-
ArtykułyKapuściński, Kryminalna Warszawa, Poznańska Nagroda Literacka. Za nami weekend pełen nagródKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyMagiczna strona Zielonej Górycorbeau0
-
ArtykułyPałac Rzeczypospolitej otwarty dla publiczności. Zobaczysz w nim skarby polskiej literaturyAnna Sierant2
-
Artykuły„Cztery żywioły magii” – weź udział w quizie i wygraj książkęLubimyCzytać61
Biblioteczka
2016-03-12
2016-04-28
2019-06-24
2016-09-05
"Jądro ciemności" - książka z ambicjami, świetnie obrazująca ludzkie zachowania, człowiecze wnętrze [pięknie opakowane w metafory], jednak Conrad napisał to z typowym dla siebie moralizatorstwem i manierą, która niszczy przyjemność z lektury.
"Jądro ciemności" - książka z ambicjami, świetnie obrazująca ludzkie zachowania, człowiecze wnętrze [pięknie opakowane w metafory], jednak Conrad napisał to z typowym dla siebie moralizatorstwem i manierą, która niszczy przyjemność z lektury.
Pokaż mimo to2016-11-18
2016-12-29
Kolejna wspaniała część trylogii Cielesz. Nadal nie lubię Toffi, zaś Julianna zyskuje z każdą stroną - naprawdę dobrze napisana kobieca postać - czuć jej siłę, opiekuńczość, zaradność, choć przez większość książki w zasadzie depczą bohaterowie po jej śladach z przeszłości - a takich bohaterek nadal nam brakuje.
Kolejna wspaniała część trylogii Cielesz. Nadal nie lubię Toffi, zaś Julianna zyskuje z każdą stroną - naprawdę dobrze napisana kobieca postać - czuć jej siłę, opiekuńczość, zaradność, choć przez większość książki w zasadzie depczą bohaterowie po jej śladach z przeszłości - a takich bohaterek nadal nam brakuje.
Pokaż mimo to2016-12-30
Podczas wycieczki urządzonej przez znajomych Adam znajduje w porzuconej chatce pozostawiony pamiętnik. Zafascynowany losami zakochanej pary opisywanymi przez autorkę, a także prośbami Toffi, dziewczyny, która mu się podoba, postanawia odnaleźć jej córkę – Juliannę i poznać jej dalsze losy.
Ta historia podzielona została przez Ewę Cielesz na trzyczęściową opowieść. „Córka Cieni” to saga rodzinna rozgrywająca się na tle losów XX-wiecznej Polski. Począwszy od historii Magdaleny i Piotra rozgrywającej się w czasach Dwudziestolecia Międzywojennego i II Wojny Światowej aż po czasy powojenne i dzieje Julianny, a także XXI wiek i życie jej córki i wnuczki jej wuja.
Cielesz wywiązuje się, jeśli chodzi o aspekty historyczne. Wydarzenia przedstawiane są zgodne z historią, umieszcza charakterystyczne zdarzenia, by co bystrzejszy czytelnik mógł domyślić się, jaki jest rok, ale nie robi tego w sposób nachalny. Brak zatem wprost kierowania do odbiorcy informacji, który to jest rok i co się wtedy ważnego działo, dzięki czemu opowiedziana historia Julianny i jej rodziców staje się bardziej naturalna, nie tracąc jednak na wiarygodności. Co prawda z początku idzie to Ewie Cielesz topornie - wspomnieć choćby pierwszy tom i Adama tłumaczącego dokładnie, co się wtedy działo, ale można zrzucić to na barki tego, że jako student historii znając wydarzenia, boi się o losy kobiety z pamiętnika. Ale im dalej w powieść, tym lepiej.
Niewątpliwą zaletą trylogii „Córki Cieni” jest postać Julianny. To bohaterka niezwykle silna, zaradna, niesamowicie bystra i inteligentna, a także niczym kameleon umiejąca się dostosować do każdych warunków, nie tracąc jednakże umiejętności wypowiadania własnego zdania, choćby było ono sprzeczne z życzeniem ogółu. Przystaje na pomoc innych, mimo to zachowuje samodzielność i nie staje się bezwolna i bierna, czekając na to, co jej los przyniesie. Ona i jej matka to dwie ciekawe postacie kobiece, jakich brakuje w tzw. literaturze kobiecej [zwłaszcza polskiej].
Co do poczynań współczesnych bohaterów trylogii – Adama, a także jego towarzyszy – Toffi i Maksa – można im zarzucić jedynie brak umiejętności korzystania z Internetu. Adam szuka Julianny Dors tak, jak szuka się igły w stogu siana – jeździ po Polsce, przepytuje ludzi [co można uznać ze strony autorki za daleko idący optymizm – każdy napotkany jest bardzo miły i z radością pomaga] i szuka wiatru w polu i to w sumie cud, że osiąga jakiekolwiek rezultaty, ale cóż „duch Magdaleny” ciągle czuwa. Co prawda przez większość czasu trudno domyślić się, jak w bardzo współczesnych czasach żyje Adam i reszta [brak wzmianek o jakiś wydarzeniach mogących naprowadzić czytelnika na trop], ale w momencie, gdy wiadomo już, że istnieje u nich Internet, trudno nie dziwić się, że nie wykorzystują tego wynalazku do poszukiwań [co musiałoby je przyspieszyć zważywszy na losy Julianny].
Nie zmienia to jednak wszystko faktu, że całość dobrze się czyta. Dobrym pomysłem był podział całej fabuły na trzy części, dzięki czemu ładnie się to wszystko dzieli – pierwsza część to preludium do opowieści, druga to poszukiwania, a trzecia [z częścią drugiej] to reszta historii. Dobrze, że czytelnik nie siedzi cały czas w przeszłości [choć na to się zanosi w „Siedmiu szmacianych datach” – pierwszej części], że poprzeplatane jest to z teraźniejszością. Choć Adam nie jest ani w połowie tak interesujący i dobrze napisany jak Julianna, to o jego losach da się czytać bez zgrzytania zębami. Miło, że nie został wykorzystany do jedynie jako posłaniec i pretekst do opowiedzenia historii Dors, choć przerywniki z wątkiem jego życia nie należały do ulubionych momentów lektury.
