-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1159
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać415
Biblioteczka
2017-12-30
2017-12-04
Mam mieszane uczucia. Owszem, nie wątpię, że na Litwie mogła to być książka przełomowa, ale dla mnie, osoby spoza opisywanego pokolenia, urodzonej dużo później i w innym kraju, dla której opisywane wydarzenia są odległym wspomnieniem, dla mnie jest więc to książka nieporuszająca emocjonalnie. Nie chwyta za serce, nie pozostanie w mojej świadomości na długo - owszem, jest przygnębiająca, a opisywane doświadczenia/wydarzenia bywają przerażające, ale jednak jestem poza tym pokoleniem i pewnie dlatego nie robi to na mnie aż takiego wrażenia.
Mam mieszane uczucia. Owszem, nie wątpię, że na Litwie mogła to być książka przełomowa, ale dla mnie, osoby spoza opisywanego pokolenia, urodzonej dużo później i w innym kraju, dla której opisywane wydarzenia są odległym wspomnieniem, dla mnie jest więc to książka nieporuszająca emocjonalnie. Nie chwyta za serce, nie pozostanie w mojej świadomości na długo - owszem, jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-10
2017-11-11
2017-04-20
Trochę czuję się zawiedziona faktem, że "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" powstało na podstawie scenariusza - zawsze wydawało mi się, że było odwrotnie.
Czyta się przyjemnie, szybko i ma swój urok, ale jest to jeden z tych przypadków, gdy muszę powiedzieć - film zdecydowanie był lepszy. Książkowa wersja za wiele nie wnosi do historii, jest odtworzeniem filmu. Szkoda.
Trochę czuję się zawiedziona faktem, że "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" powstało na podstawie scenariusza - zawsze wydawało mi się, że było odwrotnie.
Czyta się przyjemnie, szybko i ma swój urok, ale jest to jeden z tych przypadków, gdy muszę powiedzieć - film zdecydowanie był lepszy. Książkowa wersja za wiele nie wnosi do historii, jest odtworzeniem filmu. Szkoda.
2017-12-31
Jako młodzieżówka bazująca na "Dumie i uprzedzeniu" jest całkiem niezła. Fajnie korzysta z wątków i ładnie je przerabia, aczkolwiek dla kogoś, kto obejrzał Lizzie Bennet Diaries samo przerzucenie prozy Austen w wiek XXI nie będzie niczym nowym, a bardziej wtórnym.
Raczej jako ciekawostka dla fanów Austen, a nie pozycja obowiązkowa.
Jako młodzieżówka bazująca na "Dumie i uprzedzeniu" jest całkiem niezła. Fajnie korzysta z wątków i ładnie je przerabia, aczkolwiek dla kogoś, kto obejrzał Lizzie Bennet Diaries samo przerzucenie prozy Austen w wiek XXI nie będzie niczym nowym, a bardziej wtórnym.
Raczej jako ciekawostka dla fanów Austen, a nie pozycja obowiązkowa.
2013-12-30
2017-12-22
2017-12-24
Edith złapała szczęście za nogi. Właśnie poślubiła hrabiego Charlesa Broughtona, młodego arystokratę, spełniając tym samym marzenie swoje i własnej matki. Nikt wokół nie ma wątpliwości, że wybór małżonka powodowany był głównie tytułem i stanem konta. Problemy zaczynają się, gdy do posiadłości Broughtonów przyjeżdża przystojny aktor.
Historię Edith i jej poczynań czytelnik obserwuje z punktu widzenia narratora – aktora, jej przyjaciela i przedstawiciela arystokracji. Opowiada ze swojej perspektywy, tak więc nie poznaje się całego skandalu i jego skutków z pierwszej ręki, ale raz na jakiś czas pojawiają się rozdziały, w których można poznać myśli i odczucia głównych bohaterów historii. Ale przy tym, trudno powiedzieć, czy to narracja wszechwiedząca i po prostu Fellowes nie podołał swojemu zamierzeniu opowiadania o Edith przez jej przyjaciela czy też – i to jest lepsze wyjaśnienie – te rozdziały poświęcone rozmyślaniom Edith, Charlesa i ich rodzin to po prostu fantazja i przypuszczania narratora, który tym samym uzupełnia swoją opowieść.
