora, na te rozliczne wycieczki rowerowe, na ogródek rodziców nastolatka, chowając się w cieniu przed zbyt intensywnymi promieniami słońca, z książką oraz lemoniadą w dłoni, na wieczorne, rodzinne kolacje odbywające się na zewnątrz domu.

Nie jest to zwyczajna pozycja. Nie jest to do końca romans, ani książka młodzieżowa. Każe z tych określeń, najzwyczajniej w świecie jej w pewien sposób ujmuje. To przede wszystkim powieść o odkrywaniu samego siebie, o walce człowieka z własnymi pragnieniami, o wyborach, które koniec końców pozostawiają jedynie żal oraz wciąż tlący się w piersi ból. Nie jest to opowieść dla każdego – również przez występujące w niej sceny erotyczne, nie zalecałabym jej młodszemu czytelnikowi. To historia dla dojrzałego człowieka, oddziałująca na niego tym bardziej, im mocniej on przez życie w wymiarze, w książce poruszanym, został doświadczony. To poniekąd powieść drogi, lecz tej przemierzanej we własnym wnętrzu.

Nie mogłabym przy własnej opinii na temat tej książki, nie poruszyć kwestii jej znakomitej ekranizacji. Zdarzyć się zdarzyło, że pierw obejrzałam film. Powiem jednak, że w żaden sposób nie ujęło to lekturze powieści André Acimana. Rzekłabym, że było to idealnym uzupełnieniem papierowej wersji tej historii. Film i książka, książka i film, obojętnie w jakiej kolejności, powinny być rozumiane jako ukazana za pomocą dwóch różnych mediów całość. Pięknie współgrają, zabierają głos w momencie, w którym drugie milczy, pogłębiając zrozumienie zrodzonej w głowie pana Acimana historii. Również użyta w filmie muzyka jest przepięknym dopełnieniem lektury. Jest wręcz utkana z emocji na kartach powieści zawartych. Klimat, tak charakterystyczny dla książki, oddany jest w ekranizacji pierwszorzędnie. Nie wyobrażam sobie poznania jednego, bez możliwości ujrzenia drugiego. To po prostu piękna całość, która mogłaby ucierpieć bez jednego ze swych dwóch elementów.

Sama książka jest powieścią refleksyjną. Wraz z bohaterem próbujemy przemierzyć meandry jego zagubionego umysłu. Odnaleźć jego istotę, jego pragnienia, jego prawdziwe ja, sami jednocześnie zastanawiając się nad tym, czym jesteśmy my. Czego tak naprawdę chcemy? Mimo, iż pozycja do wybitnych nie należy, na pewno określić ją można jako nadzwyczajną. Nadzwyczajną w swym gatunku, nadzwyczajną w narracji, w pięknie opowieści oraz klimacie, który otula czytelnika już od pierwszych stron. To bardzo sensualna powieść, która momentami wydaje się stać kontrastem. Autor książki (jak i reżyser, scenarzyści filmu) zestawiają piękno z brzydotą, antyczną boskość z niedoskonałościami ludzkiego życia, podniosłość uczucia z wulgarnością ciała, ograniczenia wypowiadanych słów z krzykiem duszy walczącej z rozumem, Oliver w zestawieniu z Elio.

Podsumowując, choć uważam, iż film jest dziełem doskonalszym od książki, to powieść Acimana i tak warta jest uwagi, szczególnie, że co niezwykłe i rzadkie, oba te dzieła, idealnie się uzupełniają. I mimo drobnych wad, takich jak zbyt nużący niekiedy styl, czy też niedociągnięcia w tłumaczeniu (takie jak sam tytuł powieści, czy też przetłumaczenie angielskiego Later, na polskie Później, które w moim odczuciu nijak nie oddaje nonszalanckiego stylu Olivera, ponadto brzmi bardzo nienaturalnie) to powieść nadal jest znakomita. Nadzwyczaj dobrze napisana, piękna, bolesna, refleksyjna, sensualna. To nie jest książka dla każdego, nie każdy przy jej odbiorze skupi się na tym, co naprawdę w niej istotne.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2018/02/tamte-dni-tamte-noce-andre-aciman.html)

Ostatnimi czasy, zarówno wśród krytyków filmowych, jak i zwyczajnych widzów, triumfy święci sensualny film w reżyserii Luca Guadagnino, opowiadający o uczuciu łączącym młodego, uzdolnionego i dopiero co poznającego własną seksualność Elio oraz starszego, bardziej już przez życie doświadczonego Olivera. Dzieło to otrzymało wiele statuetek, a także nominacji do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od pewnego czasu fantastyka przeżywa prawdziwe zatrzęsienie. Ów wzmożony ruch zaobserwować można po obu stronach barykady, po stronie autorów oraz czytelników. Pisarze prześcigają się w pomysłach, w coraz bardziej skomplikowanych światach oraz zasadach je porządkujących. W nieschematycznych fabułach. W niebanalnych bohaterach oraz zaskakujących, psujących im szyki antagonistach. Gatunek ten daje tyle możliwości, ile w stanie stworzyć jest ludzka wyobraźnia. Mimo wszystko, w natłoku pozycji z gatunku, ciężko odnaleźć coś naprawdę dobrego. Coś, co nie tylko fabularnie zaintryguje czytelnika. Jay Kristoff ostatnimi czasy stał się osobistością w świecie wielbicieli fantasy rozpoznawalną, zarówno za sprawą projektów samodzielnych (omawiana w recenzji Nibynoc, czy też seria Wojen Lotowsowych), jak i wspólnych. Mowa tu o Illuminae, które szturmem ostatnimi czasy wbiło się na polski rynek czytelniczy. Na czym więc polega fenomen autora? Czy zasługuje na zachwyty spadające na jego twórczość z różnych stron świata?

Mia tańczy z cieniami. Mia nimi włada. Cienie ją chronią i są jej towarzyszami – zawsze. Jest zabójczynią, a jej pieśnią są krzyki mordowanych ofiar. Czytelnicy poznają ją jednak w chwili, gdy zakończywszy pierwszy człowieczy żywot, zostaje wysłana przez swego mistrza do szkoły dla zabójców. Mia ma bowiem porachunki z ważnymi osobistościami Bożegrobia; miasta świata, w którym prawie nigdy nie zapada zmrok. Na nieboskłonie bowiem w różnych szykach widnieją trzy słońca. Zabójczyni wie, że pokonać winnych śmierci jej rodziny, może tylko stając się Ostrzem. A droga do inicjacji jest długa, trudna i pełna prób.

Co w pierwszej kolejności zasługuje na uwagę, to moje ogólne odczucia towarzyszące mi podczas lektury przygód Mii, jak i po ich zakończeniu. W przypadku literatury z tego gatunku (fantastyki średniej, bądź niskiej klasy) za najważniejszy czynnik wpływający na moją ostateczną ocenę przyjmuję – oprócz rzecz jasna pomysłowości, oryginalności oraz kreacji świata i bohaterów – stopień zaangażowania, ilość nagromadzonych emocji oraz zdolność autora do poruszenia czytelnika. Moim zdaniem, Jay Kristoff stworzył naprawdę świetną historię, mogącą ze spokojem stać na równi z pozycjami stworzonymi przez znaną powszechnie w środowisku – Sarah J. Maas. Nibynoc angażuje, zapewnia rozrywkę oraz wzbudza tabun emocji, które nie opuszczają czytelnika nawet po zakończeniu lektury.

Świat wykreowany przez Jaya Kristoffa jest naprawdę intrygujący. Co prawda, książka zawiera co poniektóre schematy znane już z wielu fantastycznych, czy też młodzieżowych pozycji, jednak autor stawia je w nowym świetle, zgrabnie rozciągając je do własnych potrzeb oraz zachcianek wyobraźni. Świat przedstawiony w Nibynocy został bowiem dodatkowo odziany w dojrzalsze szaty, przeznaczone dla widoku starszej młodzieży, bądź wręcz osób dorosłych. Brutalność, seks, krew, morderstwa, przemoc, przekleństwa – to cechy charakterystyczne książki pana Kristoffa. Narrator powieści nieomal od pierwszego zdania rozwiewa nasze nadzieje na piękno, na szczęście, na pominięcie mocniejszych fragmentów. Od samego początku przedstawia historię obdartą z subtelności oraz pozorów. Pełną przemocy, żądz oraz mroku.

