-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2015-08
2015-06
Była kiedyś taka koszmarna książka Sempolińskiego "Mali artyści wielkich scen" bodaj, która stanowiła niekończący się, nudny katalog operetek z wymienioną całą obsadą. Przebrnęłam przez nią z wielkim trudem i poprzysięgłam sobie, że drugi raz tego błędu nie popełnię. I co?
Książka o Mankiewiczównie nie budzi żadnych podejrzeń. No, może autor straszliwie boleje nad tym, że jego bohaterka nie cieszy się obecnie taką popularnością, jak w Dwudziestoleciu, ale powiedzmy, że tendencja do biadolenia na ten temat jest typowa dla wszystkich biografów zakochanych w swoich bohaterach. Ze szkodą dla autora życia Toli Mankiewiczówny nie obfitowało w żadne dramatyczne zwroty akcji, było pozbawione skandali i usiane wręcz sukcesami, przynajmniej do wojny, ale okres powojenny autor potraktował równie po macoszemu, jak i jedyny właściwy ówczesny system potraktował Mankiewiczównę.
Jaka jest zatem wada tej książki? Że Wolański tak pisze, jakby Sempolińskiego pod poduszką trzymał: niekończący się katalog tytułów operetek i wycinków prasowych z recenzjami. Ani z jednego, ani z drugiego nic nie wynika, skoro dzisiaj w najlepszym razie nagrania piosenek Mankiewiczówny są chrapliwe, złej jakości i niewielkie są szanse, że będą zachwycać całe masy tak, jak robiły to przed wojną.
Przy okazji - proszę nie dać się zwieść superlatywom autora. Większość filmów, w których grała Mankiewiczówna, jest do bólu konwencjonalna i przewidywalna, śmieszy umiarkowanie, a robota filmowców odbiega bardzo mocno od europejskiego standardu tamtych czasów. Że są urocze właśnie dlatego, że trącą muszką to inna rzecz, ale do arcydzieł jednak trochę brakuje.
Była kiedyś taka koszmarna książka Sempolińskiego "Mali artyści wielkich scen" bodaj, która stanowiła niekończący się, nudny katalog operetek z wymienioną całą obsadą. Przebrnęłam przez nią z wielkim trudem i poprzysięgłam sobie, że drugi raz tego błędu nie popełnię. I co?
Książka o Mankiewiczównie nie budzi żadnych podejrzeń. No, może autor straszliwie boleje nad tym, że...
2014-04-01
Po wpadce, jaką było "Nie żyłam samotnie" Zimińskiej podchodziłam do autobiografii Lody Halamy nastawiona możliwie jak najbardziej sceptycznie. Przede wszystkim autorkę kojarzę z kilku raczej miernych rólek filmowych, a jej kunszt jako tancerki, siłą rzeczy, dziś jest nie do odtworzenia. Śmiem twierdzić - nie do przekazania nawet na kartach biografii.
Loda Halama nie próbuje udowadniać nikomu zasadności swoich pretensji do sławy, nie roztkliwia się nad minioną przedwojenną przeszłością, która dziś budzi zrozumiały sentyment. Byłam zdumiona, ale ten bezpośredni styl autorki, z jakim opowiada o swojej pasji do tańca, wysiłku, jaki włożyła w osiągnięcie mistrzostwa w tej dziedzinie i sukcesów, jakie były jej udziałem, dodaje jej autobiografii uroku. To nie jest kabaretowa diva z pretensjami, która odcinka kupony od dawnej sławy ani rozgoryczona starsza pani - ta autobiografia to opowieść pełnej życia kobiety, która nie waha się powiedzieć, że ciężko pracowała i odniosła zasłużone sukcesy, traktując to jako coś zupełnie naturalnego: ani powód do wynoszenia się nad innych, ani do przybierania póz gwiazdy.
Ciekawa jest ta krótka książeczka. Z chronologią bywa różnie, bowiem autorka zrezygnowała z przedstawiania swojego życia rok po roku, zamiast tego koncentrując się na bardziej pamiętnych epizodach albo przedstawiając określone zagadnienia. I dobrze! Ten niekompletny zapis oddaje bardziej ducha dwudziestolecia niż niektóre przegadane biografie. Jest tu garść ploteczek o znakomitościach przedwojennych scen, jest też trochę czułych i bardzo eleganckich wspomnień, jest trochę humoru i dużo klasy w tym, jak zwyczajnie opisuje te mniej radosne i szczęśliwe chwile swojego życia.
Jedyne, czego bym sobie mogła życzyć, to charakterystyki, jakiegoś uzupełnienia Lody, kim byli ludzie, których wymienia jak starych, dobrych znajomych, o których powszechnie wiadomo, kim byli i czym się zajmowali, a których nazwiska nic już dziś nie mówią...
Po wpadce, jaką było "Nie żyłam samotnie" Zimińskiej podchodziłam do autobiografii Lody Halamy nastawiona możliwie jak najbardziej sceptycznie. Przede wszystkim autorkę kojarzę z kilku raczej miernych rólek filmowych, a jej kunszt jako tancerki, siłą rzeczy, dziś jest nie do odtworzenia. Śmiem twierdzić - nie do przekazania nawet na kartach biografii.
Loda Halama nie...
2013-05-01
Myślę, że kluczem do zrozumienia tej biografii jest jedno, jedyne zdanie autorki: "Fakty nie mają znaczenia". Tym można tłumaczyć, że Dietrich ani razu nie wspomina o siostrze, ojcu poświęca jedną wzmiankę, ojczymowi natomiast ani jednej, niemal pomija osobę swojego męża, milczy też na temat jego wieloletniej kochanki oraz swoich długich pozamałżeńskich związków. Trudno dociec, czy to dyskrecja, czy wrodzona niechęć do pisania o swoim życiu prywatnym, czy nakaz czasów, dość, że w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że Marlene Dietrich nie pisze o sobie, ale o legendzie, którą się stała, a pisze głównie po to, aby ją podtrzymać i wykreować siebie taką, jaką chciała być zapamiętaną - nie zmysłową, uwodzicielską femme fatale, ale osobą na wskroś obowiązkową, oddaną pracy i gotową do poświęceń w imię tych, których kochała.