„Córka Cieni” to intrygująca saga. Czyta się to szybko, jest w miarę dobrze napisana, a co najważniejsze – brak w nich błędów czy to historycznych czy też fabularnych [a przy ilości wątków poprowadzonych w trylogii nie brakowało możliwości potknięć]. Do tego Cielesz panuje nad całością i wszystkie postacie wspomniane mają swoje uzasadnione, zaś ukazana w pierwszym akcie przysłowiowa strzelba, wystrzeliwuje w akcie trzecim. Dlatego warto dać Ewie Cielesz szansę, wszak brakuje takich opowieści i takich bohaterów.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/198033,corka-cieni
Podczas wycieczki urządzonej przez znajomych Adam znajduje w porzuconej chatce pozostawiony pamiętnik. Zafascynowany losami zakochanej pary opisywanymi przez autorkę, a także prośbami Toffi, dziewczyny, która mu się podoba, postanawia odnaleźć jej córkę – Juliannę i poznać jej dalsze losy.
Ta historia podzielona została przez Ewę Cielesz na trzyczęściową opowieść. „Córka...
2016-10-10
Podporządkowanie. Posłuszeństwo. Służba. To hasło codziennie powtarzają pszczoły zamieszkujące jeden z uli, gdzie społeczność jest mocno zhierarchizowana. Powtarza je i Flora 717, pszczoła pochodząca z najniższej warstwy ula, z rodu sprzątaczek. Powtarza je mimo że codziennie jest poniżana, czy to ze względu na swoją niezgrabność czy to ze względu na swoją pracę. Powtarza je, zdobywając kolejne awanse i stając się ni stąd ni zowąd największym zagrożeniem ula.
„Rój” to powieść porównywana do „Folwarku zwierzęcego” Orwella. Jest to porównanie na wyrost – owszem pomysł na ukazanie systemu totalitarnego przez pryzmat zwierzęcej społeczności jest taki sam, ale Paull kuleje tam, gdzie Orwell błyszczy.
Ul Paull to świat mocno zhierarchizowany. Świetnym pomysłem było sięgnięcie do świata pszczół, a już w ogóle sukces, że udało się jej ukazać społeczność pszczół w sposób ciekawy – poszerzając wiedzę czytelnika, a jednocześnie nie zanudzając go zbytecznymi informacjami prosto z Wikipedii. Ładnie wyszło przełożenie systemu totalitarnego na świat pszczół, co prawda w którymś momencie zaczyna to nieco kuleć, gdy już wszystko zaczyna się mieszać – co, gdzie właściwie się znajduje. Wprawdzie całą tę strukturę skądś już się zna – przy obecnym wysypie dystopii trudno na coś nie trafić – ale samo przełożenie na świat ula daje pewny powiew świeżości. Niewielki, ale zawsze jakiś.
Także główna bohaterka nie zawodzi. Przez większość czasu zagubiona, nie wiedząca, co ze sobą zrobić, jak działa ten świat, w którym się znalazła – poznawanie struktury ula przez Florę 717 jest poznawaniem społeczności pszczół przez czytelnika – i to działa, a przy okazji miło obyć się bez wstępnego tzw. origin story, skąd, co, jak i dlaczego [choćby sama scena z legendami – wspomnienie o początkach ula, o micie założycielskim, ale jednocześnie praktycznie nie powiedzenie o tym za wiele]. Prócz tego Flora 717 polega na instynkcie – i to też jest logiczne, patrząc na świat zwierząt – co również wypada całkiem nieźle i nawet nie denerwuje swoim zachowaniem, co z kolei można uznać za unikatowe jeśli chodzi o postacie kobiece w dystopiach – gdzie niemalże wszystkie zostały napisane jako ideały. Tu na szczęście tego brak – Flora 717 doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że popełnia błędy, ba!, że to, co robi, jest złe [tylko, dlaczego brak wyrzutów sumienia, oh! dlaczego]. Pod tymi względami główna bohaterka „Roju” wyróżnia się pozytywnie na tle reszty.
Niestety powieść kuleje fabularnie. Wewnętrzne sprzeczności z gatunku – nagnijmy przedstawiony świat pod wizję autorki – niszczą całkiem nieźle zbudowaną rzeczywistość. Choćby zasady – od początku czytelnik wie, że zasady są najważniejsze i nie można ich łamać. No ale, gdy Flora 717 wpada w kłopoty – oczywiście, może je złamać i przeżyć. Gdyby to do czegoś prowadziło – czemu nie, może da się wybaczyć jeden taki mankament. Ale tak dzieje się niemalże co chwila i niestety to wszystko ciągnie książkę w dół.
„Ułomność to zło. Ułomność jest zakazana... Odmienność to nie to samo, co ułomność.”
Jak na debiut jest nieźle. Czyta się ją lekko – dużą rolę ma fakt, że naiwność to niemalże drugi tytuł książki – i to w kontekście „Folwarku zwierzęcego” jest największym problemem – „Rój” zbyt łatwo odłożyć po przeczytaniu i po prostu o nim zapomnieć. „Folwark zwierzęcy” nadal pozostaje niedoścignionym wzorem.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/193563,roj
Podporządkowanie. Posłuszeństwo. Służba. To hasło codziennie powtarzają pszczoły zamieszkujące jeden z uli, gdzie społeczność jest mocno zhierarchizowana. Powtarza je i Flora 717, pszczoła pochodząca z najniższej warstwy ula, z rodu sprzątaczek. Powtarza je mimo że codziennie jest poniżana, czy to ze względu na swoją niezgrabność czy to ze względu na swoją pracę. Powtarza...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-26
„Masz 21 lat”. Tyle tylko wie Emily po przebudzeniu. Z jakiegoś powodu poddała się zabiegowi usuwającemu pamięć i teraz ma zacząć nowe życie pod nowym imieniem, w nowym miejscu. Niedługo jednak cieszy się tą zmianą, bowiem pewnego dnia nieznajomy mówi jej, że jest potomkinią Elżbiety Batory, na jej życie czyhają Łowcy. I że musi uciekać.