Najciekawszym jednak elementem powieści jest narrator. Wszechwiedzący, snujący historię pewnej zabójczyni, niekiedy dopełniający znaną sobie historię za pomocą licznych odniesień. Nie przedstawia się, pozostawia jedynie mętne poszlaki mogące naprowadzić czytelnika na drogę do swej prawdziwej tożsamości. Przez całą lekturę powieści towarzyszyło mi zaciekawienie oraz pewien rodzaj niepokoju. Kim może być osoba tak dogłębnie znająca życie Mii? Od początku zresztą – co nie jest spoilerem – przyznaje, że dziewczyna, którą znał nie żyje. Na tym polu, nie można odmówić autorowi oryginalności. Niezwykły, dość ryzykowny zabieg, sprawdził się tu w stu procentach. Czytelnik oprócz śledzenia fabuły powieści skupiającej się wokół historii Mii, próbuje dociec możliwej tożsamości narratora, która umyka mu za każdym razem, gdy wydaje mu się, że podszedł dostatecznie blisko. Nieprzewidywalność to bowiem kolejny bardzo ważny i mocny punkt Nibynocy.

Niejednokrotnie zostałam przez autora zaskoczona. Nie dwa i nie trzy razy, jeśli mam być precyzyjniejsza. Akcja jest naprawdę dobrze skonstruowana. Zmusza czytelnika do angażowania się w losy bohaterów. Jest również dobrze wyważona, punkty kulminacyjne oraz szybka akcja przerywane są wolniejszą akcją, dającą wytchnienie, jednak jednocześnie ciążącą; dającą świadomość nadciągającego mroku. Świetnie się bawiłam podczas lektury, z niecierpliwością oraz dozą niepokoju przewracałam kartki, nie mogąc się doczekać dalszych wydarzeń. Sama akcja dzieje się dwutorowo, by w pewnym momencie przybierając formę wspomnień, wedrzeć się w główny tor narracji, dając wiele odpowiedzi, jak i rodząc kolejne, równie naglące pytania. Oprócz bowiem akcji właściwej, czyli szkolenia Mii, poznajemy jej młodszą, osieroconą wersję z przeszłości, która powoli odkrywa własne moce oraz tajemnice związane z losem jej rodziny.

Oprócz fabuły, Nibynoc może poszczycić się także świetną kreacją zarówno świata, jak i bohaterów, genialnymi dialogami oraz rewelacyjnym, zwodzącym wręcz niekiedy poprowadzeniem historii. Odbiorca bowiem wybucha za śmiechu, tylko po to, by następnie chwycić głowę w niedowierzaniu nad okrucieństwem fabuły. Kocha, by w przyszłości nienawidzić. Wierzy bohaterowi, by po chwili żałować swej naiwności. Akcja jest zaskakująca oraz ani na moment nie daje czytelnikowi poczucia znudzenia. Autor doskonale również zbudował atmosferę powieści. Bardzo specyficzną, przywodzącą na myśl krew, kurz, pot oraz gęstniejący z każdą chwilą mrok. Przenoszącą czytelnika na wypełniony piachem krajobraz, gdzie niebezpieczeństwo czai się nawet w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Do brudnych, pełnych hochsztaplerstwa ulic, posiadającego człowiecze kształty miasta. Do sali treningowej, w której zapach potu łączy się z metalicznym posmakiem krwi na języku.

Bohaterowie są bardzo dobrze wykreowani. Wyraziści, niejednoznaczni, dobrze umotywowani. Choć wielokrotnie widać również, że poznawana w pierwszych etapach lektury motywacja, nie jest głównym czynnikiem, decydującym w przypadku podejmowania decyzji. Co dodatkowo pogłębia wielowymiarowość postaci, czynią je bardziej skomplikowanymi, niżeli w większości książek fantasy, jakie dane mi było w życiu przeczytać. Ważnym aspektem, który również chciałabym podkreślić jest także sam świat stworzony przez Jaya Kristoffa. Świetnie kształtuje się dzięki rozlicznym opisom oraz specyficznej atmosferze w wyobraźni czytelnika. Widać, że autor ma naprawdę wiele pomysłów co do świata, w którym dane jest żyć Mii. Nie mogę się doczekać, aż ujrzę więcej zakamarków wyobraźni tego pisarza.

Podsumowując, Nibynoc jest ciekawą propozycją wydawniczą z gatunku fantastyki dla fanów takich autorów jak Sarah J. Maas, czy Leigh Bardugo. Choć ich twórczość różni się pod wieloma względami, mają pewne elementy wspólne, które sprawiają, że wielbiciel jednego, zatraci się również w dziełach drugiego. Dobrze napisana, z jednym z ciekawszych początków, jakie dane mi było w książce kiedykolwiek czytać, z wyrazistymi bohaterami, z niebanalnymi intrygami oraz światem, który stawia wiele pytań. Nietuzinkowa narracja, wartka akcja oraz emocje nie opuszczające czytelnika jeszcze na długo po zakończeniu lektury. Dawno żadna książka fantasy, aż tak mnie nie wciągnęła. Dawno żadna tak mnie nie zaintrygowała. Dawno tak bardzo nie czekałam na jakąś kontynuację. Koniecznie zagłębcie się w świat cieni razem z ich panią – Mią.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/10/nibynoc-jay-kristoff.html)

Od pewnego czasu fantastyka przeżywa prawdziwe zatrzęsienie. Ów wzmożony ruch zaobserwować można po obu stronach barykady, po stronie autorów oraz czytelników. Pisarze prześcigają się w pomysłach, w coraz bardziej skomplikowanych światach oraz zasadach je porządkujących. W nieschematycznych fabułach. W niebanalnych bohaterach oraz zaskakujących, psujących im szyki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Okres średniowiecza oraz renesansu jawi się nam jako czas, w którym triumfowali mężczyźni. To oni zasiadali przecież na tronach, oni dowodzili zwycięskimi armiami, wstrzymywali słońce i ruszali ziemię, panowali w domostwach oraz zasiadali na ważniejszych, nie tylko urzędniczych stanowiskach. O ich szaleństwach, romansach, miłościach, nie zawsze słusznych decyzjach, czy też bitewnej furii pieją księgi historyczne; zarówno podrzędne podręczniki oraz dzieła naukowe. Patriarchat, to jedne z pierwszych skojarzeń, jakie przywodzi nam ten okres historyczny. Kobiety tamtych czasów – zarówno królowe, jak i zwykłe uliczne ladacznice – kryją się w cieniu swoich mężów, władców, kapłanów, urzędników, naukowców; mężczyzn, którym przyznano władzę, nad – jak wtedy ją określano – słabą, gorszą wręcz płcią. Jednak ta płeć nigdy nie była słaba i wcale nie gorsza, jak pokazuje chociażby przykład Bony Sforzy; polskiej królowej nad wyraz wyedukowanej oraz politycznie rozeznanej. Mimo wszystko jednak, kobiety zostały okryte w tej epoce cieniem, który w swej napisanej z rozmachem powieści, odgania Anna Brzezińska, ukazując realia zarówno zwyczajnych służek, jak i królewien.

Dosia przychodzi na świat, dokładnie w ten sam dzień co królewska córka Bony Sforzy oraz Zygmunta I Starego – Katarzyna. Jej życie jednak znacznie różni się od tego prowadzonego przez potomkinię władcy Polski, Dosia poczęta została bowiem w wyniku gwałtu mistrza Bartłomieja na wywodzącej się ze wsi młodej służce Reginie. Ponadto dziewczynka okazuje się być karlicą, służącą w swej młodości ladacznicom, jako dziwo, otwierające portfele ciekawskim, posiadającym grosz, widzom. Jednak splot pewnych wydarzeń sprawia, że karlica trafia na sam Wawel, a dzięki sympatii trzech córek Zygmunta I, zostaje ona ich towarzyszką oraz powiernicą, mającą pozostać w ich życiach, już do ostatnich ich chwil.