Tymczasem wyłaniający się z krat tej książki obraz przedstawia kobietę niezdolną do bardziej wnikliwego spojrzenia na osoby, które miały na nią wpływ, natomiast chętną do pisania przesadzonych niekiedy peanów pochwalnych na ich cześć, do głębi pozbawioną zmysłu samokrytyki i cudownie wręcz trywialną w swoich sądach. Spostrzeżenia na temat przyjaźni są wręcz żenujące, podobnie jak krytyka wszystkich tych, którzy inie żyją rzeczywistością, która wychodzi spod pióra nieuleczalnej mitomanki.
Trudno powiedzieć, czym miała być ta książka. Dietrich regularnie krytykuje swoich biografów (czy, jak pisze, "biografów"), zarzucając im przeinaczenia i koloryzowanie, zapominając, że kilka akapitów wcześniej odmówiła faktom jakiegokolwiek znaczenia. Do pewnego momentu książka przypomina nieco autobiografię, ale kiedy na horyzoncie pojawia się postać von Sternberga zamienia się w pean pochwalny na jego cześć - i swoją przy okazji, skoro autorka bez żenady uznaje wszystkie filmy von Sterberga, w jakich zagrała, za skończone arcydzieła (z czym dziś można bardzo ostro dyskutować), z podobną pewnością wypowiada się także o koszmarnym filmidle "Ogród Allaha", którego jedyną zaletą było rewolucyjne wówczas kręcenie w Technicolorze. Film, oczywiście, jest, jak pisze Dietrich, jednym z najpiękniejszych filmów zrealizowanych w tej technice - śmiem twierdzić, że nawet w czasach powstania tej książki i z tą opinią można było mocno dyskutować. Najwidoczniej jednak Marlene zajęta prowadzeniem domu i byciem cudowną matką nie miała już czasu oglądać filmów, w jakich sama nie występowała.
Sporą część książki stanowią jej wspomnienia o pisarzach, muzykach, aktorach i artystach, z jakimi się spotkała, większą ich część mieniąc swoimi przyjaciółmi. Nie mam nic przeciwko, dlaczego jednak wspomnienia o tych licznych przyjaciołach są takie nieciekawe, takie wtórne, tak niewiele wnoszące? Raimu był ideałem, bo był, Gabim był ideałem, bo był, Burton był ideałem, bo był, podobnie jak Słowacki (w tym wypadku - Goethe i Rilke) wielkim poetą był.
Do tej pory nie miałam złudzeń i uważałam, że Dietrich była raczej przeciętną aktorką, poza kilkoma godnymi uwagi rolami występującą w miernych filmach.
Jestem gotowa odwołać wszystko, co o niej myślałam. Pisarką, jeśli to w ogóle możliwe, była jeszcze gorszą.
Myślę, że kluczem do zrozumienia tej biografii jest jedno, jedyne zdanie autorki: "Fakty nie mają znaczenia". Tym można tłumaczyć, że Dietrich ani razu nie wspomina o siostrze, ojcu poświęca jedną wzmiankę, ojczymowi natomiast ani jednej, niemal pomija osobę swojego męża, milczy też na temat jego wieloletniej kochanki oraz swoich długich pozamałżeńskich związków. Trudno...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-01
Może nie tak barwna, jak bym sobie życzyła, może nie tak bardzo obfitująca w anegdotki o gwiazdach i gwiazdkach amerykańskich filmów, jak bym chciała, ale za to prezentująca Bustera Keatona takim, jakim był. On sam pisze szczerze i otwarcie o swoich wadach i zaletach, o tym, jaki był i jak układało się jego życie w najlepszych momentach, kiedy był znany i uwielbiany jako twórca doskonałych komedii, i w gorszych okresach, kiedy zmagał się z nałogiem. Tylko dlaczego tak poważnie?
Może nie tak barwna, jak bym sobie życzyła, może nie tak bardzo obfitująca w anegdotki o gwiazdach i gwiazdkach amerykańskich filmów, jak bym chciała, ale za to prezentująca Bustera Keatona takim, jakim był. On sam pisze szczerze i otwarcie o swoich wadach i zaletach, o tym, jaki był i jak układało się jego życie w najlepszych momentach, kiedy był znany i uwielbiany jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-01
Wypatrzony w antykwariacie album nie zapowiadał się na czytelniczy hit, bo też jak można się spodziewać czytelniczego hitu po masie zdjęć z podpisami. Tymczasem - zaskoczenie. Przede wszystkim wybór zdjęć imponujący, nawet nie ze względu na ilość, ale na ich jakość i treść: wiele z nich to prawdziwe kolekcjonerskie rarytasy, rzadkie dokumenty i cenne ujęcia pokazujące Marlenę inną niż olśniewającą kobietę znaną z ekranu.
To jednak nie wszystko, skoro same zdjęcia rzadko kiedy ratują książkę. Tutaj prawdziwym clou są komentarze autorów, przedstawiające losy aktorki staranniej i pełniej niż niejedna biografia. Ich treść przeplata się z cytatami recenzji prasowych, wspomnień przyjaciół aktorki i jej własnych wypowiedzi, tworząc tym samym obraz wielowymiarowy, barwny i żywy.
Gdyby wszystkie albumu wyglądały tak, jak ten dwudziestoletni wydawniczy antyk...
