rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Moja ojczyzna była pestką jabłka Herta Müller
Ocena 7,5
Recenzja Literatura niczego nie leczy. Muszę wciąż na nowo oglądać...

Twórczość niemieckiej pisarki począwszy od jej debiutanckich „Nizin” jest mocno niepokojąca i głęboko zanurzona w noszącym znamiona traumy autobiograficznym doświadczeniu. Chwyta za gardło, pozostawia intensywny osad smutku, nie pozwala o sobie zapomnieć. Każdy kolejny tekst jest...

Avatar
VenusInFur Czytaj więcej
Okładka książki Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944-2014 Marcin Napiórkowski
Ocena 7,7
Recenzja Taka piękna masakra, czyli polish history trouble

Tak, mamy fundamentalny i zarazem nierozwiązywalny na poziomie dyskursu problem z naszą przeszłością, która przez różnego autoramentu opcje ideowe (czy raczej wypada powiedzieć – ideologiczne) poddawana była i jest upolitycznieniu oraz często skrajnej wręcz ideologizacji, co możemy...

Avatar
VenusInFur Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Ostatnia misja Gwendy Richard Chizmar, Stephen King
Ocena 6,6
Ostatnia misja... Richard Chizmar, St...

Na półkach: , ,

"Idź więc, są inne światy niż te".

I tak dotarliśmy do finału. Oto trzecia i ostatnia pozycja z trylogii o Gwendy Peterson i jej życiu ze, nazwijmy to, współczesną puszką Pandory. W 2017 roku King i Chizmar rozpoczęli historię naszej bohaterki od "Pudełka z guzikami Gwendy”, noweli, która opowiadała, jak Gwendy po raz pierwszy spotkała Richarda Farrisa, gdy miała dwanaście lat i weszła w posiadanie tajemniczego urządzenia.

W 2019 roku Richard Chizmar, z błogosławieństwem Króla (i jego przedmową), wrócił, aby pokazać, co słychać u Gwendy i czy pudełko z guzikami nadal odgrywa aktywną rolę w jej życiu, by po raz kolejny mieć nad nią władzę.

Następnie, w 2022 roku, King wrócił z Chizmarem, aby opowiedzieć zakończenie i słuchajcie, powiem Wam, że ostateczne rozwiązanie historii to jakże emocjonalny rollercoaster.

Co mi się podobało - fabuła. Kilka dekad po wydarzeniach z „Magicznego piórka Gwendy”, pudełko z guzikami i Farris powracają, potrzebując pomocy Gwendy po raz ostatni. Sprawy na osi czasu Farrisa nabrały tempa, a Gwendy jest jego jedyną nadzieją. Stamtąd podążamy za Gwendy, która kieruje się na pokład statku kosmicznego, podróżując do nowej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej w uścisku Alzheimera o wczesnym stadium i z zadaniem pozbycia się pudełka z przyciskami raz na zawsze. Ale jak zdążył nas już King przyzwyczaić - rzeczy nie są takie, na jakie wyglądają i nie każdy jest godny zaufania.

Wiem, że ta trylogia była dla niektórych czytelników dość przypadkowa i nie do końca dopracowana, ale świetnie się bawiłam w tym konkretnym świecie i wspaniale było widzieć, jak w "Ostatniej misji Gwendy" Mroczna Wieża wchodzi w grę, jak różne fabularne elementy z wcześniejszej prozy Kinga uzupełniają pełny tajemnic świat, z którego pochodzi Farris i jego mahoniowa "zabawka" , a ostatecznie jak przejmujący i miażdżący duszę jest finał. Historia nie tylko ocieka emocjami, ale także refleksją nad stanem świata, w którym żyjemy.

Wiem, że wielu czytelników Kinga robi awanturę z powodu nadmiernego uwzględniania w "Ostatniej misji Gwendy" spraw politycznych. No cóż, jest jej tu mnóstwo - w końcu Gwendy jest politykiem… Znajdziemy też trochę włączania w fabułę motywu Covid-19, co może Cię denerwować, ale nie musi, w zależności od tego, jaki masz stosunek w kwestii szczepień i noszenia maski.

Dlaczego powinieneś przeczytać ostatni tom? Jeśli lubisz domykać cykle literackie, zrobisz to po prostu po to, aby ocenić całokształt. Jeśli przeczytałeś książkę pierwszą, ale nie książkę drugą, ponieważ jej współautorem nie był King (wstaw emoji przewracania oczami), zechcesz to przeczytać ze względu na niepodważalny wpływ jego pióra na tekst domykający trylogię.

Ale jeśli jesteś podobny do mnie i czytasz Kinga od wielu, wielu lat i kochasz sposób, w jaki opowiada historię i jak wszystkie jego światy się przenikają to będzie to Twój dobry wybór. Mówię to również po to, aby nie lekceważyć roli Chizmara w procesie powstawania tej przyjemnej trylogii. Prawdę mówiąc, ta książka najprawdopodobniej nie istniałaby, gdyby Richard nie naciskał na kontynuację historii Gwendy w tomie drugim, a widać, że obaj autorzy bezproblemowo odnaleźli wspólny literacki głos.

"Idź więc, są inne światy niż te".

I tak dotarliśmy do finału. Oto trzecia i ostatnia pozycja z trylogii o Gwendy Peterson i jej życiu ze, nazwijmy to, współczesną puszką Pandory. W 2017 roku King i Chizmar rozpoczęli historię naszej bohaterki od "Pudełka z guzikami Gwendy”, noweli, która opowiadała, jak Gwendy po raz pierwszy spotkała Richarda Farrisa, gdy miała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Stephen King znajduje się w wyjątkowej sytuacji: kiedy zbliża się do wydania swojej 60. powieści, z pewnością za każdym razem zastanawia się, jak sprzedać w godnych pozazdroszczenia kwotach swoją pisarską legendę, ale tak, by oddany fan chciał wciąż więcej i więcej jego opowieści. Jak więc zaskoczyć swoich czytelników i narysować nowe? Jak on sam, jako pisarz, zaskakuje samego siebie?

W ciągu ostatnich kilku lat King eksperymentował. Doszło do kontynuacji tego, co jest prawdopodobnie jego najbardziej znaną powieścią, "Lśnienia" - w 2013 r. "Doktor sen" w innym stylu dopowiadał historię z zasypanego śniegiem oryginału. Następnie powstała bezprecedensowa (jeśli mówimy o gatunku literackim) trylogia o Billu Hodgesie składająca się z powieści kryminalnych - "Pan Mercedes", "Znalezione niekradzione" oraz "Koniec warty" - w której zamierzał uniknąć elementu nadprzyrodzonego (i dotrzymał obietnicy w prawie dwóch z nich). A zeszłoroczne "Śpiące królewny", napisane z jego synem Owenem, były bardziej literackim przedsięwzięciem niż książką zrodzoną z czystej potrzeby opowieści, jak to zazwyczaj u Kinga bywa.

Nowa powieść pisarza z Maine "Outsider" zaczyna się jako 'crime story'. Ralph Anderson, detektyw z Flint City w stanie Oklahoma, doprowadza do aresztowania popularnego nauczyciela angielskiego i trenera Małej Ligi, Terry'ego Maitlanda, na meczu baseballowym pełnym wiwatujących rodzin. Anderson ma wyraźne powody ku temu, by uznać Maitlanda za gwałciciela i mordercę. Zbrodnia jest okropna, ale poczucie zaufania, jakim cieszy się Maitland jest tym, co naprawdę przeraża detektywa. Oficerowie zatrzymują jednak trenera przed społecznością, głośno oznajmiając oskarżenia. Gdy Maitland jest wyprowadzony z rękami skutymi, wbrew protokołowi, z przodu niezmiennie deklaruje, że jest niewinny. Prędko okazuje się, że fizyczne dowody i zeznania naocznych świadków są bezsporne, choć całkowicie kłócą się z jego reputacją jako męża i ojca, który przez lata był filarem społeczności Flint City. Wygląda na to, że będzie to opowieść o zbrodni i oskarżeniu, ale nie w tym kierunku podąża ta książka. Nie chcę niczego zepsuć, ale dajcie spokój, to jest przecież Stephen King. Potwory tego czy innego rodzaju są tym, co wychodzi mu najlepiej, a "Outsider" dostarcza jednego z lepszych.

Powieść zaczyna się w Oklahomie, ale ostatecznie dociera do Marysville w Teksasie. Podróż na południe pozwala Kingowi wykazać się nie lada pomysłowością i ujawnić dokładnie, do której skrzynki mitów zaglądnie. King hojnie wykorzystuje opowieści z regionu, zarysowuje także większy kontekst kulturowy tego miejsca. Wraz z kryminalną intrygą dostajemy riffy z kiczowatych filmów o Las Luchadoras z lat 60.(przerysowanych bohaterkach walczących z potworami) oraz pradawnej, przerażającej, meksykańskiej legendzie o upiorze El Cuco, które, z czasem, zaoferują istotny wgląd w sprawę Maitland.

Kultury południowego zachodu, zarówno Meksyku, jak i Teksasu, odgrywają istotną rolę w powieści, ale to Anderson i bohaterka o imieniu Holly Gibney - fani Kinga mogą pamiętać ją z "Pana Mercedesa"- są pierwszoplanowymi postaciami fabuły. Co najważniejsze, nie są oni Teksańczykami. W ładnym i zgrabnym nawiązaniu do tytułu powieści, są oni outsiderami, którzy - by odkryć prawdę o okrutnej zbrodni - sami muszą zadawać pytania i uczyć się wraz z czytelnikiem. King nie kreuje również narratora jako "insidera". Jest nim policjant pochodzenia meksykańskiego, Yune Sablo oraz kobieta, która dorastała w okolicy, Lovie Ann Bolton, ale żadno z nich nie jest pełnoprawnym bohaterem powieści; King nie przywłaszczył ich sobie tak, jak Andersona i Gibney, choć są - ze względu na kulturowe inspiracje - ważnymi członkami powieściowej obsady. Wydaje mi się to słuszną pisarską strategią Kinga, który tym samym bardzo mądrze pokazał różnicę między literackim przywłaszczeniem a inspiracją.

Ta pisarska ekspansywność pod względem pewnych motywów i folklorystycznych zainteresowań pozwala Kingowi podkreślić ideę, że niezależnie od tego, czy mówimy o Meksyku, czy o Maine, Oklahomie czy o Teksasie, ludzie na całym świecie opowiadają pewne historie z powodów, które wydają się takie same: zrozumieć tajemnice naszego wszechświata, nieprawdopodobne i niewytłumaczalne. Holly Gibney zastanawia się w pewnym momencie: "Wszystko jest możliwe (...). Cokolwiek. Świat jest pełen dziwnych zakamarków."

Stephen King znajduje się w wyjątkowej sytuacji: kiedy zbliża się do wydania swojej 60. powieści, z pewnością za każdym razem zastanawia się, jak sprzedać w godnych pozazdroszczenia kwotach swoją pisarską legendę, ale tak, by oddany fan chciał wciąż więcej i więcej jego opowieści. Jak więc zaskoczyć swoich czytelników i narysować nowe? Jak on sam, jako pisarz, zaskakuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„I’m watching you”

W rok po premierze „Piaskuna” wydanego przez Czarne, Lars Kepler powraca z nowym tomem kryminalnych zagadek z niepokornym komisarzem Jooną Linną w roli głównej. To bardzo dobra wiadomość, szczególnie dla fanów „Hipnotyzera” tegoż autora oraz dla tych, którzy lubią „mocną” literaturę z pograniczna mrożącego krew w żyłach thrillera i typowego slashera.

„Stalker” jest narracją nieporównywanie bardziej rozbudowaną niż dość przeciętny „Piaskun”. Ukrywające się pod literackim pseudonimem małżeństwo stworzyło fabułę precyzyjną, w której sporo mrocznego psychologizmu, jak z powieści Thomasa Harrisa oraz interesująco oddanego lokalnego kolorytu niczym z trylogii Millenium. „Stalker” to historia serii brutalnych morderstw popełnianych na kobietach, które będąc same w domu nie przeczuwają obecności czającego się za oknami podglądacza, który w szale nienawiści masakruje im twarze. Wstrząsające zbrodnie oraz podsyłane policji poprzez YouTube’a filmiki ukazujące ofiary tuż przed śmiercią, stają się impulsem do powrotu w szeregi szwedzkiej służby kryminalnej Joony, który boryka się nie tylko ze śmiercią żony, ale z poważnymi niedomaganiami fizycznymi. To trochę przerysowana postać, ale proza tego gatunku lubi takowe przejaskrawienia. Niezwykle interesująco wypadł wątek ze znanym z „Hipnotyzera” lekarzem psychiatrii, Erikiem Marią Barkiem, który, obok Joony Linny jest pierwszoplanową postacią „Stalkera”.

Kepler zagłębia się w „Stalkerze” w mroczne i brudne miejsca Sztokholmu. Bardzo obrazowo i przekonująco przedstawione zostały ostatnie minuty życia obserwowanych kobiet, ich strach, ból i moment samej śmierci obserwujemy z perspektywy trzecioosobowego, wszystkowiedzącego narratora przez co włos jeży się na głowie. Ale nie tylko sceny zbrodni są wnikliwie odrysowane. Jak wspomniałam wyżej, „Stalker” to przede wszystkim powieść o tej złej, pierwotnej stronie ludzkiej natury, gdzie dominuje popęd seksualny, brutalność, uzależnienie, obsesja, nienawiść. Osobą łączącą te dwie przestrzenie fabuły – kryminalną sprawę zabójstw ze szczególnym okrucieństwem oraz niebezpieczny półświatek heroinistów i hedonistów – jest kaznodzieja Rocky Kyrklund, jeden z ciekawszych charakterów „Stalkera”.

Bardzo cenię powieści z dreszczykiem, które nie są żmudnym sprawozdaniem z kolejnych etapów badania miejsca zbrodni i zawiłego splątywania tropów. Lubię narracje skomplikowane psychologicznie, wielowątkowe, z mocnym tłem społecznym, tak, jak nauczył tego Stieg Larsson. „Stalker” stoi zatem niebezpiecznie blisko ideału.

„I’m watching you”

W rok po premierze „Piaskuna” wydanego przez Czarne, Lars Kepler powraca z nowym tomem kryminalnych zagadek z niepokornym komisarzem Jooną Linną w roli głównej. To bardzo dobra wiadomość, szczególnie dla fanów „Hipnotyzera” tegoż autora oraz dla tych, którzy lubią „mocną” literaturę z pograniczna mrożącego krew w żyłach thrillera i typowego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Odważna opowieść o niewolnictwie”

"Droga do domu" – szalenie ambitna debiutancka powieść 26-letniej pisarki – obejmuje około 250 lat historii rozpiętej na dwóch kontynentach. To powieść, która wydaje się być inspirowana przez tak różne sagi rodzinne, jak "Sto lat samotności" Marqueza, "Korzenie" Haley’a czy "Buddenbrooków" Manna; to powieść, stawiająca sobie trudne zadanie śledzenia spuścizny smutku, którą niewolnictwo pozostawiło ośmiu pokoleniom jednej rodziny.