„Edith poślubiła pewną ideę życia zaczerpniętą z powieści i czasopism. Wyobrażała sobie podróże, pokazy mody i spotkania z Mickiem Jaggerem. Już widziała, jak wydaje na Mauritiusie przyjęcie dla księżnej Michael…”
„Snoby” to satyra na klasę wyższą, arystokratów, którzy choć czasy świetności mają już dawno za sobą, kurczowo trzymają się przeszłości, zasad i tradycji, podtrzymując ułudę wielkości. W tym zaślepieniu są niemal wszyscy, począwszy od głównych bohaterów opowieści, ich rodzin, aż po poboczne postaci i samo społeczeństwo - co przypomina co chwilę narrator [choćby rozstępowanie się tłumów, niczym Morza Czerwonego, by przepuścić utytułowane głowy]. Najlepszym podsumowaniem przekonania o swojej własnej wielkości i niepowtarzalności jest postać lady Uckfield, która niewzruszenie zachowuje się tak, jakby czasy edwardiańskie czy wiktoriańskie trwały w najlepsze.
Jest to jednak jednocześnie satyra niepozbawiona czułości. Fellowes sam wszak jest przedstawicielem brytyjskiej arystokracji, zresztą można podejrzewać, że narrator opowieści to jego alter ego [z powodu m.in. tej samej pozycji obserwacyjnej, jaką zajmują względem reszty swojej klasy – Fellowes wszak związany jest ze światem filmowym]. O wszystkich przywarach arystokracji mówi ciepło, o zaślepieniu i przywiązaniu do przeszłości opowiada z uśmiechem, ani razu nie potępiając wprost czynów Edith czy w ogóle zachowania swojej klasy.
Fellowes niby krytykuje arystokrację, ale jest to krytyka nie pozbawiona ciepła i miłości. Cięta, ale nie bez sympatii – to teoretycznie tylko opowieść o skandalu i romansie, ale sam sposób opowiadania powoduje, że nie sposób się od niej oderwać i nie ma się poczucia nudy czy tego, że wie się, jak historia się skończy.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/226067,snoby
Edith złapała szczęście za nogi. Właśnie poślubiła hrabiego Charlesa Broughtona, młodego arystokratę, spełniając tym samym marzenie swoje i własnej matki. Nikt wokół nie ma wątpliwości, że wybór małżonka powodowany był głównie tytułem i stanem konta. Problemy zaczynają się, gdy do posiadłości Broughtonów przyjeżdża przystojny aktor.
Historię Edith i jej poczynań czytelnik...
2017-03-05
No i świetne zwieńczenie serii. Riordan ładnie podomykał pootwierane wątki, a to co zrobił z historią Leo - cud, miód. Do tego genialny humor, który jak zwykle podnosi jakość i wytykanie kulturowych - znanych chociażby z filmów przygodowych -klisz.
[to teraz najwidoczniej czas na kryminały Riordana :)]
No i świetne zwieńczenie serii. Riordan ładnie podomykał pootwierane wątki, a to co zrobił z historią Leo - cud, miód. Do tego genialny humor, który jak zwykle podnosi jakość i wytykanie kulturowych - znanych chociażby z filmów przygodowych -klisz.
[to teraz najwidoczniej czas na kryminały Riordana :)]
2017-12-23
Powrót do szkolnego rytmu nie jest niczym łatwym, a tym bardziej, gdy dopiero co umknęło się z rąk sił około egipskich bóstw, zaś twoim przyjacielem jest bóg śmierci i chaosu. Do tego dochodzą rozpaczliwe próby ukrycia, z kim spotykasz się po szkole oraz podejmowane próby odkrycia tajemnicy tajemnic.