Wypatrzony w antykwariacie album nie zapowiadał się na czytelniczy hit, bo też jak można się spodziewać czytelniczego hitu po masie zdjęć z podpisami. Tymczasem - zaskoczenie. Przede wszystkim wybór zdjęć imponujący, nawet nie ze względu na ilość, ale na ich jakość i treść: wiele z nich to prawdziwe kolekcjonerskie rarytasy, rzadkie dokumenty i cenne ujęcia pokazujące...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-01
Barwny niestety nie, żywy też nie za bardzo, ale co najgorsze - stronniczy, ugłaskany, banalny i płytki. Autorka (autorka?) poszła po linii najmniejszego oporu i po prostu oddała głos swojej bohaterce, nie zadając sobie nawet trudu weryfikacji czy krytyki jej wypowiedzi, pozwalając zatem wierzyć, że miss Dietrich była ósmym cudem świata. Kilka zaprawdę nielicznych wypowiedzi osób jej współczesnych pozwala się domyślać, jak bardzo jest to sztuczny i nieprawdziwy obraz - ale tylko domyślać, nic więcej.
Jako biografia do niczego, jako przykład, jak należy odcinać kupony od cudzej sławy przy minimalnym wkładzie własnym - nieoceniona.
Barwny niestety nie, żywy też nie za bardzo, ale co najgorsze - stronniczy, ugłaskany, banalny i płytki. Autorka (autorka?) poszła po linii najmniejszego oporu i po prostu oddała głos swojej bohaterce, nie zadając sobie nawet trudu weryfikacji czy krytyki jej wypowiedzi, pozwalając zatem wierzyć, że miss Dietrich była ósmym cudem świata. Kilka zaprawdę nielicznych...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-10-01
Ale nuda! Ot, katalog filmów i wyliczenie kochanków tudzież kochanek. Ani żadnych barwnych epizodów, ani anegdot, ani najsłabszej nawet analizy postaci... Koszmarnie mnie ta książka wymęczyła, aż się słabo robi.
Ale nuda! Ot, katalog filmów i wyliczenie kochanków tudzież kochanek. Ani żadnych barwnych epizodów, ani anegdot, ani najsłabszej nawet analizy postaci... Koszmarnie mnie ta książka wymęczyła, aż się słabo robi.
Pokaż mimo to2010-10-01
E, tak sobie. Powinnam przeprosić się z poprzednią książką o Marlenie - nie dość, że skrótowo i pobieżnie, to jeszcze tak samo nudno: katalog, wyliczenie, lista filmów, kochanków, romansów. Ciekawa była w zasadzie jedynie refleksja nad relacją z mężem i jego kochanką, byłby z tego materiał na książkę...
E, tak sobie. Powinnam przeprosić się z poprzednią książką o Marlenie - nie dość, że skrótowo i pobieżnie, to jeszcze tak samo nudno: katalog, wyliczenie, lista filmów, kochanków, romansów. Ciekawa była w zasadzie jedynie refleksja nad relacją z mężem i jego kochanką, byłby z tego materiał na książkę...
Pokaż mimo to2022-03
Marzyłam o tym, żeby przeczytać tę książkę - przerażała mnie objętość angielskiego wydania i nie powiem, trochę też zwątpiłam na widok opasłego tomu w polskim przekładzie... też tak mieliście, że strony odwracały się nie wiadomo jak i kiedy, nagle byliście w połowie i niespodziewanie to opasłe tomiszcze się skończyło?
Nie ma tu apoteozy bogini. Legenda kina dźwiękowego złotej ery Hollywood połyskuje w odłamkach opowieści, w postaciach i zdarzeniach widzianych oczami dziecka, dla którego to zwykła codzienność, nie zawsze wesoła i często pozbawiona magii. Arcydzieła kinematografii nie są tworzonymi w natchnieniu dziełami, ale wynikiem lukratywnych kontraktów i więcej mają wspólnego z ciężką pracą niż artyzmem i sztuką.
Flaubert pisał, że nie należy zbliżać się do posągów, ponieważ pozłota zostaje na rękach - i miał rację. Słusznie napisała tu jedna z czytelniczek: Riva i dla mnie odczarowała Dietrich. Posągowa piękność ma swoje sekrety, jest mistrzynią podtrzymywania iluzji o sobie, tworzenia własnej legendy. Jets w tym tak dobra, że czar trwa po latach i nie blednie.
Czy dobrze jest zobaczyć Dietrich o nieidealnym ciele, o najbardziej toksycznym charakterze, jaki można sobie wyobrazić, ograniczoną, próżną, małostkową i głupią? Warto się odważyć, bo sąsiaduje z Dietrich genialną, twórczą, ekscentryczną, wielką.
Dla mnie to również w jakimś sensie książka-terapia. Myślałam, że życie z takim człowiekiem jak Dietrich - a o takich wcale nie jest trudno - musi niszczyć do granic kompletnej rozsypki. Tymczasem dystans, czuły i mądry, z jakim Riva opisuje swoją chimeryczną, toksyczną matkę, pozwala uwierzyć, że nawet po takich doświadczeniach można się pozbierać. Można być sobą, bez kontekstu matki.
Jest tylko jedna rzecz, za jaką życzę wydawcy, żeby nadepnął gołą nogą na klocek Lego: zapisywanie dat, w tym roku, słownie. Proszę to sobie samemu przeczytać i sprawdzić, czy fajnie :/
Marzyłam o tym, żeby przeczytać tę książkę - przerażała mnie objętość angielskiego wydania i nie powiem, trochę też zwątpiłam na widok opasłego tomu w polskim przekładzie... też tak mieliście, że strony odwracały się nie wiadomo jak i kiedy, nagle byliście w połowie i niespodziewanie to opasłe tomiszcze się skończyło?