Urodzona w Ghanie Yaa Gyasi, która wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych wraz z rodziną w wieku dwóch lat, mówi o współudziale Ghańczyków w brytyjskim handlu niewolnikami. Nie zrażać powinna jednak ta autorska konstatacja, choć to argument używany przez południowoamerykańskich apologetów chcących rozcieńczyć unikalny horror amerykańskiego niewolnictwa. Ale, oczywiście, nie jest to w ogóle punkt wyjścia dla powieści Gyasi. Akcentując to kontrowersyjne stwierdzenie, zachęca czytelnika do rozważenia splątanych łańcuchów odpowiedzialności moralnej, które wiszą na naszej historii. Jest to jeden z wielu problemów, które "Droga do domu" tak mocno bada.

Historia zaczyna się w nadmorskiej wiosce Fante w Ghanie w połowie 1700 roku, gdzie mieszkają dwie przyrodnie siostry, które nie wiedzą o sobie nawzajem. Effia ma 15 lat, gdy przyciąga uwagę Jamesa Collinsa, nowo mianowanego brytyjskiego gubernatora w afrykańskiej dżungli. Collins płaci ojcu 30 dolarów za córkę i zabiera ją już jako żonę do Twierdzy Cape Coast. W czasie, gdy piękna Effia zajmuje górne, wygodne piętra rezydencji gubernatora, jej przyrodnia siostra Esi, również 15-letnia, jest uwięziony w lochu pod Twierdzą wśród niewolników czekających na transport do Nowego Świata. Ów przedsionek piekła – jak podkreśla narrator – zapełnia się z fekaliami, smrodem chorób, deptanymi zwłokami i wrzeszczącymi noworodkami, a ci, którzy przeżyli, są regularnie bici i gwałceni.

Wkrótce losy sióstr przedziela Ocean Atlantycki, co w rezultacie stworzy dwie gałęzie drzewa genealogicznego. Rozdział po rozdziale narracja porusza się tam i z powrotem między bohaterami a kontynentami, za każdym razem robiąc skok o pokolenie. Ta struktura – w gruncie rzeczy to powieść z powiązanych ze sobą opowiadań – postawiła przed Gyasi niezwykłe wymagania. Każdy rozdział musi natychmiast wprowadzić nowe tło i nowe postacie, ale szybkość, z jaką opowieść Gyasi rozprzestrzenia się po całych dziesięcioleciach nie jest myląca, a olśniewająca, tworząc rodzaj cofniętych w czasie obrazków z życia czarnych w Ameryce i w afrykańskiej ojczyźnie.

To niemożliwe, aby nie podziwiać twórczej ambicji i fabularnego zakresu "Drogi do domu”. Książka Gyasi pozostawia czytelnika z potrzebą zrozumienia zarówno wstrząsających realiów murzyńskiej niewoli oraz wyrządzonej nią emocjonalnej szkody, która ciągnie się przez wieki, od matki do córki, od ojców po synów. W swojej doskonałej powieść Gyasi pozwala nam doświadczyć okropności niewoli na poziomie intymnego, osobistego doświadczenia.

Ta fachowa proza zamknięta w błyskotliwych, migawkowych rozdziałach nie tworzy wciągającej, w pełni wyobrażonej fikcyjnej rzeczywistości, jak to miało miejsce w „Stu latach samotności” Marqueza, nie jest również zakrojona – wbrew pozorom – na kształt hiperprzestrzennego mitu jak zrobiła to Toni Morrison w „Umiłowanej”. W rezultacie „Droga do domu” to proza celowo przyziemna – czytelnik jest świadom, zwłaszcza w „amerykańskich” rozdziałach, że znaczące wydarzenia historyczne i problemy społeczne (jak wielka migracja i masowe uwięzienie afroamerykańskich mężczyzn i kobiet na plantacjach) zostały w przemyślany, w pełni akceptowalny sposób włączone w narrację.

Gyasi, która podobno otrzymała ponad milion dolarów od wydawcy „Drogi do domu”, opracowała styl wystarczająco zwinny, by móc odzwierciedlać ten niezwykły zakres czasowy fabuły swojej pierwszej powieści. Kiedy porusza się na przestrzeni wieków, począwszy od starej i nowej Ghany, Alabamy z czasów wojny secesyjnej po współczesne Palo Alto w Kalifornii, jej proza moduluje nieznacznie w zależności od czasu i bohaterów. Rozdziały obejmujące osiemnasty wiek rezonują tonami legendy, podczas gdy te współczesne świecą tradycyjnym realizmem. I jakoś wszystko to odbywa się w cudownej wydajności na zaledwie 409 stronach.

„Droga do domu” Yaa Gyasi, podobnie jak dylogia Nino Haratischwili „Ósme życie”, mierzy się z bolesnym dziedzictwem historii mającej porażający wpływ na dzieje wielu pokoleń. Okrzyknięta przez wydawców i krytyków „wielką powieścią”, „Droga do domu” to przykład wspaniałego rozkwitu predyspozycji literackich tej młodej pisarki, to debiut, który uświadamia zakres i głębię jej talentu, a hasło „wielka powieść” nie jest tu przesadą ani tanim marketingowym chwytem.

„Odważna opowieść o niewolnictwie”

"Droga do domu" – szalenie ambitna debiutancka powieść 26-letniej pisarki – obejmuje około 250 lat historii rozpiętej na dwóch kontynentach. To powieść, która wydaje się być inspirowana przez tak różne sagi rodzinne, jak "Sto lat samotności" Marqueza, "Korzenie" Haley’a czy "Buddenbrooków" Manna; to powieść, stawiająca sobie trudne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„W kręgu Innego”

„Euforia” Lily King to zmysłowa opowieść oparta na życiu amerykańskiej antropolog Margaret Mead. Kiedy w 1928 roku wydała swoją najsłynniejszą i najbardziej kontrowersyjną pracę „Dojrzewanie na Samoa” dotykającą problemu wolnej miłości wśród ludów pierwotnych, stała się światową ikoną, a jej teoria na temat psychoseksualnych czynników rozwoju plemion przyczyniła się do wybuchu rewolucji seksualnej lat 60. XX wieku. To bardzo orzeźwiające móc zobaczyć Mead – kobietę-legendę – sprowadzoną do skali człowieka targanego podobnymi instynktami, pragnieniami, co badane przezeń ludy, a to dzięki piekielnie inteligentnej powieści Lily King. "Euforia" to pierwsze dzieło King oparte na historycznym materiale przetworzonym w literacką fikcję. W tym pełnym dramatyzmu, nowym przedsięwzięciu zachowuje ona jednak wszystkie cechy, które uczyniły z jej trzech wcześniejszych powieści narracje wnikliwe i absorbujące, jednak teraz King pokazała jak genialnie potrafi tworzyć czerpiąc z naukowych prac i akademickiej wiedzy. Poetycka w kondensacji napięcia i intensywności znaczeń „Euforia” zakłada pewną znajomość biografii Mead dla kontekstu i tła powieści, a mimo to również odbiega od tej historii na kilka „rozwiązłych” sposobów.

King wykorzystała tu kilka podstawowych faktów – badania terenowe Mead i jej drugiego męża prowadzone w latach 30. wśród plemion znad rzeki Sepik gdzieś w ostępach Papui-Nowej Gwinei oraz ich krótkotrwały związek z antropologiem z Anglii, Gregorym Batesonem. Z tej mocnej prozy wyłania się po pierwsze, miłosny trójkąt, który rozwija się w niebezpiecznym kierunku, po drugie, despotyczny prymitywizm pionierów antropologii z ucywilizowanego Zachodu. Bohaterowie King – Nell, Fen i Bankson – zawdzięczają wiele swoim oryginałom, a ich sugestywna obecność przydaje napięcia fabule z każdym kolejnym rozdziałem. To napięcie towarzyszące całej narracji objawia się już w pierwszych zdaniach otwierających książkę: „Gdy odjeżdżali, jeden z Mumbanyów czymś za nimi rzucił. To coś wpadło do wody kilka jardów od rufy i było jasnobrązowe. – Kolejne martwe niemowlę – skwitował Fen. Zdążył stłuc jej okulary, nie widziała więc, czy żartuje”. Stosunki między Nell a Fenem, którzy są małżeństwem od prawie dwóch lat, są już napięte i na następnych stronach dowiadujemy się, że ma ona tajemnicze, krwawiące rany na nogach, cięcia na ręce i złamaną kostkę. Obrażenia te szybko dostrzega Bankson, który spotyka ich na świątecznej imprezie w Angoram. Jest zaskoczony, gdy dowiaduje się, że ta mała, krucha kobieta z grubym warkoczem na plecach jest autorem słynnej, szeroko dyskutowanej książki.

King jest szczególnie genialna w udramatycznieniu pracy wśród kobiet i dzieci Tamów, którą wykonuje Nell. Widzimy w najdrobniejszym szczególe jej wytrwałość, zdolność obserwacji, jej humor, jej inteligencję i empatię, jak poddaje psychologicznym wywiadom swoich podopiecznych, jak opiekuje się nimi i wchodzi w ich życie. Tytuł powieści nie pochodzi zatem z rosnącego pożądania Banksona względem Nell, ale z jej opisu tej chwili w badaniu plemienia, kiedy myśli, że je rozumie i jej trudna praca ma sens. Bankson nigdy nie doświadczył tego, ale obserwując jej metody, sam zbliża się do tego stanu i zaczyna studiować fascynujący go szczep z większym powodzeniem. Mąż Nell to zupełnie inna sprawa. Przystojny, charyzmatyczny, nadnaturalnie uzdolniony w posługiwaniu się prymitywnymi językami, Fen czuje się zadręczany sławą żony i jej badawczą dyscypliną. Nell, choć bystra i inteligentna, nie zauważa, że Fen pod pozorem zwykłych spotkań z tubylcami, knuje niebezpieczny plan przywrócenia równowagi sił między nim a nią. Z tych intelektualnych napięć między bohaterami King konstruuje erotyczne, uwodzicielskie naprężenia, osnuwa fabułę seksualną, pulsującą atmosferą.

W książce roi się od ekspresywnych wyobrażeń gryzącego smrodu choroby, obrzydliwych oddechów i niemytych ciał, w buszu sentymentalizm to luksusowy towar. Nie ma go i w intymnych relacjach bohaterów. Banksona podnieca mózg Nell, jej naukowa dyscyplina, jej prosty sposób bycia z tubylcami, jej skandalicznie impresjonistyczne notatki, jej ciekawość i wolność. "Euforia" przybiera postać niezachwianej retrospekcji, z przerwami na wpisy z dziennika Nell oraz opowieść Banksona o jego bezradnej miłości do niej. King wdraża tę ramkę z godną podziwu delikatnością, rzucając cień zbliżającej się tragedii na narrację oraz podając okazjonalnie strategiczną dawkę ironii i nostalgii.

Badanie różnic kulturowych przez bohaterów nie jest bynajmniej tendencyjnym sposobem podnoszenia świadomości czytelnika. Mit dociekania Innego, konfrontacja odrębnych kultur oraz doświadczenie dzikiej i fascynującej egzotyki stają się tu środkiem służącym do badania ludzkich intencji, są kliszą, poprzez którą King dokonuje oglądu trzech osobowości zmuszonych stawić czoło ekstremalnym warunkom. Niecodzienne rytuały pierwotnych, pełne erotyki, transseksualnych i homoseksualnych elementów stymulują pokłady pragnień bohaterów. Każdą stronę książki przenika dojrzewająca zmysłowość, zaskakujące odkrycia i intymne przełomy, bo towarzyszy im przecież bliskość obcej, papuaskiej kultury, gdzie wzajemna satysfakcja seksualna jest kluczem i podstawą ich społeczności.

„Euforia” to doskonała powieść, mroczna i duszna jak „Jądro ciemności” Conrada, inteligentna niczym „Wszystko, co lśni” Catton i bezprecedensowa w kreśleniu skomplikowanych relacji o podłożu erotyczno-moralnym jak chyba żadna inna. Frapująca lektura, bez dwóch zdań.

„W kręgu Innego”

„Euforia” Lily King to zmysłowa opowieść oparta na życiu amerykańskiej antropolog Margaret Mead. Kiedy w 1928 roku wydała swoją najsłynniejszą i najbardziej kontrowersyjną pracę „Dojrzewanie na Samoa” dotykającą problemu wolnej miłości wśród ludów pierwotnych, stała się światową ikoną, a jej teoria na temat psychoseksualnych czynników rozwoju plemion...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Wiwisekcja rozpadu"

Amerykanie – mowa oczywiście o twórcach literatury – mają obsesję na punkcie rozkładu więzi rodzinnych. Czy Jonathan Franzen, czy choćby Joyce Carol Oates w swojej prozie podejmują problem zakłócenia równowagi w rodzinie poprzez śmierć, chorobę, przemoc, zdradę. W ów krąg narracji penetrujących to, co osobiste, psychologiczne, intymne dla bliskich sobie osób doskonale wpisuje się entuzjastycznie przyjęta przez czytelników i krytyków powieść „Nie posiadamy się ze szczęścia”, w Polsce wydana przez Poradnię K w kwietniu tego roku. Karen Joy Fowler jest znana przede wszystkim z „Klubu miłośników Jane Austen” – bardzo przyjemnej i inteligentnej zarazem opowieści o ludziach szukających miłości. Najnowsza książka również podejmuje podobną tematykę, jednak tym razem Fowler postawiła na szczególną formę narracji oraz niecodzienny rozwój wypadków, mających destrukcyjny wpływ na rodzinę Cooke’ów.

Cooke’owie nie są dysfunkcyjną rodziną. Ojciec Rosemary – narratorki powieści – jest pedantycznym profesorem collegu, matka troskliwie zajmuje się domem i dziećmi, brat Rosemary to obiecujący sportowiec. Jednak gdy dochodzi do tajemniczego zniknięcia Fern – przyrodniej „siostry” Rosemary i Lowella – fundamenty rodzinnych więzi zaczynają się rozpadać. Zagadka zniknięcia i spekulacje, co tak naprawdę się stało wciąga czytelnika w opowieść na długo zanim przyjdzie nam sobie uświadomić kim tak naprawdę jest Fern. W tej historii o naprawdę wielu początkach obserwujemy implozję rodziny przez smutek. Ojciec staje się małomównym pijakiem, matka przechodzi załamanie nerwowe, a Lowell wkracza na niebezpieczną – skonfliktowaną z prawem – drogę bez szans na powrót do normalnego życia.