Emily czy też raczej Audra, jak się wkrótce okazuje, postępuje tak, jak zrobiłaby to każda nagabnięta przez nieznajomego opowiadającego niestworzone rzeczy, mianowicie nie wierzy. Tyle że niebezpieczeństwo nadchodzi, zostaje zaatakowana, a ona musi odkryć, dlaczego ktoś próbuje się jej pozbyć. Aby to zrobić, powinna przypomnieć sobie przeszłość i ruszyć śladami przebytej wędrówki sprzed decyzji o pozbyciu się pamięci. Tylko komu ma zaufać?
„Potomkowie” to kolejna powieść średnio znanej w Ameryce Tosci Lee. Autorka „Legendy Sheby” tym razem na swoje barki wzięła historię Elżbiety Batory czy też jak to ładnie ujęła „największej seryjnej morderczyni wszech czasów”. Pomysłowość autorów powieści młodzieżowych nie zna granic, dlatego trzeba się cieszyć, że nie zrobiła z rodu Bator wampirów, choć byłoby to najlogiczniejsze – za to dała im moce przekonywania dzięki sile woli.
Co prawda nie da się ukryć, że Tosca Lee przywołała całą historię Batory. Choć jest to wiedza w zasadzie z Wikipedii, to obyło się bez przeinaczania faktów i jedyny dodatek stanowi wymyślona przez autorkę fabuła potomków Krwawej Hrabiny.
Prócz tego jednak znajomość faktów autorki, Tosci Lee jest zabawna. Cechując się typowym [niestety] dla Ameryki spojrzeniem na Europę, opisuje ich mieszkańców jako tych znających z jakiś tuzin języków [czy nikogo nie dziwi, że europejski odłam Potomków potrafi dogadać się w każdym kraju w rodzimym dla rozmówcy kraju?], niemalże nie zwracając uwagi na kilkutysięczne odległości, które każe pokonywać swojej bohaterce – niczym Bond przemierzy pół świata. Do tego podstawowym językiem komunikacji jest angielski – czy to zostawiając gdzieś notatki, czy listy, czy też po prostu w rozmowie wszyscy się nim perfekcyjnie posługują. Nieważne czy chodzi o Wiedeń czy o jakieś maleńkie węgierskie miasteczko – nie ma większych problemów. Szkoda, że rzeczywistość aż tak optymistycznie nie wygląda.
Na szczęście sytuację ratują bohaterowie. Są tacy, jacy powinni być – w końcu to, jak postrzegają ich czytelnicy jest wynikiem ich widzenia przez narratorkę powieści czyli Audry będącą podejrzliwa z racji braku wspomnień – a zatem nieufni, tajemniczy, pełni sekretów i niedomówień. Generalnie sprawnie napisani– dźwigają ciężar historii często pełnej dziur i zapychaczy, choć niejednokrotnie zostają przez autorkę zmuszeni do wysnuwania wniosków z powietrza [część wskazówek, jakie Audra pozostawiła sobie przed poddaniem się zabiegowi, są na tyle trudne, że aż dziw, że odkryli, o co chodzi; niestety czytelnik zostaje pozostawiony z wątpliwościami, bo nikt nie tłumaczy, co i jak].
„Potomkowie” na siłę jest pisana jako seria. Większość książki to zapychacz - podróże tam i z powrotem po Europie, ciągłe ucieczki nie wiadomo właściwie po co, poszukiwania de facto bezcelowe, zaś całość zaczyna się rozkręcać dopiero pod koniec. Bezsensowny cliffhanger zaserwowany przez autorkę, bowiem ze spokojem mogło mieć jeszcze sto stron, które zakończyłyby historię.
A tak czytelnicy muszą poczekać aż Lee napisze drugi [i możliwe, że ostatni] tom „Piętna Krwawej Hrabiny”, by poznać decyzje Audry i dowiedzieć się, za co tak ważnego niektórzy pragną zabić. Lektura na jeden wieczór z fabułą pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji, jednak bez fajerwerków.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/197723,potomkowie
„Masz 21 lat”. Tyle tylko wie Emily po przebudzeniu. Z jakiegoś powodu poddała się zabiegowi usuwającemu pamięć i teraz ma zacząć nowe życie pod nowym imieniem, w nowym miejscu. Niedługo jednak cieszy się tą zmianą, bowiem pewnego dnia nieznajomy mówi jej, że jest potomkinią Elżbiety Batory, na jej życie czyhają Łowcy. I że musi uciekać.
Emily czy też raczej Audra, jak się...
2016-05-03
Niby to już wszystko było. Miłość studenckie, życie kampusowe, nauka gdzieś na dalszym planie, pytania co do przyszłości, Ona - praktycznie niedostrzegalna, On - popularny sportowiec i niechęć przeradzająca się w głębokie, jakże pozytywne uczucie. Nawet motyw trudnej przeszłości - jak wiadomo obecnie w YA i NA panuje trend na "każdy ma rany" - już nie jest aż tak świeży.
Ale Elle Kennedy potrafiła to wszystko opisać tak, że trudno dostrzec kolejne klisze, schematy, lekką powtarzalność bohaterów. Humor i lekkość języka zapewniają dobrą rozrywkę.
Co prawda jest to prawdopodobnie wartość zniżkowa i kolejne tomy będą dużo gorsze. Ale "Układ" broni się pod każdym względem i niejedną duszę zachwyci.
Niby to już wszystko było. Miłość studenckie, życie kampusowe, nauka gdzieś na dalszym planie, pytania co do przyszłości, Ona - praktycznie niedostrzegalna, On - popularny sportowiec i niechęć przeradzająca się w głębokie, jakże pozytywne uczucie. Nawet motyw trudnej przeszłości - jak wiadomo obecnie w YA i NA panuje trend na "każdy ma rany" - już nie jest aż tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-10
Dziwna pozycja. Rozpoczyna się niczym rasowy kryminał, po czym zbacza w kierunku filozoficznych rozważań. Im dalej, tym więcej napięcia - i to się nazywa mieć talent: umieścić trzy osoby w jednym pokoju i pozwolić im mówić. Efekt porażający.
Dziwna pozycja. Rozpoczyna się niczym rasowy kryminał, po czym zbacza w kierunku filozoficznych rozważań. Im dalej, tym więcej napięcia - i to się nazywa mieć talent: umieścić trzy osoby w jednym pokoju i pozwolić im mówić. Efekt porażający.