Nie ma tu apoteozy bogini. Legenda kina dźwiękowego...
2021-09
To, co robi w tej książce Andrzej Dębski, to jest nauka na takim poziomie, że autorzy monografii kinowych pokroju tych redagowanych przez Syskę, powinni się od niego uczyć.
Komuś się wydawało, że całe dwudziestolecie w kinie niemieckim to ekspresjonizm i nic innego? Badania przeprowadzone przez Dębskiego pokazują, na co chodziło się do kina i co rzeczywiście chcieli oglądać kinomani, jakie tytuły cieszyły się największą popularnością i co przyciągało widzów. Gwarantuję Wam zaskoczenia - widziałam sporo filmów niemieckich z tego okresu, a jednak te kinowe "hity" znam może w 20% i to raczej z kopii mocno średniej jakości.
Nieprawdopodobna skrupulatność i nowatorska metoda zliczania popularności, opracowanie naprawdę szerokich źródeł i wnikliwe refleksje o zjawiskach, jakie zachodziły w kinach i wokół kin - kurczę, czy moglibyśmy mieć więcej takich książek?
To, co robi w tej książce Andrzej Dębski, to jest nauka na takim poziomie, że autorzy monografii kinowych pokroju tych redagowanych przez Syskę, powinni się od niego uczyć.
Komuś się wydawało, że całe dwudziestolecie w kinie niemieckim to ekspresjonizm i nic innego? Badania przeprowadzone przez Dębskiego pokazują, na co chodziło się do kina i co rzeczywiście chcieli...
2020-04
Na mapie międzywojennego Wrocławia pojawiają się nowe kina. Nie jakieś zatęchłe nory godne masowej rozrywki o niezbyt wysokim statusie, ale prawdziwe pałace kinowe: Andrzej Dębski dociera do wspaniałych, barwnych opisów nowo otwartych wrocławskich kin, które mienią się kolorami, zaskakują technicznym wyrafinowaniem, których projekty pochodzą od najlepszych architektów swoich czasów i które... przyciągają tłumy tytułami, których próżno szukać w historii kinematografii tego okresu.
"Historia kina we Wrocławiu..." to jedna z tych rzadkich książek, w których obcujemy z nauką na najwyższym poziomie - morderczo dokładną, skrupulatną, wykutą w godzinach niewyobrażalnie cierpliwej pracy - a jednocześnie zaskakująco piękną i żywą. Nauką, która dosłownie przywołuje przeszłość, odtwarza historię niemal dzień po dniu (serio: niektóre zdjęcia w książce są datowane co do tygodnia) i jednocześnie budzi taki dreszcz emocji, jakbyście sami byli na premierowym pokazie szlagieru w Deli albo Capitolu.
Z prasowych notatek, planów architektonicznych i reklam wyłania się więc obraz Wrocławia przedwojennego, dostępny na wyciągnięcie ręki. Ale to nie wszystko - z tych strzępków wyłaniają się też życiorysy kiniarzy, potentatów branży, właścicieli sieci kin (nie, sieci multipleksów to nie jest współczesny wynalazek). Niektóre z nich są jak scenariusze na filmy awanturnicze, inne, jak braci Hirschbergów, są przejmującym świadectwem nazistowskiego terroru.
A do tego jeszcze zdjęcia. I plany. I mapka. MAPKA. Oprócz przewodnika podróży sentymentalnej do magicznego świata przedwojennego kina dostajemy jeszcze mapkę wrocławskich kin. Czego chcieć więcej?
Na mapie międzywojennego Wrocławia pojawiają się nowe kina. Nie jakieś zatęchłe nory godne masowej rozrywki o niezbyt wysokim statusie, ale prawdziwe pałace kinowe: Andrzej Dębski dociera do wspaniałych, barwnych opisów nowo otwartych wrocławskich kin, które mienią się kolorami, zaskakują technicznym wyrafinowaniem, których projekty pochodzą od najlepszych architektów...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09
Patrząc na "modę" na lata 20, trudno w to może uwierzyć, ale były czasy, w których historia polskiego filmu interesowała nieliczną garstkę pasjonatów. Stefania Beylin miała świadomość, że pokolenie aktorów, reżyserów i twórców filmów powoli odchodzi, a do ostatnich przedstawicieli "wymierającego gatunku" coraz trudniej dotrzeć: rozsiane po świecie gwiazdy polskiego ekranu nie zawsze po wojnie kontynuowały karierę filmową, nie zawsze chciały wracać do wspomnień z młodości.
Stefania Beylin dotarła oczywiście do aktorek (Maria Dulęba, Seweryna Broniszówna, Jadwiga Smosarska, Maria Gorczyńska, Mieczysława Ćwiklińska, Elżbieta Barszczewska) i aktorów (Antoni Fertner, Władysław Neubelt, Władysław Grabowski, Adolf Dymsza, Jerzy Pichelski) - co ciekawe, sami zainteresowani film wspominają na ogół źle, jako dodatek do naprawdę ważnej kariery teatralnej, pracę może i dobrze płatną, ale fizycznie bardzo ciężką, a do tego, cóż, mocno nieprofesjonalną.
Dlaczego polski przemysł filmowy wyglądał tak, a nie inaczej, opowiadają reżyserzy (Wiktor Biegański, Włodzimierz Ordyński, Leonard Bruczkowski), ale również inni artyści filmu: operator Jan Skarbek Malczewski, realizator Stefan Dękierowski, scenarzysta i autor słów piosenek Ludwik Starski, a nawet... scenarzysta Anatol Stern.
Wszystkie te wspomnienia, mniej lub bardziej obrobione, przetworzone i przepisane, można znaleźć w każdej popularnej książeczce o polskim kinie lat 20. - i prawdę mówiąc nie są one wybitnie ciekawe.