Córki Wawelu to opowieść o kobietach epoki średniowiecza i renesansu, a zarazem obszerna, wartościowa lekcja historii skupiająca się na ich życiu, jak i na elementach świata je okalającego. Anna Brzezińska mistrzowsko prowadzi czytelnika zarówno po korytarzach zamku wawelskiego, jak i najobskurniejszych ulicach ówczesnego Krakowa, w poszukiwaniu prawdy o kobietach wszelkich stanów oraz charakterystyki rzeczywistości, w której dane im było żyć. Otrzymujemy portrety kobiet z nieomal wszystkich stanów społecznych. Od ladacznic, przez służbę, arystokrację, aż po same królowe. Dowiadujemy się jak niełatwe – bez względu na sprawowaną pozycję – były ich żywota. Jak płonęły na stosach, jak niekiedy bezkarnie gwałcone były przez swoich pracodawców, jak w większości aspektów życia podlegały mężczyznom. Pierw próbującym je wydać za mąż ojcom, potem traktującym je z góry mężom, widziane przez nich jedynie, jako mogące wydać na świat ich dzieci ciała.

Omawiana przeze mnie pozycja jest powieścią napisaną z niebywałym rozmachem. Zawiera ona dzieje członków monarchii – głownie jej żeńskiej części – ówcześnie panującej w Europie, z przeważeniem dziejów postaci historycznych pochodzenia polskiego. Fabularna historia karliczki Dosi – towarzyszki wawelskich królewien, przeplata się z często długimi wywodami na temat ówczesnej obyczajowości, kultury, codziennych aspektów życia, czy nawet kwestii tak wydawać by się mogło odległej od monarszych komnat, jak palenia heretyków na stosie. Córki Wawelu przez właśnie ową właściwość, są skierowane do, rzec można, dość wąskiego grona odbiorców. Do wielbicieli historii, pasjonatów dziejów rodu Jagiellonów, osób zainteresowanych mentalnością ludzi dawnych epok oraz entuzjastów kolei losu szesnastowiecznej, a także piętnastowiecznej Europy.

Dzieło Anny Brzezińskiej to przeżycie niewątpliwie niezapomniane, choć zmuszające do poświęcenia mu pokaźnej ilości czasu. Książka ta ma bowiem ponad 800 stron. Osiemset stron pełnych niekiedy żartobliwych, niekiedy przerażających opowieści na temat koronowanych głów rządzących ówczesną Europą. Osiemset stron poświęcone kobietom wywodzącym się ze wszystkich stanów, ich niełatwemu życiu, a także mentalności, jaką się odznaczały. Osiemset stron przepełnionych faktami, lecz również wątkami dodanymi. Przykładem jest chociażby sama postać Dosi. Chociaż wedle historyków karliczka istniała, autorka, jak sama przyznaje musiała sama upleść jej dzieje przed dostaniem się na wawelski dwór.

Historia Polski przed wiekiem XX, była dla mnie tematyką dość odległą, niezbyt zresztą atrakcyjną. Moja miłość do historii bazuje głównie na zainteresowaniu okresem komunizmu, a także wydarzeniami z lat 1939-1945. Książka pani Anny jednak nieco zmieniła dość wąskotorowy zasięg moich historycznych zainteresowań; przypomniała jak wielką miłością niegdyś darzyłam wszelakie filmy kostiumowe, mające miejsce w średniowieczu oraz epokach późniejszych, czy to na ziemiach angielskich, francuskich, rosyjskich, bądź dla kolejnego przykładu polskich. Córki Wawelu zmuszają czytelnika do szukania informacji na własną rękę, zasiewają chęć pogłębienia swojej wiedzy na temat tej epoki, odnalezienia portretów postaci, o których jeszcze przed momentem się czytało. To naprawdę, naprawdę świetna powieść historyczna.

Styl pisania pani Anny Brzezińskiej jest naprawdę godny wyróżnienia. Również dzięki niemu, przez lekturę Córek Wawelu nie przechodzi się tak długo, jak mogłoby się wydawać, ze przeczytanie tak obszernej powieści zajmie. Choć wciąż, jak już mówiłam wcześniej, jest to przedsięwzięcie dość czasochłonne! Mam jednak zastrzeżenie co do, dość można rzec dygresyjnego oraz zaburzonego pod względem chronologicznym sposobu wyłożenia historii, a także przekazywania informacji na temat owej epoki. Rozumiem zamysł, podporządkowanie się tematyce kolejnych rozdziałów oraz przytaczanie scen z życia karlicy oraz królewien, jednak dla mnie, jako odbiorcy często pojawiające się dygresje, sprawiające, że czytelnik odchodzi od wydarzenia, nazwijmy go na potrzeby chwili głównego, wprowadza niejaki zamęt. Zaburzenie chronologiczne, objawiające się w przytaczaniu różnych scen z życia danej królewny, w różnych, niekiedy bardzo odległych od siebie rozdziałach, także działało na pewnego rodzaju dyskomfort pojawiający się podczas lektury. Być może jest to odczucie czysto subiektywne i bardziej wprawionym w czytaniu tego gatunku nie przeszkodzi, jednak dla mnie stało się to (jedynym) minusem powieści.

Widać w piórze pani Brzezińskiej, że nie jest to jej pierwsza literacka próba. Ma ona za sobą bowiem już wiele książek, podchodzących jednak pod gatunek, z goła by się wydawać mogło inny, czyli fantastykę. Za ową twórczość była również nagradzana. Córki Wawelu na nagrodę i to nie jedną zdecydowanie również zasługuje i mocno trzymać będę kciuki, by tak się właśnie w przyszłości stało. Jest to powiem powieść bardzo dopracowana, ciekawa, zdecydowanie mimo objętości nie nużąca, pełna portretów kluczowych dla europejskiej sceny politycznej postaci. W Córkach Wawelu, mimo że pierwsze skrzypce gra niezwykle zróżnicowane potomstwo króla Zygmunta I Augusta to na kartach tej powieści, możemy również poznać oblicza oraz fakty historyczne dotyczące życia chociażby Ivana IV zwanego (zdecydowanie słusznie, jeśli ktoś by mnie pytał) Groźnym, bądź familii polskiej królowej Bony Sforzy. W tej książce widać niewyobrażalny wręcz momentami ogrom wiedzy oraz pracy włożonej w jej napisanie. Chociażby z tego powodu, autorce należą się słowa uznania oraz szacunku.

Lektura Córek Wawelu zajęła mi prawie cztery dni. Zdecydowanie mogę jednak uznać, że nie był to czas zmarnowany. Zamknęłam tę powieść ukontentowana zarówno jako wielbicielka słowa pisanego, jak i historii samej w sobie. Odeszłam od tej powieści żądna pogłębienia swojej wiedzy. Wrócę do niej, jako do świetnie napisanego, intrygującego portretu epoki, widzianej oczami kobiet. Bo na pewno wrócę, może nie do całości, lecz na pewno do pewnych rozdziałów, jeszcze raz, niekiedy z bardzo skrajnymi emocjami czytając o rolach i dolach kobiet wywodzących się z różnych stanów społecznych. Do królewien, do ladacznic, służek oraz żon arystokratów. Do domniemanych trucicielek, czarownic, wyrodnych matek. Wszystkim wielbicielom historii mogę serdecznie polecić książkę pani Anny Brzezińskiej, gdyż jest warta Waszej uwagi.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/09/corki-wawelu-opowiesc-o-jagiellonskich.html)

Okres średniowiecza oraz renesansu jawi się nam jako czas, w którym triumfowali mężczyźni. To oni zasiadali przecież na tronach, oni dowodzili zwycięskimi armiami, wstrzymywali słońce i ruszali ziemię, panowali w domostwach oraz zasiadali na ważniejszych, nie tylko urzędniczych stanowiskach. O ich szaleństwach, romansach, miłościach, nie zawsze słusznych decyzjach, czy też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie ma takiego roku, w którym na jaw nie wyszłoby – głośniejsze medialnie, czy też nie – nowe, naukowe odkrycie. Jesteśmy bowiem na takim etapie poznawania otaczającej nas rzeczywistości, że wiele pytań uzyskało swoją odpowiedź, jednak w porównaniu z ogromem niewiedzy ciążącej nad naszymi głowami, aktualną, pozyskaną wiedzę o świecie można nazwać jedynie ułamkiem procenta tego, co do odkrycia pozostało. Jednostki wybitne – chociażby naukowcy, lekarze, czy też astronomowie, poświęcają swoje życie na odkrywanie kolejnych, dotychczas niedostępnych dla swoich poprzedników tajemnic. Ciekawość – to jest czynnik, który ich napędza. Jednak dokąd on prowadzi? Już Dostojewski, za pomocą postaci Raskolnikova, w jednej ze swoich najważniejszych powieści, wchodzi w polemikę zarówno z pozostałymi bohaterami, jak i czytelnikami, na temat uprzywilejowania jednostek wybitnych w kontekście norm moralnych obowiązujących w społeczeństwie. Czy ktokolwiek z Was zastanawiał się kiedyś z czym wiążą się niektóre odkrycia? Jaką cenę płaci świat za postęp cywilizacyjny? Czy jednostki wybitne mają prawo żyć poza moralnością, jeśli w grę wchodzi nauka?