Pokaż mimo to2016-12-28
Po pięciu i pół roku małżeństwa Hanna zamierza oświadczyć mężowi, że odchodzi. Plany krzyżuje niespodziewany udar Toma w wyniku którego sparaliżowany trafia do szpitala. Nie chcąc zostawiać go samego, odkłada wszystkie plany na później i postanawia się nim zająć. Nawet jeśli miałoby to zająć długi czas.
„Wszystko, co mam” to kolejna pozycja z serii „Kobiety to czytają”. Po powieściach zajmujących się kwestią godzenia się ze śmiercią czy powolnym odchodzeniem spowodowanym nieuleczalną chorobą [„Dotrzymana obietnica” - Andreson], gwałtem i przemocą [„Ta, którą znam” – Warda ] czy też relacjami ojciec-córka [„Jedyna” – De Los Santos], czas na obraz rozpadu związku i próby jej naprawy. Motyw ciekawy i w rękach artysty mogący stać się oszlifowanym diamentem. Rzemieślniczka Marsh artystką nie jest, ale sprawnie wykorzystuje dostępne narzędzia.
A zatem czytelnik śledzi losy pary – Hanny i Toma. Oboje robiący karierę - ona jako nauczycielka pracująca w jednej z gorszych szkół, on – prawnik z City. Od początku zachodzi podział na dwa głosy – współczesność [przez większość książki] komentuje Hanna i tu ze stron wylewa się głównie żal i gorycz oraz na przeszłość i tu głos ma Tom wspominający z ciepłem wspólne budowanie związku. Teraźniejszość ze wspomnieniami przeplatają się i zahaczają o siebie, czytelnik ma emocjonalną jazdę bez trzymanki na kolejce górskiej, przedzierając się przez ten żal przemieszany z miłością i strachem.
I to głównie na emocjach zasadza się książka. Gdyby Marsh była gorszym rzemieślnikiem, „Wszystko, co mam” byłoby trudną do wytrzymania mieszanką, całość zaś sztuczna. Na szczęście dzięki umiejętności wyważenia uczuć i przekazania ich bohaterom. Dzięki temu nie są jednowymiarowi, łatwo ich także polubić i widać od początku, że coś ich łączyło, że to coś jeszcze się tli, a im samym ciągle na sobie zależy [już pierwsze strony to zapowiadają – Hanna bez wahania spędzająca dwa tygodnie bez przerwy przy łóżku męża mimo wcześniejszej decyzji o odejściu]. To potrafi zaangażować emocjonalnie czytelników [mniej więcej].
Do tego robi to wszystko na tyle zgrabnie, że nie widać jakiegoś niezręcznego przeskakiwania pomiędzy emocjami – nie ma nagłego przejścia Hanny od chęci odejścia do wielkiej [ponownej] miłości na całe życie – jest powolne przechodzenie od niechęci przemieszanej z przywiązaniem do przywiązania i odbudowywania więzi.
I choć samo to mogłoby wystarczyć na całą książkę, to Katie Marsh dołożyła do tego jeszcze Julie – siostrę Toma, która po udarze brata przyjeżdża do Londynu, by mu pomóc. Niby nic, ale jeśli doliczy się do tego konflikt z przeszłości, buntownicze i pełne niechęci [obopólne zresztą] nastawienie młodszej siostry do szwagierki, a także kilka zadr między rodzeństwem, to dochodzi kolejny w miarę ciekawy wątek. Julie staje się trzeci ważnym w tej książce bohaterem, może nie najważniejszym, ale niejednokrotnie napędzającym wydarzenia. Poza tym, tak jak w wypadku Toma i Hanny, można obserwować jej przemianę i jej drogę w ciągu tych siedmiu lat związku jej brata.
Tym sposobem czytelnicy otrzymuje istny kocioł emocji, który dźwiga resztę – pozwala zrozumieć kolejne, często niejednoznaczne, decyzje bohaterów, a także sprawia, że z chęcią kibicuje się im. „Wszystko, co mam” nie jest najlepszą powieścią wydaną w cyklu „Kobiety, to czytają”, ale dobrze się to czyta. Morał z opowieści nie jest jakoś szczególnie oryginalny, ale bohaterowie, których da się polubić, a także prosty język i emocje właśnie sprawiają, że jest to całkiem niezła lektura.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/197863,wszystko-co-mam
Po pięciu i pół roku małżeństwa Hanna zamierza oświadczyć mężowi, że odchodzi. Plany krzyżuje niespodziewany udar Toma w wyniku którego sparaliżowany trafia do szpitala. Nie chcąc zostawiać go samego, odkłada wszystkie plany na później i postanawia się nim zająć. Nawet jeśli miałoby to zająć długi czas.
„Wszystko, co mam” to kolejna pozycja z serii „Kobiety to czytają”. Po...
2016-12-26
Ciekawsze fabularnie od jedynki - choć może to też być kwestia tego, że nie lubię kryminałów politycznych [ale dwójka także nie ucieka przed tą etykietką] - ale dużo szybciej nużące czytelnika, mimo mniejszej objętości. Czytadło na dwa wieczory, nie angażujące odbiorcy.
Ciekawsze fabularnie od jedynki - choć może to też być kwestia tego, że nie lubię kryminałów politycznych [ale dwójka także nie ucieka przed tą etykietką] - ale dużo szybciej nużące czytelnika, mimo mniejszej objętości. Czytadło na dwa wieczory, nie angażujące odbiorcy.
Pokaż mimo to2016-12-25
Nie przepadam za prozą Webber, dlatego też nie spodziewałam się, że ta książka aż tak mnie wciągnie.