Ale książeczka Beylin ma coś, czego inne opracowania nie mają: wspomnienia ludzi, których historia filmu w zasadzie pomija. Są tu zatem statysta Henryk Rzętkowski oraz charakteryzatorka Kazimiera Narkiewicz-Opalińska, siostra Konrada Narkiewicza, również charakteryzatora, często pojawiającego się we wspomnieniach bohaterów tej książki. Jest tu także ciekawa historia grupy START, opowiadana przez jej twórców - Wandę Jakubowską, Tadeusza Kowalskiego i Jerzego Toeplitza.
Za tą pozycją nie warto uganiać się po antykwariatach, ale jeśli ktoś będzie miał szansę ją przeczytać - dla tych trzech ostatnich "bohaterów" naprawdę warto.
Patrząc na "modę" na lata 20, trudno w to może uwierzyć, ale były czasy, w których historia polskiego filmu interesowała nieliczną garstkę pasjonatów. Stefania Beylin miała świadomość, że pokolenie aktorów, reżyserów i twórców filmów powoli odchodzi, a do ostatnich przedstawicieli "wymierającego gatunku" coraz trudniej dotrzeć: rozsiane po świecie gwiazdy polskiego ekranu...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09
Tak, ja wiem, że dzisiaj się już tak o ekspresjonizmie niemieckim - albo w ogóle o niemym kinie niemieckim - ani nie pisze, ani nie uczy. Ciekawość była jednak silniejsza niż zdrowy rozsądek i przebrnęłam przez koszmarnie dłużące się 190 stron luźnych dywagacji, gdybań, interpretacji mniej lub bardziej śmiałych, przyczynków i swobodnych analiz.
Tom otwiera oczywiście esej Alicji Helman, który próbuje nakreślić sztywne ramy mało uchwytnego zjawiska, jego źródła, rozwój i estetykę. Wszystko oczywiście w odniesieniu do mocno dziś dyskusyjnej pracy Kracauera o ekspresjonizmie niemieckim jako zapowiedzi totalitaryzmu.
Dalej mamy esej Marka Hendrykowskiego o tym, czy filmy Langa były ekspresjonistyczne, czy jednak nie i co mówił o tym sam reżyser i jak to się ma do jego poszukiwania tematów atrakcyjnych dla masowego odbiorcy, a jednak dających możliwość stworzenia (ekspresjonistycznej), subiektywnej wizji świata przedstawionego.
Dopiero trzeci esej, Andrzeja Gwoździa, wnosi trochę świeżości - autor zajął się rzadko eksploatowanym, a bardzo ciekawym tematem filmu ekspresjonistycznego w kontekście prądów estetycznych, również (uwaga, uwaga) propagowanych mocno w szkole Bauhausu. Nareszcie nie ma ani słowa o "Doktorze Mabuse" lub o "Gabincie doktora Caligari", za to autor błyskotliwie i oryginalnie stawia eksperymenty filmowe np. Hansa Richtera w perspektywie ekspresjonizmu, jako jego przedłużenie.
W dalszej części książki mamy omówione tak ciekawe zagadnienia, jak młode kino RFN w kontekście tradycji ekspresjonizmu niemieckiego (Jan Słodkowski) oraz Werner Herzog a ekspresjonizm (Tadeusz Miczka).
Dopiero kolejne teksty wracają do interesującej nas epoki. Są to:
- "Gabinet figur wyobraźni. Szkic o kinie niemieckim lat dwudziestych" Ernesta Wilde'a, o bardzo dalekiej analogii między teologią Marcina Lutra, ekonomią wykupienia duszy i gotycko-romantyczną psychologią niemych filmów niemieckich
- "Obraz jako opowiadanie. O poetyce filmu niemieckiego lat dwudziestych" Joanny Kłyszcz, w którym autorka analizuje tendencję ekspresjonistów do tworzenia subiektywnych wizji świata i stawia tezę, że niemiecki film Kammerspiel również jest ekspresjonistyczny
- "Sztuka aktorska w niemieckim ekspresjonistycznym teatrze i filmie" Tadeusza Pacewicza, gdzie autor analizuje technikę aktorską w niemieckim teatrze (autonomiczność i symbolika gestu) oraz jej przeniesienie na ekran.
Całość zamyka, jakżeby inaczej, esej o stylu filmowym Murnaua (Andrzej Kołodyński), z którego jasno wynika, że Murnau był, ale nie był ekspresjonistą.
Jako źródło wiedzy - nie warto. Jako rozrywkę w postaci patrzenia, jak filmoznawcy wiją się między ciasną szufladką "ekspresjonizm" a próbami rozszerzenia jej tak, żeby było o czym pisać i na czym robić doktoraty - tylko na jedno popołudnie.
Tak, ja wiem, że dzisiaj się już tak o ekspresjonizmie niemieckim - albo w ogóle o niemym kinie niemieckim - ani nie pisze, ani nie uczy. Ciekawość była jednak silniejsza niż zdrowy rozsądek i przebrnęłam przez koszmarnie dłużące się 190 stron luźnych dywagacji, gdybań, interpretacji mniej lub bardziej śmiałych, przyczynków i swobodnych analiz.
Tom otwiera oczywiście esej...
2018-07
Cóż, książeczka ta ma swoje lata i trudno nie zauważyć, że na świecie - bo nie w Polsce - w ten sposób już się o kinie nie pisze (zainteresowanych odsyłam do doskonałej antologii Kintop w dwóch tomach). Z drugiej strony był to chyba pierwszy przyczynek w polskim filmoznawstwie do prezentacji badań nad starym niemym kinem z jego początkach, pozbawiony przekonania, że wczesny film był medium niedojrzałym i prymitywnym.