„Nie posiadamy się ze szczęścia” to książka, którą niezwykle trudno zrecenzować. Nie mam tu na myśli samego ciężaru powieści Fowler – bezsprzecznie to jej największy atut – a samą opowieść, generującą mnóstwo istotnych tropów, szalenie zaangażowaną w modne współcześnie ruchy związane z ekologią i psychologią, o których, niestety, nie mogę napisać, by nie zdradzić czegokolwiek z tej zaskakującej fabuły. Jeśli już mowa o walorach „Nie posiadamy się szczęścia” jest nim z pewnością sposób budowania narracji. Poszatkowana, nielinearna, oddająca proces działania pamięci narratorki, w retrospektywnych przebłyskach odtwarzającej smutną historię siostrzanej więzi. To bardzo dobrze pomyślane przez Fowler zapętlanie się wspomnień Rosemary dało w efekcie książkę zabawną, kameralną, analityczną, o której pamięta się długo. To także rzecz skomplikowana psychologicznie, pełna emocjonalnych ładunków, mierząca się z kontrowersyjnymi tematami z ironicznym dystansem.

Głos Rosemary jest boleśnie niezapomniany, a inteligentny, wpisany w powieść, dyskurs Fowler o starciu nauki z tradycyjnie pojmowanym modelem współczesnej rodziny przekształca całą opowieść w coś niesamowicie uniwersalnego. Cooke’owie są unikalni względem innych rodzin, ale jednocześnie tacy sami, a dzięki perspektywie młodej, zbuntowanej Rosemary Fowler zmusza nas do konfrontacji z kilkoma ważnymi prawdami. Ta odważna i śmiała powieść przypomina nam, co to znaczy być człowiekiem, w najlepszym i najgorszym sensie.

"Wiwisekcja rozpadu"

Amerykanie – mowa oczywiście o twórcach literatury – mają obsesję na punkcie rozkładu więzi rodzinnych. Czy Jonathan Franzen, czy choćby Joyce Carol Oates w swojej prozie podejmują problem zakłócenia równowagi w rodzinie poprzez śmierć, chorobę, przemoc, zdradę. W ów krąg narracji penetrujących to, co osobiste, psychologiczne, intymne dla bliskich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„(Nie)Wesołe jest życie staruszka”

Do lektury sekretnego dziennika Hendrika Groena podeszłam bardzo emocjonalnie. Temat, który podejmuje on w swoim intymnym i szczerym pamiętniku jest mi dość bliski – opiekuję się babcią chorą na Alzheimera – ponadto ta przejmująca książka wskazuje na to, jak smutne, ale i niekiedy optymistyczne może być zapatrywanie się na powolne popadanie w starczą demencję, fizyczne niedomagania i konfrontowanie się z faktem bliskiej śmierci. „Małe eksperymenty ze szczęściem” to zatem bezprecedensowa próba zmierzenia się z tematami tabu, o jakich we współczesnym świecie mówi się coraz bardziej otwarcie, ale bez popadania w patos i przytłaczający lęk przed tym, co może przytrafić się człowiekowi w ostatnim etapie życie.

W tej niezwykle ujmującej książce poznajemy sympatycznego, niespełna 84-letniego Hendrika Groena, który wraz ze swoim przebojowym przyjacielem Evertem i pozostałymi bliskimi mu pensjonariuszami, stara się, by jego ostatnie lata w domu spokojnej starości, położonego w północnej części Amsterdamu były jak najbardziej przyjemne. Choć czasami trudno mu zachować pogodę ducha w obliczu otaczającego go ponuractwa, bezradności i zmagania się jego najbliższych przyjaciół z chorobą fizyczną i psychiczną niezmiennie prowadzi swój sekretny dziennik. Z tej charakterystycznej, uroczej, pełnej ironicznego humoru opowieści wyłania się portret bohatera, który krytycznym okiem przygląda się współmieszkańcom, przyjaciołom, zespołowi zarządzającemu ośrodkiem i starości w ogóle. Wnioski, jakie wysnuwa podczas tych obserwacji dobitnie podkreśla w zapisie z dnia 1 grudnia: "Jeszcze tylko miesiąc i skończy się rok, i mój dziennik też dobiegnie końca. Wczoraj poczytałem sobie parę sporych fragmentów i stwierdzam z przykrością, że dużo jest o beznadziei. A przecież jednym z powodów, dla których w ogóle zacząłem pisać, była chęć przeciwstawienia się wszechobecnemu tutaj zgorzknieniu". Wbrew tym stosunkowo pesymistycznym rozpoznaniom, ową narrację Groena pozwoliłabym sobie podsumować trafnym spostrzeżeniem samego autora: "Rzeczywistość taka już po prostu jest: smutna i okrutna, a przy tym często budząca śmiech".

W „Małych eksperymentach ze szczęściem” „pachnie” zarówno Ianem McEwanem, jak i Kenem Keseyem czy choćby Paolem Sorrentino. Podobnie, jak doskonały pisarz z Anglii w swoim „Amsterdamie”, tak i Groen w dzienniku porusza jeden z największych dylematów moralnych ludzkości, choć daleki on jest od nośnego ideowo moralizatorstwa w kwestii eutanazji. Ale nie tylko akt dobrowolnego poddania się uśmierceniu w obliczu nieodwracalnej niesprawności fizycznej i psychicznej jest problematyczny w tej książce. Autor niezwykle bezpośrednio mówi o wstydliwych procesach fizjologicznych dotykających jego samego i innych pensjonariuszy, o powolnym, acz nieuniknionym popadaniu w Alzheimera swojej przyjaciółki, ale także o potrzebie bezpieczeństwa, komfortu życia, o pragnieniu przyjaźni, miłości i zainteresowaniu ze strony rodziny. Z „Młodości” Sorrentino odnaleźć tu można słodko-gorzkie rozrachunki z przeszłością oraz obraz zmierzchu życia bez infantylizujących go sądów, gdzie bohaterowie – zwłaszcza Hendrik Groen i Evert – z dużą dozą autodystansu mierzą się ze starzeniem.

Ta tajemnicza ze względu na anonimową postać autora książka doskonale wpisuje się w ponowoczesny dyskurs o procesie starzenia się i umierania, dotąd izolowany i zamykany w szpitalach i różnego typu geriatrycznych ośrodkach. Owe „brzydkie” tematy, coraz częściej stanowiące trzon doskonałych fabuł czy uniwersyteckich dysertacji, muszą ówcześnie być szeroko i otwarcie dyskutowane ze względu na starzenie się społeczeństw, postępujący rozwój chorób – zwłaszcza neurologicznych i psychicznych – oraz fatalne warunki w ośrodkach dla osób starszych, o których coraz częściej się słyszy. „Małe eksperymenty ze szczęściem” nie tylko poruszają kwestię tabu, ale przede wszystkim są piękną i głęboko poruszającą opowieścią o przyjaźni i miłości – zdawałoby się – w tym wieku człowiekowi poskąpionych czy wręcz niedostępnych.

„(Nie)Wesołe jest życie staruszka”

Do lektury sekretnego dziennika Hendrika Groena podeszłam bardzo emocjonalnie. Temat, który podejmuje on w swoim intymnym i szczerym pamiętniku jest mi dość bliski – opiekuję się babcią chorą na Alzheimera – ponadto ta przejmująca książka wskazuje na to, jak smutne, ale i niekiedy optymistyczne może być zapatrywanie się na powolne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wiatry Fortuny”

Co jakiś czas publikowane są doskonałe powieści oddające istotę i smak nowoczesnej, zachłannej cywilizacji. Nic dziwnego zatem, że prozę Lawrence’a Osborne’a krytycy porównują do tego, co prezentuje sobą twórczość Houellebecqa i McEwana, sporo w niej także – gdyby sięgnąć głębiej – Dostojewskiego. „Ballada o drobnym karciarzu” to powieść pełna melancholii, głębokiej samotności i poczucia winy rozdzierającej głównego bohatera. Jest to również piękna historia uzależnienia od zwidnej wizji siebie samego, zanurzonego w egzotycznym mieście, które jest niczym innym niż sztucznym erzacem szczęścia.

Dla kogoś z zewnątrz hazard może wydawać się doskonałym sposobem na szybkie wzbogacenie się, zachłannym wyścigiem po wymarzone bogactwo, który omija cały proces ciężkiej pracy do niego prowadzącej. Hazardziści są zatem nikim więcej, jak leniwymi kapitalistami, łapczywymi materialistami inwestującymi w przypadkowy, złudny najczęściej „uśmiech fortuny”. Najnowsza, druga po doskonałym „Przebaczeniu” powieść Osborne’a wydaje się stanowić kontrargument udowadniający to, że impuls pchający w ten niebezpieczny nałóg nie pochodzi z chęci szybkiego obłowienia się, a pragnienia wyzbycia się go.

Akcję osadzono w Makau, regionie we wschodniej części Chin, gdzie główny bohater znany jako Lord Doyle siedzi skulony przy stołach w kasynach, co noc odgrywając pokaz wyjątkowej nonszalancji, by torować sobie drogę wśród towarzystwa to spalając, to uzupełniając zapas gotówki. To postać kontrowersyjna, nie od razu zyskująca sympatię czytelnika. Tytułujący się angielskim lordem, tak naprawdę jest synem sprzedawcy odkurzaczy, w niechlubnej przeszłości zaś jako prawnik zdefraudował spory majątek pewnej wdowy. Po ucieczce z kraju trafia do Makau, by w eleganckich kasynach o nazwach wyjętych niczym z mitologii greckiej, oddawać się grze w bakarat – grze, w której nie obowiązują żadne umiejętności i strategie, bo wybór odpowiednich kart przypomina rzut monetą. Jednak Doyle niewiele dba o wygraną czy przegraną. Jego życie wydaje się być oddane prawom szansy, jakby starał się grać z istnieniem.

„Ballada o drobnym karciarzu”, w przeciwieństwie do „Przebaczenia”, rezygnuje z ostrej krytyki zepsutego, współczesnego społeczeństwa, ale zachowuje wypracowane w nim poczucie zagrożenia i moralnie mgliste rozpoznania. Ponadto, ta krótka powieść generuje nastrój właściwy chociażby „Magowi” Johna Fowlesa czy prozie Arthura Schnitzler’a. Piękno najnowszej, doskonałej powieści Osborne’a opiera się na elegancji i precyzji narracji, sprowadzenia kiczowatych scen z przepysznych wnętrz kasyn Makau do wieloznacznego w swej wymowie szeregu prozatorskich miniatur zapętlających fabułę. W tej dość niepokojącej historii Lorda Doyle’a odszukać można także echa faustowskie (nie tylko w idei poczucia egzystencjalnej pustki), szczególnie poprzez pośrednictwo kobiecych ról w fabule. Pierwszą z nich jest postać znana jako Babcia, żona potentata, która czerpie z jego nieograniczonych rezerw kapitału, by obstawiając w kasynie szukać emocji w unicestwianiu bogactwa innych. Druga to Dao-Ming, nawiedzona i prześladująca Doyle’a call girl wysokiej klasy, która może lub nie musi być odpowiedzialna za jego nagłe passy. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o specyficznym wydźwięku „Ballady o drobnym karciarzu” – powielanie twierdzenia, że jest to irracjonalna opowieść o duchach rozmywa realne założenia autora jako demaskatora ograniczonego, materialistycznie pojmującego świat Zachodu, gdzie nie ma miejsca na wiele więcej niż blichtr i zysk.

Po raz kolejny Lawrence Osborne podarował światu doskonałą, wiwisekcyjną powieść drogi. Tym razem to podróż w egzotyczną krainę Chin, zderzenie z kulturą przesądów, zabobonów i wiary w niewyjaśnione, zderzenie, które cywilizacja Europy odczuwa mniej boleśnie, niż miało to miejsce w „Przebaczeniu”. „Ballada o drobnym karciarzu” to proza sytuująca się gdzieś pomiędzy fascynacją mroczną, niebezpieczną egzotyką a gorzką diagnozą coraz szerszych horyzontów zglobalizowanego świata.

„Wiatry Fortuny”

Co jakiś czas publikowane są doskonałe powieści oddające istotę i smak nowoczesnej, zachłannej cywilizacji. Nic dziwnego zatem, że prozę Lawrence’a Osborne’a krytycy porównują do tego, co prezentuje sobą twórczość Houellebecqa i McEwana, sporo w niej także – gdyby sięgnąć głębiej – Dostojewskiego. „Ballada o drobnym karciarzu” to powieść pełna melancholii,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Prawda jest zawsze pod powierzchnią”

Przeraża mnie to sfeminizowanie thrillera, które ostatnimi czasy cieszy się takim powodzeniem. Co interesujące, ten niesamowity sukces komercyjny powieści z dziewczyną w tytule nie idzie w parze z wymierną wartością samych książek. W przeważającej mierze są to może i intrygujące historie, jednak sposób ich podania to już zupełnie inna bajka. Tak było w przypadku „Dziewczyny z pociągu”, tak jest i teraz. „Prawda o dziewczynie” – mylnie okrzyknięta elektryzującym thrillerem – reprezentuje typ prozy, w której szansa na naprawdę dobrą powieść została bezsprzecznie zmarnowana.

Powieść ta za punkt wyjścia przyjmuje fakt śmierci młodej dziewczyny, Alice Salmon. Nie jest to jednak tradycyjna narracja – autor postawił bowiem na niezwykle interesujące skomponowanie fabuły. „Prawda o dziewczynie” to powieść-kolaż, sama mroczna historia życia i śmierci Alice wyłania się ze strzępków listów, tweetów, sms-ów, e-maili, wpisów z blogów i for internetowych, pamiętników i osobistych notatek osób podejmujących próbę rozwiązania zagadki utonięcia dziewczyny. Taki typ narracji doskonale pokazuje sposób komunikacji międzyludzkiej za pośrednictwem nowoczesnych technologii i Internetu, gdzie zupełnie swobodnie można wypowiedzieć się na temat nawet najbardziej osobistych spraw. Dla niczego niespodziewającego się czytelnika może się wydać zaskakujące, że rzeczywiście książkę otwiera tweet informujący, że nad brzegiem rzeki zgromadziła się policja, a z odmętów wyłowiono ciało młodej dziennikarki, którą okazuje się piękna i lubiana Alice.

Wraz z postępem szatkowanej fabuły dowiadujemy się coraz więcej o życiu bohaterki; znaczna część materiałów składających się na nią pochodzi od antropologa Jeremiego Cooka, rekonstruującego na ich podstawie kontrowersyjny portret swojej byłej studentki, z której matką łączyła go szczególna, intymna więź. Dużym atutem historii o Alice jest mnogość punktów widzenia, z których mozolnie wyłania się właściwy kształt narracji; autor wprowadził sporą liczbę postaci, każda z nich miała zaś ważne miejsce w życiu Alice: trzy dziewczyny towarzyszące jej w wieczór, kiedy utonęła, chłopak Luke Addison, kochanek Ben, współlokatorzy, jej najlepsza przyjaciółka Megan, brat i rodzice. Niestety, Richmond nie potrafił wykorzystać potencjału tych wielu perspektyw – brak zróżnicowania stylistycznego poszczególnych fragmentów wypowiedzi bohaterów ujął wiarygodności powieści.