Możliwe, że dlatego, że zrobiła niespodziewany plot twist. Na tyle zgrabnie przełożyła Dumę i uprzedzenie na losy głównej bohaterki [no bo sorry, szczerze, kto się nie spodziewał, że tak ułoży fabułę Webber?], że przez 3/4 książki nie wpadłam na to, kto jest tu prawdziwym panem Darcy [a przez ostatnie kilka trzymałam kciuki, by to z nim ostatecznie wylądowała Emma]. I to zakończenie, które dostałam jest dla mnie idealne - po pierwsze dlatego, że nie marzyłam nawet o tym, że otrzymam endgame Emmy z Grahamem, postacią traktowaną jak drugoplanowa [zwłaszcza, że podział narracji na Emmę i Reida sugeruje zupełnie inny kierunek], do której zapałałam czystą sympatią. Po drugie - bo chyba po raz pierwszy spotykam się z tym, że wybranek nie jest tak oczywisty - bo ułożenie narracji między te dwie konkretne osoby wyraźnie zdaje się prowadzić inną ścieżką.
Pewnie nie mam szczęścia, bo znając życie docelowym finałem jest Reid w związku z Emmą i Graham pójdzie w odstawkę. I choć Reid jest świetnie skonstruowany, to moim OTP po wsze czasy zostanie Graham z Emmmą.
Bo Reid napisany sprawnie przez Webber - to dupek, który nie ma ochoty się zmienić, o Emmie nie zaczyna nagle pisać ballad i nie staje się kolejnym przykładem motywu "niegrzeczny chłopiec poskromiony przez miłą dziewczynę" i nie jest postacią, którą da się lubić, to w przeciwieństwie do tych wszystkich badboy'ów z literatury NA/YA nie zmienia swojej osobowości ani nie jest traktowany jako wzór cnot wszelakich - tak jak wybaczano ciągle i ciągle Hardinowi, Greyowi, bo przecież kasa, bo przecież jest lubiany, bo przecież jest genialny. Nie, jest dupkiem, widzą to wszyscy - i jego przyjaciele i jego rodzina i cały zespół. Ale nie da się ukryć, świetnie się maskuje przed Emmą.
Ja mam tylko wielką nadzieję, że Webber nie zniszczyła mojego nowego OTP w kolejnym tomie, bo naprawdę, wścieknę się.
Nie przepadam za prozą Webber, dlatego też nie spodziewałam się, że ta książka aż tak mnie wciągnie.
Możliwe, że dlatego, że zrobiła niespodziewany plot twist. Na tyle zgrabnie przełożyła Dumę i uprzedzenie na losy głównej bohaterki [no bo sorry, szczerze, kto się nie spodziewał, że tak ułoży fabułę Webber?], że przez 3/4 książki nie wpadłam na to, kto jest tu prawdziwym...
2016-12-24
„- Stoję po stronie kobiet- odparła zdecydowanie.- Czyli osób, które rodzą i wychowują dzieci. Istot ludzkich, w których maltuzjaniści i księża widzą jedynie bezmózgi inwentarz rozpłodowy.”
W 1890 roku Rosina Russo Lippi wraz z trójką swojego młodszego rodzeństwa została rozdzielona z rodzicami. Dzieci rozeszły się po świecie – Russo Lippi nie potrafiła dokładnie powiedzieć, gdzie podziały się młodszy brat i jedna z sióstr. Nie wiadomo dokładnie, co się stało, pojawiły się pogłoski, że rodzice osiedli w innej części Nowego Jorku i dorobili się szóstki kolejnych dzieci. Ta rodzinna historia losów babci Sary Donati zainspirowała autorkę do stworzenia powieści, która przedstawiłaby alternatywne losy rodzeństwa Russo.
Jednak w „Złotej godzinie” to nie czwórka Russo jest na pierwszym planie. Donati poświęciła ją dwóm fikcyjnym lekarkom Savard – kuzynkom Sophie – położnej i Annie – doktor chirurgii - i ich próbom przebicia się w świecie zdominowanym przez mężczyzn. To na ich drodze pojawia się rodzeństwo Russo i to na poszukiwaniach zaginionych braci Rosy i Lii osnuta jest fabuła „Złotej godziny” . Anna z pomocą włoskiego policjanta poligloty Jacka Mezzanotte’a przemierzają Nowy Jork, by znaleźć malców. Jednocześnie kuzynki z narażeniem życia i reputacji próbują pomagać kobietom, które nie chcą mieć kolejnych dzieci. A wszystko to przy wrogości Anthony’ego Comstocka, dla którego celem życia stało się tropienie wszelkich oznak niemoralności.
„Złota godzina” to przede wszystkim książka o kobietach. O ich próbach samostanowienia o sobie – czy to poprzez wybór własnej drogi życiowej i zawodu – pokazuje to chociażby przypadek kuzynek Savard, które nade wszystko pragną samodzielności – czy też poprzez możliwość zadecydowania o własnym ciele – czy chcą zajść w ciążę, czy chcą urodzić – możliwość, która nie była dla nich wówczas legalna [swoją drogą, to ciekawy komentarz do naszych obecnych czasów]. To książka z wyrazistymi postaciami kobiecymi o różnej sytuacji majątkowej i społecznej, niezależnie jednak od swojego charakteru, wszystkie są silne – walczą
o siebie do końca.
Ale i o imigrantach. Główni bohaterowie to przybysze z innych krajów – choć oczywiście praktycznie wszyscy mieszkańcy Nowego Jorku to imigranci, jednakże część z nich już są tam kilka pokoleń. Donati pomysłowo przedstawia proces asymilacji imigrantów, ich próby odnalezienia się w tętniącym życiem mieście i różnych skutkach owych prób przystosowania się – trafienie do więzienia, znalezienie pracy, życie na ulicy itd. Szczególnie skupia się na sytuacji dzieci – wszak to od losów swojej babci wziął się pomysł Sary Donati na powieść – dlatego też czytelnik doświadczy całego procesu wtłoczenia człowieka w system – od ciąży przez narodziny/próby przerwania ciąży po przytułki, schroniska, adopcje – i za każdym razem go to przerazi.
To także książka o Nowym Jorku. Choć autorka sama przyznaje, że kilka miejsc sobie wymyśliła, to reszta miejsc istnieje przecież naprawdę. Przez wędrówkę Jacka i Anny po mieście czytelnicy poznają, jak kiedyś wyglądał Nowy Jork, mogą poczuć jego różnorodność – Donati ciągle przypomina, że poszczególne dzielnice się różniły, że wystarczyło przejść kilka ulic, by usłyszeć wokół siebie jedynie język niemiecki czy francuski czy też by ledwo ujść z życiem ze spaceru. To robi klimat książki, wszystkie niby przypadkowe opisy czy wtrącone zdania – tworzą specyficzny obraz miasta, zszytego z różnych elementów, dzięki temu wyjątkowemu.