Sonia wróciła już do szkolnego rytmu, próbuje przyzwyczaić się do normalnego życia, co jak można zgadnąć, po odkryciach, jakie poczyniła podczas letniego obozu, nie jest niczym łatwym. Stara się oddzielić życie zwykłej nastolatki z całym tym bagażem szkoły, nauki, przyjaciółek, którym trzeba by poświęcić czas, rodziców, chcących spędzać wolne chwile z córką i wymagających posłuszeństwa, tak więc życie zwykłej dziewczyny od życia, jakie poznała w Egipcie. Po szkole wymyka się na spotkania z Briantem, ucieka z rodzinnych wydarzeń, by podróżować do magicznych, tajemniczych miejsc, mając nadzieję, że wraz z przyjacielem odkryją wszelkie tajemnice.
„Berło zniszczenia” to druga część Ksiąg Ankh, polskiej serii o egipskich bóstwach. Tym razem Drogosz jasno podzieliła fabułę na dwa, duże, dwutorowo dziejące się, wątki – jedno skupia się na Sonii i Briantem i na ich poszukiwaniach i zgłębianiu informacji, drugie zaś rozgrywa się na kolejnym obozie – na który ściągnięto bohaterów poprzedniego tomu. Oba przeplatają się, czasem się zderzając, nie tworząc jednak ostatecznie żadnej bliżej zwartej fabuły.
Jest lepiej. Bez wątpienia widać, że, w tak zwanym międzyczasie pomiędzy kolejnymi tomami, Eliza Drogosz trochę polepszyła warsztat. Wiadomo, polski w szkole, trochę pewnie pomiędzy popisała, przez co się nieco wyrobiła, ale i pewnie ktoś tym razem przypilnował, by Eliza Drogosz nie pracowała nad książką sama bądź by ktoś korektę książki „Berła zniszczenia” rzeczywiście zrobił [a przynajmniej poprawił co któryś błąd, nie to co w poprzednim tomie, gdzie tylko przeleciano kartki]. Poza tym sam wiek młodej pisarki musiał wpłynąć na fabułę i jakość książki, więc tragedii tym razem nie ma.
Możliwe, że autorka w przypadku drugiego tomu była nieco ostrożniejsza, w każdym razie odbiło się to mocno na fabule. Znaczy, nie należy tego zrozumieć źle, całość nadal brzmi jak rozbujały fanfik, ale w poprzednim tomie plus minus fabuła jakoś się sklejała – miała ręce i nogi, a streszczenie zdarzeń, mimo wszystko, nie nastrajało większych trudności. Tymczasem „Berło zniszczenia” ma fabułę szczątkową. Coś się tam niby dzieje, ale wygląda to na zasadzie – długa rozmowa, co należy zrobić i efekt, będący tym wydarzeniem, kolejna rozmowa i kolejny wynik konwersacji itd. Przy tym niekoniecznie całość splata się w jeden spójny ciąg i pewnie miałoby więcej sensu [i lepszy czytelniczy odbiór], jako historia publikowana w odcinkach, na blogu czy w jakiejś gazecie.
Jest jeden nadrzędny motyw, który teoretycznie to wszystko splata – czyli kwestia mocy Brianta, wpływu Seta i ich połączonych historii. Pomysł dobry – bo wszak Drogosz sięgnęła po postać ewidentnie negatywną w mitologii egipskiej, przeciwnika zwyczajowych bohaterów opowieści i szkoda byłoby tego wyboru nie wykorzystać szerzej. Pojawiają się więc – całkiem słusznie - pytania o zaufanie, przeszłość i odpowiedzialność. Nieźle nawet autorka pociągnęła tę kwestię – i ciekawe, jak rozwiąże to w tomie trzecim, bo tak trochę się zapędziła w kozi róg [i trudno powiedzieć, czy uda jej się z niego wyjść bez szwanku].
