-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać282
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński10
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2006-12-01
2016-08
Żeby na samym początku wyjaśnić nieścisłości: to nie jest książka o lesbijkach. To jest książka o kobietach i ich relacjach - o przyjaźniach, relacjach matka-córka, o związkach lesbijskich i niekoniecznie z nimi tożsamych związkach małżeńskich między kobietami.
I jest to książka doskonała. Miejscami trudna, miejscami wymagająca, ale doskonała, zwłaszcza jeśli chodzi o aparat badawczy oraz o ilość przeanalizowanych materiałów, a także jeśli chodzi o wyciągane wnioski, miejscami zaskakujące, miejscami zmuszające do rewizji zastanych stereotypów, miejscami wręcz obrazoburcze. Warto zadać sobie trud "przebrnięcia" przez tę pozycję - ja osobiście nie pamiętam książki, która tak wiele mogłaby powiedzieć o wiktoriańskiej Anglii, bez frazesów, komunałów i stereotypów.
Pierwsza część poświęcona jest kobiecym przyjaźniom. Autorka przez analizę tekstów kultury i literackich świadectw epoki, w tym także powieści - śmiem twierdzić - słabiej znanych polskiemu czytelnikowi, pokazuje, jak ważną rolę pełniła kobieca przyjaźń - również przyjaźń homoerotyczna - w podtrzymaniu, rozwijaniu i zapewnianiu ciągłości tego, co niektórzy badacze i badaczki zwykli przedstawiać jako opresyjną, heteronormatywną, tworzoną przez mężczyzn kulturę dręczącą kobiety i represjonujących ich seksualność.
Ten rozdział przyszło mi przeczytać z buźką otwartą z zaskoczenia, a kolejny czytałam - przyznaję bez bicia - z wypiekami, ponieważ dotyczył złożonych relacji matka-córka, znacznie dalszych od niewinności, niż chcemy to przyznać, myśląc o purytańskich i jednocześnie perwersyjnych "wiktorianach". Przepięknie pokazane jest, że to, co kojarzy się ze zniewoleniem kobiet, a więc moda i gorsety, było dla nich również polem do realizacji swojej kobiecości i potężnym nośnikiem homoerotycznych fascynacji.
Ostatni rozdział dotyczy kobiecych małżeństw i jeśli któraś z pań czytających tę recenzję jest z założenia przeciwna legalizacji związków LGBT, a cieszy się z możliwości rozdzielności majątkowej i niezależności prawnej w małżeństwie, zachęcam do przeczytania, jak kobiece małżeństwa, traktowane w tej dobie jako rzecz pospolita - nie naturalna, ale pospolita właśnie - przyczyniły się do zmiany "od wewnątrz" społecznego znaczenia małżeństwa i układu sił między małżonkami.
Jak pisałam, każdy z rozdziałów poza szeroką analizą tekstów kultury zawiera także analizę wybranych dzieł literackich. Ostatni rozdział przynosi omówienie "Can you forgive her" Trollope'a - przyznaję, że pisarza tego cenię wyjątkowo nisko, ale tak dobrej analizy krytycznej nie czytałam już dawno i ciekawym polecam dla samej rozrywki umysłowej.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Jakiś czas piałam tu z zachwytu nad książką Gromkowskiej-Melosik o medykalizacji kobiet i ich seksualności w wiktoriańskiej Anglii. Jestem gotowa podtrzymać tamte zachwyty, jednak to, co zwraca uwagę, to zupełna różnica podejść obu autorek, którą zauważyłam dopiero teraz.
Podczas gdy polska badaczka zdaje się już przed rozpoczęciem pracy mieć pewien ugruntowany obraz kobiet - niewolonych, krzywdzonych, dręczonych i ograniczanych na dosłownie każdym kroku swojego życia - tak Sharon Marcus zrywa z postrzeganiem wiktoriańskich kobiet jako ofiar tylko dlatego, że przykładamy do nich miarę naszej umownej XX-wiecznej "swobody" (wysoce zresztą dyskusyjnej).