Zbiór otwiera ciekawy esej poświęcony technice filmowej i realizacji nagrań pierwszych filmów Lumierów. To, co bierzemy za sytuacje "z życia wzięte", uchwycone "na gorąco" lub faktyczne widoki z określonych miejsc - gór, jezior - okazuje się często zainscenizowane i w pewnym sensie realizowane według "scenariusza".
Kolejne eseje omawiają szczegółowo technikę innego mistrza dawnego kina, Geogres'a Meliesa, i jego fantastyczne tricki, oraz subtelne i wielopoziomowe podobieństwa między kubizmem w sztukach wizualnych a filmami D.W. Griffitha. Mamy też oczywiście polski akcent w postaci eseju o ekranizacjach klasyki polskiej literatury.
Najlepsze eseje dotyczą związków między XIX-wiecznym malarstwem a konstrukcją obrazu i kadru oraz realizacji dźwięku. Wszyscy wiemy, że za muzykę w czasie projekcji odpowiadał taper, ale co taper grał? Skąd brał nuty? Kim w ogóle był? Co z odgłosami "z offu" i opowiadaczami?
Całości dopełniają eseje o filmie religijnym w Rosji sowieckiej oraz hagiograficznych produkcjach francuskich, działalności kinooperatorów w przedwojennej Europie oraz działalność "reporterów" i filmowców na frontach I wojny światowej.
Książeczka ta jest stosunkowo ciężko dostępna. Czy warto się za nią uganiać? Dla świetnego eseju o akustyce seansów tak - jeśli oczywiście ktoś jest pasjonatem :)
Cóż, książeczka ta ma swoje lata i trudno nie zauważyć, że na świecie - bo nie w Polsce - w ten sposób już się o kinie nie pisze (zainteresowanych odsyłam do doskonałej antologii Kintop w dwóch tomach). Z drugiej strony był to chyba pierwszy przyczynek w polskim filmoznawstwie do prezentacji badań nad starym niemym kinem z jego początkach, pozbawiony przekonania, że wczesny...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05
Komu polecić tę książkę? Miłośnikom tomu "Kino nieme" pod redakcją Syski i Lubelskiego, które w bezmyślny sposób powtarza klisze i dawno zrewidowane narracje o kinie niemym.
Drugi tom antologii tekstów z KINtopu jest cudownie ożywczy przede wszystkim dlatego, że zmusza do zrewidowania zastanych prawd i pojęć.
I tak jak w tomie pierwszym Martin Loiperdinger rozprawiał się z mitem założycielskim kina, tak w tym autorzy uświadomią nam, kiedy tak naprawdę kino stało się niezależną sztuką, a film - dobrem intelektualnym chronionym prawem autorskim, dlaczego scenariusz jest dzieckiem kinematografu i jak uczyło się publiczność właściwie oglądać filmy. Są tu teksty pokazujące, jak bardzo różnorodne było kino w pierwszym okresie swojego istnienia - zapomnijcie o nudnych, czarno-białych filmach bez dźwięku.
Ten tom to tak naprawdę fascynująca podróż kulturalna. Jego tematem jest kino, owszem, ale kino jako fenomen społeczny - zapomnijcie więc również i o datach, kamieniach milowych i wszystkich tych pokrytych patyną i brązem nazwiskach. Historia wczesnego kina ma do zaoferowania znacznie, znacznie więcej.
Nadprogram: proszę zwrócić uwagę na tekst Dębskiego o produkcjach filmowych na ziemiach polskich (pod zaborami) i pierwszych seansach filmowych. Pomijając sam temat, to szczegółowe opracowanie pokazuje, jak dalece polskie filmoznawstwo i kinoznawstwo opiera się na wielokrotnie powtarzanych błędach i czymś, o przy dużej dozie dobrych chęci można nazwać tylko "niedbałą" krytyką źródeł. Do refleksji.
Komu polecić tę książkę? Miłośnikom tomu "Kino nieme" pod redakcją Syski i Lubelskiego, które w bezmyślny sposób powtarza klisze i dawno zrewidowane narracje o kinie niemym.
Drugi tom antologii tekstów z KINtopu jest cudownie ożywczy przede wszystkim dlatego, że zmusza do zrewidowania zastanych prawd i pojęć.
I tak jak w tomie pierwszym Martin Loiperdinger rozprawiał się...
2017-11
Miłośnikom kina niemego Fritza Langa przedstawiać nie trzeba, a i zainteresowani kinem w ogóle mogą kojarzyć (fatalne zresztą) "Metropolis". Monografie poświęcone twórczości Langa zapełniają niejedną półkę zachodnich bibliotek - i właśnie to sprawia, że moja ocena monografii Kłysa jest tak niska.
Kłys w swojej książce omawia filmy "Zmęczona śmierć", "Nibelungi" (obie części), "Doktor Mabuse, gracz", "Szpiedzy", "Metropolis" i "Kobieta na księżycu". Właśnie: omawia. Treść uporządkowana jest według pewnego klucza: najpierw kontekst powstania filmu i garść anegdot z nim związanych, potem recepcja, następnie bardzo drobiazgowe streszczenie całego filmu, a na koniec coś, co umownie możemy nazwać analizą.
Dlaczego umownie? Bo kto czytał analizy dokonane przez filmoznawców o pokolenie młodszych od Kłysa natychmiast zauważy różnicę w poziomie zaawansowania, ilości punktów odniesienia, kontekstu. Częściej miałam wrażenie, że autor podejmuje polemikę z dwoma monografiami poświęconymi Langowi, niż w twórczy sposób analizuje jego filmy.