Daleka jestem od euforii i entuzjazmu, aczkolwiek zaszedł postęp względem tomu poprzedniego. Językowo jest lepiej – choć nadal mocno czuć wiek i niewyrobienie się autorki, a także lenistwo korekty, które przepuściło błędy, trochę cierpi sama historia Drogosz, ale nadal mam nadzieję, że jak już wyjdzie trzeci tom, to będę mogła z całkowitą pewnością powiedzieć, że dostałam – może nie dobry, ale porządną i znośną młodzieżową powieść przygodową.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/226027,berlo-zniszczenia
Powrót do szkolnego rytmu nie jest niczym łatwym, a tym bardziej, gdy dopiero co umknęło się z rąk sił około egipskich bóstw, zaś twoim przyjacielem jest bóg śmierci i chaosu. Do tego dochodzą rozpaczliwe próby ukrycia, z kim spotykasz się po szkole oraz podejmowane próby odkrycia tajemnicy tajemnic.
Sonia wróciła już do szkolnego rytmu, próbuje przyzwyczaić się do...
2017-12-23
Pierwsze dla mnie spotkanie z twórczością Kasie West - i od razu przyjemna lektura. Może nie powala na kolana, ale jest urocza, ciepła i optymistyczna, nie uciekając przy okazji od trudnych tematów. Ma ciekawych bohaterów i - co jest bardzo ważne - nie demonizuje postaci wokół [czyli nie kontrastuje bohaterów tak, by ktoś był ewidentnie złym tylko dlatego, że stoi pomiędzy Nim a Nią].
Miło to się czyta, z chęcią sięgnę po kolejne książki West.
Pierwsze dla mnie spotkanie z twórczością Kasie West - i od razu przyjemna lektura. Może nie powala na kolana, ale jest urocza, ciepła i optymistyczna, nie uciekając przy okazji od trudnych tematów. Ma ciekawych bohaterów i - co jest bardzo ważne - nie demonizuje postaci wokół [czyli nie kontrastuje bohaterów tak, by ktoś był ewidentnie złym tylko dlatego, że stoi pomiędzy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-21
Specyficzny kryminał - z jednej strony niby zagadka jest, z drugiej akcja skupia się na wszystkim wokół. Lekkie w czytaniu, do pochłonięcia podczas jednej lektury. Z pewnością nie tak emocjonujące, jak obiecuje okładka, za to do szybkiego ulotnienia się z głowy.
Specyficzny kryminał - z jednej strony niby zagadka jest, z drugiej akcja skupia się na wszystkim wokół. Lekkie w czytaniu, do pochłonięcia podczas jednej lektury. Z pewnością nie tak emocjonujące, jak obiecuje okładka, za to do szybkiego ulotnienia się z głowy.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-16
2017-12-20
Wiele potrafię zrozumieć i przebaczyć w romansach, a już szczególnie w romansach świątecznych. Wiadomo, mgiełka tej specyficznej, gwiazdkowej atmosfery, która dodaje jeszcze trochę bajkowego, magicznego i optymistycznego z gatunku Patrzę na Świat zza Różowych Okularów ducha do powieści. Tak więc wiadomo, dużo cukierkowatości, która jednak odpowiednio podana może stać się atutem książki.
U Prowse zaś trudno powiedzieć. Z jednej strony ma w sobie trochę tej magii, z drugiej, nawet ona nie może ukryć naiwności całej historii. Tak wielkiej, że nawet przymrużenie oka na to, że to taka konwencja, nie zmienia faktu, że bohaterowie są zbyt naiwni i nierealni nawet na tę opowieść. Bo - z jednej strony, wspomniana świąteczna konwencja, miłość, szczęście, kolędy i śnieg, z drugiej zaś - ciągłe przytaczanie tragedii, zła świata. To się gryzie, bo w żadnym punkcie nie następuje wyrównanie, przezwyciężenie dobrem tych złych elementów, co znowu odbiera trochę bajkowości całej historii.