Norton Perina jest przeciętnym studentem medycyny, który – również poprzez konflikt ze znaną w środowisku naukowym postacią – zostaje wysłany w charakterze pomocy medycznej do głębiej dotychczas niezbadanych mikronezyjskich wysp położonych na Pacyfiku. Towarzyszy mu Paul Tallent, znany antropolog oraz jego pomocnica Esme. Z początku zwyczajna, naukowa podróż, z czasem przynosi odpowiedź na najbardziej pożądane przez ludzkość pytanie; czy życie wieczne jest możliwe? To odkrycie zmieni nie tylko świat, ale i samego bohatera.

Nie sposób mówiąc o Hanyi Yanagharze – choć jest to założenie zdecydowanie błędne – nie nawiązać do jej pierwszej, wydanej w Polsce powieści, czyli do Małego życia. Osobiście należę do grona, które uznały geniusz autorki po lekturze jej bestsellerowej powieści, jednak miały co do niego pewne zastrzeżenia; po prostu nie zostały tak oczarowane, jak reszta. Obie powieści można porównać tylko pod paroma względami; erudycyjnego, ponadprzeciętnego sposobu w jaki zostały napisane, wręcz przerażającej prostoty przekazy rzeczy tragicznych oraz obnażania mroków spowijających zarówno świat, jak i ludzkie dusze. Sama fabuła traktuje jednak o kompletnie innych rzeczach. Ludzie na drzewach są bowiem debiutem autorki, który skupia się na moralności oraz jej braku, na nauce, na zderzeniu kultur oraz konsekwencjach jakie niesie za sobą cywilizacja.

Ludzie na drzewach to powieść na wskroś naukowa. Pełna opisów funkcjonowania plemion, biologicznych aspektów samego odkrycia studni młodości, laboratoryjnych czynności, psychologii i antropologii. Nie pozbawiona jest jednak akcji. Na dobrą sprawię książka ta jest bardzo szczegółową oraz złożoną retrospekcją, do której wstęp napisał przyjaciel głównego bohatera powieści, by następnie oddać w nasze ręce kilkadziesiąt lat życia Nortona Periny, spisanych własnoręcznie przez owego mężczyznę. Przyjaciel Periny zresztą wielokrotnie za pomocą przypisów uzupełnia historię własnymi wspomnieniami, wiedzą powszechną, czy też wyjaśnieniami, znacznie poszerzającymi jawiący się przed oczami czytelnika, niekiedy zatrważający obraz.

Przez powody wyżej wymienione, a także przez ciężar, jaki niesie za sobą lektura dzieła Hanyi Yanagihary, Ludzie na drzewach n i e s ą powieścią przeznaczoną dla mas. Widzę to również przeglądając oceny wystawione przez użytkowników chociażby na Lubimy Czytać. Nie każdemu do gustu przypadnie tak naukowy tok myślenia, tak wiele opisów funkcjonowania badanego przez głównego bohatera plemienia, nie każdy może okazać się na tyle dojrzały by skonfrontować się z tematyką powieści. To nie jest pozycja, którą można przeczytać w dzień, czy dwa. To dojrzała, misternie złożona opowieść, która zmusza czytelnika do pochylenia się nad przedstawionymi przez autorkę problemami; do osądzenia działań bohatera; do zapoznania się ze wszystkimi stronami konfliktu; do stawienia czoła przerażającym prawdom na temat nauki i człowieczeństwa.

Książkę cechuje niebywały warsztat pisarski. Język powieści; sposób opisywania kolejnych elementów odznacza się jednak pewnym kontrastem. Yanagihara mimo dość prostego, wyzbytego wręcz z emocji sposobu narracji, szczególnie rzeczy dla odbiorcy szokujących, czy też bulwersujących, zachowuje piękno języka, bogactwo słów oraz płynność opisu, kontentujący szczególnie lubujących się w estetyce pióra odbiorców. Ludzie na drzewach są po prostu świetnie napisani. To ponad to bardzo wiarygodna historia. Wydawać by się mogło – i niejednokrotnie podczas lektury się na tym złapałam – że obraz, który przed oczami czytelnika maluje autorka, jest na tyle szczegółowy, realistyczny, iż ten jej wierzy. Wierzy w rzeczywistość postaci, wierzy w odkrycie Nortona, w kulturę plemienia nakreślonego na kartach przez Yanagiharę. Bowiem praca włożona w napisanie tego debiutu musiała być przeolbrzymia. Wiedza z dziedzin biologii, psychologii, antropologii, czy też geografii, jaką musiała odznaczać się autorka, by tę historię wiarygodnie, krok po kroku budować, jest godna podziwu.

Coś mnie w tej pozycji urzekło. Coś, co w zasadzie powinnam określić za pomocą liczby mnogiej. Począwszy od bliskiej memu sercu tematyki, niebywałego pióra autorki, złudnej wiarygodności opisywanej historii, sposobu narracji, cechującego często książki wybitne (chociażby jedno z dzieł Donny Tartt), szczegółowości opisów kultury badanego przez Nortona plemienia, krzyczących spomiędzy stron do czytelnika pytań na chociażby temat ruchomych granic moralnych oraz zakończenia, które jak zwykle, w przypadku tej autorki, szokuje. Dawno żadna książka – myślę, że od czasów Tajemnej historii – nie zmusiła mnie do zajrzenia tak daleko w głąb ludzkiej duszy, do zakwestionowania praw moralnych, do rzec można wręcz – zrozumienia zachowań w normalnym społeczeństwie niedopuszczalnych. Co również ważne, ta pozycja poruszyła we mnie wiele emocji, od tych pozytywnych, jak chociażby ciekawości, czy też zachwytu, po te negatywne; niesmak, lęk, smutek, niedowierzanie, żal.

Czy jednostki wybitne mając więc prawo do odsunięcia moralności na bok? Czy prawa rządzące w jednej kulturze, mogą odnaleźć miejsce w innej? Do czego zdolny jest człowiek, gdy wyczuje możliwość zysku? Czy cywilizacja zawsze ma pozytywny wydźwięk? Czy by budować, odkrywać musimy niszczyć? Te pytania nasuną się Wam podczas lektury wielokrotnie. Wielokrotnie pojawią się też różne odpowiedzi. Na dobrą sprawę, Yanagihara nie zajmuje stanowiska; to na czytelniku ciąży ta niechlubna odpowiedzialność. Jest zresztą taka scena na pierwszych stronach powieści, podczas której, spotyka się dwójka mężczyzn, rozprawiających o Nortonie, o popełnionych przez niego zbrodniach. Jeden z nich uważa, że historia i tak zapamięta go, jako noblistę, człowieka nauki, ciężar jego win okaże się zbyt lekki, w stosunku do jego wkładu w naukę. Drugi mężczyzna zajmuje stanowisko przeciwne, moralność bowiem, jak można wyczytać z jego wypowiedzi, obowiązuje wszystkich, bez względu na zajmowane w społeczeństwie stanowisko. Ta scena jest zapowiedzią tego, co odnajdziecie na kartach powieści. Konfliktu natury, nauki i moralności. Kto ma rację? Oboje? Żaden? Pierwszy, czy drugi mężczyzna?