Langowi trudno odmówić geniuszu reżyserskiego (z kolei trudno go przyznać scenarzystce jego filmów i jednocześnie połowicy reżysera, Thei von Harbou). Są jednak takie szczegóły w jego filmach, które składałam raczej na karb estetyki tamtych czasów, poziomu znajomości kultury materialnej dawnych epok czy wreszcie fantazji autora (autorów). Miałam nadzieję, że Kłys przekona mnie o celowości takich koszmarków, jak na przykład psychodeliczny wystrój komnat Krymhildy czy stek głupot w "Metropolis", ale nie - krytyki nie ma żadnej, jest za to przerost formy nad treścią i tworzenie a posteriori rozbudowanych teorii, usprawiedliwień i (nad)interpretacji. Nie wiem, może "artysta miał coś na myśli" pstrokacąc sypialnię księżniczki Burgundów kropkami, ale Kłys nie przekonał mnie, że było to coś więcej niż decyzja podyktowana "ej, to nawet fajnie wygląda!".
Na dokładkę dostajemy tu i ówdzie wtręty autora o treści światopoglądowej, na przykład: czy upadek moralny Niemiec lat 20. był skutkiem czy przyczyną ateizacji kraju i czy natrętne wykorzystanie motywów religijnych w "Metropolis" jest na miejscu czy stanowi karygodne nadużycie (dziwne, że nie padło ani słowo o obrazie uczuć religijnych). Co mnie obchodzi światopogląd autora i dlaczego uparł się wyrażać go w książce filmoznawczej?
To wszystko, co by uszło w pracy magisterskiej jest trochę rozczarowujące w pracy habilitacyjnej. Nie pozostaje nic innego, tylko zachęcić czytelników do pisania habilitacji na Łódzkim. Wygląda na to, że do tego nie trzeba nawet popisać się dogłębną znajomością źródeł i literatury przedmiotu.
Książkę polecam wszystkim, którzy ambicji naukowych nie mają, a którym szkoda jest 2,5 godziny na obejrzenie "Szpiegów" czy "Doktora Mabuse".
Miłośnikom kina niemego Fritza Langa przedstawiać nie trzeba, a i zainteresowani kinem w ogóle mogą kojarzyć (fatalne zresztą) "Metropolis". Monografie poświęcone twórczości Langa zapełniają niejedną półkę zachodnich bibliotek - i właśnie to sprawia, że moja ocena monografii Kłysa jest tak niska.
Kłys w swojej książce omawia filmy "Zmęczona śmierć", "Nibelungi" (obie...
2017-03
Mam duży problem z oceną tej książki.
Z jednej strony nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak mnie zmęczyło 100 stron tekstu, choćby w tak nieporęcznym formacie i z tak słabą typografią.
Z drugiej - są tu naprawdę ciekawe i wartościowe teksty.
Fakt, że otwierający zbiór esej Małgorzaty Hendrykowskiej woła o pomstę do nieba (gdzie była korekta?!), bo tak zlej interpunkcji dawno już nie widziałam w druku - swoją drogą wstyd, bo przecież autorka ma tytuł naukowy i można oczekiwać, że polszczyzną będzie władała na poziomie nieco wyższym niż średnia z rodem z nauczania początkowego.
Dalej jest nieco lepiej: pełne anegdotek teksty o pierwszych polskich filmach i wytwórniach filmowych, pasjonujące - a nieco już zapomniane - historie o polskim wkładzie w rozwój techniki kinematograficznej, wreszcie wspaniałe teksty o tym, jak szuka się zaginionych filmów. Jest też niewielka część materiałów źródłowych, w tym wspomnienia pierwszych polskich antreprenerów.
Nie jest to lektura łatwa, ale na pewno wartościowa. Gwiazdek nie będzie, bo oceniać ciężko, ale komu wpadnie w ręce, tego zachęcam do lektury.
Mam duży problem z oceną tej książki.
Z jednej strony nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak mnie zmęczyło 100 stron tekstu, choćby w tak nieporęcznym formacie i z tak słabą typografią.
Z drugiej - są tu naprawdę ciekawe i wartościowe teksty.
Fakt, że otwierający zbiór esej Małgorzaty Hendrykowskiej woła o pomstę do nieba (gdzie była korekta?!), bo tak zlej interpunkcji...
2016-04
Prawdę mówiąc nadal przecieram oczy ze zdumienia, że ta książka faktycznie istnieje i nadal nie wierzę, że naprawdę udało mi się ją przeczytać.
Jak w przypadku wszystkich prac zbiorowych, trudno mówić o jednorodności - nie wszyscy autorzy kolejnych rozdziałów kładą taki sam nacisk na te same zjawiska, ale i tak jest powyżej przeciętnej, a opracowanie pozostaje zaskakująco spójne.
Rzeczywiście jest to historia kina. Obszerne fragmenty omówienia każdej kinematografii zajmują (nierzadko drobiazgowe) analizy rozwijającej się techniki filmowej, produkcji i dystrybucji filmów, uwarunkowań społecznych, ekonomicznych i politycznych, co bardzo mocno osadza kino w kulturze minionej epoki (nie tylko pod względem jej ilustrowania, przetwarzania i odtwarzania).
Chętnie przeczytałabym więcej o analizach poszczególnych filmów, ale tom i tak jest potężny, więc rozumiem, że autorzy musieli mocno się ograniczać. To, co jest tu mocną zaletą (widoczne szczególnie w omówieniu kinematografii niemieckiej) to to, że najbardziej znane, "sztandarowe" filmy wpasowane są w obraz całości, a nie potraktowane na zasadzie "Caligari i coś tam jeszcze". Wręcz przeciwnie, "Kino nieme" rozprawia się z kilkoma mitami, w tym mitem niemieckiego ekspresjonizmu.
Jeśli do tego doliczyć jeszcze rozdziały o kinematografiach azjatyckich i mniej znanych europejskich oraz wyczerpujące bibliografie, to czego jeszcze można chcieć?