A przecież Prowse umie pisać świąteczne powieści i ładnie równoważyć pozytywne i negatywne aspekty w swoich historiach - co udowodniła w "Świątecznej kafejce". Tak więc, no niestety, tym razem mnie pani zawiodła, pani Prowse.
Wiele potrafię zrozumieć i przebaczyć w romansach, a już szczególnie w romansach świątecznych. Wiadomo, mgiełka tej specyficznej, gwiazdkowej atmosfery, która dodaje jeszcze trochę bajkowego, magicznego i optymistycznego z gatunku Patrzę na Świat zza Różowych Okularów ducha do powieści. Tak więc wiadomo, dużo cukierkowatości, która jednak odpowiednio podana może stać się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-20
„Nie ma kogoś takiego jak seryjna zabójczyni” – Roy Hazelwood, profiler przestępstw na tle seksualnym i pionier profilerowania zboczeńców seksualnych.
Nannie Doss, Mary Ann Cotton, Daria Sałtykowa, Kate Bedner czy Anna Hahn – co łączy te nazwiska? Wszystkie były seryjnymi morderczyniami i swego czasu było o nich głośno. Prawie o wszystkich zapomniano – pamięć o ich zbrodniach przetrwała w piosenkach, przestrogach wypowiadanych przez rodziców dzieciom, by te nie broiły bądź też jako na poły legendarna postać, jak to się stało z Elżbietą Batory. Ta ostatnia zresztą prawdopodobnie będzie jedynym znaną czytelnikom bohaterką książki Telfer.
„Seryjne zabójczynie. Najsławniejsze morderczynie w dziejach” to wielka kopalnia informacji. W zasadzie prawie wszystkie podane nazwiska, to osoby nieznane polskim czytelnikom. Nie dlatego jednak, że rozegrały się dawno temu w odległej Ameryce, bo nie w tym rzecz. Po pierwsze, mniej więcej połowa miała miejsce w krajach bliższych Polsce – we Francji, Anglii czy Egipcie. Po drugie – bo przecież do najsłynniejszych przypadków seryjnych morderstw, o jakich się po dziś dzień pamięta, należą i zbrodnie popełnione właśnie dawno, dawno temu.
Z czego to więc wynika? Ano z tego, czego dowodzi Tori Telfer – z tego, że o kobiecych, seryjnych zbrodniach się nie pamięta. Pojawiają się z pompą niczym jakieś jasne gwiazdy w prasie, gdy następuje odkrycie zbrodni, ale gasną szybko, wraz z rychłą utratą zainteresowania mediów. Ich nazwiska i przydomki znikają z gazet i z pamięci masowej, by ostatecznie utracić nawet status mglistego wspomnienia.
Oczywiście, trudno wypowiadać się o tym, jak dokładnie sprawa się ma w krajach bezpośrednio zainteresowanych, w takiej Ameryce, która plus minus co dekadę kolejną „najpotworniejszą seryjną morderczynię”, ale czytając Telfer nie można nie odczuć, że w przypadku kobiet, które zabijają, społeczeństwo cierpi na jakąś zbiorową amnezję. Odkrycia, że płeć piękna może mordować, szokują, ale jest to szok jedynie chwilowy, po którym znowu następuje otępienie i wyparcie. Widać to także na przykładzie Polski – seryjne morderstwa wydają się być domeną Ameryki, lecz i tutaj można znaleźć nazwiska kobiet, które zabijały w ilościach hurtowych. Wiktoria Szyfersowa i Marianna Szymczakowa, madame Guzowska, Zimna Lucyna czy Klimek i Baniszewski [aczkolwiek dwie ostatnie panie wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych].