Prawdy zapewne nigdy nie poznamy, ale zetknąć się z innym punktem "badawczego" widzenia zawsze warto.
Żeby na samym początku wyjaśnić nieścisłości: to nie jest książka o lesbijkach. To jest książka o kobietach i ich relacjach - o przyjaźniach, relacjach matka-córka, o związkach lesbijskich i niekoniecznie z nimi tożsamych związkach małżeńskich między kobietami.
I jest to książka doskonała. Miejscami trudna, miejscami wymagająca, ale doskonała, zwłaszcza jeśli chodzi o...
2010-09-01
Powieść tej klasy co "Jedwab" Boccacio i "Anna In w grobowcach świata" Tokarczuk. Dobrze, niech będzie, że forma jest lekka i miejscami dowcipna, ale tak naprawdę to książka głęboko filozoficzna, psychologiczna, tak piękna, że od pierwszych zdań nabiera się świadomości obcowania z dziełem wyjątkowym i niezwykłym. Jak dla mnie, tak na chwilę obecną, najlepsza powieść Winterson.
Powieść tej klasy co "Jedwab" Boccacio i "Anna In w grobowcach świata" Tokarczuk. Dobrze, niech będzie, że forma jest lekka i miejscami dowcipna, ale tak naprawdę to książka głęboko filozoficzna, psychologiczna, tak piękna, że od pierwszych zdań nabiera się świadomości obcowania z dziełem wyjątkowym i niezwykłym. Jak dla mnie, tak na chwilę obecną, najlepsza powieść Winterson.
Pokaż mimo to2010-06-01
Magia. Jedna z najpiękniejszych, najbardziej poruszających książek w moim życiu.
Magia. Jedna z najpiękniejszych, najbardziej poruszających książek w moim życiu.
Pokaż mimo to2009-02-01
Będę bardzo zaskoczona, jeśli w tym roku przeczytam lepszą książkę niż „Córka samuraja” pani Sugimoto. Nie wiem, czy faktycznie autorka napisała ją sama, czy podyktowała komuś swoje wspomnienia, aby nadał im ostateczną, uładzoną formę literacką, ale od strony „warsztatowej” jest to absolutny majstersztyk.
Każdy, kto zetknął się z opisami kultury dawnej Japonii, tej sprzed Restauracji Meji, na pewno naczytał się o dumie, szlachetności, nieugiętej odwadze, prawości, etc., etc. Ja też, jakżeby inaczej. Ale wszystkie te słowa i definicje nabierają znaczenia dopiero we wspomnieniach Sugimoto. Jej styl jest powściągliwy, ale to nie znaczy, że pozbawiony uczuć; wciąga i ukazuje piękno tamtego świata, ale bez ksenofobii i smętnego sentymentalizmu. Zaskakujące jest to, że z każdego zdania przebija głęboki szacunek, pokora wobec swojej tradycji, ale również otwartość w stosunku do tego, co przyniósł ze sobą czas.
Jest w tej książce subtelny czar opowieści o pięknym i bogatym życiu, przeniesionym z dawnej epoki, niemal bajkowym, i nieprawdopodobna siła charakteru, lojalności i honoru.
Igankaki Etsubo, małej dziewczynce z samurajskiego rodu, na pewno nie było łatwo przystosować się do zmieniającej się rzeczywistości, do zmian podziałów społecznych i nowych warunków życia. Nie pisze jednak o tym – zadziwiające, że nieobecność chwil zwątpienia, przestrachu czy spięć nie sprawia wrażenia „przemilczanej prawdy” ani nie tworzy cukierkowego obrazu przeszłości tej niezwykłej kobiety. Pani Sugimoto usuwa się w cień, nie pisze swojej biografii, ale nieporównany takt i dyskrecja, z jaką kreśli barwny obraz przeszłości czynią ją bohaterką tej książki. A przecież tak trudno jest mówić o przeszłości tak, aby jej nie idealizować, nie budzić tęsknoty, a przy tym ukazać piękno świata, który trwa tu i teraz…
Nie czuję się w żaden sposób związana z panią Sugimoto, rzadko wzruszam się nad książkami, a jeszcze rzadziej piszę o nich w samych superlatywach.