Jest to historia kina, a nie recepcji filmu, dlatego wszystkich, którzy szukają tekstów o odbiorze nowinek technicznych (reżyseria, montaż) czy samego medium (czy ówczesny widz miał świadomość niedoskonałości produkcji czy nie etc), wypada odesłać do innych opracowań (antologia "KINtop" pod redakcją Andrzeja Dębskiego na przykład).
Bez dwóch zdań jest to jednak opracowanie epokowe, którego brakowało i pozostaje się cieszyć, że w ogóle powstało - zwłaszcza jeśli efekt jest tak bliski doskonałości.
Prawdę mówiąc nadal przecieram oczy ze zdumienia, że ta książka faktycznie istnieje i nadal nie wierzę, że naprawdę udało mi się ją przeczytać.
Jak w przypadku wszystkich prac zbiorowych, trudno mówić o jednorodności - nie wszyscy autorzy kolejnych rozdziałów kładą taki sam nacisk na te same zjawiska, ale i tak jest powyżej przeciętnej, a opracowanie pozostaje zaskakująco...
2016-11
Wiecie, jakie książki lubię najbardziej? Takie, które pokazują zupełnie, zupełnie inny punkt widzenia na dane zagadnienie i naprawdę rozszerzają wiedzę, a dokładnie taki jest pierwszy tom antologii tekstów z magazynu KINtop.
W polskim filmoznawstwie przyjęło się traktowanie kina niemego, zwłaszcza tego sprzed I wojny światowej, jako raczkującej, prymitywnej i cokolwiek niewydarzonej zapowiedzi klasycznego modelu kina stylu zerowego. Nie ma w tym nic błędnego o tyle, że przez wiele lat taki właśnie model historii kina dominował w kulturoznawstwie. Zmieniła to dopiero konferencja w Brighton w 1978 roku. O tym, że w polskiej myśli kino- i filmoznawczej wciąż pokutuje "stary model" świadczy wyraźnie wydana stosunkowo niedawno praca zbiorowa "Kino nieme", raczej powtarzająca frazesy i powielająca schematy niż wprowadzająca realną zmianę - dodajmy, "na Zachodzie" obecną od lat przeszło trzydziestu.
Tę zmianę ma szanse wprowadzić właśnie antologia KINtopu. Ma również szanse uzupełnić lukę w polskiej literaturze fachowej, która zajmuje się zagadnieniem kina niemego.
I ma szansę zrobić to z klasą, bo książka jest, co tu dużo mówić, fenomenalna.
Przede wszystkim - punktem wyjścia nie jest tu kino hollywoodzkie, klasyczne i styl zerowy, tylko zjawiska wieku XIX, zafascynowanego ruchem i fotografią, w którym kultura oglądania projekcji ruchomych obrazów (latarni magicznych, fotoplastykonów i wszelkiej maści zabawek optycznych) była niezwykle żywa. Od omówienia tych zjawisk rozpoczyna się antologia, a dalej jest tylko lepiej.
Jak to się stało, że kino stało się kinem? Co sprawiło, że filmy stawały się coraz dłuższe? Czy rzeczywiście kino czerpało z teatru tak bezkrytycznie, jak przywykło się myśleć? czy widzowie rzeczywiście byli tak naiwni, żeby uciekać przed pociągiem wjeżdżającym na stację w Ciotat? I wreszcie - czy rzeczywiście wczesne kino musiało doprowadzić do powstania kina, jakie znamy obecnie?
Pozycja obowiązkowa nie tylko dla miłośników ruchomych fotografii i niemej muzy, ale dla wszystkich filmoznawców. Bez dyskusji.
Wiecie, jakie książki lubię najbardziej? Takie, które pokazują zupełnie, zupełnie inny punkt widzenia na dane zagadnienie i naprawdę rozszerzają wiedzę, a dokładnie taki jest pierwszy tom antologii tekstów z magazynu KINtop.
W polskim filmoznawstwie przyjęło się traktowanie kina niemego, zwłaszcza tego sprzed I wojny światowej, jako raczkującej, prymitywnej i cokolwiek...
Z oczywistych względów do Żabczyńskiego wzdycham jak klasyczna pensjonarka i z oczywistych względów wiele sobie obiecywałam po tej książce, twardo wyrzucając z pamięci doświadczenia z lektury z biografii Toli Mankiewiczówny tego samego autora.
W zasadzie mogłabym skopiować opinię o tejże i wkleić tutaj, bo zarzuty mam te same: że z ciekawego życiorysu została garść nudnych wyliczeń zagranych ról i opinii prasowych, że wszystkie prywatne ciekawostki zostały sprowadzone do niezbędnego minimum, że gdzieś zatracił się rys charakteru i indywidualności Żabczyńskiego, których przecież współczesny czytelnik jest bardziej ciekaw niż streszczeń akcji "Manewrów miłosnych" czy "Pani minister tańczy". Rozumiem, że w przeciwieństwie do współczesnych tendencji w biografiach Wolański chce zachować umiar i dyskrecję, ale jeśli tak, to wypadałoby okrasić listy, wyliczenia i kalendaria czymś barwniejszym i żywszym. Tymczasem wyszło, jak wyszło: kolejna książka historyczna bez historii.
Z oczywistych względów do Żabczyńskiego wzdycham jak klasyczna pensjonarka i z oczywistych względów wiele sobie obiecywałam po tej książce, twardo wyrzucając z pamięci doświadczenia z lektury z biografii Toli Mankiewiczówny tego samego autora.
więcej Pokaż mimo toW zasadzie mogłabym skopiować opinię o tejże i wkleić tutaj, bo zarzuty mam te same: że z ciekawego życiorysu została garść nudnych...