Innymi słowy te tytułowe najsławniejsze morderczynie niekoniecznie są najsławniejsze. Owszem, w krajach, gdzie owe zbrodnie popełniono, nazwiska sprawczyń mogą być szerzej znane –jak w przypadku Rayi i Sakiny, egipskich sióstr. Prawdopodobnie połowa z wymienionych przez Telfer nazwisk może się jeszcze kojarzyć czytelnikom anglojęzycznym – bo wszak mimo wszystko zbrodnie zostały popełnione na terenach ich kraju, były głośno omawiane swego czasu przez gazety i, znając tendencje ludzkości do ciągłego przetwarzania informacji, całkiem możliwe, że nakręcono o tych morderczyniach jakiś film czy dwa.
Nie zmienia to jednak wszystko faktu, że Telfer z detektywistycznym zacięciem opisuje kolejne przypadki, wyłowione z mroków historii, literacko przetwarzając kolejne sprawy. Ożywia źródła, czasem tylko dając się ponieść sensacyjności danego tematu, zbacza z ścieżki faktów. Może nie jest to opracowanie doskonałe, ale jako początek i zachęta do szerszego badania spraw sprawdza się znakomicie.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/225817,seryjne-zabojczynie
„Nie ma kogoś takiego jak seryjna zabójczyni” – Roy Hazelwood, profiler przestępstw na tle seksualnym i pionier profilerowania zboczeńców seksualnych.
Nannie Doss, Mary Ann Cotton, Daria Sałtykowa, Kate Bedner czy Anna Hahn – co łączy te nazwiska? Wszystkie były seryjnymi morderczyniami i swego czasu było o nich głośno. Prawie o wszystkich zapomniano – pamięć o ich...
2017-12-17
Końcówka millenium, Wielki Pożar w Londynie w 1666, wykopanie szczątków Miltona i sprzedanie ich na targu oraz morderstwa Kuby Rozpruwacza – co łączy te wszystkie wydarzenia?
Chris, młody, zdolny programista, ma rozwiązać problem milenijny – wraz z końcem 1999 roku przestać ma działać cała sieć komputerowa. Zamknięty w sobie, za najbliższego znajomego ma Lucy – ekscentryczną, nieco przerażającą koleżankę z pracy. Pewnego dnia na targu staroci znajduje tajemniczą układankę. Jej zakup uruchamia całą lawinę zdarzeń – skacząc poprzez wieki i wydarzenia.
Akcja „Małych ludzi” toczy się kilkutorowo, w kilku przestrzeniach i stuleciach. Wątki przeplatają się wzajemnie, całość „przeskoków” uruchamia się wraz z zakupem tajemniczej, starej, na pozór bezużytecznej zabawki. To swoista podróż w czasie, co do której nie do końca wiadomo, kogo ona dotyczy. Chrisa? Zabawki? Czytelnika? A może wszystkich razem? Zagadka zawirowań fabularnych, przeskoków w czasie i powiązań pomiędzy kolejnymi wydarzeniami wyjaśni się dopiero w wielkim finale.
Każda sekwencja czasowa jest swoją odrębną całostką – tzn., owszem są rozbite na epizody, wymieszane ze sobą, ale jednocześnie każda z nich jest swoim własnym tworem. Napisane w zupełnie innym stylu, o innej budowie, sposobie narracji i prowadzenia akcji – są więc listy od Kuby Rozpruwacza o popełnianych zbrodniach, są wspomnienia pewnego służącego, są dwie narracje trzeci osobowe – Williama Blake’a mającego obsesję na punkcie Miltona i Chrisa, próbującego zapobiec katastrofie milenijnej. Niejednokrotnie wydaje się, jakby to były cztery osobne fabuły, cztery osobne historie nie mające ze sobą nic wspólnego, jakby wrzucono kilka książek w jedno.