Ale miałam łzy w oczach, kiedy na każdej stronie tej fascynującej książki odkrywałam piękny literacko opis zwyczaju, historii z przeszłości, wspomnienia, świadectwa heroizmu czy wrażliwości.
Będę bardzo zaskoczona, jeśli w tym roku przeczytam lepszą książkę niż „Córka samuraja” pani Sugimoto. Nie wiem, czy faktycznie autorka napisała ją sama, czy podyktowała komuś swoje wspomnienia, aby nadał im ostateczną, uładzoną formę literacką, ale od strony „warsztatowej” jest to absolutny majstersztyk.
Każdy, kto zetknął się z opisami kultury dawnej Japonii, tej sprzed...
2017-06
Wiecie, jaki jest problem z Ibsenem? Nie da się go zapomnieć. To dość frustrujące - sztuki, które mają sto lat z okładem, okazują się boleśnie trafne i aktualne.
Weźmy "Dom lalki", sztukę otwierającą ten tom. Niewątpliwie sto lat temu była to sztuka obrazoburcza i skandalizująca, skoro na jeden szali kładzie obowiązki kobiety jako matki, pani domu i ozdoby swojego męża, a na drugiej - obowiązki kobiety wobec samej siebie, obowiązki kobiety jako człowieka obdarzonego pewną moralną wrażliwością.
Dzisiaj żona spokojnie może wziąć kredyt za plecami męża i nie spadnie na nią społeczne odium, bo z jakiego powodu. A mimo to sztukę Ibsena czyta się z zapartym tchem właśnie dlatego, że konflikt nie rozgrywa się na poziomie ograniczeń nakładanych przez kulturę, ale bardzo indywidualnych wyborów, które dotyczą takich niemodnych, ale wciąż żywych i potrzebnych wartości, jak szlachetność, prawość, uczciwość względem samego siebie.
To samo można powiedzieć o bodaj jeszcze bardziej skandalizujących "Upiorach", w których cechy często przypisywane kobietom w XIX-wiecznej literaturze - bezmyślność, niewrażliwość, rozwiązłość, lekceważenie obowiązków - są pokazane również u mężczyzn, nie po to, aby wybielić lub oczernić któregoś z małżonków, ale żeby pokazać, jak krzywdzące są standardy podwójnej moralności.
Do sięgnięcia po ten tom skłonił mnie rewelacyjny "Wróg ludu" w reżyserii Klaty (kto nie widział, niech się spieszy) - byłam naprawdę ciekawa, czy tym razem też zaczarował grafomanię w doskonałą sztukę, czy materiał wyjściowy był trochę lepszy. Teraz nie jestem pewna, czy bardziej podobał mi się tekst Ibsena, czy krakowska interpretacja.
W ten sposób można omawiać każdy dramat Ibsena z tego tomu - wyraziste postacie, z których żadna nie jest jednowymiarowa; pozornie proste sytuacje, w jakich się znajdują, jednym słowem, jednym zdaniem zmienione w dramatyczne konflikty.
Kogo nie obchodzą ludzkie zmagania z życiem lub nie chce się kłopotać szukaniem odpowiedzi na pytania postawione sto lat wcześniej, niech czyta Ibsena dla jego warsztatu. Misterna konstrukcja tych sztuk, w których nie ma ani jednej niepotrzebnej sceny, ani jednego niepotrzebnego zdania powinna znaleźć się w Sevres jako wzorzec dla dramaturgów tuż obok Sofoklesa.
Creme de la creme.
Wiecie, jaki jest problem z Ibsenem? Nie da się go zapomnieć. To dość frustrujące - sztuki, które mają sto lat z okładem, okazują się boleśnie trafne i aktualne.