Trudno uwierzyć, że Ludzie na drzewach są debiutem, bowiem niektórzy autorzy nie dochodzą do takiego kunsztu, nawet po opublikowaniu swojej którejś już z kolei powieści. Yanagihara zresztą rozprawia się z większością współczesnych pisarzy, już w pierwszym rozdziale. Talent? Ciężka praca? Prawdopodobnie oba. Dla mnie, omawiana w tej recenzji pozycja to jedna z lepszych, jeśli nie najlepszą przeczytana przeze mnie w tym roku powieścią. Dlaczego więc tylko osiem gwiazdek? Ponieważ była to powieść bardzo dobra, zachwycająca wręcz, jednak były takie momenty w książce, w których nie wszystko do końca mi się zazębiało. Nie wszystko było na swoim miejscu. Niekiedy autorka zbytnio skupiała się na opisach kultury, zamiast na psychologii bohaterów. Myślę, że książka na tym zabiegu wiele by skorzystała.

Przez to, że lekturę Małego życia miałam już za sobą w chwili otrzymania Ludzi na drzewach, nieco obawiałam się zabrać za lekturę tej powieści. Bałam się, że jako debiut nie okaże się tak wyjątkowa, jak jej następczyni. Po lekturze obu mogę jednak stwierdzić, że obie odznaczają się swoistym, charakterystycznym dla każdej geniuszem. Obie poruszają czytelnika, obie są przykładem zdolności ludzkości do tworzenia piękna oraz umiejętności pisarza do pobudzania w czytelniku najgłębiej zakorzenionych emocji oraz myśli. Niezwykłość obojga bierze się z różnych przyczyn, ciężko więc jednoznacznie określić, która jest lepsza. Autorka jest zwyczajnie wyjątkowa i jej powieści na pewno powinny znaleźć się na liście pozycji do przeczytania, każdego wielbiciela gatunku. Każdego dostatecznie dojrzałego, by stawić czoło ciężkiej tematyce czytelnika.

Nie ma takiego roku, w którym na jaw nie wyszłoby – głośniejsze medialnie, czy też nie – nowe, naukowe odkrycie. Jesteśmy bowiem na takim etapie poznawania otaczającej nas rzeczywistości, że wiele pytań uzyskało swoją odpowiedź, jednak w porównaniu z ogromem niewiedzy ciążącej nad naszymi głowami, aktualną, pozyskaną wiedzę o świecie można nazwać jedynie ułamkiem procenta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W kulturze współczesnej, wielokrotnie – mimo upłynięcia wielu setek, a nawet tysięcy lat – napotkać można nawiązania do nieśmiertelnych motywów, czy też dramatów powstałych chociażby w Starożytności. Tworzą one podwaliny dla twórców, stale swą aktualnością oraz prawdziwością inspirując jednostki utalentowane. Wciąż w micie o Orfeuszu i Eurydyce, dostrzegamy potęgę miłości oraz archetyp artysty, przypowieść o Synu marnotrawnym ukazuje wiernym, paraboliczny sens miłosierdzia bożego, natomiast dramat Sofoklesa stawia człowieka w tragicznej, kierowanej przez przeznaczenie pozycji, wdając się w dyskusję – nawet z twórcami współczesnymi – o istocie sił kierujących ludzkim życiem. Orhan Pamuk ustanowił dramat Sofoklesa za fundament swej powieści, czyniąc z niego swego rodzaju przekleństwo ciążące nad postacią Cema, czyli głównego bohatera historii, wraz z którym czytelnik próbuje odnaleźć odpowiedzi na następujące pytania: czy starożytne historie ożywają czasem w rzeczywistości?, co kryje dno studni?, czy winę da się wyprzeć ze świadomości sprawcy?, kim jest dla syna ojciec?

Lato 1986, Stambuł. Ojciec Cema trafia do więzienia. Siedemnastoletni chłopak, próbując pomóc matce finansowo, zatrudnia się jako pomocnik studniarza, cenionego mistrza Machmuta. Podczas upalnych dni, pomaga mężczyźnie w wycieńczającej, nie mającej końca ani nadziei pracy, wieczorami natomiast chadzając do pobliskiego miasteczka, bądź słuchając intrygujących, pochodzących z opowieści biblijnych, historii studniarza. Między obojgiem rodzi się nić, przypominająca tę łączącą ojca i syna. Wiele w życiu Cema zmienia jednak pewne rudowłosa aktorka, która wraz z wędrowną trupą pojawia się w miasteczku, w którym wraz z mistrzem mozolnie pracują. Gorąca miłość, zbrodnia, wina, spełniający się w rzeczywistości starożytny dramat. Czy przeznaczenie dosięgnie bohatera?

Orhan Pamuk toczy na kartach swej powieści inteligentną, czytelniczą rozgrywkę, za jej podwaliny biorąc sobie opowieści zarówno biblijne, perskie, jak i greckie. Główne skrzypce gra jednak – dosłownie i w przenośni – edypowski dramat, naznaczając na zawsze życie Cema, który nieświadomie, nieomal od pierwszych kart powieści dąży ku miejscu przeznaczenia; miejscu, w którym wszystko się zaczęło – studni na wzgórze miasteczka, leżącego tuż pod Stambułem. Dzieło autorka przesiąkniętego jest erudycją, nie wynikającą z tematyki powieści, lecz kunsztu autora oraz jego zdolności do ukrywania metaforycznych znaczeń, ukrywanych nawet na samym dnie studni.

Mimo, iż pozycja ta nie do końca spełniła moje oczekiwania, względem powieści z tego gatunku, jej lekturę nie uważam za stratę czasu. Wręcz przeciwnie – atmosfera skrywająca się między kartami, a coraz silniej otaczająca czytelnika, uwalnia się wraz z każdym pokonywanym rozdziałem. Odbiorca jest osaczony, zarówno przez niekiedy tragiczne wydarzenia występujące w powieści oraz wiedzę na temat losu głównego bohatera, ponieważ – nie oszukujmy się – jest on znany czytelnikowi wraz z pojawieniem się pierwszej wzmianki o Edypie. Jednak nadchodząca, skrywana na dnie studni prawda, jest ciężka; czytelnik mimo domysłów (zna bowiem schemat, nie interpretację Pamuka), z coraz większym trudem pokonuje kolejne strony, czekając na nieuniknione oraz wyżłobione przez autora schody, prowadzące do zakończenia owej misternie zbudowanej historii.

Czytając Rudowłosą przez moje myśli przewijały się najczęściej dwa, naprzemiennie używane słowa – bajarz oraz gawędziarz. Było to moje pierwsze spotkanie z tym wszech obecnie wychwalanym pisarzem, więc już od pierwszych rozdziałów, rzucił mi się w oczy specyficzny styl narracji, postrzegający odbiorcę jako partnera w rozmowie, słuchacza niezwykłej, niemogącej dłużej pozostać w ukryciu historii. Autor poniekąd gawędzi z czytelnikiem, co jakiś czas zwracając się do niego wprost, przez co wrażenie osoby siedzącej tuż obok nas i opowiadającej nam swoją historię, wzmacnia się. Dzięki temu zabiegowi przez książkę wręcz się płynie. Sam styl autora jest niejednoznaczny. Płynącą z niego erudycja, kunszt oraz doświadczenie widać od razu, jednak nie jest to również sposób pisania ciężki, czy też zmuszający czytelnika do większego, intelektualnego wysiłku.

Historia Cema to nie tylko opowieść dojrzewającego chłopca, a następnie mężczyzny, dochodzącego do prawdy, która powinna pozostać na dnie studni, lecz również obraz podzielonego społeczeństwa tureckiego, skrajnych poglądów tam upowszechnionych. To wspaniały, lecz również i zatrważający obraz wypierającej tradycje nowoczesności, mechanizmu cechującego prawidła współczesności; chociażby rozrastających się w okamgnieniu miast oraz zmian obyczajowości. To opowieść o odkrywaniu męskości, o zbrodni i jej konsekwencjach. O winie oraz o dyspucie nad możliwością jej wyparcia. Jednak główną motywacją większości bohaterów i pierwszoplanowym elementem powieści jest relacja między ojcami oraz synami. Rozważania głównie skupione na jej istocie oraz nad konsekwencjami jej braku. Bo każdy chłopiec ostatecznie, według Pamuka poszukuje w kimś ojca.