„Prawdzie o dziewczynie” zabrakło przede wszystkim impetu i właściwego dozowania napięcia. Dłużące się listy egocentrycznego profesora Cooka do przyjaciela, w znacznej mierze odbiegające treścią od tematu, odbierają dynamikę fabule. Trudność w ocenie tej książki polega głównie na rozbieżności pomiędzy ciekawie pomyślanym konstruktem formalnym oraz intrygującą zagadką losów Alice a nieumiejętnością przekucia tego w porywającą i wciągającą narrację.

„Prawda jest zawsze pod powierzchnią”

Przeraża mnie to sfeminizowanie thrillera, które ostatnimi czasy cieszy się takim powodzeniem. Co interesujące, ten niesamowity sukces komercyjny powieści z dziewczyną w tytule nie idzie w parze z wymierną wartością samych książek. W przeważającej mierze są to może i intrygujące historie, jednak sposób ich podania to już zupełnie inna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Autopsja straty”

Tim Johnston napisał naprawdę błyskotliwą powieść, której bliżej do prozy obyczajowej ze sporą dozą dramatyzmu niż do klasycznego thrillera. „W dół” to zatem rzecz dla tych, którzy czytają literaturę z dreszczykiem, by przenieść się do mrocznego świata, ale tęsknią za głębią tkwiącą w opowiadanej historii. W swojej rewelacyjnej, najnowszej fabule Johnston spogląda na ludzką kondycję po doświadczeniu traumy, warstwa psychologiczna książki to zatem jej największy atut.

Nieobecność może być obecnością przygniatającą życie tych, których się porzuciło – to jest przesłanką "W dół" Tim Johnstona. Powieść rozpoczyna się jako historia Caitlin Courtland, gwiazdy liceum w biegach. Przygotowania do zwiększonej konkurencji w nowej szkole Caitlin rozpoczyna na rodzinnych wakacjach w malowniczych Górach Skalistych, gdzie zamierza ćwiczyć swoją wytrzymałość w trakcie wysiłku na dużych wysokościach. Jednak feralnego poranka, kiedy nastolatka w towarzystwie młodszego brata wyrusza na swój codzienny trening rodzinę dotyka nieprawdopodobne – Sean zostaje potrącony przez samochód, a Caitlin znika. To, co dzieje się w ciągu najbliższych trzech lat stanowi główną część książki, ponieważ każdy z członków rodziny musi zmierzyć się z pozostawionym w górach nierozwiązanym przestępstwem. Scena porwania córki i siostry rzuci się cieniem na ich indywidualne wybory, a ciśnienie tragedii skonfrontuje ich z osobistymi demonami.

Grant Courtland – ojciec Caitlin – za dużo pije i stara się ocalić swoje małżeństwo po akcie niewierności. Angela, matka zaginionej, już jest słaba, po części z powodu tragedii z dzieciństwa, za którą czuje się przynajmniej częściowo odpowiedzialna. Ale to Sean, brat Caitlin, jest tym, na kogo spadnie wina za rodzinny dramat – był przytomny, gdy zobaczył jak jego siostra wsiada do samochodu nieznajomego, by rzekomo zejść ze szczytu i sprowadzić dla niego pomoc.

Johnston to bardzo zręczny i staranny pisarz budujący omawianą fabułę z równoległych, choć częstokroć krzyżujących się narracji, z których wyłania się fizyczny i emocjonalny rozpad bliskich sobie członków rodziny. Choć każda z narracyjnych linii jest potencjalnie atrakcyjna, Johnston nie czyni ich jednakowo interesującymi. Męka Caitlin, ujawniona w zaledwie kilku fragmentach, jest najbardziej intrygująca, jednak autor, z pewnością w celu utrzymania napięcia, potraktował ją dość pobieżnie. Po jej historii, największą czytelniczą uwagę przykuwa perspektywa Seana zarówno ze względu na jego poczucie odpowiedzialności oraz wiek – w chwili porwania Caitlin miał zaledwie 15 lat i w ciągu tych trzech lat, które obejmuje czas fabularny, to on najbardziej się zmienia.

„W dół” jest czymś więcej niż tylko studium charakterów – chociaż losy Courtlandów zostają w interesujący sposób splecione z inną, „trudną” rodziną, ostrość narracji bezsprzecznie i nieustannie skupia się na centralnej, mrocznej tajemnicy zaginięcia pięknej nastolatki. Wraz z upływem miesięcy i lat nikt nie spodziewa się znaleźć Caitlin żywej, ale pytanie co się stało owego nieszczęsnego poranka prześladuje wszystkich. Badanie dynamiki rodziny w obliczu tak katastrofalnego wydarzenia oraz ukazanie, jak bardzo każdy z członków został nim dotknięty wspaniale integruje się z użytymi przez Johnstona niemal poetyckim językiem oraz mrocznym obrazowaniem. Autor w zaskakujący sposób rejestruje w swej oryginalnej pod wieloma względami powieści każdą emocję, każdą przerażającą myśl, każdą chwilę samotności z perspektywy wszystkich w rodzinie, pokazuje, jak każdy z nich ponosi odpowiedzialności za zbiorową stratę. „W dół” to „thriller” w najlepszym rodzaju nie tylko z uwagi na działania bohaterów i suspens, ale przede wszystkim ze względu na emocjonalny dramat stanowiący wyraziste tło powieści.

„Autopsja straty”

Tim Johnston napisał naprawdę błyskotliwą powieść, której bliżej do prozy obyczajowej ze sporą dozą dramatyzmu niż do klasycznego thrillera. „W dół” to zatem rzecz dla tych, którzy czytają literaturę z dreszczykiem, by przenieść się do mrocznego świata, ale tęsknią za głębią tkwiącą w opowiadanej historii. W swojej rewelacyjnej, najnowszej fabule...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"To miasto nie zasypia"

Miejska opowieść Jakuba Żulczyka wciąga do ostatniej strony. Kolokwialnie mówiąc – wbija w fotel, a po lekturze ma się wrażenie, jakby po człowieku przejechał walec. To świetnie napisana, dokładnie przez pisarza rozpracowana i przeprowadzona narracja, która zdaje się przypominać o sprawach oczywistych, a w swojej wymowie niesie ponure przesłanie. Jeżeli, jak w przypadku głównego bohatera, ktoś usilnie stwarza własną kreację, odgrywa rolę kogoś, kim do końca nie jest, czasem znajdą się ludzie, którzy umożliwią mu stuprocentowe i autentyczne wejście w rolę, którą dotychczas dość sztucznie zdawał się grać.

Jacek jest małomówny, wie z kim rozmawiać, jak strzec swojej tożsamości, by w razie potencjalnej wpadki mieć alibi, wie kogo unikać, a komu dać towar na kredyt. Stwarza taki wariant siebie, bowiem wykonuje zawód wysokiego ryzyka. Jadąc nocą samochodem do swoich klientów, wiele rozmyśla, snując pesymistyczne refleksje nad naturą człowieka. Wierny gangsterskiej maksymie „vide cul fide”, rzeczywiście nikomu nie ufa, nie wchodzi w bliższe relacje z ludźmi, nie licząc jedynej przyjaciółki, z którą zdaje się łączyć go jakaś forma skazania na siebie. Obydwoje świadomi są swego emocjonalnego okaleczenia oraz faktu, że nikt ich nie chce. Swą dawną miłość, Beatę, traktuje przedmiotowo, sprowadzając kontakt z nią, zgubny jak się okaże, do sporadycznie odbywanej, acz intensywnej seksualnej gry. Jego poukładane życie, nad którym wydawało mu się, że posiada pełną kontrolę, zaczyna się sypać niczym wprawione w ruch kostki domina, kiedy bierze od swojego kolegi z branży torbę z kokainą i lewymi pieniędzmi. Fabuła niczym z klasycznego kryminału, jednak pod koniec powieści, z jedynym możliwym zakończeniem, czytelnik zda sobie sprawę, że najnowsza, znakomita zresztą, powieść Żulczyka ma w sobie coś z mrocznego, złowieszczego moralitetu.

Autor „Instytutu” napisał powieść negatywnie portretującą współczesną Warszawę. Jej główny bohater – wspomniany już diler kokainy o imieniu Jacek, bez nazwiska, bądź, co w tej profesji pożądane o wielu nazwiskach, z wieloma dowodami osobistymi potwierdzającymi różne tożsamości – prowadzi nocą przerażonego czytelnika po mieście, które tętni życiem. Pracownicy korporacji, prezesi spółek bogata, znudzona i zblazowana młodzież, policjanci, kulturalne elity, właściciele lokali, modelki, nawet ułożone, bogate panie w średnim wieku, stanowią rzeszę potencjalnych odbiorców białego proszku. Motywacje mają różne. Wielu z nich chce zapomnieć, odprężyć się, dobrze się bawić, czy pobudzić strudzony organizm do jeszcze intensywniejszej pracy na pełnych obrotach. W książce Żulczyka kokaina jest wszechobecna. Jacek portretuje poszczególnych odbiorców narkotyku oddzielnie, poświęcając każdemu z osobna wiele uwagi oraz konstatując z pozycji człowieka zdystansowanego do otoczenia, że każda z tych osób w jakis sposób jest zdegenerowana, chora, każdą toczy nieokreślona bliżej dolegliwość. Jacek wszystkimi gardzi, budzą ci ludzie w nim obrzydzenie, co wielokrotnie podkreśla. Tutaj możemy zapytać, czym on się od nich różni? Czy ma prawo do moralnych osądów? Pomimo, że stara się oddzielić siebie od dilerki i gangsterki, czy rzeczywiście jest człowiekiem etycznym w pełnym tego słowa znaczeniu? Kwestia do przemyślenia.

Jak już zostało wspomniane, powieść przynosi mocno negatywny wizerunek Warszawy. W oczach głównego bohatera „Ślepnąc od świateł”, stolicę wypełnia brud, amoralność, degeneracja, widzi ją jako miasto, które gnije od środka. Pisarz sprawnie operuje naturalistycznymi porównaniami miasta do żywego organizmu. Metropolia w takim ujęciu sprawia wrażenie potwora, który pożera ambitnych, młodych ludzi, szczególnie przyjezdnych, przerabiając ich na człowiecze wraki. W stolicy, którą opisuje Żulczyk, młodzi ludzie funkcjonują tylko po to, aby utrzymać pracę, kiepski często etat, spłacić kredyt, a ich egzystencja boleśnie redukowana jest do tymczasowości. Są zawłaszczani przez samonakrecającą się korporacyjną machinę. Wielu nie wytrzymuje i pęka, wtedy z ukojeniem w postaci samary z białym proszkiem zjawia się Jacek. „Warszawa jest pustynią. Składa się z krwi i cementu. Jej mieszkańcy są mieszkańcami pustyni. Mogą umrzeć każdego dnia. Grzebią paznokciami w krwi i cemencie, aby znaleźć wodę” – powiada na jednej z ostatnich stron powieści bohater.

Jakub Żulczyk napisał także powieść krytycznie portretującą pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków, ludzi, którzy dla idei budowania coraz lepszej pozycji społecznej są gotowi na wszystko. To książka nosząca znamiona swoistego rozliczenia się z własną nihilistyczną generacją. Ale nie tylko. Autor „Radia Armagedon” stworzył przemyślaną, brudną, mocną, demistyfikującą narrację, opowieść o straconych złudzeniach, o tym, że wpadając w błoto, człowiek nie może się nie wybrudzić oraz, że nigdy z dystansu niemożliwe jest przyglądanie się ludzkiemu upadkowi. To również książka o tym, że światła wielkiego miasta rozmywają tożsamość. Powieść ta wpisuje się w tradycję prozy, która nie stwarza czegoś na kształt złudnego, lukrującego rzeczywistość mirażu. Dotyka tego, co w człowieku najmroczniejsze, zwierzęce, boleśnie „wypruwając trzewia”.

"To miasto nie zasypia"

Miejska opowieść Jakuba Żulczyka wciąga do ostatniej strony. Kolokwialnie mówiąc – wbija w fotel, a po lekturze ma się wrażenie, jakby po człowieku przejechał walec. To świetnie napisana, dokładnie przez pisarza rozpracowana i przeprowadzona narracja, która zdaje się przypominać o sprawach oczywistych, a w swojej wymowie niesie ponure przesłanie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Przypowieść z gwiazd”

„Księga dziwnych nowych rzeczy” doskonałego pisarza Michela Fabera to genialna i niepokojąca zarazem powieść sci-fi oparta na idei wiary i odkupienia, powieść, w której eschatologiczny wymiar religii i apokalipsa dokonały naturalnego dopasowania. Swoją najnowszą fabułę Faber oparł na intrygującym założeniu: oto ludzkość osiągnęła swój pierwszy pozaziemski świat, Oazę, a gigantyczna, tajemnicza korporacja USIC ciężko pracuje, aby zbudować tam kolonię, gdyż warunki gospodarcze i klimatyczne na Ziemi pogarszają się w zastraszającym tempie. Jest jeden szkopuł w ich planach: mieszkańcy Oazy chcą kaznodziei po tym, jak ich pierwszy proboszcz zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Właściwa opowieść zaczyna się ostatniej nocy na Ziemi Petera Leigha, który przebył trudną drogę od narkomana i alkoholika do człowieka Boga. Ów pastor małego kościoła w Anglii zostaje wybrany spośród tysięcy kandydatów do realizacji najważniejszego powołania misyjnego od czasów, kiedy to apostołowie wyruszyli na podbój Rzymu, a jego zadanie – klasyfikowane jako "pilne" – ma służyć chrystianizacji rdzennej ludności planety. Peter pozostawia zatem swoją żonę Beatrice, aby stać się międzygwiezdnym misjonarzem, jednak gdy trafia na egzotyczną planetę szybko zdaje sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Dlaczego dwóch kolonistów zniknęło bez śladu? Dlaczego tubylcy tak ostentacyjnie łakną nauki chrześcijańskiej? I dlaczego muzyka, wiadomości i korespondencja pomiędzy Ziemią a Oazą są cenzurowane? Gdy Peter i Bea wymieniają ze sobą elektroniczne listy dzieląc się w nich tym, co dzieje się na dwóch odległych planetach, historia wyłaniająca się z narracji staje się zarówno bolesna, jak i niejednoznaczna, niedająca zadowalających i przekonujących odpowiedzi na niektóre z centralnych tajemnic powieści.