Weźmy "Dom lalki", sztukę otwierającą ten tom. Niewątpliwie sto lat temu była to sztuka obrazoburcza i skandalizująca, skoro na jeden szali kładzie obowiązki kobiety jako matki, pani domu i ozdoby swojego męża, a...
2009-03
Kultura Edo przy pierwszym zetknięciu przywodzi na myśl wzorce Heian: jej wyrafinowanie jest jednak stonowane, przepych umiejętnie maskowany subtelnością, a to, co dziś nazwalibyśmy romantyzmem, nabiera cech dekadenckich. Zmienność tego świata połączona z wcielonym w życie horacjańskim „carpe diem” i zestawiona z niesamowitą zmysłowością naprawdę działa na wyobraźnię. Edo to też erotyzm i pornografia, o jakiej mi się nie śniło i to nie tyle w zakresie tematów, ale w zakresie staranności wykonania i poziomu artystycznego.
I o tym właśnie jest doskonała monografia Timona Screetcha („Erotyczne obrazy japońskie 1700-1820”). Ja już naprawdę pomijam styl, bo zaprawdę, rzadko się zdarza, żeby naukowiec napisał pracę z taką swadą i polotem, że jej lektura staje się doznaniem estetycznym, nie tylko intelektualnym, ale sama warstwa merytoryczna. Po gniotowatej i strasznie amatorskiej „pracy” Lonstreenów doceniłam wnikliwą bibliografię, staranne przypisy i przede wszystkim niesamowicie rzetelną, naukową analizę japońskiej pornografii, będącej przecież dziełami sztuki: jej wymowy, kontekstu społecznego, układu i symboliki, wreszcie odbiorcy i jego potrzeb. To nie to, że byłam oczarowana: poczułam się jak żuczek, dosłownie wgnieciona w fotel i od pierwszych zdań wstępu do ostatnich podziękowań czytałam z zapartym tchem – a zaznaczam, że mówimy o literaturze naukowej.
Oczywiście jako yaoistka do szpiku kości bardzo doceniłam całe rozdziały poświęcone podwójnej profesji onna-gata oraz społecznym konotacjom nanshoku, miłości między mężczyznami i bardzo bym sobie życzyła mieć kiedyś racjonalne, pozbawione uprzedzeń i naukowo rzetelne podejście Screetcha.
Kultura Edo przy pierwszym zetknięciu przywodzi na myśl wzorce Heian: jej wyrafinowanie jest jednak stonowane, przepych umiejętnie maskowany subtelnością, a to, co dziś nazwalibyśmy romantyzmem, nabiera cech dekadenckich. Zmienność tego świata połączona z wcielonym w życie horacjańskim „carpe diem” i zestawiona z niesamowitą zmysłowością naprawdę działa na wyobraźnię. Edo...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12
Wiecie, co najbardziej lubię w fandomie? Satysfakcję, jaką nieodmiennie daje mi myśl, że nawet jeśli twórcy wszystkich moich ulubionych filmów i seriali ignorują to, co ja chciałabym zobaczyć - fajne kobiece postaci z krwi i kości, mniej macho i męskiego Mary Sue, więcej osób i relacji nie hetero - to mogę to mieć, mogę to dać innym, mogę, mówiąc brzydko, czniać ich badziewne scenariusze i nie kosztuje mnie to złamanego grosza.
I oto nareszcie ktoś napisał książkę właśnie o tym. O nas. I napisał tę książkę po polsku - bo jak wiadomo na Zachodzie kulturoznawstwo spod znaku fan studies ma się całkiem dobrze, a u nas w zasadzie raczkuje.
To nie jest książka tylko o tym, czym jest fandom i jak fandom powstał albo jaka jest rola fandomu w kształtowaniu postaw twórców i sposobów w jaki w popkulturze prezentowane są takie wątki, jak prawa mniejszości nie-białych oraz nieheteroseksualnych.