Wciągająca lektura, dla wielbicieli literatury pięknej. Sama mam nadzieję sięgnąć w niedalekiej przyszłości po inne dzieła pana Pamuka, gdyż słyszałam, że istnieją pozycje znacznie przewyższające kunsztem Rudowłosą. Na pewno nie jest to powieść dla pasjonatów naszpikowanych akcją książek. Powieść Orhana Pamuka bowiem to powolna, tragiczna oraz piękna zarazem podróż, podczas której śledzimy dekady z życia głównego bohatera. Nie wybitna, acz bardzo dobra. Nie zachwycająca, ale na pewno pozostawi ślad, swego rodzaju rysę, która nie pozwoli o historii Cema zapomnieć. Co również ważne, to fakt naszpikowana przez autora, książki licznymi kulturowymi odniesieniami. To istne przenikanie się świata rzeczywistego oraz motywów znanych ludzkości od wieków.

Sami bohaterowie książki są wyraziście wykreowani i mimo, iż nie zapałałam do żadnego z nich sympatią, czy też nie odczułam przywiązania, z niecierpliwością przerzucałam kolejne strony, pragnąć poznać ich nie do końca odgórnie, przez dramat Sofokolesa narzucone role. Czasem, podczas lektury, kwestionowałam poczynania bohaterów, ich moralność. Rozumiałam, lecz nie popierałam motywacji nimi rządzących. Przez książkę przewija się wielokrotnie motyw zbrodni i winy. Tego, jak bardzo przeszłość potrafi człowieka dręczyć, jak nie wybacza i nie pozwala odejść w spokoju. Tego, jak destrukcyjną moc może mieć prawda, lecz również jak bardzo potrafi oczyścić.

Mogę Wam polecić tę pozycję, choć nie jest to najlepsza propozycja z gatunku, jaką dane mi było czytać w moim dotychczasowym, czytelniczym życiu. Warta jednak uwagi, wieczoru bądź dwóch. Inteligentna gra autora z czytelnikiem dowodzi jego wielokrotnie nagradzanego zresztą kunsztu. Intrygująca, tragiczna, refleksyjna. Lektura zdecydowanie nie dla każdego. Jednak zachęcam miłośników gatunku do pozwolenia by autor powoli i misternie opowiedział Wam historię Cema, mistrza Mahmuta oraz Rudowłosej uwodzicielki.

W kulturze współczesnej, wielokrotnie – mimo upłynięcia wielu setek, a nawet tysięcy lat – napotkać można nawiązania do nieśmiertelnych motywów, czy też dramatów powstałych chociażby w Starożytności. Tworzą one podwaliny dla twórców, stale swą aktualnością oraz prawdziwością inspirując jednostki utalentowane. Wciąż w micie o Orfeuszu i Eurydyce, dostrzegamy potęgę miłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Są takie książki, których tylko widok, powoduje występowanie silnego przekonania mówiącego o możliwie, niezwykłej treści się w nich znajdującej. Których sam opis zapiera dech w piersiach, obiecując niesztampową przygodę, pełną tego, czego już od dawien dawna poszukiwało się w gatunku. Które wydają się wołać do czytelnika, przyciągać go przy każdej możliwej okazji. Taką powieścią ostatnimi czasy był dla mnie Czarny pryzmat. Kolokwialnie rzecz ujmując – dzieło Brenta Weeksa chodziło za mną jak jeszcze żadna dotychczas napotkana przeze mnie książka. Ekscytacja oraz zachłanność jakie towarzyszyły jej lekturze sprawiły, że oderwanie od lektury było wręcz niemożliwe. Czy te prawie 800 stron historii z gatunku fanasy było tym, czego oczekiwałam oraz tym na co długo czekałam?

Może kiedy rodzisz się na szczycie góry, możesz udawać, że góra się nie liczy, ale ci, którzy się na nią wspinają i ci, którzy rodzą się u jej podnóża i nigdy się nie wespną, wiedzą swoje.

Gavin jest Pryzmatem, najważniejszym kapłanem, wysłannikiem Orholama, cesarzem oraz najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Szesnaście lat temu on i jego brat Dazen, stali po dwóch stronach Wojny Fałszywego Pryzmata, bowiem oboje, co nigdy zresztą wydarzyć się w jednym pokoleniu nie powinno, mieli roszczenia do zajęcia czołowego miejsca w hierarchii swego świata – roli Pryzmata. Gavin wygrał, zabijając brata oraz próbując przez następne szesnaście lat kontrolować nastały po wojnie kruchy, niepewny pokój. Niespodziewanie jednak okazuje się, że Gavin ma piętnastoletniego syna z nieprawego łoża, który jako jedyny zresztą ocalał ze swej wioski do cna spalonej przez samozwańczego króla krainy, Tyrei. A to dopiero początek kłopotów Pryzmata. Syn z niepokojącymi mocami, ścigająca go coraz dokuczliwiej przeszłość, łamiący się powolnie pokój, zbliżająca się kolejna wojna oraz niebezpieczne sekrety, które powoli zaczynają wydobywać się na światło dzienne...

Czarny pryzmat to pierwszorzędna lektura z gatunku fantasty, którą – aż dziw – zna tak niewiele osób. Już od pierwszych stron wiedziałam, że wszystko w tej powieści jest wyjątkowe. Od języka, przez bohaterów, dynamiczną akcję oraz misternie wykreowany świat, na znakomitym humorze kończąc. To opowieść doskonała, zasługująca na zdecydowanie szersze grono odbiorców. Według mnie, jedna z najlepszych dostępnych na rynku, propozycji z gatunku fantasy – bez nawet joty przesady. Sam, niezwykle złożony, bazujący w dużej mierze na fizyce świat, zapiera dech w piersiach. Jego szczegółowość, nietuzinkowość oraz pomysł na kreację sprawiają, że czytelnik z szeroko otwartymi z zachwytu oczami, przewraca kolejne strony, zdając sobie powolnie sprawę z niedoskonałych możliwości własnej wyobraźni, która nie jest w stanie zbudować w umyśle tak doskonałego świata, jaki stworzył na kartach swej saerii Brant Weeks.

Najdoskonalszym elementem książki jest właśnie świat. Z początku czytelnik, błądzi w mroku, nie do końca pojmując prawidła rządzące światem Kipa oraz Pryzmata. Z czasem jednak wszelakie wątpliwości zostają rozwiane, a Brant Weeks otwiera przed odbiorcą kolejne, dotychczas zamknięte na klucz drzwi, za którymi czają się odpowiedzi. Tajemnicą nie jest, że uniwersum to opiera się w dużej mierze na świetle, na jego barwach, na magach krzesających z czegoś niematerialnego, rzeczy materialne. Jako humanista oraz osoba mająca problemy z przyswajaniem wszelakich fizycznych kwestii, muszę przyznać, że z początku bardzo żałowałam, że nie uważałam w szkole na zajęciach z fizyki. Na szczęście autor, niczym dobry nauczyciel, przy pomocy niektórych postaci, prowadzi czytelnika przez wszelakie zawiłości, rzucając nieco światła dziennego na pewne prawa. Istnieją jednak drzwi, który Weeks jeszcze nie otworzył, które czają się w mroku na swoją kolej. Świat
Przyzmata ma bowiem jeszcze wiele czytelnikowi do zaoferowania.

Niektórzy ludzie nie radzą sobie z mocą, z władzą. Niektórzy ludzie wydają się przyzwoici, dopóki nie dasz im niewolnika, bo wtedy okazują się tyranami, biją go i gwałcą. Wszelka władza i moc to próba.

Kolejnym aspektem powieści, stojącym nieomal na równi z kreacją świata, są bohaterowie. Wyraziści, ludzcy, odrębni, posiadający własne historie oraz motywacje. Tło dla ich działań jest perfekcyjnie przemyślane. Co rusz pojawiające się wspomnienia z przeszłości, które – oprócz oczywiście szokowania, ponieważ często ujawniają wiele zmieniających pogląd na fabułę faktów – sprawiają, że dane postacie są wiarygodne, mają silny fundament, na których budowane są ich charaktery. Są tacy bohaterowie, których motywacje nie są jednoznaczne, którzy lokują się między określeniem dobry i zły. To czytelnik jest ich sędzią i ocenia, która strona przeważa. Czy przeszłość, jest równie ważna co teraźniejszość? Czy władza oraz moc warte są upadku oraz całego wyrządzonego w ich imieniu zła?