Jest to złudzenie pozorne, bo kolejne wątki mają ze sobą więcej wspólnego niż można by się spodziewać. Poszczególne motywy pojawiają się w kolejnych opowieściach, wrzucone jakby mimochodem, dzięki czemu historie splatają się i są jakoś powiązane. Choćby – Lucy ma obsesję na punkcie Kuby Rozpruwacza i pożycza Chrisowi komiks o jego zbrodniach, a w historii Williama pojawiają się co i rusz odniesienia do twórczości Miltona.
Prócz tego wszystkie te opowieści łączy jeden, znaczący motyw. Wszystkie opowiadają o momentach przełomowych, znaczących i mocno zapisujących się na kartach historii. Łączą je emocje, jakie odczuwają bohaterowie – przerażenia przez tym, co przyniesie przyszłość, bo skoro mogło lub może dojść do takiego przerażającego zdarzenia, jak morderstwa Kuby Rozpruwacza czy niemalże sprzedawanie szczątków dopiero co odkopanego grobu, to do czego jeszcze zdolna jest ludzkość, co ją może zatrzymać. To ciągłe poczucie, że świat taki, jaki znamy, się zaraz skończy – dosłownie [wątek Chrisa] czy przenośnie [wszystkie pozostałe wątki]. Hughes ciągle zadaje pytania, jak daleko można się posunąć, gdzie postawi się granicę.
Ciągły strach, przerażenie towarzyszy bohaterom lub wybrzmiewa z ich opowieści – kolejnym wątkom towarzyszy brutalność, agresywność czy twarda prymitywność, wynikająca choćby ze sposobu mówienia Lucy lub listów Kuby Rozpruwacza. To wszystko składa się na specyficzną atmosferę powieści, która także spaja wszystkie wątki.
„Mali ludzie” to powieść specyficzna, trudna w odbiorze – mnogość wątków, które z pozoru trudno powiązać między sobą, niełatwy język czy brutalność przekazu – jednak warto po nią sięgnąć, zmierzyć się z tekstem. Z pewnością jest to debiut jak najbardziej obiecujący i można ze spokojem wyczekiwać kolejnej powieści Hughesa.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/225557,mali-ludzie
Końcówka millenium, Wielki Pożar w Londynie w 1666, wykopanie szczątków Miltona i sprzedanie ich na targu oraz morderstwa Kuby Rozpruwacza – co łączy te wszystkie wydarzenia?
Chris, młody, zdolny programista, ma rozwiązać problem milenijny – wraz z końcem 1999 roku przestać ma działać cała sieć komputerowa. Zamknięty w sobie, za najbliższego znajomego ma Lucy –...
2017-12-13
Zaczęło się całkiem nieźle, a potem dopuszczono pamiętniki głównej bohaterki do głosu i wtedy wszystko się pogorszyło. W romansach jestem w stanie znieść mnóstwo głupot, począwszy od klisz i schematów, po co najmniej zastanawiające pomysły bohaterów, by rozwiązać jakiś problem czy wyznać/przeprosić tę drugą połówkę. Niestety tu skumulowano tyle głupot, że nie da się przejść koło temu obojętnie. Naiwność, sztucznie brzmiące dialogi czy pretensjonalni bohaterowie - a to dopiero początek. Dla dobra wszystkich lepiej nie sięgać po tę pozycję australijskiej pisarki.
Zaczęło się całkiem nieźle, a potem dopuszczono pamiętniki głównej bohaterki do głosu i wtedy wszystko się pogorszyło. W romansach jestem w stanie znieść mnóstwo głupot, począwszy od klisz i schematów, po co najmniej zastanawiające pomysły bohaterów, by rozwiązać jakiś problem czy wyznać/przeprosić tę drugą połówkę. Niestety tu skumulowano tyle głupot, że nie da się przejść...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-12
Kolejny romans idealny na chwile przerwy w zimowe dni. Lekkie to i przyjemne, a poza tym wciąga całkowicie - choć fabuła głupiutka i przewidywalna [obstawiłam już trzy pairingi, jeden się spełnił, drugi - co wynika z opisu kolejnej części - też, podejrzewam, że z trzecim będzie podobnie], to nie odbiera to ani przyjemności z lektury, ani gorączkowemu kibicowaniu bohaterom w drodze do ich happy endu. Z płynnego czytania niestety wytrącają zamieszczone na początku każdego rozdziału "złote myśli", które brzmią jak wyimek z Coelha, względnie - z sekcji porady w jakimś kolorowym pisemku.