„Złota godzina” to wspaniała, ponad 800-stronicowa lektura, warta każdej swojej strony i spędzonych na niej czasu. Sara Donati stworzyła świetną powieść, idealnie ukazała wiktoriańskie czasy ze wszystkimi swoimi zaletami, wadami, a nade wszystko – paradoksami.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/194467,zlota-godzina
„- Stoję po stronie kobiet- odparła zdecydowanie.- Czyli osób, które rodzą i wychowują dzieci. Istot ludzkich, w których maltuzjaniści i księża widzą jedynie bezmózgi inwentarz rozpłodowy.”
W 1890 roku Rosina Russo Lippi wraz z trójką swojego młodszego rodzeństwa została rozdzielona z rodzicami. Dzieci rozeszły się po świecie – Russo Lippi nie potrafiła dokładnie...
2016-12-25
Moje pierwsze spotkanie z prozą Danielle Steele. Lektura miła i przyjemna, choć bez fajerwerków. Steele w miarę wiarygodnie opisuje rodzinę po tragicznej śmierci jednego z jej członków, jednak robi to trochę po łebkach, przeskakując część wydarzeń czy zmieniające się relacje - można się jedynie domyślać, jakie były reakcje na poszczególne zdarzenia z aktu III córek Lizy, bo autorka traktuje je po macoszemu, dając im możliwość wypowiedzenia się tylko kilka razy, co w porównaniu do ilości czasu ekranowego Petera i Jamiego jest mimo wszystko trochę za mało.
Moje pierwsze spotkanie z prozą Danielle Steele. Lektura miła i przyjemna, choć bez fajerwerków. Steele w miarę wiarygodnie opisuje rodzinę po tragicznej śmierci jednego z jej członków, jednak robi to trochę po łebkach, przeskakując część wydarzeń czy zmieniające się relacje - można się jedynie domyślać, jakie były reakcje na poszczególne zdarzenia z aktu III córek Lizy, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-20
Istnieje chyba jakaś niepisana zasada wśród pisarzy – szczególnie tych zajmujących się kryminałami – która głosi, że nie można nie mieć na swoim koncie choć jednej powieści o tematyce świątecznej. Horst dołączył do grona autorów wyznających tę regułę i na te święta sprezentował czytelnikom „Gdy mrok zapada” czyli opowieść o jednym z pierwszych śledztw komisarza Wistinga.
Ten specyficzny nieco gatunek czyli powieść kryminalna okołoświąteczna z założenia nie należy do najbardziej obszernych – choćby Christie, która popełniła takich kilka, wszystkie są jednymi z cieńszych jej dzieł. Zazwyczaj jest to jedynie pokazanie przez autora, że o morderstwie popełnionym w święta też potrafią napisać – i najczęściej to jedna z ich najgorszych decyzji. Wspomnieć można choćby o osiemdziesiąt stronicowej „Zamieci śnieżnej i woni migdałów” Läckberg, na którą to najlepiej spuścić zasłonę milczenia - to, że można nie oznacza, że trzeba to robić.
Tak więc „Gdy mrok zapada” także nie ma jakiejś zawrotnej ilości stron – jak na standardy Horsta 190 stron to niewiele. I podzielając los wielu powieści kryminalnych osadzonych w czasie świąt, nie należy do jakiś szczególnie wybitnych. Prawdopodobnie to wszystko jest spowodowane faktem, że pisarze za bardzo w tej dziedzinie starać się nie muszą – ze względu na samo wybranie sobie takiego a nie innego terminu sprawia, że wielu czytelników po nią sięgnie. A jak się nie sprzeda w dane święta, to zawsze można jeszcze liczyć na kolejne, a potem na jeszcze następne.
Do tego w kryminałach okołoświątecznych podobnie jak przy wszystkich filmach/powieściach, których akcja dzieje się w czasie świąt, sama fabuła nie jest aż tak ważna. Zazwyczaj stosuje się ograne motywy i historie, a całość przysypuje się dużą ilością magii, dobroci i wszechobecnej miłości do bliźnich. I choć przez resztę roku mogą trochę gryźć swoją słodkością, to akurat w tym jednym okresie całość gra nieźle. Dzięki tworzonemu klimatowi, który nieraz świetnie przykrywa mankamenty fabularne czy językowe.
Tyle, że w „Gdy mrok zapada” zabrakło i klimatu i dobrej historii. Zagadka – sprawa starego samochodu z lat 20. – nie wciąga i czytelnik czyta, bo czyta, ale pewnie gdzieś tam w tyle głowy kiełkuje myśl, że gdyby to od tej części miał rozpocząć swoją przygodę z Wistingiem, to właściwie wtedy także by się ona zakończyła. Horst po łebkach realizuje historię, ale robi to z automatu, odkreślając de facto kolejne aspekty, które powinny się znaleźć. Tak więc prócz obowiązkowej części kryminalnej i masy elementów wskazujących, że tak, już niedługo będzie Gwiazdka, umieszcza fragmenty z życia codziennego Wistinga, kilka scen rodzinnych, ciągle podkreślając więź jaka łączyła od początku policjanta z córką, która już później, w dorosłym życiu, stała się całkiem sprawnym detektywem.
Ale to nie działa – Horst, chyba po to, by oszczędzić na czasie, opisy ograniczył do minimum, więc w wielu przypadkach relacje/więzi Wistinga z rodziną czy też z kolegami z pracy są wiadome dla czytelnika tylko dlatego, że ma już za sobą ileś tomów, gdzie autor świetnie to eksponował. W jedenastym tomie w zasadzie ich nie widać, można tylko przypuszczać, pomiędzy kolejnymi etapami śledztwa – kulawego i mało wciągającego, oj [zrozumiały] brak Lisy w drużynie rozwiązujących zagadki daje się we znaki.