Moimi ulubionymi postaciami zostali Pryzmat we własnej osobie oraz Karris – Czarnogwardzistka, niegdysiejsza narzeczona Gavina. Historia tej dwójki, ich przeszłość, a także relacja teraźniejsza jest jednym z najciekawszych wątków całej powieści. Odkrywając kolejne sekrety oraz fakty, skrzętnie ukrywane przez tę dwójkę przez szesnaście długich lat, można zostać przyprawionym o nie mały zawrót głowy! Tysiące sprzecznych myśli we własnej głowie, teorii spiskowych oraz pogrzebanych nadziei dostajemy automatycznie w prezencie. Nie mogę się doczekać ich wątków, zarówno wspólnych, jak i dotyczących każdego z osobna, w kolejnych, cudnie długich tomach. Nie tylko razem tworzą coś wartego uwagi. Osobno również potrafią namieszać oraz zaskarbić sobie przychylność czytelnika.

Jeśli mowa chociażby o Pryzmacie, nie można nie wspomnieć o humorze. Ta książka pełna jest dialogów, myśli poszczególnych bohaterów, które nieomal rozbawiają do łez. Wpleciony często w wir akcji, daje chwilowe wytchnienie, przed kolejnymi zapierającymi dech wydarzeniami. Dawno tak dobrze nie bawiłam się przy lekturze żadnej książki. Natomiast dynamiczna akcja, zwroty akcji, niepewność co do przedstawianych faktów, losów bohaterów, sprawia, że czytelnik przerzuca kolejne strony, nie mogąc doczekać się, a jednocześnie pragnąć nigdy nie dotrzeć do końca historii. Czarny pryzmat to idealna mieszanka humoru, akcji, niezwykłego świata, świetnych bohaterów oraz krwawych scen batalistycznych. Czytelnik nie ma ani chwili wytchnienia, już nieomal od pierwszych rozdziałów zapoznany zostaje bowiem z brutalnym i bezwzględnym światem, w jakim przyszło żyć Kipowi oraz pozostałym bohaterom.

Lepiej dwa razy się zastanów, zanim posłużysz się przeciwko komuś jego sumieniem. Bo może się okazać, że go wcale nie ma.

Misternie upleciona fabuła idealnie zazębia się wraz z postępującą lekturą. Czytelnik poznaje kolejne fakty, również dzięki podzielonej między bohaterów narracji, odkrywa dawno pogrzebane sekrety. Poznaje wiele punktów widzenia, koniec końców, błądząc między myślami, zastanawiając się, czy tym razem, poznałem całą prawdę? Czy to tylko jej część? Kto ma racje? Komu ufać? Czy dawni wrogowie, dziś mogą być przyjaciółmi? Za głównej postacie książki, mimo rozbitej fabuły, uznać można Gavina oraz jego syna z nieprawego łoża, czyli Kipa. Zarówno oni, jak i postacie poboczne idealnie ukazują nam mroki i cienie świata stworzonego przez Branta Weeksa. Nie są oni także, co w dzisiejszej literaturze jest wręcz plagą, idealni. Kip jest poniekąd zaprzeczeniem tego przymiotnika, co również wiąże się z częścią humorystyczną utworu. A Gavin? Nosi w sercu wiele słabości, choć powinien on być najsilniejszym człowiekiem świata.

Styl autora jest ponadprzeciętny, idealnie współgrający zarówno z gatunkiem, jak i tempem powieści. Mimo ogromnej objętości książki (prawie 800 stron)!, historię te czyta się zatrważająco szybko, zmierzając nieubłaganie ku zarazem pożądanemu oraz odwlekanemu końcowi. Dynamiczna akcja oraz niemożność odłożenia lektury, dodatkowo przyśpieszają czytanie. Dawno podczas lektury żadnej książki nie towarzyszyło mi tyle, czasem sprzecznych emocji. Dawno żadna książka tak mnie nie wciągnęła, dawno żadna fantastyka tak nie przekonała mnie swoim światem. Brent Weeks to fantastyczny geniusz, którego kolejne powieści mam nadzieję niebawem przeczytać. Czarny pryzmat bowiem to fantastyka najwyższych lotów, o której – jak mam nadzieję – zrobi się głośniej.

Ta historia nie tylko okazała się być powieścią wartą czekania oraz idealnym przykładem na to, że z intuicją czytelniczą nie ma żartów, ale przede wszystkim przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Seria o Pryzmacie ma szansę stać się jedną z moich ulubionych serii fantastycznych, jeśli nawet nie ulubioną. W ciemno mogę brać kolejne pokłosia wyobraźni autora, bowiem nie zostanę zawiedziona. Dla fana fantasy, niebanalnych światów, dobrego humoru oraz pełnokrwistych bohaterów, powiem jedno – Brent Weeks. Szok, niedowierzanie, śmiech, przerażenie, wątpliwości, niepewność, oczy z prędkością światła śledzące tekst, dłonie ledwie nadążająca z przewracaniem i umysł wciąż zasypywany nowymi faktami; to wszystko towarzyszy czytelnikowi podczas lektury Czarnego pryzmatu. To wszystko potwierdza wspaniałość książki jaką trzyma, bowiem jest to miernik dobrych powieści - ilość emocji jaką dana osoba jest zasypywana podczas czytania.

Kiedy piasek przesypuje się w klepsydrze, zwłoka w wymierzaniu sprawiedliwości jest równie zła jak niesprawiedliwość.

Jeśli jesteś fanem fantastyki, Czarny pryzmat jest książką stworzoną dla ciebie. Jeśli uwielbiasz akcję, wspaniale rozpisane sceny batalistyczne, wyraziście wykreowanych bohaterów oraz magiczny świat, jak jeszcze żaden inny, Brent Weeks jest pisarzem, którego powinieneś poznać. Jeśli szukasz czegoś nowego, czegoś co pochłonie Cię bez reszty, nie wypuszczając ze swego świata przez długie tygodnie, polubisz historię Gavina oraz Kipa. Nie zawiodą Cię w żadnym calu. Jedyną wadą tej książki jest fakt, że... się kończy. Reszta jest po prostu kapitalna. Jedna z najlepszych książek przeczytanych w tym roku, bez wątpienia.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com)

Są takie książki, których tylko widok, powoduje występowanie silnego przekonania mówiącego o możliwie, niezwykłej treści się w nich znajdującej. Których sam opis zapiera dech w piersiach, obiecując niesztampową przygodę, pełną tego, czego już od dawien dawna poszukiwało się w gatunku. Które wydają się wołać do czytelnika, przyciągać go przy każdej możliwej okazji. Taką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jednego Neilowi Gaimanowi odmówić nie można – wyobraźni. Każdy, kto choć na chwilę miał okazję do tego by zanurzyć się w złożonym z liter, słów oraz zdań pokłosiu imaginacji tego autora, wie, jak potężnym darem ów mężczyzna operuje. Nagina rzeczywistość, przebudowuje ją, tworzy nowe światy, zręcznie bawi się wierzeniami, mitami, czy też zabobonami, tworząc powieści jedyne w swoim rodzaju, powoli wręcz wchodzące w kanon współczesnej literatury światowej. Po raz pierwszy uwiódł mnie swą wyobraźnią podczas lektury Księgi cmentarnej, jednak prawdziwy zachwyt wywołali u mnie Amerykańscy bogowie – powieść tak misternie skonstruowana, tak pełna metafor oraz odniesień do rzeczywistości; zwyczajnie inna niż wszystkie. Ostatnio powróciłam w znajome progi, sięgnęłam po Koralinę, historię skierowaną do nieco młodszego odbiorcy, bajki dla dzieci, lecz jednocześnie powieści mrocznej. Czy trzecie już z kolei podejście do twórczości Neila Gaimana było równie udane, co poprzednie dwa?