W wielkim, posiadającym literackie atuty stylu Faber wprowadza nas w przyszłość, gdzie loty międzygwiezdne są rutyną. Jednak autor „Pod skórą” wydaje się w dużym stopniu obojętny na techniczną stronę właściwą literaturze science fiction. Brak opisów statku kosmicznego, fizyki „skoku” do nowej rzeczywistości, procesu zawieszenia funkcji życiowych wraz z przełomowymi odkryciami naukowymi, które byłyby konieczne do wsparcia takiego rejsu – Faber, podobnie jak sponsorowany przez mroczną korporację USIC Peter, którą wykazuje niewielkie zainteresowanie, wydaje się być ignorantem (świadomym!) w dziedzinie naukowej podbudowy narracji. „Księdze dziwnych nowych rzeczy” daleko bowiem do klasycznej fantastyki naukowej – Faber ma tu coś bardziej subtelnego i zasmucającego na myśli. Zajmuje trochę czasu, aby uświadomić sobie, że pomimo charakteru dziwacznej międzyplanetarnej opery jest to powieść o głębokiej duchowej bliskości. Peter zna Biblię dobrze, przeżywa wszystko przez tkaninę jej metafor i przypowieści. Modli się jak ktoś, kto naprawdę wierzy, co w przypadku omawianej fikcji literackiej jest o wiele bardziej egzotyczne niż wygląd twarzy kosmicznego cudzoziemca. Ale jest też coś naiwnego i egocentrycznego w oddaniu Petera misji, której się podjął. Czystość przekonania Oazjan o prawdach zawartych w ewangeliach, które Peter głosi, przyczyni się do przetestowania jego wiary w sposób, którego nigdy by się nie spodziewał.

Po przybyciu Petera na nowy świat Faber prezentuje szereg fascynujących pomysłów na opis otoczenia, w przeważającej mierze sprytnie odgadując nasze oczekiwania wobec wyglądu tego niewiarygodnie obcego miejsca. Oaza wydaje się prawie bez formy, jest to „ciemna, wilgotna tundra”, dręczona wysokimi temperaturami i dzikimi, magicznymi burzami. Uboga jest jej roślinność prezentowana przez jeden gatunek białych, pokrytych meszkiem kwiatów, z których Oazjanie są w stanie uzyskać niezbędną człowiekowi smakową różnorodność; tak samo skąpo przedstawia się świat zwierzęcy, wśród którego narrator wyróżnia jedynie podobne krzyżówce kaczki z kurą żarłoczne stworzenia. Również siedziba Ziemian jest podejrzanie nijaka. „Było coś dziwnego w personelu USIC”, jak uświadamia sobie w pewnym momencie Peter. Niemniej współpracownicy traktują go z szacunkiem, przeznaczają mu ascetycznie urządzony pokój, z którego może wymieniać wiadomości (ale nie zdjęcia) z żoną. Bea z lękiem opisuje mu zagłady, jakich dokonują na Ziemi żywioły, obrazuje ruinę gospodarczą i polityczną, on natomiast odpowiada sporadycznie z powierzchownie wyrażanym niepokojem. Ponad przejmującymi demonstracjami ze strony żony ich korespondencja sugeruje ciemną stronę posługi Piotra: nieważne ile nieszczęść nakreśla Bea, kryzysy, które go interesują, są zawsze takie, w których on sam musi odgrywać rolę wybawcy. Niezwykle przejmująco Faber kreśli rozpad więzi małżeńskiej bohaterów, wskazując na dzielące ich od zawsze różnice, z których oboje zdali sobie sprawę dopiero w tak ekstremalnej sytuacji, jaką stała się międzygalaktyczna misja Petera.

Uderzające w „Księdze dziwnych nowych rzeczy” jest to iż nie jest to powieść o pierwszym kontakcie. Nowi współpracownicy Petera od lat dokonują z obcymi korzystnej dla obu stron wymiany posiadanych dóbr – Oazjanom dostarczają lekarstwa, w zamian uzyskując upodabniające się w smaku do ziemskich półprodukty z tutejszych białych roślin. Najbardziej niezwykły w stworzonych przez Fabera obcych jest nie tyle ich wygląd – to niezwykle kruche, humanoidalne istoty z twarzą przypominającą dwie połówki orzecha włoskiego, odziane w pastelowe szaty z kapturami, rękawiczki i skórzane, miękkie obuwie – co cała ich nieziemska kultura, z ich aspiracjami, zwyczajami i obawami (na przykład paranoiczny wręcz lęk przed przedmiotami z ostro zakończonymi krawędziami); posiadają swój własny język pozbawiony twardych spółgłosek, którego zapis w powieści przypomina pisownią grekę splątaną z cyrilicą. Spodziewając się sceptycyzmu i obojętności Peter doczekuje się jednak dziesiątek wiernych Oazjan oczekujących na niego z niecierpliwością. Co może być bardziej kuszące dla kaznodziei niż zostać przyjętym przez kongregację złaknionego „technik Jezusa” społeczeństwa?

„Księga dziwnych nowych rzeczy” to powieść wielka, nie tylko o potrzebie miłości, tęsknocie, ale przede wszystkim opowiadająca o odpowiedzialności za własne decyzje, ale i relacje z drugą istotą. Jest w niej równie wiele językowego, religijnego, filozoficznego i politycznego zaangażowania, ale także gotyckiego niemal lęku, który przenika każdy element fabuły. Faber stworzył dzieło z pewnością bez precedensu, to doskonała, pełna smutku, zaskakujących wniosków utopia. Psychodeliczna, transcendentna literacka podróż.

„Przypowieść z gwiazd”

„Księga dziwnych nowych rzeczy” doskonałego pisarza Michela Fabera to genialna i niepokojąca zarazem powieść sci-fi oparta na idei wiary i odkupienia, powieść, w której eschatologiczny wymiar religii i apokalipsa dokonały naturalnego dopasowania. Swoją najnowszą fabułę Faber oparł na intrygującym założeniu: oto ludzkość osiągnęła swój pierwszy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Prawo zemsty”

Peter May po raz wtóry zabiera czytelnika na mroczną wyspę Lewis i po raz kolejny robi to w doskonałym stylu. „Człowiek z wyspy Lewis”, będący kontynuacją bestsellerowego i udanego pod każdym względem „Czarnego domu” to opowieść o tajemnicach z przeszłości naznaczających w sposób okrutny przyszłość oraz o krwawym imieniu zemsty, która swoją moc potrafi okazać nawet po latach uśpienia.

Podobnie, jak w tomie otwierającym słynną trylogię Maya, tak i w „Człowieku z wyspy Lewis” mamy do czynienia z nieźle pomyślaną zagadką zabójstwa. Ale nie wątek kryminalny ma tu pierwszorzędne znaczenie. I znów dostaliśmy powieść w świetnym, obyczajowo-psychologicznym stylu, gdzie warsztat pisarski autora oraz umiejętność snucia opowieści wybijają się na plan pierwszy. May to jeden z bardziej interesujących twórców gatunku, oddających w swoich narracjach nie ohydę mordów, a skomplikowane relacje między bohaterami uwikłanymi w mroczne tajemnice przeszłości. Tło społeczne to element również znacząco zaakcentowany przez autora „Jeziora tajemnic”. Zachwyca zwłaszcza kontekst folklorystyczny, związany z tradycjami i zwyczajami gaelickimi – w tym przypadku mniej zaznaczony, a odnoszący się między innymi do wydobywania torfu przez miejscową ludność – dzięki któremu powieść nabiera niepowtarzalnego klimatu.

„Człowiek z wyspy Lewis” to fabuła szarpana, narratorski dwugłos rozbija tempo akcji, rozkładając ją na dwa tory, które w finale prowadzą do rozwiązania kryminalnej zagadki. Pierwsza perspektywa opowieści skupia się na czasie teraźniejszym, gdzie ponownie spotykamy znanych z tomu poprzedniego bohaterów. Rolę pierwszoplanową wiedzie tu były policjant Fin, który na własną rękę doszukuje się związków między znalezionym w torfowisku ciałem a cierpiącym na demencję starcem, którego DNA w zaskakujący sposób jest zgodne z tym pobranym z nieboszczyka. Drugą warstwą narracyjną są z kolei wspomnienia zdziecinniałego ojca Marsaili (młodzieńczej miłości Fina), układające się w fascynującą i wstrząsającą opowieść o czasach dorastania, sieroctwa i odrażającej zbrodni. May doskonale odmalował w retrospektywnych fragmentach realia lat pięćdziesiątych XX wieku, wpisał w nie równie doskonale pomyślaną historię przyjaźni, miłości i zemsty, radzenia sobie z samotnością i poszukiwania własnego miejsca w świecie po dotkliwej stracie.

Trylogia „Wyspa Lewis” do przykład literatury tworzonej nie tylko dla taniej rozrywki. To próba połączenia rewelacyjnej prozy obyczajowej z majaczącymi w tle elementami thrillera. May wie, jak podejść temat, by opowiedziana historia była nie tylko w prosty sposób atrakcyjna, ale by również ewokowała pytania głębszej natury, prezentowała treści uniwersalne, a przy tym budziła czytelniczą radość. To literatura sprawiająca frajdę, nie bez znaczenia dla tych, którzy cenią sobie połączenie czytelniczej frajdy z gawędziarskim zacięciem.

„Prawo zemsty”

Peter May po raz wtóry zabiera czytelnika na mroczną wyspę Lewis i po raz kolejny robi to w doskonałym stylu. „Człowiek z wyspy Lewis”, będący kontynuacją bestsellerowego i udanego pod każdym względem „Czarnego domu” to opowieść o tajemnicach z przeszłości naznaczających w sposób okrutny przyszłość oraz o krwawym imieniu zemsty, która swoją moc potrafi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Ostatni bastion ludzkości”

Wayward Pines – enigmatyczne miasteczko położone na krańcu znanego nam świata - znów hipnotyzuje. Blake Crouch po raz kolejny stworzył opowieść, w której to, co nierealne splata się z tym, co jak najbardziej bliskie i ludzkie. Trzeci tom przynosi naprawdę nierozczarowujący finał, trzymającą w napięciu akcję oraz, niestety, dość przewidywalne rozwiązania wątków z tomów poprzednich.

Cykl „Wayward Pines” ze szczególną dynamiką wpisał się w recepcję gatunku z pogranicza thrillera i sci-fi. Crouch postawił nie tylko na rozbudowanie typowo fantastycznej warstwy powieści, ale przede wszystkim zaakcentował elementy właściwe thrillerowi i powieści z pogranicza grozy. „Wayward Pines. Krzyk” to bodaj najlepsza część z trylogii sygnowanej nazwiskiem tego amerykańskiego pisarza, między innymi ze względu na nietuzinkowy finał, który nadrabia w porównaniu z rozwiązaniem znaczących dla całokształtu serii wątków.

Crouch postawił na intensywne tempo akcji, po raz kolejny spłycając psychologizm postaci. To nic dla niewymagającego fana tego typu literatury, choć z pewnością pogłębienie tej warstwy fabuły wpłynęłoby na atrakcyjność powieści. W „Wayward Pines. Krzyk” dzieje się naprawdę dużo, opisy scen mordów przyprawiają o mdłości, jednak większą uwagę zwraca wątek walki o przetrwanie garstki ocalałych z krwawej rzezi. Crouch posiada doskonały warsztat pisarski, dzięki czemu potrafi przykuć uwagę czytelnika na tyle, by bez reszty pogrążyć się w fikcjonalnej, w tym przypadku mocno wstrząsającej, opowieści.

Jak to było w tomach poprzedzających część zatytułowaną „Krzyk”, również tu autor „Pustkowi” nie zrezygnował ze starannego odmalowania rzeczywistości pozbawionej znamion cywilizacji, opętanej morderczym instynktem zdeformowanej, zaludniającej większą część globu rasy abików, które w naturalny sposób wyewoluowały z ludzkiego gatunku. To przerażający świat niedostępnej ludzkiej stopie aberracji przesądza o postapokaliptycznej wizji świata, w której na naszych oczach zaczynają obumierać zasady regulujące społeczną współzależność. „Wayward Pines. Krzyk” to nie tylko obraz doskonałej antyutopii, która pod wpływem pewnych czynników traci fundament swojego istnienia. To także rzecz o manipulacji, żądzy nieograniczonej władzy okupionej nawet krwią najbliższych.

Jedną z najsłabszych storn cyklu stworzonego przez Blake’a Crouch’a jest z całą pewnością postać detektywa/szeryfa Ethan’a Burke’a; sceny z jego udziałem, mimo iż to postać wiodąca serii, są aż nadto przewidywalne, również sceny z jego życia rodzinnego nie przynoszą żadnej niespodzianki. Ale czegóż możemy spodziewać się po literaturze tego typu, wszak nie nieszczęśliwych rozwiązań.

Gdy przychodzi mi ocenić całość cyklu „Wayward Pines” mam wrażenie, że żadna ocena nie będzie tą obiektywną. Z całą pewnością alternatywny świat dalekiej przyszłości stworzony przez tego błyskotliwego Amerykanina zasługuje na uznanie, niekoniecznie osobiste, intymne rozwinięcia wątków głównych bohaterów, które karmione są sentymentalizmem i sporą dozą życiowego nieprawdopodobieństwa. Największym atutem „Wayward Pines. Krzyk” jest z całą pewnością otwarty finał, niedający żadnych szans na rozwiązanie zagadki przyszłości.

„Ostatni bastion ludzkości”

Wayward Pines – enigmatyczne miasteczko położone na krańcu znanego nam świata - znów hipnotyzuje. Blake Crouch po raz kolejny stworzył opowieść, w której to, co nierealne splata się z tym, co jak najbardziej bliskie i ludzkie. Trzeci tom przynosi naprawdę nierozczarowujący finał, trzymającą w napięciu akcję oraz, niestety, dość przewidywalne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Żyjąc w postapokalipsie"

Lektura najnowszej książki Ziemowita Szczerka jeszcze mocniej powinna utwierdzić nas w przekonaniu, że przestrzeń postkomunistycznej Europy Środkowej jawi się jako swoisty obszar dotknięty postapokalipsą. Jego pisarstwo, wynikające przecież z fascynacji – jak powiada Andrzej Stasiuk – „gorszą”, peryferialną częścią Europy, stanowi pewien nieformalny, ale zapewne zamierzony cykl tematyczny.

W znakomitym „Przyjdzie Mordor i nas zje…” Szczerek poprzez opis wręcz karykaturalnych polskich urojeń na temat Ukrainy błyskotliwie rozmontował nasz sposób jej postrzegania, w którym pobrzmiewa – co tu dużo mówić – dalekie, wykoślawione przez nacjonalizm echo kolonizatora tych ziem. „Siódemka” z kolei – kapitalna, groteskowa wręcz proza drogi – była czymś na kształt terapeutycznej podróży po apokalipsie made in Poland, koniecznym literackim katharsis w wymiarze mentalnym. Ostatni tekst, którym uraczył nas Szczerek, dotyczy już wyłącznie apokalipsy po ukraińsku, dodajmy, widzianej oczami polskiego dziennikarza. I trzeba przyznać, że odwalił Ziemowit Szczerek kawał solidnej reporterskiej roboty. O ile „Mordor” wręcz rozsadzała groteska gonzo reportaży i poniekąd łagodziła obraz Ukrainy, akcentując raczej infantylną stereotypowość polskich wyobrażeń o naszym wschodnim sąsiedzie, aniżeli pokraczność funkcjonowania na co dzień w państwie ukraińskim, o tyle „Tatuaż z tryzubem” jest książką jak najbardziej poważną. Powiedziałabym nawet – przerażająco poważną. Choć, jak to u Szczerka, zdarzają się soczyste, mięsiste fragmenty, że czytelnik wybuchnie śmiechem.