W opracowaniu Aldony Kobus fandom jest przestrzenią specyficznie kobiecą - pod warunkiem, że najpierw zastanowimy się, czym jest kobiecość. Fandom ma potencjał rewolucyjny, wywrotowy i burzący zastane porządki - pod warunkiem, że wcześniej określimy, w jakich obszarach jest zachowawczy, nietolerancyjny i bardzo konserwatywny. Ale przede wszystkim fandom jest przestrzenią, w której każdy znajdzie swoje własne "wolne miejsce", swoją niszę, coś dla siebie podane tak, jak lubi. Ta książka opowiada właśnie o tym, jak ta przestrzeń tworzy się na zrębach mainstreamowej popkultury, która zwykle nie zostawia nawet ociupinki swobody interpretacji.
Uwaga. To jest opracowanie kulturoznawcze, nie powieść i nie książka popularnonaukowa. Jeśli chodzi o hermetyczności języka, to i tak jest jeszcze stosunkowo łatwo zrozumiała, ale proszę uzbroić się w cierpliwość. Warto przedrzeć się przez wszystkie analizy i wnioski autorki, żeby popatrzeć na fandom jako coś więcej niż tylko przystań wiecznie niewyspanych, emocjonalnie nakręconych bab (o stereotypowym wizerunku fangirla również jest kilka akapitów!).
Nie tylko dojrzałe fangirle po lekturze poczują się jak buntowniczki walczące o wolność, a jednocześnie jako absolutne panie popkultury i całego biznesu, który się wokół niej kręci. Bardzo miłe doświadczenie.
Wiecie, co najbardziej lubię w fandomie? Satysfakcję, jaką nieodmiennie daje mi myśl, że nawet jeśli twórcy wszystkich moich ulubionych filmów i seriali ignorują to, co ja chciałabym zobaczyć - fajne kobiece postaci z krwi i kości, mniej macho i męskiego Mary Sue, więcej osób i relacji nie hetero - to mogę to mieć, mogę to dać innym, mogę, mówiąc brzydko, czniać ich...
więcej mniej Pokaż mimo to2009-03-01
Ponieważ jestem tylko człowiekiem, czasem też potrzebuję dobrej powieści i oto znalazłam ją w miejscu najmniej spodziewanym, to znaczy w „Gai-jinie” Clavella. „Gai-jin” (cudowna książka, coś około dwóch tysięcy stron) jest klasą samą w sobie. Nie ma co streszczać fabuły, w sam raz wciągającej i złożonej, ale mistrzostwo, z jakim Clavell oddaje charaktery swoich postaci, w jaki splata ich losy, zasługuje na uwagę. Do tego jego niesamowite wyczucie literackie, tolerancja, z jaką jest w stanie spojrzeć i na obcokrajowców i na Japończyków, nie faworyzując i nie wybielając żadnej ze stron naprawdę zasługuje na uwagę.
Ponieważ jestem tylko człowiekiem, czasem też potrzebuję dobrej powieści i oto znalazłam ją w miejscu najmniej spodziewanym, to znaczy w „Gai-jinie” Clavella. „Gai-jin” (cudowna książka, coś około dwóch tysięcy stron) jest klasą samą w sobie. Nie ma co streszczać fabuły, w sam raz wciągającej i złożonej, ale mistrzostwo, z jakim Clavell oddaje charaktery swoich postaci, w...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03
Co oceniać w takiej książce?
Przyznawać gwiazdki, bo "naprawdę mocna, dobra historia" to jakoś tak... nieładnie. Prawie nieetycznie.
Przyznawać gwiazdki za warsztat reporterce, która pojechała do obcego kraju, bez znajomości języka i potrafiła tak dotrzeć do takich ludzi? Zabraknie skali.
No to może przyznam gwiazdki na podstawie współczynnika, ile razy trzeba czytać każde zdanie - czasem po to, żeby trochę je złagodzić i stępić, czasem dlatego, że wniknęło za głęboko w myśli nie pozwala "ruszyć dalej" z lekturą. No to 10/10.
Mamy marzec. Nie wierzę, że w tym roku przeczytam jeszcze lepszą książkę.