Koralina wraz ze swoimi rodzicami przeprowadza się do nowego domu. Ci jednak, zajęci własnymi sprawami, wydają się nie poświęcać jej należytej uwagi. Dziewczynka, pozostawiona sama sobie, postanawia eksplorować przylegające do posesji tereny oraz sam dom, który jak się okazuje kryje wiele tajemnic. Koralina pewnego dnia odkrywa zamknięte na klucz drzwi, za którymi, w chwili gdy towarzyszy jej matka znajduje się ceglany mur. Gdy jednak otwiera je sama, korytarz prowadzi ją do identycznego do jej własnego mieszkania, w którym oprócz bliźniaczo podobnego wystroju, znaleźć można również drugą matkę i drugiego ojca – tym różniących się od pierwowzorów, że zamiast oczy posiadają guziki oraz faktem, że niekiedy nawet nadmiernie poświęcają jej uwagę oraz czas. Najdziwniejsze i najstraszniejsze zarazem jest jednak to, że chcą by Koralina z nimi została, na zawsze.

Najważniejszą rzeczą, jaką chciałabym przekazać jest to, że jest to książka zdecydowanie zadedykowana młodszemu odbiorcy. Nie uświadczymy tutaj rozbudowanych opisów, nadmiernie skomplikowanej fabuły, czy też trudnych, górnolotnych słów oraz wyrażeń. Od pierwszej strony, czytelnik ulega wrażeniu, że oto przed jego oczami spoczywa opowieść spisana z myślą o dzieciach w wieku szkolnym. Nie oznacza to jednak, że starszy, bardziej doświadczony odbiorca nie odnajdzie w historii Koraliny niczego dla siebie. Zdecydowanie jest to teza błędnie postawiona. Osobiście lekturę tej książki uważam za udaną, mile spędziłam przy niej czas. Jest ona, tak jak w przypadku innych dzieł autora, niesamowitym tworem; ilość wyobraźni wylewająca się z każdej strony zachwyca!

Muszę jednak przyznać, iż Koralina jest w moim mniemaniu najgorszą z dotychczas przeze mnie przeczytanych książek Neila Gaimana. Mimo wszystko jako czytelnik starszy, bardziej wymagający, chętnie ujrzałabym Koralinę w bardziej rozbudowanej formie. Lapidarność tekstu, wydarzenia opisywane zdanie po zdaniu, były dla mnie, szczególnie w pierwszej fazie lektury, nieco drażniące. Jednak z czasem oraz budowanym przekonaniem odnośnie faktu, iż powieść ta przemówić ma przede wszystkim do dzieci, zaczęłam odczuwać przyjemność z zapoznawania się z książką Gaimana. Pomysł bowiem jest naprawdę wart zapoznania, natomiast czytelnik mimo widocznej skrótowości jest w stanie zżyć się z bohaterami.

Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? - rzekła.
- Ja wcale nie chcę wszystkiego, czego pragnę. Nikt tego nie chce. Nie tak naprawdę. Co to za zabawa dostawać wszystko, o czym się marzy, tak po prostu? Wtedy to nic nie znaczy. Zupełnie nic.

Jak już wspomniałam w pierwszym akapicie, nie jest to jednak typowy przedstawiciel literatury dziecięcej. Skłaniałabym się ku stwierdzeniu, iż powieść przeznaczona jest dla dzieci starszych, niż te będące w okresie wczesnodziecięcym; chodzących do co najmniej pierwszych klas szkoły podstawowej. Historia Koraliny, posiadająca elementy mogące podchodzić pod wyznaczniki literatury grozy, może szczególnie u dzieci wrażliwych, czy też strachliwych wywołać niepokój, bądź koszmary. Również z seansem filmu, który powstał na podstawie tejże książki Neila Gaimana, zaczekałabym do wieku powyżej siedmiu lat.

Prawda jest taka, że Koraliny nie można do końca oceniać, przez pryzmat innych powieści autora, gdyż skierowane są one do innych grup wiekowych. Neil Gaiman jednak, świetnie sobie radzi, mówiąc zarówno do młodych, jak i starych. Widać wyraźnie z jaką łatwością przychodzi mu tworzenie, budowanie rzeczywistości, spisywanie nietuzinkowych pomysłów. Ten człowiek zwyczajnie urodził się, by obdarowywać ludzkość opowieściami. By dzielić się swoją wyobraźnią, która – swoją drogą – musi być niesamowitym miejscem. Koralina, to według mnie, idealna książka do tego, by zacząć swoją przygodę z autorem, poczuć przedsmak jego możliwości, a następnie – przy akompaniamencie chociażby Księgi cmentarnej pozwolić zalać się kreatywnością Neila Gaimana, a następnie brnąć w tym ocenia pomysłów dalej i dalej, tak by zdać sobie sprawę, że on się nie kończy.

Choć pisząc tę recenzję (jako osoba, której umiłowanie ulokowane jest głównie w literaturze pięknej) towarzyszą mi mieszane uczucia odnośnie omawianej pozycji, wiem, że jest to dobra historia; dobra książka. Obiektywnie patrząc, jako książka dla dzieci, taka właśnie jest. Nie jest to jednak również historia, która, jak mam wrażenie w pełni przemówi do starszego czytelnika, choć dla fana autora będzie nie lada gratką. Zamknięta w nieco ponad stu stronach, przekazuje interesującą fabułę oraz wartości, ważne dla dzieci. Sama powieść przywodzi mi na myśl Alicję w krainie czarów – wchodzenie do innego, niepokojącego oraz fascynującego świata, kot przewodnik, ciekawa świata, dzielna dziewczynka.

Podsumowując, Koralina choć nie jest najlepszą książką Gaimana, swoją lapidarnością, mrokiem oraz pomysłem urzeka. Gaiman po mistrzowsku wykreował główną postać, która mimo niewielkiego pola do popisu (104 strony!), objawiła się w nam w pełnej krasie. Książka na jedno popołudnie, świetna zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Idealna na pierwsze spotkanie z autorem, szczególnie dla początkujących czytelników! Inna, intrygująca, wartościowa. Ciekawi co czeka Was po drugiej stronie drzwi? Neil Gaiman Was nie zawiedzie.
(http://zagoramiksiazek.blogspot.com/2017/08/koralina-neil-gaiman.html)

Jednego Neilowi Gaimanowi odmówić nie można – wyobraźni. Każdy, kto choć na chwilę miał okazję do tego by zanurzyć się w złożonym z liter, słów oraz zdań pokłosiu imaginacji tego autora, wie, jak potężnym darem ów mężczyzna operuje. Nagina rzeczywistość, przebudowuje ją, tworzy nowe światy, zręcznie bawi się wierzeniami, mitami, czy też zabobonami, tworząc powieści jedyne w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To moje drugie spotkanie z Beckettem. Trzy lata temu przeczytałam Zapisane w kościach, czyli drugi tom cyklu o antropologu sądowym –Davidzie Hunterze. Powiedziano mi, po omyłkowym otrzymaniu części drugiej, zamiast pierwszej, że odwrócona lektura nie zmieni wiele, nie przejęłam się więc pomyłką i rozpoczęłam lekturę. Po latach, z okropnym opóźnieniem, postanowiłam nareszcie poznać początek historii! Przede wszystkim, co pragnę zaznaczyć na wstępie, drugi tom jest znacznie lepszy, jednak nie oznacza to, że Chemia śmierci jest beznadziejna. Co to, to nie! Nieco przewidywalny, acz niezwykle wciągający kryminał. Idealny na jedno popołudnie oraz ciągnący się za nim letni wieczór. Dostrzegłam ponownie to, co urzekło mnie w tym autorze te kilka lat temu – ciekawe motywacje morderców, biologiczne podejście do omawianych spraw, skrzętne zmylanie czytelnika oraz historie nie pozwalające oderwać się od powieści na dłuższą chwilę. Jeśli szukacie dobrych kryminałów do poczytania na lato, z całego serca mogę Wam polecić tego autora. Sama mam nadzieję niebawem zabrać się za pozostałe dzieła Simona Becketta.

To moje drugie spotkanie z Beckettem. Trzy lata temu przeczytałam Zapisane w kościach, czyli drugi tom cyklu o antropologu sądowym –Davidzie Hunterze. Powiedziano mi, po omyłkowym otrzymaniu części drugiej, zamiast pierwszej, że odwrócona lektura nie zmieni wiele, nie przejęłam się więc pomyłką i rozpoczęłam lekturę. Po latach, z okropnym opóźnieniem, postanowiłam nareszcie...

więcej Pokaż mimo to