W swej ostatniej książce Szczerek zabiera nas w podróż zarówno po zachodniej, jak i po wschodniej Ukrainie, skupiając się jednak raczej na obserwacji i opisie jej współczesnej kondycji, po Majdanie, aneksji Krymu i w czasie wojny na jej rubieżach. Najdawniejsza historia ziem, na których leży dzisiejsza Ukraina staje się tylko punktem wyjścia do refleksji nad tym, co jest dzisiaj. „Tatuaż z tryzubem” zawiera teksty traktujące o Lwowie, Kijowie, Mariupolu, Dniepropietrowsku, Charkowie, czy Donbasie. Jeżdżąc od Kijowa aż po Donszczynę autor „Rzeczypospolitej zwycięskiej” próbuje uświadomić czytelnikowi nie tylko gorączkową i przybierającą karykaturalne wręcz rozmiary chęć zdefiniowania ukraińskiej tożsamości (znakowanie przestrzeni publicznej narodowymi barwami; wyśmienity tekst otwierający zbiór – „Chodź, pomaluj moją postapokalipsę na żółto i na niebiesko”), ale przede wszystkim unaocznia ogromną i podszytą swoistą formą społecznej solidarności potrzebę zdefiniowania ukraińskości na nowo, po obaleniu Janukowycza. Z refleksji podbudowanej wnikliwą obserwacją wyłania się wyrazista teza, którą stawia pisarz już na samym początku: Ukraina usilnie poszukuje nowej tożsamości po ćwierćwieczu egzystowania w bandyckim postsowiecko-oligarchicznym systemie. Majdan odciął łeb tej hydrze, ale politycy poza powierzchownymi i często przybierającymi rozmiar groteski pomysłami nie za bardzo wiedzą, jak wyprowadzić kraj z chaosu.

W czasie swej ukraińskiej odysei nie mógł, rzecz jasna, Szczerek pominąć różnic pomiędzy tak zwanymi, zachodnią i wschodnią Ukrainą. Upraszczając, pierwsza – jak wiemy – jest proeuropejska i zorientowana, że tak powiem, „patriotycznie”, druga ciąży raczej ku Rosji, a ludzie zamieszkujący jej obwody żyją zanurzeni w nostalgii za Związkiem Radzieckim. Trudno jednak nakreślić wyrazistą linię podziału pomiędzy terenem, gdzie kończy się Zachód, a zaczyna Wschód, choć oczywiście różnice natury historycznej, kulturowej, czy świadomościowej są wyróżnikiem tego, co zwykło się na Ukrainie nazywać wschodnim, bądź zachodnim. Co ciekawe dla nas, Szczerek powiada, jak zmienia się postrzeganie Polaków zarówno we wschodnich, jak i w zachodnich obwodach Ukrainy.

Osobliwe zainteresowanie Ziemowita Szczerka dotyczy także ukraińskiej przestrzeni. Drobiazgowo opisuje on architekturę odwiedzanych miast oraz podkreśla jej osadzenie w postsowieckiej estetyce Russkiego Mira. Posiada on szczególne umiłowanie do opisywania przestrzeni, która się rozłazi, rozpada, której kicz aż kłuje w oczy, a wkomponowanym w nią budynkom daleko jest do architektonicznego ideału i jakiejś harmonii. Nie chodzi tylko o Ukrainę – że znów uczynię wybieg do wcześniejszych książek autora piszącego dla „Polityki”. Odnotował on przecież i nasze polskie architektoniczne koszmarki w „Siódemce”.

To jednak nie jest w najnowszej książce Szczerka najistotniejsze. Kwestia większej wagi w moim odczuciu dotyczy świadomości historycznej Ukraińców, o której opowiada laureat Paszportu POLITYKI. Konstruuje ona przecież zbiorową tożsamość i niejednokrotnie bywa fundamentem polityki historycznej prowadzonej przez państwo. To proces ogólniejszy, nie zawęża się tylko do Ukrainy. Szczerek, słuchając opowieści o tym, jak to Ukraińcy stworzyli Polan, Wiślan i powędrowali dalej na południe, w zasadzie nie polemizuje, bo świadomy jest pewnej prawidłowości. Większość krajów Europy Środkowo-Wschodniej ma problem ze swoją traumatyczną historią. Aby poprawić swoje samopoczucie karmią się Ukraińcy, Słowacy, Polacy, Węgrzy i inni przedstawiciele naszej części kontynentu narodowymi mitami i fantazmatami. I wolno im, bo jak powiada autor, tożsamość w końcu to nie nauki ścisłe, przyjmując za pewnik White’owską koncepcję mówiącą, że nie ma obiektywnej historii, a istnieją wyłącznie historyczne narracje. Jak powiada autor w jednym z wywiadów: Tutaj wiele idei, na których stoi Europa ulega karykaturalizacji. To trochę krzywe zwierciadło kontynentu, miejsce, w którym mity narodowe są bajkami opowiadanymi na kwasie, pełnymi upiorów, czortów demonów. A teraz niektóre z tych demonów zaczynają wyłazić. Tak czy inaczej, Szczerka zajmuje nie tylko penetracja ukraińskiej przestrzeni, ale przede wszystkim obserwacja tego, jak z pomajdanowego chaosu próbuje wyłonić się naród o skrystalizowanej tożsamości.

Dla uściślenia, „Tatuaż z tryzubem” nie jest kolejną książką o Majdanie i o wojnie we wschodniej części Ukrainy, choć oczywiście wątki te się pojawiają. Nie sposób pominąć wydarzenia, które rzuciło się cieniem na najnowszą historię naszego wschodniego sąsiada. W ogniu Majdanu skrystalizowały się przecież prodemokratyczne dążenia ludności z zachodniej Ukrainy, tak odległe na przykład dla mieszkańców Donbasu. Szczerek kreśli obraz Ukrainy, której państwowość dopiero się konstytuuje, Ukrainy szalenie zróżnicowanej, której państwowy status jawi się niepewnie i mgliście. Stąd zatem to strojenie się w narodowe barwy i kolorowanie budynków użyteczności publicznej na żółto i na niebiesko, stąd to patriotyczne wzmożenie wśród młodych Ukraińców. Na inny kształt budowania tożsamości zbiorowej nie mają oni za bardzo pomysłu.

Wizerunek Ukrainy, który wyłania się z ostatniej książki Szczerka daleki jest od medialnych doniesień. Autor postawił sobie za cel także odsłonić jej prowincję, podobnie jak Andrzej Stasiuk wyeksponować to, czym żyje lokalna ludność, której polityka zdaje się zupełnie nie interesować, skupić się na tym, jak zorganizowana jest tożsamościotwórcza retoryka na zachodniej Ukrainie, podkreślić, jak ożywa tęsknota za Galicją, czy jak mówią Ukraińcy – Hałyczyną. Podsumowując, przytoczę słowa Serhija Żadana: "[Szczerek] Spróbował opowiedzieć o kraju, który znajduje się jednocześnie tak blisko i tak daleko od Polski. Napisał o nim ostro i zdecydowanie, znaczy uczciwie". Od siebie dodam, że to próba nad wyraz udana, zarówno pod względem literackim, jak i poznawczym. Jednak Szczerek na tej Ukrainie czuje się najlepiej.

"Żyjąc w postapokalipsie"

Lektura najnowszej książki Ziemowita Szczerka jeszcze mocniej powinna utwierdzić nas w przekonaniu, że przestrzeń postkomunistycznej Europy Środkowej jawi się jako swoisty obszar dotknięty postapokalipsą. Jego pisarstwo, wynikające przecież z fascynacji – jak powiada Andrzej Stasiuk – „gorszą”, peryferialną częścią Europy, stanowi pewien...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Czy tylko wojna, kobiety i narkotyki?”

„Morfiną” pisarz z Pilchowic wkracza na grunt literatury podejmującej zagadnienia historiozoficzne, bowiem ta ważna książka przynosi refleksję nad uwikłaniem człowieka w zdarzenia dziejowe, na które nie ma on wpływu, albo raczej nie chce go mieć. Ta niejednoznaczna pod względem genologicznym powieść jest bardzo ciekawą gatunkową hybrydą, bowiem obcujemy z elementami powieści historycznej, psychologicznej, a nawet sensacyjnej. Jej akcję Twardoch umiejscowił w Warszawie, tuż po zajęciu miasta przez Niemców, jesienią 1939 roku, kiedy mieszkańcy stolicy nie zdołali jeszcze się oswoić z traumą życia w okupowanym mieście… Choćby czytelnik dołożył wszelkich starań usiłując wpisać ten tekst w paradygmat tradycji literackiej ugruntowanej na ideach czynu, odwagi, ofiarności i honoru w walce z wrogiem, czyli w szeroko pojęty wzorzec pisarstwa romantyczno-martyrologicznego, będzie to zawsze interpretacja chybiona.

Główny bohater powieści Twardocha, Konstanty Willemann jawi się jako zaprzeczenie cnót żołnierza. Pomimo iż walczył w Kampanii Wrześniowej w polskim mundurze, nie wsławił się ani walecznością, ani ofiarnością, a że przeżył wojenne starcie z armią Wehrmachtu, znaczy tylko, iż uniknął „chwalebnej” śmierci w obronie ojczyzny. Dokładał on bowiem wszelkich starań, aby nie angażować się w walkę na pierwszej linii. Czy Polska jest ojczyzną Willemanna? No właśnie… Już na początku powieści możemy mieć co do tego poważne wątpliwości. To człowiek, który po kapitulacji bez celu włóczy się ulicami podbitej stolicy Polski, marząc o zapomnieniu i ukojeniu w objęciach swojej kochanki Salome, z którą wspólnie kolejnego wieczoru opróżnią następną flaszeczkę morfiny. Prostytutka o czarnych włosach i pięknym, kształtnym ciele oraz zbawienna zawartość buteleczki „odbierającej czas” stają się substytutem jego chwilowego szczęścia, a jeśli nie szczęścia to na pewno zapomnienia i ucieczki w świat majaków, halucynacji oraz narkotycznych, rozmytych wizji. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że jest Kostek niedojrzałym dziwkarzem i narkomanem. W sposób niezwykle skomplikowany jawią się relacje Konstantego z kobietami, z Żydówką Salome, z jego żoną Helą, do której żywi ambiwalentne uczucia, dawną przyjaciółką Idą (jego pierwszą dziewczyną, z którą przeżył seksualną inicjację) oraz panią Dzidzią, u boku tejże Kostek będzie bez przekonania zaangażowany w pogłębiającą jego wątpliwości i dylematy oraz nie pomagającą mu zbudować swej tożsamości konspirację.

Willemann jest bohaterem mającym fundamentalny problem ze swoją tożsamością. Nie wie kim jest. Trudno mu zdefiniować swoją narodową przynależność. Jest Polakiem czy Niemcem? Tak postawione pytanie przewija się w jego umyśle do końca. Jego matka – Katarzyna Willemann pochodziła z rodziny spolszczonych Ślązaków, ojciec zaś był Niemcem o arystokratycznych korzeniach, młodszym od Katarzyny i przez nią uwiedzionym. Tożsamościowe zawiłości stanowią jeden z istotniejszych, o ile nie najistotniejszy (dla mnie ta kwestia jest oczywista) trop interpretacyjny "Morfiny". Twardoch unika schematyczności przejawiającej się w czarno-białym, uproszczonym postrzeganiu problemu narodowej identyfikacji. Okazuje się, że kwestia tożsamości w sensie etniczno-kulturowym może jednak stanowić dylemat. W tej znakomitej powieści nic nie jest do końca oczywiste i jasne, co potęgują dodatkowo narkotyczne halucynacje bohatera. Kostek został wychowany przez matkę na Polaka, ale w równym stopniu włada językiem polskim i niemieckim. Polskość i niemieckość na płaszczyźnie jego zachwianej i rozmytej tożsamości współistnieją w tym samym stopniu. Zdawać by się mogło, iż warunki jakie zaistniały w Warszawie po wybuchu wojny skierują Willemanna w stronę jego niemieckości, że zwycięstwo nazistów obudzi ukryte w nim podłoże kultury germańskiej, obudzi niemiecką część duszy. Nic bardziej mylnego. Zamiast polskości czy niemieckości wybiera on morfinę wspartą sferą doznań zmysłowo-cielesnych oferowanych mu przez ponętną kochankę, dzięki którym może wypełnić pustkę swojego wnętrza i zapomnieć o rzeczywistości oraz wynikających zeń skomplikowaniach swojej egzystencji.

Bardzo niestereotypowo Twardoch zobrazował opozycję żony Konstantego – Heli do wspomnianej już prostytutki o imieniu Salome. Są to dwa skrajnie odmienne typy kobiecości. Hela wyraża sobą szlachetną, choć anachroniczną dla bohatera ideę patriotyzmu (jest córką endeka Peszkowskiego, z którym Kostek ma delikatnie mówiąc, nienajlepsze relacje, żonę utożsamia nasz bohater z ojczyzną, z wiecznie poświęcającą się Polską), chłód, dystans, seksualną oziębłość (często Konstantego odtrąca) ,możemy doszukiwać się w jej postaci quasi-romantycznej figury Matki Polki przeżywającej cierpienie dla narodu i sączącej dla siebie z owego cierpienia pociechę. Sala natomiast uosabia dziką, nieokiełznaną, żywiołową seksualność (jej kochankami są nawet niemieccy oficerowie), często w umyśle Kostka jawi się jako kobieta-demon, typowa femme-fatale. Można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że kobiety w „Morfinie”, w przeciwieństwie do Konstantego (jego ojca również), posiadają wyraziste cechy osobowości i charakteru. Są niemal archetypiczne, by tym bardziej zaznaczyć różnice pomiędzy kobiecością i męskością. Twardoch burzy w pewnym sensie stereotypy dotyczące płci. Możemy tutaj mówić o silnej kobiecości i słabej męskości. Powieściowa płeć piękna ma zdolność kształtowania świata wokół siebie, natomiast Kostek jest bezwolny i skazany na kobiecą dominację, z naciskiem na władzę matriarchalną oraz uzależnienie od zniewalającej kochanki. Co także istotne, potrzebuje on ciągłego potwierdzania swego poczucia wartości w ich oczach. Fundament tej powieści stanowi nie sfera genderowa (bardzo istotna zresztą) a płaszczyzna zagadnień tożsamościowych w sensie narodowo-polityczno-kulturowym. Główny bohater ma problem z rolami społecznymi, które przyszło mu pełnić. Nie spisuje się jako mąż, ojciec, ponosi klęskę również jako żołnierz i konspirator. Zarówno wojna, której istoty kompletnie Willemann zdaje się nie rozumieć, jak i polskość jawiąca mu się jako gra pozorów i teatr złudzeń, są dla niego nie do przyjęcia.