Horstowi albo już znudziło się pisanie [wtedy niestety lektura kolejnych tomów stanie się koszmarem] albo też – miejmy nadzieję - to kwestia zdecydowania się na napisanie kryminału około świątecznego. Jakkolwiek by nie było, „Gdy mrok zapada” rozczarowuje i raczej nie zapisze się pozytywnie w umysłach czytelników. Jednak dla fanów to pozycja obowiązkowa –ze względu na możliwość poznania Wistinga zanim stał się pełnoprawnym śledczym.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/197531,gdy-mrok-zapada
Istnieje chyba jakaś niepisana zasada wśród pisarzy – szczególnie tych zajmujących się kryminałami – która głosi, że nie można nie mieć na swoim koncie choć jednej powieści o tematyce świątecznej. Horst dołączył do grona autorów wyznających tę regułę i na te święta sprezentował czytelnikom „Gdy mrok zapada” czyli opowieść o jednym z pierwszych śledztw komisarza...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-19
Czyżby trafiła mi się jakiś kryminał skandynawski, który nie nudzi i nie zbacza zbyt mocno w stronę społecznych problemów?
Napisana na podstawie serialu generalnie nie nudzi, choć czuć skąd wzięła się historia - o kilka razy za dużo komisarz Lund wytypowała błędnych podejrzanych [na zasadzie: to musiał zabić on!, nie, jednak on!, a może jednak on?]. "Dochodzenie" z pewnością byłoby o wiele lepsze, gdyby skrócić to o kilka takich tropów czytałoby się całość o wiele przyjemniej.
Czyżby trafiła mi się jakiś kryminał skandynawski, który nie nudzi i nie zbacza zbyt mocno w stronę społecznych problemów?
Napisana na podstawie serialu generalnie nie nudzi, choć czuć skąd wzięła się historia - o kilka razy za dużo komisarz Lund wytypowała błędnych podejrzanych [na zasadzie: to musiał zabić on!, nie, jednak on!, a może jednak on?]. "Dochodzenie" z...
2016-12-18
„ Życie jest wyłącznie dla odważnych, Kim. Musisz je sobie urządzić tak, jak chcesz i sama dla siebie je zdobyć. […] Po prostu bądź sobą, bo któregoś dnia otworzysz oczy i już będzie za późno, żeby pójść własną drogą.”
Bea ma pięćdziesiąt dwa lata, gdy nagle zostaje wdową. Choć Peter nie był miłością jej życia, to kochała go, a jego nagły brak jest dla niej wielkim ciosem. Przez kolejny rok ucieka przed samotnością w pracę, rozpamiętując utraconą przed laty miłość i nie wierząc w to, by coś miało się zmienić . Jednak gdy nawiązuje internetową znajomość z niejaką McKay, a także próbuje pomóc w rozwiązaniu nastoletnich problemów jej wnuczki Flory, pod wpływem decyduje się na podróż do odległego Edynburga.
Powieści spod znaku Bożego Narodzenia mają to do siebie, że łatwo je zepsuć i sprawić, by stały się niestrawne. Wiadomo, że w dużej mierze ich zadaniem jest, by czytelnik poczuł magię świąt, a przez to szczęśliwszym. Aby osiągnąć ten efekt autorzy sięgają do sprawdzonych opowieści, gdzie motywami głównymi jest miłość [dopiero pojawiająca się lub znów odnawiana], rodzina [koniecznie zgrana lub w wersji nieco smutniejszej – dopiero przełamująca obopólne uprzedzenia i pretensje], a także dobroć w szerokim tego słowa znaczeniu, zaś prawie każda historia kończy się szczęśliwie przy dźwiękach kolęd, a samotni początkowo bohaterowie odnajdują sens życia i bratnie dusze. Mając taki przepis łatwo dodać za wiele lukru i sprawić, by historia stała się niestrawna przez zbytnią słodkość. Na szczęście Amandzie Prowse udało się, choć do klapy było całkiem blisko.
„Świąteczna kafejka” ma wszystko, czego potrzeba prawdziwej świątecznej opowieści. Śnieg – aby go otrzymać Prowse wysyła bohaterów z Australii do Szkocji – samotnych i nieszczęśliwych bohaterów [choć poziom ich smutku jest zróżnicowany], konflikty, które trzeba będzie rozwikłać, a także – nieco nadprogramowo, bo jeden problem wystarczy na jedną historię świąteczną – tajemnicę z przeszłości.
Nie ograniczając się do jednej tylko historii, Amanda Prowse funduje mniej więcej tuzinowi bohaterów ich własne szczęśliwe zakończenia. To mogłoby denerwować, bo w końcu jaka jest szansa, by w to samo Boże Narodzenie tyle osób pozostających ze sobą w miarę ścisłym związku odnalazło na nowo chęć do życia? Jednak to, co nie wyszło w „Hotelu Złamanych Serc”, to układa się w całkiem zgrabną opowieść w „Świątecznej kafejce”. Może dlatego, że wydaje się, że Prowse zdała się na to, by ta historia się powoli toczyła i po prostu po drodze pozwoliła Bei naprawiać błędy, udzielać dobrych rad i scalać rodzinę. Nie czuć w tym usilnego dydaktyzmu, to po prostu rady dawane przez matkę synowi, przez babcię wnuczce.
Pewnie to także zasługa tego, że Prowse nie rozbija historii na części – to, co jest drugoplanowe, faktycznie pozostaje na drugim planie, dlatego na przykład losy Kim, jednej z pracownic w kawiarni Bei, czytelnik poznaje szczątkowo, mogąc się tylko domyślać, co wydarzyło się pomiędzy. Najważniejsza jest historia głównej bohaterki, Bei i to na niej będzie się skupiać książka.
„Świąteczna kafejka” to historia w sam raz na święta i można się spodziewać właśnie tego, czym jest i niczym więcej. Lekka, pogodna i ciepła opowieść, która tylko w okresie zimowym jest w miarę strawna. Ale w czasie świąt stanowi idealną lekturą. Bo gdy wokół trwa zamęt, taka opowieść z happy endem stanowi miłą ostoję.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/197129,swiateczna-kafejka
„ Życie jest wyłącznie dla odważnych, Kim. Musisz je sobie urządzić tak, jak chcesz i sama dla siebie je zdobyć. […] Po prostu bądź sobą, bo któregoś dnia otworzysz oczy i już będzie za późno, żeby pójść własną drogą.”