Co oceniać w takiej książce?
Przyznawać gwiazdki, bo "naprawdę mocna, dobra historia" to jakoś tak... nieładnie. Prawie nieetycznie.
Przyznawać gwiazdki za warsztat reporterce, która pojechała do obcego kraju, bez znajomości języka i potrafiła tak dotrzeć do takich ludzi? Zabraknie skali.
No to może przyznam gwiazdki na podstawie współczynnika, ile razy trzeba czytać...
2007-11-01
Drugie, poprawione i rozszerzone, wydanie haiku w przekładach Żuławskiej-Umedy. Myślę, że moje uwielbienie dla wydania pierwszego wynika po prostu z przyzwyczajenia, ale „dwójka” w niczym mu nie ustępuje, więc obecnie zamiast dzielnie tłumaczyć tekst na łacinkę kontempluję treść tego tomiku.
Drugie, poprawione i rozszerzone, wydanie haiku w przekładach Żuławskiej-Umedy. Myślę, że moje uwielbienie dla wydania pierwszego wynika po prostu z przyzwyczajenia, ale „dwójka” w niczym mu nie ustępuje, więc obecnie zamiast dzielnie tłumaczyć tekst na łacinkę kontempluję treść tego tomiku.
Pokaż mimo toTak, różni się od wydania drugiego, przede wszystkim przyjemnością, jaką sprawia obcowanie z tym ślicznie wydanym tomikiem. Z oczywistych względów uważam, że pierwotne wersje tłumaczeń są lepsze i bardziej mi się podobają, ale nawet jeśli ktoś ma inne wrażenia i inaczej je odbiera, za samo wydanie książka jest warta posiadania.
Tak, różni się od wydania drugiego, przede wszystkim przyjemnością, jaką sprawia obcowanie z tym ślicznie wydanym tomikiem. Z oczywistych względów uważam, że pierwotne wersje tłumaczeń są lepsze i bardziej mi się podobają, ale nawet jeśli ktoś ma inne wrażenia i inaczej je odbiera, za samo wydanie książka jest warta posiadania.
Pokaż mimo to2013-01-01
To jest jedna z tych książek, o których cokolwiek by nie napisać, nigdy nie będzie dość.
To jest jedna z tych książek, o których cokolwiek by nie napisać, nigdy nie będzie dość.
Pokaż mimo to2023-10
To był zakup w ciemno i jeden z tych, których absolutnie nie żałuję. Ta kapitalna książka rozpoczyna się od obszernego, wyczerpującego wstępu poświęconego historii drzeworytu w Japonii, a następnie każdy z kolejnych siedmiu rozdziałów przedstawia ikoniczne dzieła i twórców działających w każdym etapie rozwoju tej sztuki.
Układ jest, powiedziałabym, ryzykowny: reprodukcja pracy z jednej strony, jej krótkie omówienie wraz z informacjami biograficznymi artysty/rodu na drugiej - i wyobraźcie sobie, że to jednak działa. Andreas Marks wybiera prace unikatowe, istniejące w kilku egzemplarzach, oryginalne, wyróżniające się i za pomocą tych perełek ilustruje rozwój techniki, prądy estetyczne i zmieniające się użytkowe aspekty drzeworytów (od kartek pocztowych przez plakaty aż do wachlarzy). A jaką szczegółową wiedzą autor dzieli się z czytelnikami! Sama przyjemność.
Książka ta, przy wszystkich swoich zaletach, ma wedle mojego rozeznania dwie wady. Po pierwsze, jest niemożebnie ciężka. Kredowy papier i twarda okładka swoje ważą, ale jednak utrzymanie tego kloca na kolanach grozi martwicą.
Po drugie, książka jest rozsądnym kompromisem między ceną (wielkością), a wykorzystaniem miejsca do maksimum z zachowaniem wysokiej estetyki, co oznacza, że druk jest drobny, interlinia mała, a krój pisma delikatny i wąski, żeby zmieściło się możliwie dużo tekstu. Działa, oczywiście, ale czytanie tych pajęczo delikatnych literek na papierze, od którego odbija się światło, to prawdziwa mordęga. Na takie poświęcenie warto się zdobyć tylko dla takiej zawartości.