Cechą dystynktywną tej powieści na tle literatury ostatnich lat jest specyficzna forma narracji zastosowana przez pisarza. Obok głównego i niezwykle zróżnicowanego toku narracji pojawia się drugi głos, ulokowany w zagadkowej kobiecej postaci wciąż za Kostkiem podążającej. Powieść Twardocha można czytać jako polemikę w tradycją, nazwijmy ją martyrologiczną, a wymagającą od jednostki ofiarności, rozlewu krwi, walki, a bardzo często również i śmierci za ojczyznę. W świecie przedstawionym "Morfiny" Konstanty nie walczy, bowiem nie widzi takiej potrzeby. Woli obracać się w artystycznych kręgach warszawskich kawiarń, rozprawiać ze znajomymi artystami o sztuce i wieść rozwiązłe życie niż wykrwawiać się za mglistą i kompletnie obcą mu ideę Polski. Nawet kiedy poznaje Stefana Witkowskiego i pozwala się wciągnąć w konspirację, czyni to wbrew swojej woli i z niechęcią. Jak się przekonamy w zakończeniu, znajdzie ten epizod z jego życia katastrofalny finał. Powieść autora "Wiecznego Grunwaldu" dekonstruuje mit romantycznego patriotyzmu i ofiarności, a rozpoczęty już w latach dziewięćdziesiątych proces odchodzenia w literaturze od tematyki, nazwijmy ją polityczno-patriotycznej, przynosi całkowitą rewizję bohatera uwikłanego w historię, który na dobrą sprawę nie chce mieć z nią nic wspólnego. Konstanty Willemann jest sztandarowym przykładem takiego typu bohatera.

Jak głosi reklama wydawcy, jest to powieść szalona, transowa, psychologiczna, historyczna, sensacyjna i skandaliczna. Dodałabym od siebie, iż jest to powieść nie tyle skandaliczna (poprzez jej skandaliczność rozumiem nie mieszczące się w myślowym schemacie ideologii prawicy rozmycie tożsamości narodowej i całkowity brak powinności bohatera wobec kraju, w którym żyje, zatem dla środowisk konserwatywno-prawicowych może więc być to powieść w jakimś stopniu skandaliczna), co raczej przynosząca przewartościowanie czy rewizję naszego postrzegania patriotycznych obowiązków wobec państwa. Celowo nie użyłam tutaj określenia „naród”. Abstrahując od sfery polityczno-ideowej, pod względem literackim "Morfina" jest powieścią napisaną po mistrzowsku. Młody pisarz, jakim jest Szczepan Twardoch oddał czytelnikom dzieło dojrzałe, nieschematyczne i co najważniejsze – zmuszające odbiorcę do zadania sobie interpretacyjnego trudu. Krytyka literacka także książkę doceniła.

Nie wyobrażam sobie, żeby czytać "Morfinę" tylko na poziomie fabularnym. Jeżeli czytelnik poszukuje w literaturze jedynie akcji i sensacji, albo ciekawie opowiedzianej historii to się rozczaruje, bowiem dostanie książkę skomplikowaną pod względem narracyjnym, o zaburzonej linearności w opowiadanej historii. Jest to powieść stworzona do powolnej lektury, podczas której wyszukamy wielość sensów zawartych w tym utworze. Osobną sferę dociekań może stanowić zagadka głosu ukrytego w kobiecie wspierającej główny tok narracji. „Pożeraczom fabuł” – odradzam, co prawda otrzymają ciekawą historię, ale stracą radość czytania i upajania się, posługując się terminem Ingardena, procesem konkretyzacji.

„Czy tylko wojna, kobiety i narkotyki?”

„Morfiną” pisarz z Pilchowic wkracza na grunt literatury podejmującej zagadnienia historiozoficzne, bowiem ta ważna książka przynosi refleksję nad uwikłaniem człowieka w zdarzenia dziejowe, na które nie ma on wpływu, albo raczej nie chce go mieć. Ta niejednoznaczna pod względem genologicznym powieść jest bardzo ciekawą gatunkową...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"I ludzie będą inni… Piękniejsi, lepsi, bez złości…"


"Ustalenie dokładnego przebiegu pracy nad powstaniem „Wilka” jest zadaniem niezwykle trudnym. Mając do dyspozycji jedynie szczątkowe informacje, znikome ilości faktów przesłoniętych ogromną ilością zmyśleń i dopowiedzeń, nie jest łatwo rekonstruować konkretną, jedynie prawdziwą historię powieści" – pisze we wstępie do krytycznego wydania książki Marka Hłaski Radosław Młynarczyk. Na takim właśnie trochę enigmatycznym, a trochę grząskim historycznoliterackim gruncie sytuuje się „Wilk”, spóźniony debiut autora „Pięknych dwudziestoletnich”, który czytelnicy otrzymują dopiero w 2015 roku. Tak to właśnie z niektórymi książkami bywa, a jakoś szczególnie wiele w tym roku takich tekstów po latach odnaleziono. Lecz po kolei…

Wydawać się mogło, że o prozatorskiej spuściźnie Marka Hłaski historycy literatury napiszą już niewiele albo zgoła nic, a tutaj szczęśliwie na przekór takim stwierdzeniom, na środowisko literackie jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że wspomniany powyżej Radosław Młynarczyk odnalazł w Ossolineum zagubioną, debiutancką powieść młodego adepta sztuki pisarskiej, nad którą Hłasko pracował – na co wskazują wszelkie przesłanki – w roku 1953. Policzmy zatem. Miał wówczas dziewiętnaście lat.

Nie było wcale tak, że „Wilk” był zaskoczeniem dla literaturoznawczego milieu. O istnieniu tekstu – przynajmniej w świadomości autorskiej Hłaski – wiedzieli także i czytelnicy, którzy jego fragment poznali w prasie w roku postalinowskiej odwilży. Młody Hłasko podpisał więc umowę z Iskrami, na mocy której do wydania „Wilka” wydawnictwo się zobligowało, lecz dalszych partii tekstu nigdy do Iskier przyszły pisarz nie dostarczył. I ten jego legendarny wręcz, nieformalny debiut nie ujrzał światła dziennego aż do dzisiaj.

„Wilk” na tle późniejszej twórczości Hłaski stanowi pewną prozatorską osobliwość. Pisarz zazwyczaj jako tworzywa do budowania fikcji literackiej używał – rzec by – otaczającej go rzeczywistości, z obserwacji której konstruował realia powieściowe, na poły fikcyjne, na poły autobiograficzne. Inaczej w „Wilku”, gdyż powieść ta mocno zanurzona jest poprzez podejmowaną problematykę oraz kreację świata przedstawionego w epoce dwudziestolecia międzywojennego. Opisując zatem warszawski Marymont lat trzydziestych, musiał młody pisarz przeprowadzić gruntowny research, bowiem wyłaniający się z powieści świat marymonckiej biedoty i lumpenproletariatu wydaje się nie tyle wiarygodnie odwzorowany, co mocno zanurzony w problemach społecznych i niepokojach trawiących II RP. Skąd czerpał inspirację i wiedzę, które tak brawurowo przekuł na literacką fabułę, skoro stolicę niemal w całości zmiótł i spopielił powstańczy zryw z 1944 roku? A więc i po dawnym Marymoncie nie mogło zostać nawet śladu.

Hłasko niczym najmocniej zaangażowani prozaicy dwudziestolecia odważnie i dojrzale, jak na tak młodego twórcę, mierzy się z problemami natury społecznej. Ten aspekt zbliża tę powieść – tylko poniekąd rzecz jasna – do twórczości Żeromskiego, czy drążącego kwestie społeczne pisarstwa, choćby nawet Jalu Kurka. Można tutaj przy okazji zaznaczyć, że „Wilk” posiada bardzo mocne literackie „patronaty” oraz palimpsesty w postaci odwołań do Dostojewskiego czy Newerlego. Bo jak pisał Jarosław Iwaszkiewicz – "Hłasko jest moralistą. Oczywiście nie moralistą na miarę Dostojewskiego czy Conrada (…). Ma swoją własną szklankę, z której pije gorycz i piękno życia". Tak, jak jedynie gorycz płynącą z życia pije główny bohater „Wilka”, Rysiek Lewandowski, syn marymonckiego woźnicy wypieranego z rynku pracy przez coraz prężniej rozwijający się przemysł samochodowy. O bohaterze napiszę nieco więcej w dalszej części tego krótkiego omówienia – chciałoby się powiedzieć – „najnowszego Hłaski”. Sytuując realia powieści w środowisku lumpenproletariatu, którego trzon stanowili złodzieje, bezrobotni, ubodzy robotnicy, zarówno najemni, jak i ci zatrudnieni w fabryce, prozaik kreśli tło społeczne, w którym przychodzi dorastać Ryśkowi. Hłasko zdaje się mówić, że nędza tej ludności posiada charakter klasowy i niczym genom, jest przekazywana kolejnym pokoleniom. "Bo powiedz sam Rączyn: co kryje się za moim oknem, za twoim, za każdym…? Życie – szmaty niewarte, głód, smród, nędza – wszystko to pomieszało się jak gówno z konopiami". Pytanie postawione Jankowi zawiera w sobie potężny ładunek frustracji wypełniającej bohaterów oraz gorycz ich niemocy, paraliżującej klasowej inercji, która nie pozwala im nic w swym życiu zmienić, bo nie sposób przecież wywrócić na nice społecznej struktury.

Sposób obrazowania i snucia opowieści, zwarzywszy na czas, w którym Hłasko nad książką pracował, mogłyby sugerować, że próbujący zaistnieć w środowisku literackim debiutant usiłował czerpać z poetyki socrealizmu. Ta kwestia wymaga szczególnego doprecyzowania, żeby przypadkiem nie znaleźli się specjaliści od „hermeneutyki” tekstu, którzy przypną autorowi „Wilka” łatkę komunistycznego propagandysty. Że tacy by się znaleźli, szczególnie dzisiaj, nie śmiem w to wątpić. Za tą hipotezą może mgliście przemawiać apoteoza komunizmu, której dokonują strajkujący pracownicy fabryki, skupieni wokół KPP. Dziś nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć, na ile Hłasko zapożyczył z socrealizmu, aby móc zaistnieć jako liczący się pisarz, w czasach zdominowanych przecież przez partyjne dyrektywy przeznaczone dla artystów parających się wszelkimi rodzajami sztuki, w konsekwencji wiążące im ręce i kneblujące usta. Po wtóre, po analizie całego tekstu – który nie jak w przypadku wielu odnalezionych rękopisów będących w praktyce wynikiem pracy edytorów – dochodzimy do wniosku, że jawi się jako skończony i dopracowany. „Wilk” zapowiadał pisarza, który w pełni panuje nad warsztatem. Fabuła jest zwarta, a wątki spójne i domknięte. W przeciwieństwie do wielu młodych adeptów sztuki pisarskiej, niemożliwe jest doszukanie się w „Wilku” infantylności myśli czy uproszczeń w konstruowaniu świata przedstawionego. Dlatego książka literackiego buntownika, gdyby ją wydał, zapowiadałaby twórcę, którego cechuje dojrzałe, a więc krytyczne spojrzenie na świat. Trudno się także w „Wilku” dopatrzeć nachalności i prymitywizmu podstawowej i jedynej metody twórczości artystycznej, jakim w istocie był realizm socjalistyczny, to skrzywione, ideologiczne oraz propagandowe narzędzie partii komunistycznych. Czytając „Wilka” cały czas należy mieć ten kontekst na uwadze.

Wracając do konstrukcji świata przedstawionego, należy dopowiedzieć, że młody adept pióra posłużył się wzorcem tak zwanej powieści środowiskowej. Rysiek Lewandowski jako bohater dogłębnie zanurzony w skrajnej biedzie swojej dzielnicy oraz Janek Rączyn (postać, wokół której zbudowana została warstwa ideowa książki) odzwierciedlają szersze tło natury socjologicznej, charakterystyczne dla drugiej dekady dwudziestolecia. Nie sposób prześwietlić świadomości autorskiej zmarłego pisarza, ale ośmielam się postawić skromną hipotezę, że taki też był jeden z impulsów, jakim, pisząc „Wilka”, mógł kierować się młody Hłasko, aby właśnie to społeczne tło maksymalnie wyostrzyć. Lewandowski żyjący na co dzień w nędzy jest osobliwym idealistą, którego kształtujące się człowieczeństwo każdorazowo jest deptane w zderzeniu z twardym społecznym gruntem, opresyjnej, sanacyjnej władzy. Nie ma on innych marzeń, poza jednym, by żyć lepiej, godniej, intensywniej, inaczej niż dotychczas, nie wiedząc przy tym – jak wielu młodych chłopaków – jak ów zamiar zrealizować. W toku rozwoju zdarzeń prowadzących do jego ziszczenia wiedzie bohatera wiele dróg, niekoniecznie etycznych i zgodnych z prawem. Początkowo ideałem swoistego społecznego mściciela (w ten sposób Rysiek raczej by go nie nazwał, lecz o to z grubsza mu idzie), który wyrównałby społeczne krzywdy był dla niego bohater westernów – Ken Maynard, ale i ta naiwna, młodzieńcza interpretacja otaczającej go rzeczywistości szybko zostaje brutalnie zrewidowana. Ostatecznie kształtujący się ideowy kręgosłup Ryśka zostaje przetrącony w momencie kiedy w 1938 roku zdelegalizowano KPP, z którą wiązał (jak wielu wówczas socjalistów i komunistów) nadzieję na zmianę społecznego ładu. Hłasko opisując dojrzewanie bohatera w konfrontacji z brutalnością czasów, których przyszło mu żyć nie stroni od opisywania konfliktów, jakie kładły się cieniem na polityce społecznej dwudziestolecia i odśrodkowo rozsadzały młode państwo. Przypomina on nam więc takie kwestie jak urągające godności człowieka warunki bytowe ubogiej ludności, wszechobecność przestępstw, nagonkę rządzącego obozu sanacji na komunistów, faszyzację życia społecznego, antysemityzm, dożywotnie przypisanie człowieka do swej klasy, czy powszechną śmiertelność wśród chorych na gruźlicę.