Kolejny romans idealny na chwile przerwy w zimowe dni. Lekkie to i przyjemne, a poza tym wciąga całkowicie - choć fabuła głupiutka i przewidywalna [obstawiłam już trzy pairingi, jeden się spełnił, drugi - co wynika z opisu kolejnej części - też, podejrzewam, że z trzecim będzie podobnie], to nie odbiera to ani przyjemności z lektury, ani gorączkowemu kibicowaniu bohaterom w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-12
Rozumiem doskonale, dlaczego ludzie zaczytują się w powieściach Kasie West. Jej książki iskrzą bowiem od humoru, dialogi napisane są na tyle realnie, że gdyby ktoś mi powiedział, że West po prostu przepisała rozmowę podsłuchaną np. w metrze, uwierzyłabym.
Do tego postaci - prawdziwe, miłe, do których łatwo nabrać sympatii. Jest tak nawet jeśli ma się do czynienia z Tym Trzecim czy też teoretycznymi antagonistami - nie sposób im odmówić jakichś racji, nie są demonizowani [a scena, w której Caymen mówi, że "no może niekoniecznie nim" jest świetnie rozegrana i nie rani żadnej z osób i po prostu brzmi, wygląda jak normalny kosz dany jednemu nastolatkowi przez innego nastolatka]. Autentycznie byłam w stanie polubić prawie wszystkich, a spośród teoretycznych antagonistów nie załapałam sympatii tylko do dwójki.
Poza tym fabuła - lekka, ale niepozbawiona głębszego wydźwięku. Taka na jeden wieczór [czy też noc - jak usiadłam do lektury w czasie przerwy między nauką, tak przeczytałam to jednym ciągiem i do podręcznika już nie wróciłam]. Trochę przypomina mi twórczość młodzieżową Cabot - czyli lekka historia niepozbawiona humoru z miłymi bohaterami i bez jakichś super tragicznych zdarzeń, a jednak ma jakiś głębsze treści.
Tyle że... mój największy problem z tą książką jest taki, że... cóż, w sumie nie rozwiązuje swoich podstawowych problemów. Czyli - początkowo jest pewien problem [a raczej problemy], przewijają się one przez całą książkę i wiadomo, że jest to rzecz, która spędza sen z powiek Caymen i że to sprawa dość poważna, napędzająca de facto całą fabułę i w sumie kończy się z tym samym problemem, co na początku, tylko, że zamiecionym przez dywan. West niby go rozwiązuje, ale tak naprawdę nie rozwiązuje go wcale [nie zdziwiłabym się, gdyby większość czytelników tego nie zauważyło, bo można dać się zwieść przez inne wątki]. Do tego jest rozwiązanie typu deus ex machina... i naprawdę, pani West, można było całość rozwiązać dużo lepiej, nie uciekając się do wyskakiwania z rozwiązaniem niczym filip z konopi.
W sumie więc nie wiem, co sądzić o tej książce. Świetnie się ją czytało, ale jednak pewne rozwiązania zawodzą.
Rozumiem doskonale, dlaczego ludzie zaczytują się w powieściach Kasie West. Jej książki iskrzą bowiem od humoru, dialogi napisane są na tyle realnie, że gdyby ktoś mi powiedział, że West po prostu przepisała rozmowę podsłuchaną np. w metrze, uwierzyłabym.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDo tego postaci - prawdziwe, miłe, do których łatwo nabrać sympatii. Jest tak nawet jeśli ma się do czynienia z Tym...