To był zakup w ciemno i jeden z tych, których absolutnie nie żałuję. Ta kapitalna książka rozpoczyna się od obszernego, wyczerpującego wstępu poświęconego historii drzeworytu w Japonii, a następnie każdy z kolejnych siedmiu rozdziałów przedstawia ikoniczne dzieła i twórców działających w każdym etapie rozwoju tej sztuki.
Układ jest, powiedziałabym, ryzykowny: reprodukcja...
2008-11-01
„Jedwab” Aleksandro Baricco był kompletnie euforycznym doznaniem. „Jedwab” to nie jest książka o miłości, obsesji ani pożądaniu, ale opowiada o nich wszystkich. Nie ma tam namiętności, tęsknoty ani oczekiwania, ale to wszystko budzi lektura tej książki. Sam rytm tej powieści, oszczędność narracji i niezwykła subtelność języka przypominają trochę malarstwo tuszem, monochromatyczne, proste, w którym jedno pociągnięcie pędzla oddaje cały nastrój chwili. Taka jest powieść Baricca, intrygująca, tajemnicza i odrobinę egzotyczna, aż do najpiękniejszego zakończenia, jakie przeczytałam w ciągu ostatnich kilku lat, tak wzruszającego i tak gorzkiego jednocześnie, że kiedy przewróciłam już ostatnia stronę siedziałam zupełnie oniemiała. Bo ta książka jest wszystkim tym, czym może być jedwab.
„Jedwab” Aleksandro Baricco był kompletnie euforycznym doznaniem. „Jedwab” to nie jest książka o miłości, obsesji ani pożądaniu, ale opowiada o nich wszystkich. Nie ma tam namiętności, tęsknoty ani oczekiwania, ale to wszystko budzi lektura tej książki. Sam rytm tej powieści, oszczędność narracji i niezwykła subtelność języka przypominają trochę malarstwo tuszem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11
Wiecie, jakie książki lubię najbardziej? Takie, które pokazują zupełnie, zupełnie inny punkt widzenia na dane zagadnienie i naprawdę rozszerzają wiedzę, a dokładnie taki jest pierwszy tom antologii tekstów z magazynu KINtop.
W polskim filmoznawstwie przyjęło się traktowanie kina niemego, zwłaszcza tego sprzed I wojny światowej, jako raczkującej, prymitywnej i cokolwiek niewydarzonej zapowiedzi klasycznego modelu kina stylu zerowego. Nie ma w tym nic błędnego o tyle, że przez wiele lat taki właśnie model historii kina dominował w kulturoznawstwie. Zmieniła to dopiero konferencja w Brighton w 1978 roku. O tym, że w polskiej myśli kino- i filmoznawczej wciąż pokutuje "stary model" świadczy wyraźnie wydana stosunkowo niedawno praca zbiorowa "Kino nieme", raczej powtarzająca frazesy i powielająca schematy niż wprowadzająca realną zmianę - dodajmy, "na Zachodzie" obecną od lat przeszło trzydziestu.
Tę zmianę ma szanse wprowadzić właśnie antologia KINtopu. Ma również szanse uzupełnić lukę w polskiej literaturze fachowej, która zajmuje się zagadnieniem kina niemego.
I ma szansę zrobić to z klasą, bo książka jest, co tu dużo mówić, fenomenalna.
Przede wszystkim - punktem wyjścia nie jest tu kino hollywoodzkie, klasyczne i styl zerowy, tylko zjawiska wieku XIX, zafascynowanego ruchem i fotografią, w którym kultura oglądania projekcji ruchomych obrazów (latarni magicznych, fotoplastykonów i wszelkiej maści zabawek optycznych) była niezwykle żywa. Od omówienia tych zjawisk rozpoczyna się antologia, a dalej jest tylko lepiej.