Jak już wspomniałam, kwestia, że Hłasko opisuje dwudziestolecie międzywojenne w pełni wewnętrznych napięć charakteryzujących tę epokę, czyni z „Wilka” pozycję nie lada istotną oraz atrakcyjną, a fakt, że jest to odnaleziony tekst, który przeleżał schowany sześćdziesiąt lat, na dodatek napisany przez jednego z najważniejszych polskich prozaików ubiegłego stulecia, może być także dodatkowym impulsem przyspieszającym lekturę zapełniającą przecież lukę w znajomości pisarstwa autora „Pierwszego kroku w chmurach”. „Wilk” nosi znamiona tekstu, który wyznacza potencjalny rozwój późniejszej drogi twórczej Hłaski i na jej tle – nie ma co ukrywać – jest pozycją mniejszej wagi. Nie jest to powieść wybitna, ale bez wątpienia bardzo dobra.

Podkreślić jeszcze warto, że książka ukazała się w dwóch edycjach; popularnej, w której tekst opatrzono drobiazgowymi przypisami – i tutaj muszę ponarzekać – bo odnosiłam wrażenie, że czasem czynionymi trochę na siłę i lapidarnym posłowiem Młynarczyka oraz w wersji krytycznej, której podstawę stanowi wyczerpujący wstęp odkrywcy „Wilka”. Cóż, wypada stwierdzić, że w kontekście tego, co o „Wilku” napisano, i jakie wiążą się z nim oczekiwania, jest to bodaj (obok „Uległości” Houellebecqa i „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, wydanego w nowym tłumaczeniu) jedna z najgorętszych literackich premier tej jesieni. Premiery spóźnionej o sześć dekad! Zatem do lektury Drodzy Państwo, bo książka jest naprawdę godna uwagi i namysłu. A przed Młynarczykiem za jego dokonanie należy nisko pochylić czoło.

"I ludzie będą inni… Piękniejsi, lepsi, bez złości…"


"Ustalenie dokładnego przebiegu pracy nad powstaniem „Wilka” jest zadaniem niezwykle trudnym. Mając do dyspozycji jedynie szczątkowe informacje, znikome ilości faktów przesłoniętych ogromną ilością zmyśleń i dopowiedzeń, nie jest łatwo rekonstruować konkretną, jedynie prawdziwą historię powieści" – pisze we wstępie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Obsesje”

Stephen King nas rozpieszcza przygotowując zazwyczaj książkę – dwie rocznie. Jako pauzę pomiędzy tomem drugim i trzecim serii kryminałów potraktował bardzo dobrze przyjęty przez fanów i krytyków zbiór opowiadań „Bazar złych snów” będący literackim zapisem kilku obsesji autora i pomimo elementów horroru czy fantastyki bez reszty zanurzony w ludzkim, jak najbardziej codziennym doświadczeniu. Jako wierna czytelniczka wiem, że „Bazar złych snów” nie zachwyca niczym nowatorskim, choć zdecydowanie nowy kierunek obrała perspektywa, z jakiej King spogląda na bohaterów i ich życiorysy. W owym tomie dominuje problematyka – powiedziałabym – obyczajowa, w której jednak niczym w wypaczonym zwierciadle odbijają się koszmary tak naprawdę dręczące większą część ludzkości. Otóż sednem każdego z opowiadań jest motyw starości bądź umierania (bądź obydwa wraz). Już w „Przebudzeniu” King zasygnalizował eschatologiczne treści, pokazał, że jako dobijający do siedemdziesiątki facet za naturalne uważa projektowanie alternatywnych wersji tego, co może istnieć po śmierci. Co interesujące, tanatyczny charakter tych krótkich form literackich jest doskonale wpisany w poetykę nieuświadomionej, podskórnej grozy – tak właściwej stylistyce Kinga – współgrającej ze świetnym poczuciem humoru autora (również właściwemu jego stylowi). Decyduje to o specyfice owego zbioru - nieprzytłaczającej aurze, pomimo podjętej metafizycznej tematyki, przy jednoczesnym ciężarze psychologicznym. Wspólnymi ogniwami poszczególnych tekstów są zagadnienia życia pozagrobowego, moralności, zbrodni i kary, rozliczeń z przeszłością, nadnaturalnych mocy niebezpiecznie ingerujących w realnie istniejącą rzeczywistość. Obok tradycyjnej prozy, tom oferuje dwa utwory poetyckie, niespecjalnie odnajdujące się w całokształcie. Obsesja starości i związanej z nią śmierci przemyca w poszczególne utwory, opatrzone odautorskim komentarzem, sporą dozę kontekstów, ich wychwytywanie zapewnia naprawdę doskonałą frajdę podczas lektury – znajdziemy tu odwołania do twórczości Poego i Faulknera, powraca mit Mrocznej Wieży, nierzadko napotkamy wątki autobiograficzne. „Bazar złych snów” wypada bardzo przekonująco na tle ostatnich, dość słabych powieści. Choć zapewne większość fanów (w tym ja) liczyła na większą dawkę grozy, nie można odmówić autorowi udanej i satysfakcjonującej szerokie gusta czytelnicze pracy.

„Obsesje”

Stephen King nas rozpieszcza przygotowując zazwyczaj książkę – dwie rocznie. Jako pauzę pomiędzy tomem drugim i trzecim serii kryminałów potraktował bardzo dobrze przyjęty przez fanów i krytyków zbiór opowiadań „Bazar złych snów” będący literackim zapisem kilku obsesji autora i pomimo elementów horroru czy fantastyki bez reszty zanurzony w ludzkim, jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Na styku kultur i tożsamości”

Lawrence Osborne rozważa w „Przebaczeniu” moment zderzenia konsumpcyjnego Zachodu z prymitywnym, dość gniewnym światem muzułmanów. Desygnatem europejskiej rozpasanej cywilizacji jest w powieści kosmopolityczna, trwająca kilka dni impreza odbywająca się w zaadaptowanej na marokańskie warunki rezydencji pary homoseksualistów, na którą raz w roku zjeżdżają spragnieni alkoholu, narkotyków i łatwej miłości megalomani. Niczym u Houellebecqa, tak u Osborne’a obserwujemy upadek człowieka odurzonego przygodnym seksem, bezmyślną rozrywką i materialistycznym podejściem do życia. W ten krajobraz przepychu i ekskluzywnej błogości wkrada się niepostrzeżenie tragedia, która staje się katalizatorem tożsamościowych rozliczeń, uwalniania własnych demonów i krępowanych, zazwyczaj nudną i rozczarowującą, codziennością zahamowań. Oto niestroniący od alkoholu David i jego rozchwiana emocjonalnie żona potrącają na pustkowiu ze skutkiem śmiertelnym marokańskiego złodziejaszka i łowcę skamielin, wraz z którym do doskonałej narracji Osborne’a wkracza aspekt zetknięcia się europejskości z kulturą egzotyczną, obcą. Dosadnie autor sportretował wyzwolonych hedonistów z Europy, równie wyraziście odmalował codzienność rdzennych Marokańczyków – ich zwyczaje, trudy egzystencjalne, siłę ich osobowości. W „Przebaczeniu” odsłania się przed nami dramat małżeństwa sfrustrowanego wspólnym, jałowym życiem bez miłości i porozumienia z jednej strony, z drugiej bardziej zatrważa ich bezrefleksyjność w sytuacji śmierci, do której się przyczynili oraz winy i odpowiedzialności. Osborne wskazuje na przepaść dzielącą sportretowane w „Przebaczeniu” kultury – przekonanego o swej wyższości Zachodu z mściwym światem muzułmańskim (symboliczna podróż Drissa do Paryża, gdzie młodzieniec upatrywał szansy na lepszy los i jego gorzkie rozczarowanie), ale także na krańcowe doświadczenia bohaterów, niejednoznaczność ocen ich motywacji i ostateczność wyborów. To bodaj największy atut powieści – do samego końca Osborne tak naprawdę manipuluje czytelnikiem, nie dając jednoznacznych tropów, co do właściwej oceny zachowań bohaterów, a co tylko dobitniej podkreśla nakreślony w powieści kulturowy dystans. „Przebaczenie” to narracja gęsta, zagadkowa i niepokojąca, ufundowana na pewnych bolesnych, cywilizacyjnych doświadczeniach oraz gorzkiej refleksji co do kondycji współczesnego społeczeństwa.

„Na styku kultur i tożsamości”

Lawrence Osborne rozważa w „Przebaczeniu” moment zderzenia konsumpcyjnego Zachodu z prymitywnym, dość gniewnym światem muzułmanów. Desygnatem europejskiej rozpasanej cywilizacji jest w powieści kosmopolityczna, trwająca kilka dni impreza odbywająca się w zaadaptowanej na marokańskie warunki rezydencji pary homoseksualistów, na którą raz w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Ot, życie – wypada rzec”

Często interesujący efekt przynosi twórczość literacka wygenerowana przez uznanych reżyserów filmowych. Przykład włoskiego filmowca Paolo Sorrentino, który postanowił ku zaskoczeniu swoich odbiorców, przedzierzgnąć się w literata, tylko tę konstatację potwierdza. Udana to – i miejmy nadzieję – nie chwilowa konwersja, bo zarówno w filmie, jak i na literackim poletku reżyser ma nam coś istotnego do zakomunikowania. W naszej rodzimej kulturze również można twórców oscylujących na granicy literatury pięknej i filmu wskazać – choćby w postaci Jana Jakuba Kolskiego, autora może nie wybitnych, lecz całkiem przyzwoitych powieści „Dwanaście oddechów”, „Egzamin z oddychania” czy wydanego ostatnio „Lasu, 4 rano”.

Trudno w „Młodości” Paolo Sorrentino (podobnie zresztą jak w przypadku pisarstwa Kolskiego) doszukiwać się znamion arcydzieła, lecz z pewnością poprzez podejmowaną problematykę ta mini powieść (także i film) posiada swój niemożliwy do zanegowania ciężar. Nadmienić jeszcze należy, iż literacki debiut twórcy wybitnego „Wielkiego piękna” stanowi zbeletryzowaną formę scenariusza filmu o takim samym tytule. Forma „Młodości” jest niezwykle – że tak się wyrażę – filmowa, bowiem struktura tekstu przemyślnie skonstruowana została wokół iście kinowych sekwencji. Czytelnik odnosi czasem wrażenie, że autor myśli jak filmowiec (co nie powinno dziwić), który pragnie zaaranżować i przygotować do uchwycenia okiem kamery pewną scenę, po której nastąpi kolejna. I kolejna… Nie ma się co dziwić i ubolewać nad faktem, że Sorrentino wybrał taki właśnie sposób konstrukcji powieści. Naiwny jest czytelnik, który oczekiwał u Włocha epickiego rozmachu na miarę „Wojny końca świata” Maria Vargasa Llosy.

Akcję powieści umiejscowił Sorrentino w luksusowym szwajcarskim kurorcie spa zamieszkiwanym przez bogatych próżniaków. Czytelnikom obytym z klasyką literatury od razu nasunie się skojarzenie z Mannowskim Davos, opisanym przez Niemca w „Czarodziejskiej górze”, od którego jednak Sorrentino się dystansuje. Sportretowani główni bohaterowie narracji – przyjaciele, Fred i Mick, pierwszy światowej sławy kompozytor, drugi wybitny reżyser, również spędzają wakacje w drogim, alpejskim kurorcie. I owo, z pozoru błogie lenistwo, przynosi w obydwu przypadkach słodko-gorzkie rozliczenie z przeszłością i jej ciągłe, podszyte lekką nostalgią przywoływanie. Minione żyje w reminiscencjach, lecz co ważne, w przypadku artystów z „Młodości” nie jest ono rozpaczliwą formą ucieczki przed dyskwalifikującą człowieka we współczesnej kulturze starością, a raczej próbą ocalenia tego, co w ich wspomnieniach pozostało. W tej kreacji dwóch twórców mających swoje najwybitniejsze osiągnięcia dawno za sobą zbliża się poniekąd Sorrentino do konstrukcji Jepa Gambardelli z „Wielkiego piękna”. I bynajmniej z tego zbliżenia się i analogii nie czyniłabym mu zarzutu. Tutaj też Sorrentino sprawnie portretuje szalenie jego zdaniem atrakcyjne postaci artystów-improduktywów. Podobnie jak Jep, także Mick i Fred, mężczyźni stateczni, obyci, pomimo wyraźnych oznak starzenia się bynajmniej nie rezygnują z życia, odcinając, na ile to możliwe, kupony od swojej mijającej z wolna sławy. Starają się żyć na maksymalnie w ich przypadku pełnych obrotach. Bo może być przecież jeszcze gorzej.

Postmodernistyczna kultura cierpi na brak uniwersalnego sensu lub – mówiąc inaczej – nadmiar sensów. W literackim debiucie Sorrentino niczym odprysk odbija się problem, z którego inny pisarz, Michel Houellebecq uczynił jeden z fundamentów swojej prozy. Idzie mi rzecz jasna o pożądanie młodości, kult pięknego ciała, które to przejawia się w powieści zachwytem nad ociekającą seksualnością, goszczącą
w hotelu Miss Universe i jakąś hedonistyczną wręcz przyjemnością czerpaną z masaży. Gdzieś między spacerami i kąpielami przyjaciele rozprawiają na temat swoich fizycznych niedomagań. Ze świetnie napisanych dialogów Micka i Freda wyłania się obraz starości jako ciągłej walki z korodującą pamięcią, z flaczeniem ciała, impotencją i prostatą, a więc wizja jesieni życia daleka od popkulturowych konsumpcjonistystycznych wzorców hołubiących młodość. Stąd też lubieżność, a zarazem rezygnacja we wzroku Micka i Freda na widok jędrnego i proporcjonalnego ciała młodej modelki. Jest starość raczej skonceptualizowana jako totalny rozpad człowieka na poziomie fizycznym i duchowym. Ten pesymistyczny wydźwięk tekstu Sorrentino próbuje złagodzić lekkim humorem, który to humor dystansuje bohaterów od niechybnie czekającej ich erozji ciała i umysłu.

Sorrentino kreśli obraz zmierzchu życia daleki od infantylizującej to zagadnienie kultury masowej, nastawionej jedynie na permanentną konsumpcję. Jeżeli można tak powiedzieć, Włoch pokazuje starzenie się z klasą i sporą dozą autodystansu bohaterów. Owszem, śmierć duszy i beznadzieja starości mogą doskwierać, mogą wręcz boleć i generować strach, lecz przykrywanie ich lukrem infantylnych popkulturowych, podszytych naiwnym świętoszkowatym optymizmem wizji może jedynie wzbudzać zażenowanie i wywoływać salwy śmiechu. Ja pesymizm Sorrentino kupuję w ciemno. Ot, życie – wypada rzec na koniec.

„Ot, życie – wypada rzec”

Często interesujący efekt przynosi twórczość literacka wygenerowana przez uznanych reżyserów filmowych. Przykład włoskiego filmowca Paolo Sorrentino, który postanowił ku zaskoczeniu swoich odbiorców, przedzierzgnąć się w literata, tylko tę konstatację potwierdza. Udana to – i miejmy nadzieję – nie chwilowa konwersja, bo zarówno w filmie, jak i na...

więcej Pokaż mimo to