Bea ma pięćdziesiąt dwa lata, gdy nagle zostaje wdową. Choć Peter nie był miłością jej życia, to kochała go, a jego nagły brak jest dla niej wielkim...
2016-12-17
Jako osoba uwielbiająca kryminały musiałam wcześniej czy później natknąć się na nazwisko Remigiusza Mroza. Zwłaszcza, że kilkukrotnie jego powieści trafiły już do rąk mojego taty, a opinie raczej były pozytywne. Dlatego, gdy dowiedziałam się, że wychodzi nowa książka – trzecia czy czwarta w tym roku – postanowiłam spróbować. I cóż – jestem zachwycona.
Już sam początek zaczyna się z wielkim hukiem. Oto jeden z sędziów Trybunału Konstytucyjnego zostaje oskarżony o zabójstwo człowieka. Jednak nigdy nie spotkał swego rzekomej ofiary, mieszkał kilkaset kilometrów od miejsca zbrodni, a w Krakowie, jak twierdzi, był jeden jedyny raz na pogrzebie Lema, ale pomimo tego zostaje wszczęte śledztwo. Zwraca się więc do koleżanki ze studiów, Joanny Chyłki.
Choć wydaje się, że szybko uda się udowodnić niewinność klienta, im dalej w las tym dobitniej Chyłka, zmagająca się z chorobą alkoholową, uświadamia sobie, że trafił jej się klient z piekła rodem, a śledztwo zaczyna zmierzać w bardzo dziwnym kierunku.
„-Jest winny jak ocet bez dwóch zdań?
- Nie cytuj klasyków w takim miejscu, Zordon.”
„Immunitet” to czwarta część cyklu o Joannie Chyłce – bezwzględnej i inteligentnej adwokatce pracującej dla jednej z najlepszych kancelarii w Polsce. To bohaterka, którą trudno polubić – choć wyczuwa się w niej specyficzną żeńską wersję Sherlocka Holmesa, jest trudna w nieco inny sposób. Zawsze kąśliwa i wykorzystująca innych ludzi, niejednokrotnie grająca na emocjach bliskich po to, by coś uzyskać. Zdobywa uwagę czytelnika swoim sposobem myślenia, celnymi docinkami i bystrym umysłem, jednocześnie jednak trudno patrzeć na nią z sympatią biorąc pod uwagę jej metody działania.
I pewnie dlatego Mróz dał jej towarzysza – Kordiana Oryńskiego, młodego aplikanta i byłego pomocnika Chyłki w sprawach. To jej Watson, niejako tłumaczący czytelnikowi, o co chodzi. O wiele bardziej ludzki, mniej wyrachowany budzi sympatię nadrabiając za swoją szefową dwakroć. Stanowi też miłą przeciwwagę dla całej rzeszy postaci, które przewijają się przez książkę – sędziów Trybunału Konstytucyjnego, polityków, prawników – wszystkich przyzwyczajonych do reguł rządzących tym światem. Oryński mimo pracy z Chyłką wydaje się być mniej dotknięty syndromem obojętności, może dlatego mocniej czytelnik może się z nim identyfikować w tej bezwzględnej rzeczywistości.
Sama historia angażuje całkowicie. Miło, że pisarze powoli odchodzą od mody na kryminał skandynawski i wracają do powieści detektywistycznej – a przynajmniej do jednej z jej odmian, bliskich jednak samemu gatunkowi - gdzie najważniejsze jest kto zabił, jak i dlaczego. I Chyłka i Oryński próbują wybronić swojego klienta, ale by to zrobić, muszą odpowiedzieć sobie na te trzy pytania. A że Mróz prowadzi akcję z pomysłem, to nie czytelnik nie kręci się w kółko, nie ma też szans, by wpadł na rozwiązanie zagadki przed prawniczym duetem. Nie ma szans na nudę.
Remigiusz Mróz zaskakuje. Choć wydaje sporo – doliczyłam się czterech tytułów w tym roku, ale możliwe, że coś mi umknęło – nie traci na jakości. Powieść jest solidnie napisana, wciąga, a akcja nie idzie po najmniejszej linii oporu. Udowadnia swój talent – czyżby szykowała się nam nowa gwiazda wśród autorów powieści kryminalnej? – zarówno poprzez sposób prowadzenia historii, jak i umiejętnością zaangażowania emocjonalnego czytelnika – nawet dla mocno nieobeznanego jak ja, dla której czwarta część jest pierwszą, po którą sięgam – nie korzystając przy tym z tanich sztuczek.
Innymi słowy, to porządnie napisany kryminał, a o wbrew pozorom coraz trudniej. Dlatego należy się cieszyć, że póki co Mróz potrafi zaskoczyć czytelnika i że wydaje sporo, dzięki czemu pewnie za parę miesięcy będzie można sięgnąć po kolejny tom opowiadający o losach Chyłki. A tymczasem można sięgnąć po którąś z jego powieści i cieszyć się z jakości. I podjąć kolejną próbę rozwiązania zagadki przed bohaterami. Może kiedyś się uda.
Opinia także na: http://recenzjeksiazek.natemat.pl/197077,immunitet
Jako osoba uwielbiająca kryminały musiałam wcześniej czy później natknąć się na nazwisko Remigiusza Mroza. Zwłaszcza, że kilkukrotnie jego powieści trafiły już do rąk mojego taty, a opinie raczej były pozytywne. Dlatego, gdy dowiedziałam się, że wychodzi nowa książka – trzecia czy czwarta w tym roku – postanowiłam spróbować. I cóż – jestem zachwycona.
Już sam początek...
Raz na jakiś czas człowiek potrzebuje tego typu opowiastek. A że Susan Elizabeth Phillips ma pomysł - mimo że jakby nie było jest to schemat powtórzony po raz n-ty po setkach innych pisarzach, ma poczucie humoru i sympatycznych bohaterów - czego chcieć więcej?
Raz na jakiś czas człowiek potrzebuje tego typu opowiastek. A że Susan Elizabeth Phillips ma pomysł - mimo że jakby nie było jest to schemat powtórzony po raz n-ty po setkach innych pisarzach, ma poczucie humoru i sympatycznych bohaterów - czego chcieć więcej?
Pokaż mimo to