Jak to się stało, że kino stało się kinem? Co sprawiło, że filmy stawały się coraz dłuższe? Czy rzeczywiście kino czerpało z teatru tak bezkrytycznie, jak przywykło się myśleć? czy widzowie rzeczywiście byli tak naiwni, żeby uciekać przed pociągiem wjeżdżającym na stację w Ciotat? I wreszcie - czy rzeczywiście wczesne kino musiało doprowadzić do powstania kina, jakie znamy obecnie?
Pozycja obowiązkowa nie tylko dla miłośników ruchomych fotografii i niemej muzy, ale dla wszystkich filmoznawców. Bez dyskusji.
Wiecie, jakie książki lubię najbardziej? Takie, które pokazują zupełnie, zupełnie inny punkt widzenia na dane zagadnienie i naprawdę rozszerzają wiedzę, a dokładnie taki jest pierwszy tom antologii tekstów z magazynu KINtop.
W polskim filmoznawstwie przyjęło się traktowanie kina niemego, zwłaszcza tego sprzed I wojny światowej, jako raczkującej, prymitywnej i cokolwiek...
Intymny. Najbliższy. Najważniejszy. Najcenniejszy.
Intymny. Najbliższy. Najważniejszy. Najcenniejszy.
Pokaż mimo toBardziej podobał mi się "Głos góry", ale "Kraina śniegu" ma swój urok powieści odrealnionej, bardzo introspektywnej, jak to zwykle u Kawabaty - napisanej sennym, hipnotyzującym rytmem, magicznej i niepokojącej.
Bardziej podobał mi się "Głos góry", ale "Kraina śniegu" ma swój urok powieści odrealnionej, bardzo introspektywnej, jak to zwykle u Kawabaty - napisanej sennym, hipnotyzującym rytmem, magicznej i niepokojącej.
Pokaż mimo toTytuł jest nieco mylący, bo herbata jest zaledwie punktem wyjścia dla rozważań o kulturze i estetyce Japonii. Głęboka znajomość przedmiotu przy jednoczesnym zrozumieniu mentalności Zachodu przyczyniły się do powstania książki wyważonej, pięknej, "mającej w sobie w sam raz herbaty".
Tytuł jest nieco mylący, bo herbata jest zaledwie punktem wyjścia dla rozważań o kulturze i estetyce Japonii. Głęboka znajomość przedmiotu przy jednoczesnym zrozumieniu mentalności Zachodu przyczyniły się do powstania książki wyważonej, pięknej, "mającej w sobie w sam raz herbaty".
Pokaż mimo toJak dla mnie, arcydzieło polskiej literatury. Absolutnie kocham, od wielu lat regularnie wracam, z radością czytam od nowa, jeszcze i jeszcze raz...
Jak dla mnie, arcydzieło polskiej literatury. Absolutnie kocham, od wielu lat regularnie wracam, z radością czytam od nowa, jeszcze i jeszcze raz...
Pokaż mimo to
Piękna inauguracja serii "Mity", chyba nie można by życzyć sobie lepszej: zachowując ducha mezopotamskiego mitu, Tokaruczk dotyka tajemnicy przejścia "na drugą stronę", boskości, walki z samym sobą. Poetycki język ma w sobie siłę modlitewnych hymnów do Inanny, pełen pierwotnej siły i mądrości, do tego jeszcze przeniesienie akcji w bliżej nieokreśloną, "mityczną" przyszłość wzmaga efekt. Cudowna.
Piękna inauguracja serii "Mity", chyba nie można by życzyć sobie lepszej: zachowując ducha mezopotamskiego mitu, Tokaruczk dotyka tajemnicy przejścia "na drugą stronę", boskości, walki z samym sobą. Poetycki język ma w sobie siłę modlitewnych hymnów do Inanny, pełen pierwotnej siły i mądrości, do tego jeszcze przeniesienie akcji w bliżej nieokreśloną, "mityczną" przyszłość...
więcej Pokaż mimo to